Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona Lota jeszcze się zastanowi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żona Lota jeszcze się zastanowi - ebook

Nina Lot od zawsze pozwalała innym podejmować za siebie decyzje. Teraz ma trzydzieści pięć lat i zarówno jeśli chodzi o jej małżeństwo, jak i pracę tkwi w martwym punkcie. Intrygująca powieść o poszukiwaniu własnej drogi.

„Tak dobry debiut nie zdarza się często” – Damian Gajda, Onet

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-584-9
Rozmiar pliku: 759 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

– Wszyst­kie mat­ki mają pla­my na ra­mie­niu – po­wie­dzia­ła ści­szo­nym gło­sem. – Jak my­ślisz skąd?

Spoj­rza­łam w kie­run­ku są­sied­nie­go sto­li­ka. Sie­dzia­ła przy nim dziew­czy­na z dziec­kiem typu bo­bas na ko­la­nach. Wszyst­ko, co znaj­do­wa­ło się na bla­cie przed nimi – dzba­nu­szek z nędz­nym kwiat­kiem, fi­li­żan­ka kawy, ja­kaś książ­ka, pacz­ka chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych, bia­ły dysk wiel­ko­ści spodka o nie­zna­nym prze­zna­cze­niu – od­su­nię­te zo­sta­ło na od­le­gły ko­niec, two­rząc przed nie­mow­lę­ciem opusz­czo­ną za­to­kę. Ob­rus lek­ko się zmarsz­czył, do sztor­mu było mu jed­nak da­le­ko. Na fa­lach ba­weł­ny z wi­sko­zą dry­fo­wał sa­mot­ny pla­sti­ko­wy mo­tyl. Oce­an po­pla­mio­ny był tu i ów­dzie na żół­to­brą­zo­wy ko­lor. To pew­nie ropa, po­my­śla­łam. Mo­tyl nie to­nął, ale i nie la­tał, był gru­by, cięż­ki i na­fa­sze­ro­wa­ny elek­tro­ni­ką. Nie­mniej jed­nak żył i w kon­tak­cie z rącz­ką dziec­ka wy­da­wał nie­ty­po­we jak na owa­da dźwię­ki. Ma­luch wa­lił w nie­go na oślep, a ten pisz­czał, dzwo­nił, a na­wet wy­gry­wał ja­kąś me­lo­dyj­kę.

Trud­no uwie­rzyć w ta­kie­go mo­ty­la.

W pew­nym mo­men­cie owad zo­stał na­głym ge­stem spa­ra­li­żo­wa­ny, wy­ło­wio­ny z fal i scho­wa­ny do wi­szą­cej na opar­ciu krze­sła ogrom­nej tor­by, któ­rą za­uwa­ży­łam do­pie­ro te­raz. Sie­dzą­ce na ko­la­nach mat­ki dziec­ko za­czę­ło krzy­czeć.

– I tak źle, i tak nie­do­brze – po­wie­dzia­łam do Ewy. – Naj­pierw darł się mo­tyl, te­raz ten.

– Wolę tego, przy­naj­mniej jest nie­prze­wi­dy­wal­ny.

– A ja mo­ty­la. Mo­tyl był pod kon­tro­lą. Wi­dzia­łaś? Ma przy­cisk na ple­cach, ła­two go uniesz­ko­dli­wić. A bo­ba­sa nie – do­da­łam.

Jak się jed­nak oka­za­ło, nie do koń­ca mia­łam ra­cję. Mat­ka dziec­ka roz­pię­ła kil­ka gu­zi­ków i uwol­ni­ła zza bluz­ki pierś, praw­dzi­wą, kształt­ną ludz­ką pierś za­koń­czo­ną gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów sut­kiem. Bo­bas wy­dał z sie­bie coś na kształt dy­sze­nia po­łą­czo­ne­go z za­chwy­tem, pac­nął w nią ra­do­śnie piąst­ka­mi, po­dob­nie jak przed chwi­lą w owa­da, ukrył cały su­tek w ustach i za­czął ssać, wciąż trzy­ma­jąc tłu­stą rącz­kę na pier­si, któ­rą pod­da­wał ob­rób­ce próż­nio­wej.

Nie po­win­no się osten­ta­cyj­nie przy­glą­dać lu­dziom, zwłasz­cza ob­na­żo­nym. Wiem. Nie mo­gły­śmy jed­nak ode­rwać wzro­ku od roz­gry­wa­ją­cej się na na­szych oczach sce­ny. Nie zna­ły­śmy bli­żej żad­ne­go bo­ba­sa. Na wi­do­wi­sko przed nami pa­trzy­ły­śmy z mie­sza­ni­ną cie­ka­wo­ści i prze­ra­że­nia.

W tym mo­men­cie dziew­czy­na się­gnę­ła po­wol­nym wy­kal­ku­lo­wa­nym ru­chem po le­żą­cą na wy­brze­żu, za za­to­ką z ob­ru­sa, książ­kę. Po­ło­ży­ła ją na fa­lach, otwo­rzy­ła ostroż­nie na pierw­szej stro­nie i za­czę­ła czy­tać. Mniej wię­cej po dzie­się­ciu se­kun­dach dziec­ko wy­pu­ści­ło su­tek z ust i od­wró­ci­ło gło­wę w kie­run­ku sto­łu. Jego mat­ka na­tych­miast za­mknę­ła lek­tu­rę i scho­wa­ła ją za wa­zo­ni­kiem. Bo­bas po­pa­trzył na nią, jak­by chciał za­py­tać: A co to się tu robi pod moją nie­uwa­gę?, lecz już po chwi­li wró­cił do ssa­nia. Dziew­czy­na ode­tchnę­ła z ulgą.

– Na­wet nie tknę­ła kawy – za­uwa­ży­łam, upi­ja­jąc łyk swo­je­go cap­puc­ci­no. – Wy­sty­gnie jej.

– Ale skąd one wszyst­kie mają te pla­my? – Ewa wró­ci­ła do te­ma­tu.

Spoj­rza­łam na bia­łą bluz­kę nie­zna­jo­mej. W oko­li­cach ra­mie­nia znaj­do­wał się bla­do­żół­ty kleks.

– Może to pa­go­ny? – przy­szło mi do gło­wy, a wy­szło usta­mi.

– A wiesz, że to cał­kiem moż­li­we? – po­wie­dzia­ła z uzna­niem Ewa. – Żół­te dla po­cząt­ku­ją­cych, dla śred­nio za­awan­so­wa­nych – po­ma­rań­czo­we, dla za­awan­so­wa­nych – czer­wo­ne, a pro­fe­sjo­na­list­kom wrę­cza­my zło­te. Jak Osca­ry.

– To Osca­ry są zło­te? – spy­ta­łam zdzi­wio­na. – Za­wsze my­śla­łam, że z brą­zu.

– No ja­sne, że zło­te.

– Skąd ta pew­ność? Masz?

– Nie, ale to tak samo jak z dziec­kiem. Pa­trzysz, pa­trzysz i w koń­cu wiesz.

– Co niby?

– Jaka jest gra­da­cja pa­go­nów, jak pa­ra­li­żo­wać mo­ty­le, gdzie sta­wiać wa­zon, a gdzie kawę.

– Ale co to ma do Osca­rów? – prze­rwa­łam jej.

– To, że nie trze­ba mieć, żeby wie­dzieć. Moż­na ob­ser­wo­wać z da­le­ka. Jak my.

Ski­nę­łam gło­wą ze zro­zu­mie­niem. Łeb­ska dziew­czy­na. Pa­go­nów mieć nie mu­szę, ale Osca­rem bym nie po­gar­dzi­ła. Wo­la­ła­bym No­bla, ale na po­czą­tek mógł­by być i Oscar. W su­mie.

– To jak? Jesz­cze jed­ną? – za­pro­po­no­wa­łam.

Ewa spoj­rza­ła na ze­ga­rek i ge­stem ręki we­zwa­ła kel­ne­ra.

– Jesz­cze raz dwa cap­puc­ci­no, szar­lot­kę i tort cze­ko­la­do­wy – po­wie­dzia­ła, gdy z uśmie­chem prze­je­cha­nej żaby po­ja­wił się przy na­szym sto­li­ku. Jej „raz dwa” za­brzmia­ło jak ko­men­da. – Po­pro­szę – zre­flek­to­wa­ła się po chwi­li. – Dwa cap­puc­ci­no.

Przy­gnie­cio­na bo­ba­sem mat­ka przy sto­li­ku obok rzu­ci­ła nam dłuż­sze spoj­rze­nie. Od­czy­ta­łam w nim bła­ga­nie, by­śmy mó­wi­ły ci­szej. I pew­ną dozę za­zdro­ści.

– Może ona też by chcia­ła? – po­wie­dzia­łam do Ewy. – A nie wol­no jej mó­wić gło­śno? Może jej też za­mó­wię?

– W pie­kle jest od­dziel­ne miej­sce dla ko­biet, któ­re nie po­ma­ga­ją sio­strom. – Ewa po­par­ła moją ini­cja­ty­wę unie­sio­nym do góry kciu­kiem.

W tym mo­men­cie mój wzrok padł na ty­tuł ukry­tej za wa­zo­ni­kiem książ­ki. Na okład­ce było na­pi­sa­ne Sens.

Cie­ka­we, czy uda jej się wyjść poza pro­log, po­my­śla­łam. Po­de­szłam do niej i za­pro­po­no­wa­łam:

– Za­mó­wię dla pani cap­puc­ci­no.

Z bli­ska rzu­ci­ło mi się w oczy, że ko­lor pa­go­nu na ra­mie­niu dziew­czy­ny prze­cho­dził miej­sca­mi w ja­sno­brą­zo­wy. O ja­sno­brą­zo­wym Ewa nie wspo­mi­na­ła.

Dziew­czy­na pod­nio­sła się mi­ni­mal­nie, jak­by za­mie­rza­ła się do nas przy­siąść. Bo­bas w tym mo­men­cie mu­siał chy­ba za­ci­snąć bez­zęb­ne szczę­ki na jej sut­ku, bo wy­da­ła jęk i na­tych­miast opa­dła na krze­sło. Nie mo­głam oprzeć się wra­że­niu, że jej noga przy­pię­ta była do sto­łu zbyt krót­kim łań­cu­chem, o któ­rym dziew­czy­na na chwi­lę za­po­mnia­ła.

– Tyl­ko bez­ko­fe­ino­we, jak­by pani mo­gła, bar­dzo pro­szę – wy­szep­ta­ła, wy­raź­nie ar­ty­ku­łu­jąc sło­wa, szcze­gól­nie bez­ko­fe­ino­we.

Czyż­by po­dej­rze­wa­ła, że nie zro­zu­miem? To pew­nie przez mój tępy wy­raz twa­rzy. Mat­ka za­wsze mi po­wta­rza­ła, że z moją fi­zjo­no­mią mu­szę zro­bić co naj­mniej dok­to­rat. Ina­czej nikt mi na­wet nie uwie­rzy, że mam ma­tu­rę. Po­czu­łam nie­przy­jem­ny ucisk w dole brzu­cha.

Tyl­ko po co pić kawę bez­ko­fe­ino­wą? – pró­bo­wa­łam skie­ro­wać my­śli na inny tor. Je­śli ktoś nie lubi ko­fe­iny, wy­bie­ra chy­ba her­ba­tę? Albo sok, czy ja wiem? Kawa jed­nak za­wsze sma­ku­je ko­fe­iną. Na­wet je­śli jest bez.

Po­de­szłam do baru i za­mó­wi­łam dla niej wresz­cie to nie­peł­ne cap­puc­ci­no. W przy­pły­wie dam­skiej so­li­dar­no­ści po­pro­si­łam, by po­da­li do nie­go kie­li­szek li­kie­ru, dla zła­go­dze­nia bólu po uką­sze­niu przez po­tom­ka. Za­pła­ci­łam za wszyst­ko z góry. Po­tem jesz­cze, nie­sio­na na­głą chę­cią sze­rze­nia do­bra i zba­wia­nia świa­ta, za­mó­wi­łam to samo dla sie­bie i Ewy. Z tym że dla nas oczy­wi­ście z ko­fe­iną. Czło­wiek, któ­ry tro­chę jej za­żył, ma ja­śniej­szy umysł i może na przy­kład w na­głym olśnie­niu zro­zu­mieć, że je­śli nie po­sta­rał się jesz­cze o prze­dłu­że­nie ga­tun­ku, ła­twiej mu bę­dzie ru­szyć się z miej­sca.

Nie­zna­jo­ma przy są­sied­nim sto­li­ku wciąż sie­dzia­ła przy­cze­pio­na do swo­je­go bo­ba­sa, nie pró­bu­jąc już na­wet od­na­leźć Sen­su ukry­te­go za wa­zo­ni­kiem.

Było mi jej szko­da. Skąd mo­gła wie­dzieć? Mnie też zda­rza­ło się ro­bić rze­czy, na te­mat któ­rych wie­le so­bie wy­obra­ża­łam, choć w osta­tecz­no­ści oka­zy­wa­ło się za­wsze, że wy­obraź­nię mam buj­niej­szą niż ten, kto urzą­dził świat. Cza­sem moż­na się jesz­cze wy­co­fać, ale w przy­pad­ku dziec­ka wy­co­fa­nie nie na­le­ży do re­per­tu­aru moż­li­wo­ści po­rząd­ne­go oby­wa­te­la. Spra­wa ma się na­wet go­rzej niż z mał­żeń­stwem.

Wy­obra­zi­łam so­bie, jak w so­li­dar­nym mil­cze­niu ra­zem z nie­zna­jo­mą wzno­si­my w górę kie­lisz­ki i wy­mie­nia­my po­ro­zu­mie­waw­cze uśmie­chy. Świat sta­je się ja­śniej­szy. Cier­pie­nie po­dzie­lo­ne. Nie je­steś sama wy­pi­sa­ne na twa­rzy. Uśmiech. Stop­klat­ka. Oscar.

Bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­na wró­ci­łam do sto­li­ka.

– No, ale nie skoń­czy­łaś mi o Lo­cie – przy­po­mnia­ła Ewa. – Wró­cił?

– Wró­cił w śro­dę wie­czo­rem jak gdy­by ni­g­dy nic.

– Nie mó­wił, gdzie był?

– Spy­ta­łam, ale po­wie­dział, że jak to gdzie, w de­le­ga­cji. Spy­ta­łam, do­kąd ta de­le­ga­cja, a on na to, że po co ma mi mó­wić, sko­ro i tak nie wiem, gdzie to jest na ma­pie.

– Od­bi­ło mu? – obu­rzy­ła się Ewa. – Co ma tu mapa do rze­czy? Nie po­my­ślał, że bę­dziesz się mar­twić? Dla­cze­go nie od­bie­rał te­le­fo­nu?

– Mó­wił, że był poza za­się­giem. Nie wiem, gdzie te­raz nie ma za­się­gu. Może w Pusz­czy Kam­pi­no­skiej? Jak my­ślisz?

– Albo gdzieś w Hi­ma­la­jach. Tam trze­ba dzwo­nić przez sa­te­li­tę, bo w nie­któ­rych re­jo­nach nic nie się­ga.

– W su­mie nic dziw­ne­go, że nie się­ga. Szczy­ty mają wy­so­ko.

– Co in­ne­go sa­te­li­ta. Pa­trzy so­bie z góry – za­uwa­ży­ła Ewa re­zo­lut­nie.

– Ale na po­waż­nie: my­ślisz, że mógł po­je­chać w Hi­ma­la­je?

– No nie wiem, na pew­no są jesz­cze ja­kieś inne miej­sca, do któ­rych nie da się do­dzwo­nić. Oprócz Hi­ma­la­jów.

– No tak. Na przy­kład w so­bo­ty do mo­jej ko­sme­tycz­ki – przy­zna­łam. – Ale ja pró­bo­wa­łam go zła­pać w po­nie­dzia­łek. I we wto­rek. I w śro­dę też.

– To może jed­nak Hi­ma­la­je?

– Tyl­ko czy tam są ja­kieś fir­my? Po­je­chał prze­cież na spo­tka­nie.

– Może wsz­cze­piał te czi­py zwie­rzę­tom?

– A wiesz, że to cał­kiem moż­li­we? Choć praw­dę mó­wiąc, ni­g­dy nie wspo­mi­nał o żad­nych zwie­rzę­tach.

– To aku­rat o ni­czym nie świad­czy.

– Fakt. Ale z tego, co wiem, te czi­py wsz­cze­pia­ją głów­nie do urzą­dzeń.

– Może tyl­ko na po­czą­tek – po­wie­dzia­ła Ewa. – Dy­wer­sy­fi­ka­cja, pa­mię­tasz? Za­czy­na się od urzą­dzeń, a po­tem ko­lej na gry­zo­nie. Nowe ryn­ki zby­tu i tak da­lej.

– Niby tak. Tyl­ko że gdy­by był w Hi­ma­la­jach, po­trze­bo­wał­by sprzę­tu. Cie­płych ubrań. Zi­mo­wych bu­tów.

– Spraw­dzi­łaś mu ba­gaż?

– Tak. Ni­cze­go ta­kie­go nie za­brał.

Wie­dzia­łam oczy­wi­ście, że Lot po­je­chał po pro­stu do in­ne­go mia­sta w Pol­sce, pew­nie na­wet nie w gó­rach, tyl­ko na ja­kiejś zwy­kłej wy­ży­nie czy ni­zi­nie. Nie od­bie­rał mo­ich te­le­fo­nów i nie dzwo­nił, bo z ja­kichś po­wo­dów nie chciał się ze mną w tym cza­sie kon­tak­to­wać. Wo­la­łam nie za­sta­na­wiać się, ja­kie to były po­wo­dy, bo z ta­kich prze­my­śleń trze­ba by było wy­cią­gnąć wnio­ski. A ba­łam się, że mo­gła­bym za­cząć od wy­cią­ga­nia wnio­sków, a skoń­czyć na wy­cią­gnię­ciu nóg.

Nie umia­łam bez nie­go żyć. Chy­ba. Nie na pew­no, bo od daw­na nie pró­bo­wa­łam. Na wszel­ki wy­pa­dek wo­la­łam po­szu­kać ar­gu­men­tów po­twier­dza­ją­cych, że rów­nie do­brze mógł wsz­cze­piać te czi­py gry­zo­niom w Hi­ma­la­jach.

W tym mo­men­cie kel­ner po­sta­wił przed nami kawę, cia­sto i po kie­lisz­ku li­kie­ru. Po chwi­li pod­szedł też do kar­mią­cej.

– Ale ja nie za­ma­wia­łam li­kie­ru – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– To pre­zent od tych pań – wska­zał w na­szym kie­run­ku.

Dziew­czy­na ob­da­rzy­ła nas uśmie­chem peł­nym wdzięcz­no­ści. Wznio­sły­śmy w jej stro­nę kie­lisz­ki. Od­po­wie­dzia­ła tym sa­mym.

Spły­nę­ła na mnie nie­spo­dzie­wa­na bło­gość. Za­po­mnia­łam na­wet na chwi­lę o Lo­cie w Hi­ma­la­jach. Po­my­śla­łam o tym, ja­kim to ja je­stem do­brym czło­wie­kiem. To­le­ran­cyj­nym. Wy­ro­zu­mia­łym. Ni­ko­go nie­wy­klu­cza­ją­cym. Poza ko­chan­ką Lota, rzecz ja­sna. Poza nią ży­łam prze­cież w przy­jaź­ni z ca­łym świa­tem. No, może jesz­cze z wy­jąt­kiem sze­fo­wej, ale to każ­dy zro­zu­mie. Z sze­fo­wą się nie da żyć w przy­jaź­ni, ale z dru­giej stro­ny na­le­ży so­bie za­dać py­ta­nie, czy sze­fo­wą w ogó­le moż­na za­li­czyć do lu­dzi.

I tyle. Poza nią i ko­chan­ką mo­je­go męża Lota z całą resz­tą ludz­ko­ści go­to­wa by­łam na jed­ność.

Wte­dy na myśl przy­szła mi nie­ste­ty mat­ka. I wąt­pli­wo­ści za­czę­ły się mno­żyć. Bo być w jed­no­ści z mat­ką, to zna­czy przyj­mo­wać wszyst­kie jej uwa­gi, że na­le­ży, że wy­pa­da, że nie wol­no, że po­win­nam, że co mi przy­szło do gło­wy, żeby taką spód­ni­cę so­bie ku­pić, że ona w moim wie­ku mia­ła już dwój­kę dzie­ci, że jak to nie pra­su­ję Lo­to­wi ko­szul, że męż­czyź­nie trze­ba stwo­rzyć dom, to nie bę­dzie la­tał, że do zupy robi się za­smaż­kę i że jak to obiad bez zupy. Że naj­lep­sze są buty na trzy­cen­ty­me­tro­wym ob­ca­sie, w żad­nym ra­zie nie wyż­szym, i że po­win­nam jej słu­chać, je­śli nie chcę na­ba­wić się ży­la­ków albo skrę­cić nogi w ko­st­ce. Że mam nie od­zy­wać się przy sto­le nie­py­ta­na, bo przy sto­le to się je. I mat­ce nie py­sko­wać, bo gdy­by nie ona, toby mnie nie było, a poza tym to ona, nie ja, ma ty­tuł pro­fe­so­ra i lata do­świad­cze­nia we wszyst­kim.

Po­pa­trzy­łam na ko­bie­tę przy są­sied­nim sto­li­ku, wciąż kar­mią­cą dziec­ko. Do­tar­ło do mnie, że moja mat­ka też taka była. To zna­czy mu­sia­ły być ta­kie chwi­le, w któ­rych moja wspa­nia­ła, nie­ska­zi­tel­na, wy­nio­sła i wszyst­ko­wie­dzą­ca mat­ka pro­fe­sor dok­tor ha­bi­li­to­wa­ny przy­gnie­cio­na była ro­bią­cym w pie­lu­chę bo­ba­sem. Uśmiech­nę­łam się na samą myśl o tym. Mu­sia­ła so­bie zro­bić prze­rwę w pra­cy na­uko­wej i drę­cze­niu stu­den­tów, bo przy­gnio­tłam ją ja. Czy­li jed­nak mia­łam ja­kąś moc, przy­naj­mniej na po­cząt­ku.

Cho­ciaż na pew­no nie by­łam gru­ba­sem. Do­my­śli­łam się tego na pod­sta­wie ilo­ści ko­mó­rek tłusz­czo­wych, któ­re te­raz mnie zdo­bią. Ich licz­ba usta­la się po­noć już we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Mu­szę przy­znać, że mnie usta­li­ła się na dość za­do­wa­la­ją­cym po­zio­mie, je­śli po­mi­nąć brzuch. Nogi mam chu­de i w klat­ce też je­stem chu­da. A nie za­wsze tak jest. Cza­sem trzy­ma­ne w klat­ce zwie­rzę­ta ro­bią się strasz­nie pulch­ne. Ale nie ja.

Mat­ka ra­czej nie cho­dzi­ła ze mną do ka­wiar­ni, żeby mnie na­kar­mić. My­ślę, że kar­miąc mnie, nie tra­ci­ła cza­su, tyl­ko kro­iła ka­pu­stę na zupę, ro­biąc jed­no­cześ­nie tę pa­skud­ną za­smaż­kę. Jak tyl­ko śmia­łam od­wró­cić wzrok od cyc­ka, żeby spoj­rzeć na nią z wy­rzu­tem, z pew­no­ścią do­sta­wa­łam po gło­wie i sły­sza­łam, że mam jeść, bo na­le­ży, bo wy­pa­da, i że mat­kę trze­ba sza­no­wać, bo gdy­by nie ona, toby mnie nie było. My­ślę, że już wte­dy spusz­cza­łam wzrok po so­bie i ssa­łam kar­nie da­lej, choć mle­ko mia­ło pew­nie smak ka­pu­sty. Ale ni­g­dy prze­cież nie jest tak, żeby na pier­siach było wy­wie­szo­ne menu. Na przy­kład: z le­wej – su­shi i kur­czak tan­do­ori, a z pra­wej – ogór­ko­wa z za­smaż­ką i pie­ro­gi. Zresz­tą, na­wet gdy­by było wy­wie­szo­ne, to co nie­mow­lę­ciu z menu, sko­ro i tak nie umie czy­tać?

Ssa­łam więc jako bo­bas tę ka­pu­stę w pły­nie i by­łam tak ze­stre­so­wa­na już od ma­leń­ko­ści, że ko­mór­ki tłusz­czo­we uda­ło mi się zgro­ma­dzić je­dy­nie w ta­lii. Tro­chę ża­łu­ję, bo wo­la­ła­bym tak ja­koś bar­dziej w gó­rze, ale cóż. Być dziec­kiem mat­ki, któ­ra do­sko­na­le ra­dzi so­bie z wy­cho­wa­niem nie­mow­la­ka, kro­jąc wa­rzy­wa i roz­bi­ja­jąc mię­so na ko­tle­ty, a po trzech mie­sią­cach za­trud­nia nia­nię i wra­ca do pra­cy na­uko­wej, to zu­peł­nie inny start, niż być dziec­kiem ta­kiej, któ­ra kar­miąc pier­sią w ka­wiar­ni, pró­bu­je czy­tać Sens. Moja sen­su nie mu­sia­ła szu­kać, bo od za­wsze mia­ła go pod do­stat­kiem.

Mat­ka kar­mią­co-po­szu­ku­ją­ca przy sto­li­ku obok w koń­cu ostroż­nie się­gnę­ła po swo­je bez­ko­fe­ino­we cap­puc­ci­no i od­wa­ży­ła się upić łyk. Do­tar­ło do mnie, że gdy­bym mia­ła żyć w przy­jaź­ni z ca­łym świa­tem, poza oczy­wi­ście tymi oso­ba­mi, z któ­ry­mi w przy­jaź­ni żyć się nie da, mu­sia­ła­bym, je­śli zde­cy­du­ję się zo­stać mat­ką, cho­dzić z wła­snym dziec­kiem do ka­wiar­ni i bu­do­wać mu na sto­li­ku za­to­kę z róż­nych przed­mio­tów. Mu­sia­ła­bym ro­bić wszyst­ko od­wrot­nie niż moja mat­ka, po to, żeby nie­mow­lę, któ­re prze­ze mnie przy­szło na świat, nie było ta­kie jak ja. Nie mo­gła­bym mó­wić mu, że na­le­ży, że wy­pa­da, że nie wol­no, że nie po­win­no się, że skąd do gło­wy jej przy­szło taką spód­ni­cę albo jemu ta­kie spodnie za­ło­żyć. Co do płci nie mo­głam mieć pew­no­ści, choć je­śli wszyst­ko mia­ło­by być od­wrot­nie, to pew­nie wy­szedł­by chłop­czyk.

W kwe­stii wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci wie­dzia­łam więc wie­le na te­mat jak nie. Je­śli cho­dzi o jak tak, nie mia­łam zie­lo­ne­go po­ję­cia ani w ogó­le po­ję­cia ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go ko­lo­ru.

– Nie je­stem jesz­cze go­to­wa na to, żeby wy­dać z sie­bie nowe ży­cie – wes­tchnę­łam.

– I słusz­nie. – Ewa pod­nio­sła kie­li­szek do ust. – Bo je­śli to ży­cie ma po­cho­dzić w po­ło­wie od Lota, to nie tyl­ko ty, ale i mło­de by­ło­by uto­pio­ne już na star­cie – do­da­ła, pod­no­sząc mnie na du­chu, jak tyl­ko naj­bliż­sza, bo je­dy­na przy­ja­ciół­ka po­tra­fi.

W mię­dzy­cza­sie dziec­ko przy sto­li­ku obok za­koń­czy­ło po­si­łek i zo­sta­ło prze­rzu­co­ne przez ra­mię. Mat­ka za­czę­ła po­kle­py­wać je de­li­kat­nie po ple­cach. Kawa jej sty­gła, li­kier się ulat­niał. Roz­my­śla­łam o wła­snym dzie­ciń­stwie, o mat­ce, któ­ra mnie chy­ba nie po­kle­py­wa­ła, bo z pew­no­ścią nie mia­ła na to cza­su (prze­cież od po­kle­py­wa­nia może się przy­pa­lić gar­nek). A te­raz ja w kon­se­kwen­cji, za­chły­śnię­ta wła­sny­mi my­śla­mi, nie­od­krz­tu­sza­ny­mi od lat, uto­pio­na w swo­im mał­żeń­stwie, w jego gę­stej, błot­ni­stej, ciem­no­sracz­ko­wa­tej brei, nie mogę wy­ko­nać żad­ne­go ru­chu, mimo że ręce do roz­gar­nia­nia mam dwie, z cze­go tyl­ko jed­ną lewą. Po­my­śla­łam też, że moja mat­ka, je­śli w ogó­le mia­ła ja­kieś pa­go­ny, to z pew­no­ścią zie­lo­ne jak ka­pu­sta. Poza wszel­ki­mi ka­te­go­ria­mi.

W tym mo­men­cie bo­bas chlu­snął żół­ta­wą cie­czą na ra­mię swo­jej ro­dzi­ciel­ki. Wszyst­ko sta­ło się ja­sne. Zło­ty Oscar zro­bio­ny jest głów­nie z cyny, a żół­ty pa­gon głów­nie z wy­mio­tów.

Dziew­czy­na nie zdra­dza­ła wca­le oznak obrzy­dze­nia. Po­sa­dzi­ła so­bie dziec­ko na ko­la­nach i się­gnę­ła do wi­szą­cej na opar­ciu tor­by. Wy­ję­ła z niej pacz­kę chu­s­te­czek, wy­tar­ła nie­mow­lę­ciu usta, a po­tem do­pie­ro so­bie pla­mę na ra­mie­niu. Na­stęp­nie pod­nio­sła dziec­ko w taki spo­sób, żeby jego tyl­na część znaj­do­wa­ła się na wy­so­ko­ści jej nosa. Wzię­ła głę­bo­ki od­dech.

W tym mo­men­cie wszyst­ko na­bra­ło roz­pę­du, jak­by wy­da­rzył się dra­mat, jak­by ra­to­wać trze­ba było czy­jeś ży­cie. Wrzu­ci­ła książ­kę do tor­by. Na sto­li­ku po­ło­ży­ła bank­not. Przy­trzy­mu­jąc dziec­ko lewą ręką na bio­drze, pra­wą chwy­ci­ła fi­li­żan­kę z bez­ko­fe­ino­wym cap­puc­ci­no i opróż­ni­ła ją jed­nym hau­stem jak set­kę. Rzu­ci­ła nam na po­że­gna­nie uśmiech­nię­te „dzię­ku­ję” i z ca­łym ba­ga­żem ru­szy­ła w kie­run­ku to­a­le­ty.

Jej kie­li­szek po­zo­stał peł­ny. Ro­zej­rza­łam się do­oko­ła i ostroż­nie po­de­szłam do sto­li­ka, któ­ry przed chwi­lą zaj­mo­wa­ła. Pod­nio­słam li­kier i po­czu­łam mig­da­ło­wy za­pach. Z nim wszyst­ko było w po­rząd­ku.

– Dziw­na ja­kaś – po­wie­dzia­łam do Ewy. – Pije kawę bez ko­fe­iny, al­ko­ho­lu nie tyka.

– To może mieć ja­kiś zwią­zek z dziec­kiem.

– My­ślisz?

– Tak. Że w cią­ży nie piję, czy coś.

– Ale ona nie była w cią­ży.

– Fakt.

– Chy­ba że jak raz jest się w cią­ży, to już na za­wsze się w niej jest – przy­szło mi do gło­wy. – Cho­ciaż moja mat­ka cza­sem wy­pi­ja­ła so­bie win­ko lub dwa. Tak mi mó­wi­ła w zło­ści.

– Two­ja jest mą­dra, za­szła, ale wy­szła. Nie każ­dy wie, jak to zro­bić.

– Może trze­ba mieć dok­to­rat z geo­gra­fii? Masz?

– Nie. Ale mam mapy Go­ogle w te­le­fo­nie. Jak się zgu­bię, za­wsze się od­naj­du­ję. Chy­ba że in­ter­net mi się skoń­czy.

– Po­każ. – Nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, wzię­łam ze sto­łu jej te­le­fon. Wy­bra­łam apli­ka­cję i za­czę­łam wpi­sy­wać „ciąż”. – Cią­żeń, Cią­żyn, Cią­żyń­skie Ho­len­dry – czy­ta­łam. – Może być cięż­ko. – Wpi­sa­łam „cią­ża”. Wy­sko­czy­ła odzież cią­żo­wa we Wro­cła­wiu. – Cią­ży nie ma – oznaj­mi­łam ze śmie­chem.

– Jak nie ma, to nie ma wyj­ścia.

– Le­piej nie za­cho­dzić.

– Le­piej nie. – Ewa przy­zna­ła mi ra­cję.

Za­bra­ły­śmy swo­je rze­czy i wy­szły­śmy z ka­wiar­ni. Było so­bot­nie po­po­łu­dnie, ko­niec wrze­śnia. Ogród­ki piw­ne na dep­ta­ku za­peł­ni­ły się mło­dy­mi ludź­mi. W Tru­bli­nie dzia­ła­ły aż czte­ry wyż­sze uczel­nie i po let­nim le­tar­gu w mia­sto za­czę­ło wstę­po­wać nowe ży­cie.

Z dep­ta­ku skrę­ci­ły­śmy w lewo, by przejść po­tem głów­ną uli­cą na przy­sta­nek pod par­kiem. Na po­że­gna­nie Ewa ob­ję­ła mnie czu­le i po­kle­pa­ła po ple­cach, po­ma­ga­jąc od­krztu­sić kil­ka złych my­śli.

– Dzwoń na­wet w środ­ku nocy, gdy­by coś się dzia­ło – po­wie­dzia­ła jesz­cze, zni­ka­jąc w drzwiach au­to­bu­su.

Zo­sta­łam sama.

Przy­sta­nek ob­le­ga­ny był rów­nież przez mło­dzież stu­denc­ką, pew­nie w dro­dze do aka­de­mi­ków na obrze­żach mia­sta. Dziew­czy­ny z na­dzie­ją na ty­tuł pro­fe­so­ra dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go albo cho­ciaż ja­kieś pa­go­ny i chłop­cy bez na­dziei, ale oni na­dziei nie mu­szą mieć, wszyst­ko i tak idzie im jak po ma­śle. Na­wet je­śli w mło­do­ści nie będą mie­li cza­su lub ocho­ty za­krę­cić się za ja­kąś do­brą par­tią, osta­tecz­nie znaj­dą so­bie miłą, ład­ną i chęt­ną dziew­czy­nę z wy­kształ­ce­niem. Pod ko­niec stu­diów, szcze­gól­nie tych wy­so­ce sfe­mi­ni­zo­wa­nych, pa­nien­ki prze­cha­dza­ją się z wszyst­ko mó­wią­cym wy­ra­zem twa­rzy i cia­ła: zgrab­na pra­wie ma­gi­ster z ostat­nie­go roku far­ma­cji weź­mie ko­go­kol­wiek byle nie fi­lo­zo­fa, li­cen­cjat­ka z fi­lo­lo­gii z pla­na­mi na przy­szłość po­zna wy­so­kie­go pana, wiek obo­jęt­ny, by­le­by nie smar­kał w rę­kaw, ab­sol­went­ce pe­da­go­gi­ki nie prze­szka­dza­ją na­wet brzu­szek i ły­si­na.

Jesz­cze kil­ka mie­się­cy a za­czną się prze­ce­ny, po­my­śla­łam, pa­trząc na grup­kę nie­opie­rzo­nych chłop­ców z czer­wo­ny­mi po­licz­ka­mi sto­ją­cych obok wia­ty i wo­dzą­cych spra­gnio­nym wzro­kiem za dłu­go­no­gi­mi dziew­czy­na­mi. Dziew­czy­ny zu­peł­nie nie zwra­ca­ły na nich uwa­gi. Jesz­cze tro­chę, a prze­sta­ną krę­cić no­sem na wa­sze tłu­ste wło­sy. Będą się cie­szyć, że w ogó­le ja­kieś ma­cie.

Wró­ci­łam my­śla­mi do po­cząt­ku mo­ich stu­diów, kie­dy to peł­na na­dziei na świe­tla­ną przy­szłość wy­pro­wa­dzi­łam się z Du­bław, dziu­ry, w któ­rej spę­dzi­łam szcze­nię­ce lata, kar­mio­na przez mat­kę rze­cza­mi na k. Ka­pu­sta, kar­to­fle, ko­tle­ty – w trzech sło­wach zdro­wa pol­ska kuch­nia, bez udziw­nień. I zupy, przede wszyst­kim dużo zup za­gęsz­czo­nych tłu­stą za­smaż­ką. Mat­ka ty­tu­łu pro­fe­so­ra dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go nie uzy­ska­ła nie­ste­ty z die­te­ty­ki. Znie­sma­czo­na wszyst­kim na k, od cza­su za­miesz­ka­nia w Tru­bli­nie prze­sta­wi­łam się w ra­mach pro­te­stu cał­ko­wi­cie na s: sa­ła­tę, su­shi, sery i soki ze świe­żych owo­ców. Do­bra by­łam szcze­gól­nie w su­shi. Ro­bi­łam je sama, czym zdo­by­łam so­bie przy­chyl­ność nie­jed­nej ko­le­żan­ki. Sery, nie­ste­ty, i sa­ła­tę mu­sia­łam na­by­wać dro­gą tra­dy­cyj­ną, bo w do­nicz­ce na pa­ra­pe­cie żad­ne wa­rzy­wo by mi nie uro­sło, nie wspo­mi­na­jąc o tra­wie z pa­są­cą się na niej kro­wą.

Lota po­zna­łam na po­cząt­ku dru­gie­go roku stu­diów, na dłu­go przed pierw­szą po­wszech­ną falą prze­cen. Zo­stać wy­ło­wio­ną już na po­cząt­ku se­zo­nu było nie lada wy­róż­nie­niem. Dla sie­bie sa­mej prze­ce­nio­na jed­nak by­łam od mo­men­tu, gdy po­ja­wi­łam się na tym świe­cie, tym bar­dziej więc nie mo­głam uwie­rzyć w swo­je szczę­ście, gdy pew­ne­go po­po­łu­dnia w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka Lot za­cze­pił mnie na pla­cu przed uczel­nią. Prze­glą­da­łam właś­nie no­tat­ki w ocze­ki­wa­niu na wy­kład, gdy usiadł obok mnie na ław­ce z wy­ry­tym na­pi­sem Fa­ra­day (obok mie­ścił się Wy­dział Fi­zy­ki), nie py­ta­jąc na­wet o zgo­dę. Po­ło­żył ra­mię na opar­ciu, za­ło­żył nogę na nogę, a wła­ści­wie to kost­kę jed­nej na ko­la­no dru­giej tak, że two­rzy­ły cy­frę czte­ry, i oznaj­mił:

– Przyj­dę po cie­bie ju­tro.

Prze­nio­słam wzrok z jego nóg na twarz. W ułam­ku se­kun­dy za­sko­cze­nie prze­ro­dzi­ło się w za­chwyt. A za­chwyt z ko­lei w mu­śnię­cie pio­ru­na – je­dy­nie mu­śnię­cie, bo sie­dzia­łam prze­cież na ław­ce Fa­ra­daya. Dzię­ki niej grom tak umie­jęt­nie mnie po­łech­tał, że na ze­wnątrz żad­ne ozna­ki pod­wę­dze­nia nie były wi­docz­ne.

Zwo­je w moim mó­zgu z pew­no­ścią do­zna­ły szwan­ku, bo od tam­tej pory za­czę­łam za­cho­wy­wać się ina­czej. Za­sięg my­śli i wes­tchnień zo­stał za­wę­żo­ny do osob­ni­ka obok mnie, bo my­śli się prze­cież zwo­ja­mi, a te do­świad­czy­ły spię­cia. Nie wi­dzia­łam czar­nych wron krą­żą­cych nad moją gło­wą i go­łę­bi ozda­bia­ją­cych od­cho­da­mi po­mnik na środ­ku pla­cu. Nie za­uwa­ży­łam nic nie­po­ko­ją­ce­go, nie tknę­ło mnie pie­kiel­ne prze­czu­cie, że osob­nik sie­dzą­cy obok mógł zo­stać wy­sła­ny przez mat­kę, żeby prze­jąć nade mną wła­dzę. Za­miast tego zwró­ci­łam uwa­gę na jego lśnią­ce ciem­ne wło­sy, wy­pu­kłe oczy w ko­lo­rze cze­ko­la­do­wej po­le­wy na tor­cie, sze­ro­kie ra­mio­na i im­po­nu­ją­cy wzrost. No­sił lnia­ną ko­szu­lę i ko­lo­ro­we dżin­sy. Moje nad­pa­lo­ne zwo­je od razu wy­obra­zi­ły go so­bie wy­ję­te­go z opa­ko­wa­nia. Gład­ką skó­rę kry­ją­cą twar­de wy­pię­trze­nia mię­śni.

– To jak? – po­wtó­rzył, za­sta­jąc mnie przy swo­jej skó­rze.

– Ale czy my się zna­my? – spy­ta­łam, si­ląc się na obo­jęt­ny ton. A jest to bar­dzo trud­ne, gdy w my­ślach ma się mło­de­go męż­czy­znę bez opa­ko­wa­nia.

– Ja cię w każ­dym ra­zie znam. I naj­bar­dziej by mi pa­so­wa­ło, gdy­byś już te­raz się zgo­dzi­ła, bez zbęd­nych ce­re­gie­li, bo za­czę­ło mi się se­mi­na­rium, a nie wy­pa­da się spóź­niać.

– Se­mi­na­rium? – spy­ta­łam z prze­ra­że­niem, bo jako stu­dent­ce dru­gie­go roku se­mi­na­rium ko­ja­rzy­ło mi się na ra­zie je­dy­nie z du­chow­nym i by­ło­by strasz­ne, gdy­by mi­łość mo­je­go ży­cia prze­szła mi tak przed no­sem z po­wo­du Chry­stu­sa Je­zu­sa.

– Tak, se­mi­na­rium, moja dro­ga. Do­ro­śli lu­dzie mają se­mi­na­rium, a gów­nia­ry za­ję­cia. – Uśmiech­nął się, pod­no­sząc je­den ką­cik ust. – Ale wszyst­ko ci wy­ja­śnię, jak się spo­tka­my.

– Jak się spo­tka­my. – Stać mnie było tyl­ko na po­wtó­rze­nie jego słów, z ak­cen­tem na „jak”.

– Tak. Przyj­dę po cie­bie ju­tro o dwu­dzie­stej. Za­łóż su­kien­kę w mo­ty­le. – Za­brał swo­ją tor­bę i skie­ro­wał kro­ki w stro­nę bu­dyn­ku z le­wej stro­ny pla­cu.

– Ale gdzie przyj­dziesz? – za­wo­ła­łam jesz­cze.

– Znaj­dę cię. Pa! – od­po­wie­dział.

A więc mu­siał wie­dzieć, gdzie miesz­kam. Znał też moją bia­łą su­kien­kę w mo­ty­le z cien­kie­go mu­śli­nu, któ­rej prze­cież nie no­si­łam zbyt czę­sto. Ostat­ni raz mia­łam ją na so­bie przed wa­ka­cja­mi. Skąd tyle o mnie wie­dział? By­łam pew­na, że ni­g­dy wcze­śniej go nie spo­tka­łam. Taką twarz za­pa­mię­ta­ła­bym na pew­no.

Moją gło­wę na­tych­miast za­prząt­nął inny, o wie­le po­waż­niej­szy pro­blem: na­stęp­ne­go dnia mia­ła do mnie przy­je­chać mat­ka w tak zwa­ne od­wie­dzi­ny i zo­stać do koń­ca week­en­du. Ofi­cjal­nie po to, żeby zo­ba­czyć, jak się urzą­dzi­łam. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak w tym celu, by skon­tro­lo­wać, na co po­szły jej pie­nią­dze i jak się pro­wa­dzę wy­ję­ta spod jej ju­rys­dyk­cji. Przed wa­ka­cja­mi, na pierw­szym roku, miesz­ka­łam jesz­cze pod opie­kuń­czy­mi skrzy­dła­mi ciot­ki – jej młod­szej sio­stry – mat­ka mo­gła więc li­czyć na do­nie­sie­nia o mnie z pierw­szej ręki. Od kie­dy jed­nak w czerw­cu w ro­dzi­nie ciot­ki po­ja­wił się bo­bas, sy­tu­acja ule­gła dra­stycz­nej zmia­nie. Dzie­ciak oka­zał się wy­jąt­ko­wo roz­dar­ty. Wył re­gu­lar­nie po no­cach. Kru­szył tynk swo­im krzy­kiem. Ciot­ka nie mia­ła już cza­su na dłu­gie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne ze swo­ją sio­strą. A mnie przez te krzy­ki le­d­wo uda­ło się przy­go­to­wać do se­sji.

W lip­cu mat­ka od­by­ła wresz­cie z ciot­ką po­waż­ną roz­mo­wę, w wy­ni­ku któ­rej do­wie­dzia­łam się, że mój po­kój zo­sta­nie za­anek­to­wa­ny przez wyj­ca i że na­tych­miast ru­sza­ją po­szu­ki­wa­nia od­po­wied­niej dla mnie stan­cji.

– Nie wiem, jak so­bie sama dasz radę, ale nie mamy wy­bo­ru. Ro­zu­miesz – po­wie­dzia­ła mat­ka, a ja le­d­wie po­wstrzy­ma­łam się od ska­ka­nia pod su­fit.

O ni­czym bar­dziej nie ma­rzy­łam niż o tym, by wresz­cie za­miesz­kać osob­no. Nie mo­głam jed­nak dać tego po so­bie po­znać. Mat­ka za­miast stan­cji za­czę­ła­by szu­kać dla mnie in­nych opie­kuń­czych skrzy­deł lub go­rzej na­wet, prze­nieść mnie pod przy­mu­sem na inny kie­ru­nek, w Du­bła­wach, gdzie ona sama pro­wa­dzi­ła wy­kła­dy na fi­lii tru­bliń­skie­go uni­wer­sy­te­tu.

– Trud­no, ro­zu­miem. Będę się sta­ra­ła ja­koś dać so­bie sama radę – za­pew­ni­łam ją z ża­lem ka­li­ber je­de­na­ście w gło­sie.

In­ten­syw­ne po­szu­ki­wa­nia za­owo­co­wa­ły we wrze­śniu ka­wa­ler­ką na dru­gim pię­trze sta­rej ka­mie­ni­cy, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut szyb­kim mar­szem od uczel­ni, trzy przy­stan­ki au­to­bu­sem. Było to moje pierw­sze nie­za­leż­ne miej­sce na zie­mi, któ­rym le­d­wo zdą­ży­łam się na­cie­szyć, a już przy­jeż­dża­ła do mnie ro­dzi­ciel­ka na kon­tro­lę. Jak zo­sta­wić ją samą pierw­sze­go wie­czo­ru? Co mia­ła­bym jej po­wie­dzieć? Że umó­wi­łam się z chło­pa­kiem? Do­pie­ro spły­nę­ła­by na mnie la­wi­na! Naj­bar­dziej wy­trwa­ły ber­nar­dyn żad­ną ilo­ścią al­ko­ho­lu by mnie nie ocu­cił. Z ja­kim chło­pa­kiem? Jak się na­zy­wa? Czym się zaj­mu­je? Co ro­bią jego ro­dzi­ce? Prze­cież to let­nia su­kien­ka? Dla­cze­go wy­cho­dzi­cie tak póź­no? Dla­cze­go nic mi o nim wcze­śniej nie wspo­mi­na­łaś?

Na więk­szość z tych py­tań, poza ostat­ni­mi dwo­ma i trze­cim od koń­ca, któ­re py­ta­niem na­wet nie było, nie zna­łam od­po­wie­dzi. Umó­wi­łam się z nim o dwu­dzie­stej, bo po­wie­dział, że o tej go­dzi­nie po mnie przyj­dzie, a su­kien­ka jest może i let­nia, ale taką wła­śnie so­bie za­ży­czył. Nic ci o nim wcześ­niej nie mó­wi­łam, mamo, bo szcze­rze mó­wiąc, sama wczo­raj zo­ba­czy­łam go po raz pierw­szy. Ale on mnie na pew­no wy­śle­dził już wcze­śniej, wiesz? Nie­wy­klu­czo­ne, że cho­dzi mu o two­ją kasę. Ale co mi tam. Co by nim nie kie­ro­wa­ło, nogi mi mięk­ną na jego wi­dok, więc zro­bię wszyst­ko, o co tyl­ko mnie po­pro­si. Łącz­nie z pod­pi­sa­niem upo­waż­nie­nia do mo­je­go kon­ta.

Oba­wiam się, że taki ze­staw od­po­wie­dzi mógł­by spo­wo­do­wać za­ba­ry­ka­do­wa­nie mi drzwi przed no­sem.

Naj­lep­szym wyj­ściem było więc uda­wać, że nic nie wiem, ni­cze­go się nie spo­dzie­wam. Tak też zro­bi­łam. Na su­kien­kę dla nie­po­zna­ki za­ło­ży­łam gru­by swe­ter.

Ja­dły­śmy wła­śnie ko­la­cję, gdy za­dