Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znikające stado - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Znikające stado - ebook

Północno-zachodnia Kanada, okręg Saskatchewan, rok 1890. Na farmie Jonathana Caldwella, leżącej w pobliżu miasta Regina, od pewnego czasu giną bez śladu stada hodowlanych krów. Porucznik Gary Mitchel z Królewskiej Kanadyjskiej Konnej Policji nie potrafi rozwikłać tej zagadki i prosi o pomoc swoich przyjaciół – Karola Gordona i doktora Jana. Niebawem nasi bohaterowie przybywają na farmę Caldwella z tajemniczą misją.
Czy uda im się rozwiązać tę coraz bardziej skomplikowaną zagadkę i czy wyjdą cało z czyhających na nich niebezpieczeństw?
„Znikające Stado” to szesnasta część westernowego cyklu. Jego autor podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1655-0
Rozmiar pliku: 759 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czego lęka się Ben Halley

Świtało. Cisza okryła ziemię, wiatr zwinął skrzydła. Żałosny głos sowy rozpłynął się bez echa. Dalekie, przeciągłe wołanie niewidocznego drapieżnika urwało się w pół dźwięku. Gwiazdy przygasły, a mrok pojaśniał. Tylko w głębi posępnego matecznika świerków – tajemniczej wyspy wśród bezleśnej równiny – nadal kłębiła się czerń nocy.

Potem wschód zapłonął purpurą. Drżące igiełki czerwieni pojawiły się ponad linią horyzontu i po chwili rąbek słonecznej tarczy dźwignął się nad ziemią. Ścieżka jasności pobiegła chyżo, znacząc swój szlak rodzącymi się cieniami drzew, krzewów, pagórków i dolin. W zielonej gęstwinie zaśpiewał pierwszy ptak, na łodygach traw rozbłysły krople rosy. Rodził się dzień.

Chwyciłem lufę winczestera, zimną i mokrą. Kolbą przesunąłem żarzące się polano bliżej środka ogniska. Po jego drugiej stronie, na skraju zagajnika, spał otulony w pasiaste koce Karol Gordon. Nieopodal nasze dwa kasztany, puszczone na długich linkach, potrząsały łbami, szczypiąc rzadką trawę. Tupot ich kopyt przyjemnie brzmiał w ciszy poranka.

Nieco dalej pęczniała półokrągła płócienna buda wozu, kryjąca nasze bagaże oraz woźnicę. Chrapał głośno, co świadczyło o dobrym samopoczuciu i głębokim śnie.

Za wozem kończyła się ściana lasu. Dalej, ku północy, równina biegła łagodną pochyłością aż ku odległym skalistym pagórkom, a zieleń traw nabierała zgniłego odcienia, znak, iż pod cienką warstewką gleby kryje się nigdy nie wysychająca otchłań bagien.

Stwierdziliśmy ten fakt jeszcze poprzedniego dnia, nim zmierzch uniemożliwił dokładną obserwację.

Ponura to była okolica i pełna dziwnych odgłosów, które niepokoiły nas przez pierwsze godziny minionej nocy.

Jakieś pluski, świsty, mlaskania dobiegały z krańca moczarów, jak gdyby taplały się w nich potężne jaszczury, których szkielety znajdowali w ziemi i w skalnych jaskiniach archeolodzy. Sądzę, że dźwięki te wydawał gaz (może metan?) powstający z fermentacji gnijących szczątków roślin i zwierząt, który stopniowo wydobywał się na powierzchnię. Dlaczego jednak słychać go było tylko w nocy? Może powstawał w wyniku różnicy temperatur?

Nasz woźnica, który wydał mi się na pierwszy rzut oka człowiekiem rozważnym i śmiałym, dostał napadu paniki, gdy Karol postanowił zatrzymać się na nocleg właśnie tutaj.

Halley, tak brzmiało nazwisko strachajły, żarliwie nas namawiał do dalszej wędrówki, mimo pogarszającej się widoczności i szybko nadciągającej nocy. Namawiał jednak bezskutecznie. Widziałem, jak mu się trzęsły ręce, gdy zdejmował uprząż z końskich karków, również gdy w chwilę później, przy trzaskającym ognisku, popijał kawę z blaszanego kubka, ale obaj z Karolem uznaliśmy, że miejsce to jest najlepsze na obozowisko.

Tego, co gadał Halley, nie można było przecież traktować poważnie. Twierdził, że na moczarach żyją żaby wielkości sporych psów oraz węże porywające śmiałków podchodzących zbyt blisko do bagien.

Oświadczył wreszcie, że rezygnuje ze snu w tak niebezpiecznym miejscu i ukryje się w głębi zagajnika. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Karol obiecał, że we dwójkę czuwać będziemy nad własnym i zwierząt bezpieczeństwem.

Tak też postąpiliśmy. Oczywiście nie ze względu na gigantyczne rzekomo żaby i węże, lecz na inne, realne groźby: możliwość niespodziewanego pojawienia się czworonożnych drapieżników, a, kto wie, może i dwunożnych? Rzecz jasna należało zrezygnować z pomocy Halleya. Zapewne budziłby nas przy lada szeleście.

Z zadowoleniem przyjął wykluczenie go z kolejki wart (zapisałem mu to na minus) i zaraz po kolacji zagrzebał się w derkach, w głębi wozu. Popełniliśmy chyba błąd, godząc się na takiego przewodnika, ale któż mógł przewidzieć jego zaskakujące zachowanie.

Dorzuciłem drugą szczapę do ognia, a gdy objął ją leniwy płomień, metalowy trójnóg ustawiłem nad ogniskiem. Z kociołkiem trzeba było powędrować do dziwnej dziury, którą Halley pokazał nam w kilka minut po przybyciu na miejsce. Teraz byłem przekonany, że żałował swego postępku. Bowiem źródło na skraju lasu było jedynym zbiornikiem wody w okolicy (oczywiście nie licząc bagien). To ono właśnie przesądziło o rozbiciu tu biwaku. Nie wiadomo, czy ktoś umyślnie wykopał dziurę, aby malutki strumyk, sączący się głębi zagajnika, miał się gdzie zbierać, czy też woda sama wypłukała zagłębienie. Dość, że dobrze służyła niejednemu wędrowcowi.

Kociołek plusnął o wodę. Zabulgotała, wypełniając go po brzegi. Zawiesiłem naczynie na metalowym haku pod trójnogiem, dołożyłem do ogniska trzecią szczapę. Buchnęły iskry, płomień zaczął lizać dno garnka.

Zabębniłem pięścią w budę wozu. Poruszyło się, podniosła się płócienna płachta. Najpierw ujrzałem nogi, później tors, wreszcie resztę naszego woźnicy.

– Już czas, Halley! – rzuciłem nieco poirytowany.

– Przepraszam – stęknął. – To pewnie te opary z bagien.

– Opary z bagien?

– A tak, chyba działają usypiająco.

Wzruszyłem ramionami.

– Coś ci się przywidziało, Halley. Czas napoić konie.

– Dobrze, dobrze... – przytaknął skwapliwie.

Sięgnął w głąb wozu, wydobył skórzany wór. Strumyk nie nadawał się do bezpośredniego pojenia zwierząt, zagłębienie było zbyt małe. Należało więc napełnić worek mniejszym naczyniem i dopiero wówczas posłużyć się nim jako pojnikiem. Kłopotliwy sposób, lecz nie było lepszego.

Obserwowałem ruchy woźnicy. Ukląkł przy źródle i nabierał wodę w czarny otwór worka. Czynił to niezwykle sprawnie. Rzecz graniczyła z cudem, bo żadna kropla nie upadła na ziemię.

Halley (jakże mu na imię... aha, Ben!) musiał być jednym z tych doświadczonych pastuchów, którzy ongiś gnali tysiące sztuk bydła z prerii Teksasu aż do Dogde City w Kansas lub jeszcze dalej na północ, do Deadwood w Dakocie Południowej i Bozeman w Montanie. Rozbudowa sieci kolejowej oraz rozwijające się osadnictwo na pustych ongiś trasach przepędu położyły kres wędrówkom i pozbawiły pracy wielką rzeszę kowbojów.

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w nieokreślonym wieku wyglądał na potrafiącego stawić czoła niejednemu młodzikowi, chociaż siwizna przyprószyła mu skronie, a twarz poorały zmarszczki.

Jego sposób wyrażania się trącił nieco staroświeckim stylem dawnych hacjenderów Południa, gdzie hiszpańska elegancja w wysławianiu się i francuska lekkość w prowadzeniu konwersacji pozostawiły trwałe ślady wśród mieszkańców Teksasu i Luizjany. Byłem pewien, że Halley wiele lat spędził na tamtych terenach. W sumie, na pierwszy rzut oka robił bardzo sympatyczne wrażenie. Nieco później, w czasie wędrówki wozem, wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdy obserwowałem sprawnego fizycznie, energicznego człowieka. Dlatego nie potrafiłem zrozumieć, czemu odgłosy trzęsawiska nagle zmieniły naszego woźnicę w półmisek drżącej galarety. Czy poprzednie zachowanie było jedynie pozorem, czy też obecne przerażenie jest udane? A może Ben Halley, mimo ogłady i rozsądku, w rzeczywistości należał do ciemnych, zabobonnych, przesądnych kowbojów niedających się nastraszyć popłochem wśród wędrującego stada ani strzałą wypuszczoną z indiańskiego łuku, ani widokiem rewolwerowej lufy, lecz bzdurną gadaniną, opowieściami o duchach prerii i niesamowitych zwierzętach, wobec których człowiek ma mniejsze szanse niż mucha atakowana przez wróbla. Kto mu nagadał głupstw o żabach wielkości psów i wężach porywających ludzi?

Obserwowałem go, jak napełniał wór, a później, jak poił konie. Ruchy miał śmiałe, krok pewny, dłoń niezawodną. To był Ben Halley z poprzedniego ranka, z poprzednich dni, w niczym niepodobny do strachajły szukającego schronienia we wnętrzu wozu.

Konie podnosiły łby, parskały kropelkami wody lśniącymi w słońcu różowo i złociście.

– Załatwione, proszę pana.

Halley podniósł wór spodem do góry, wytrząsając zeń resztki wilgoci, wyprostował go i dokładnie zwinął w grubą i krótką rolkę. Wszystko, co czynił, było systematyczne i celowe.

– Czy upieczemy indyki? Zostały jeszcze trzy.

– Tak – odmruknąłem, rozmyślając nad dziwnymi sprzecznościami charakteryzującymi naszego woźnicę.

– Pójdę poszukać gliny.

Poprzedniego dnia trafiliśmy na stado wędrujących dzikich indyków. Sześć padło ofiarą naszych strzelb. Z tego trzy zjedliśmy prawie natychmiast. Upieczone w żarze ogniska, oblepione gliną i nadziane nieznanym mi zielem, które Halley wyszukał na łące. Gdy glina zaczęła różowieć – pieczeń była gotowa. Patykiem odsunąłem ją poza obręb ogniska, a gdy nieco ostygła, rozbiłem skorupę trzonkiem noża. Odpadła wraz z piórami ptaka, pozostawiając czyste mięso, gorące, soczyste, o woni, z którą nie da się porównać zapach mięsa w inny sposób przyrządzonego. Tak pieczone indyki jadłem niejeden raz, lecz te, przygotowane ręką Halleya, były najlepsze z najlepszych. Ileż ten człowiek posiadał umiejętności! Bo i strzelcem był niezłym, woźnicą znakomitym, a o jego orientacji w terenie świadczył fakt, iż podczas podróży ani razu nie zawahał się w wyborze drogi; a sygnalizowane przez niego osobliwości krajobrazu ukazywały się nam zawsze w zapowiedzianym terminie.

– Za jakąś godzinkę, proszę panów, natkniemy się na kępę drzew otaczających głaz. Powiadają, iż znajduje się pod nim grób trapera, który zginął stratowany przez bizony. Powiadają, że był wielkim przyjacielem Indian Kri, że uratował ich przed wielkim głodem, gdy bizony pewnej jesieni obrały sobie inny szlak dorocznej wędrówki. Nikt już nie pamięta, jak się nazywał. Stare to dzieje i niestare jednocześnie, bo czas tu upływa na skrzydłach wiatru.

Zabrzmiało to zadziwiająco poetycko w ustach człowieka, który (jak podejrzewałem) nie umiał ani czytać, ani pisać.

– Podobno ten traper, proszę panów, zawsze powiadał czerwonoskórym, że chce być pochowany na prerii w cieniu drzew i pod wielkim głazem. Sama fantazja, proszę panów! Przecież jak drzewa, to nie preria, gdzież na równinie szukać skał? A jednak Kri spełnili jego życzenie. Na travois^() przytaszczyli z dalekich stron potężny kamień i odszukali kępę drzew. Musiało ich to kosztować niemało pracy. Aż dziw, że podjęli się takiego trudu. A później, gdy przywalono grób głazem, odbyły się indiańskie tańce, bicie w bębny i czary szamanów przepędzających złe duchy z miejsca, w którym spoczął „biały brat”. Czysto pogański pogrzeb, lecz traperowi było to już obojętne...

W niecałą godzinę później zeskoczyliśmy z wozu przy kępie drzew wyrosłej kaprysem przyrody wśród bezleśnej równiny. Potężny głaz leżał w samym środku tej kępy. Jako świadectwo prawdy słów Halleya. Czy rzeczywiście spoczywały tu doczesne szczątki nieznanego trapera, czy też była to jedna z wielu legend, jakie rodzą się wśród wielkich przestrzeni pierwotnej przyrody? Nikt nigdy tego się nie dowie.

Innego dnia, gdy Halley niezawodnie określił położenie małego jeziorka, o dwie mile od miejsca, w którym wówczas byliśmy, zagadnąłem:

– Chyba uczyłeś się orientacji w terenie od czerwonoskórych?

– Samo mi weszło w głowę. Tyle lat tu jestem. Od Indian raczej trzymam się z daleka.

– Nie lubisz ich?

– Ani lubię, ani nie lubię. Wiem tylko tyle, że są okropnie brudni i kradną.

– Co takiego?! – oburzył się Karol, trafiony w najczulsze miejsce.

– Słyszałem, że jest pan myśliwym raczej dla rozrywki niż z potrzeby, a ja w swym życiu wydeptałem sporo ścieżek wśród głuszy. Jeśli pan sądzi, że oni się w ogóle myją, to, przepraszam, ale jest pan w błędzie.

– A jednak myją się. To obrzydliwe kłamstwo twierdzić inaczej – zdenerwował się mój przyjaciel. – Obrzydliwe kłamstwo wymyślone przez różne typy, które nie wysunęły nawet nosa poza granice miasta. Słyszałeś kiedy, Halley, o indiańskich łaźniach?

– A jakże, a jakże. Szałas, w którym leżą gorące kamienie. Polewa się je wodą i indiański nagus wypaca w parze swe brudy. Lecz, za pozwoleniem pana, oni korzystają z parówki niezwykle rzadko, musi być jakaś ku temu specjalna okazja lub nakaz czarownika. Prawdę powiedziawszy, w takim przypadku szorują się od zewnątrz i od środka. Bowiem przed parówką piją przeczyszczające napary. Może to i racja, może to i słuszne, lecz czy taki zabieg może zastąpić mydło i codzienną kąpiel?

Uśmiechnąłem się na ten wywód, bo przecież i wśród „bladych twarzy” nie brakuje brudasów, mimo że znacznie im łatwiej utrzymać czystość osobistą.

– No, bo – Halley znowu podjął temat – czyżby w przeciwnym razie tak okropnie cuchnęli? I mieli wszy? A oni mają!

– Łatwo ci gadać – oburzył się Karol. – Spróbuj chociaż przez pół roku koczować przy ognisku, spać w ubraniu, pocić się w skwarze podczas dalekich wędrówek, a będziesz równie śmierdział dymem, potem, zjełczałym tłuszczem i źle wyprawioną skórą. A mydła rzeczywiście nie znają. Powiedz mi, Halley, czy poszedłbyś do rzeki myć się przy dziesięciu stopniach^() i porywistym wietrze?

– Nie poszedłbym, nawet gdyby w ogóle nie wiało.

– A wymagasz tego od Indian.

Takie to rozmówki prowadziliśmy w czasie naszej podróży, aż do dzisiejszego dnia.

– Karolu, hej!

Siadł natychmiast, a jego dłoń automatycznym ruchem sięgnęła po winczester. Ileż to razy obserwowałem ten odruch nabyty latami doświadczeń? Karol, gdy go wyrwano ze snu, nie wpadał w panikę, nie przecierał oczu, nie pytał bezsensownie o powód zbudzenia, nie ziewał, nie przeciągał się, lecz natychmiast spoglądał bystro dokoła. Zrobił tak i tym razem.

– Późno już, Janie – zauważył, podnosząc się. – Gdzie Halley?

Wyjaśniłem powód oddalenia się woźnicy.

– Jak on dziś wygląda?

– Normalnie.

– Nie trzęsie się?

– Nie.

– Pojmujesz coś z tego, Janie?

Musiałem przyznać, że nic nie pojmuję.

– Chyba... – dodałem – chyba że kiedyś przeżył coś okropnego w związku z jakimś bagnem. Taki uraz zapada głęboko w psychice człowieka i budzi się nieoczekiwanie z byle powodu. Drobna rzecz, drobna sprawa, podobny widok może wyzwolić ukryte przerażenie.

– Tak twierdzi medycyna? – zapytał Karol wesoło.

– Tak twierdzi – surowo przytaknąłem.

– Hm... kto wie? Może to jednak tylko udawanie?

– Myślałem i o tym, a również o zabobonnych, starych kowbojach, którym w głowach utkwiły niesamowite legendy Dzikiego Zachodu.

– Ben Halley nie wygląda na takiego. No, ale woda już wrze.

Skoczyłem do wozu po puszkę zmielonej kawy. Jak daleko potrafię sięgnąć pamięcią, nigdy nie byliśmy tak zaopatrzeni w żywność, jak obecnie. Na przykład cukier. Wielkie nieba! Nigdy nie zabierałem cukru w drogę. Rozsypuje się, wilgotnieje, roztapia. Ileż go zresztą należy zabrać, aby starczyło chociaż na miesiąc? A koce, a trójnóg do gotowania nad ogniskiem i z tuzin garnków! To było dobre dla wyprawy greenhornów, lecz nam psuło opinię. Chociaż właśnie takie mniemanie o nas sprzyjało osiągnięciu ostatecznego celu.

Zdjąłem kociołek z trójnoga, wsypałem doń cztery garście ciemnobrązowego pyłu. Na powierzchni wody pojawiła się piana i buchnął znajomy zapach.

– Trzymaj, Karolu.

Siadłem obok. Blaszany kubek parzył palce, wrzątek parzył wargi, lecz poczułem w żołądku i całym ciele przyjemne ciepło. Ranek był rzeźwy i zimny, niebo zapowiadało pogodę, a przed chłodem zabezpieczał płomień ogniska. Kurzyliśmy fajeczki. Siwy dymek unosił się pionowo. Halley przyczłapał z potężną bryłą gliny, pozdrowił Karola. Wymiesił glinę z wodą niby ciasto i zajął się oblepianiem indyków. W końcu rozgarnął popiół, ułożył ptaki, nakrył je węgielkami.

– Za pół godziny będą gotowe – oznajmił.

– W kociołku jest gorąca kawa – poinformowałem. – Rozgrzej się.

Podziękował bardzo elegancko i grubym patykiem zaczął zeskrobywać resztki gliny z dłoni. Potem wytarł je o spodnie. Ano cóż, dla wielu wędrowców prerii, gór i lasów spodnie są nie tylko częścią odzieży, lecz i... ścierką. Nasycone z upływem czasu kurzem, potem, krwią upolowanej zwierzyny, stają się nieprzemakalne i sztywne jak blacha.

Siadł kilka kroków od nas i zajął się zawartością kubka. Zachowywał dystans. Ktokolwiek inny, obojętnie kto, kowboj, traper, nie mówiąc już o niedzielnych westmanach (myśliwych snobujących się podczas jedno- lub dwudniowych wypraw na reklamowane tereny łowieckie), po prostu spocząłby tuż obok mnie czy Karola, chociażby tylko po to, aby porozmawiać. Ben Halley zawsze trzymał się na uboczu. Dlaczego? Czy był to nawyk wdrożony mu przez pracodawcę, czy też oznaka nieufności do nas? A może taki sposób bycia wiązał się z przeszłością Halleya? Ze służbą u nadętego hacjendera, niby łaskawego dla podwładnych, lecz surowo przestrzegającego hierarchii społecznej dzielącej zwykłego vaquero, czyli pastucha, od posiadacza tysięcy akrów ziemi. Tradycje hiszpańskie głęboko zapuściły swe korzenie na ziemiach Teksasu i Florydy. Nie potrafiły ich wyplenić bardziej republikańskie zwyczaje jankesów przybyłych tam przed i po wojnie domowej, która zdruzgotała feudalną gospodarkę Południa, lecz niewiele zmieniła w starych układach społecznych. Ben Halley, podejrzewałem, z tego Południa pochodził.

Tak sobie myślałem, ćmiąc fajeczkę do chwili, w której zamiast dymu pociągnąłem już tylko ciepłe powietrze, a Halley zawiadomił:

– Pieczeń gotowa, proszę panów.

Wygarnęliśmy skorupy z żaru i ochoczo zajęli się opróżnianiem ich zawartości.

– A teraz – odezwał się Karol, wycierając tłuste dłonie o trawę – udamy się na małą przechadzkę. Masz tu na nas czekać, Halley. Być może wrócimy z jakąś przekąską. Zabierz winczester, Janie.

Poszliśmy. Nie widziałem, lecz czułem, że Ben Halley obserwuje kierunek naszego marszu. Czyżby go na nowo dopadła panika? Podążaliśmy najkrótszą drogą ku moczarom. Ciągnęły się nie dalej niż pół mili od naszego biwaku.

Dzień był jasny, powietrze przejrzyste, więc w szkłach lornetki odcinały się ostro od reszty prerii jesienne barwy zielonoszarej trawy. Szarość nikła, jej miejsce zajmował kolor śniedzi. Nieco dalej sterczały kostropate wzniesienia głazów i litej skały. Poprzez przełęcze pagórków widać było nieskończoną dal traw, oczeretów i czarnych jak smoła jeziorek – ponurej topieli dostępnej chyba tylko dla łosi, gadów i płazów.

Widok był odpychający. Już wczoraj pokrótce spenetrowaliśmy tę okolicę, lecz obecnie Karol zapragnął dokładniej przyjrzeć się topielisku.

– A więc to tak wygląda w świetle ranka – pokiwał głową, gdy zatrzymaliśmy się w dość niebezpiecznej odległości od granicy grząskiego gruntu. Pod podeszwami mych butów obrzydliwie zabulgotała woda. Jeszcze krok lub dwa, a zapadłbym się po kolana, jeśli nie po pas. Brrr!

– Sięgnij, Janie, po lornetkę. Może ujrzysz coś interesującego.

Zrobiłem, jak sobie życzył. On sam wodził szkłami to w lewo, to w prawo.

– Co widzisz? – zagadnął, nie zaprzestając obserwacji.

– Nic.

– Hm... ja również nic. Gdyby tak można było dotrzeć do któregoś z tamtych pagórków... Stąd widzimy jedynie fragmenty bagien, a z wysokości tamtej skały...

– Ale nie można dotrzeć – przerwałem mu w połowie zdania, ponieważ projekt wędrówki ku linii wzgórz uznałem za samobójczy.

– Tak twierdzisz? Ech, gdybyśmy mieli kilka szerokich desek, moglibyśmy dojść nieco dalej. Bagno w tym miejscu nie wydaje się specjalnie grząskie.

– Złudzenie – zaopiniowałem energicznie. – Tędy nikt nie przejdzie prócz żółwia, jaszczurki lub węża. Wybij to o sobie z głowy, Karolu. Nie mamy tu czego szukać.

Opuścił lornetkę, poprawił kapelusz na głowie.

– Nie jestem taki pewien. Pomaszerujmy kawałek w bok.

Wzruszyłem ramionami. Mój, towarzysz zauważył ten odruch.

– Twój sceptycyzm, Janie, opiera się na powierzchownej obserwacji. Nie bądź uparty. Chodź, sprawdzimy.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: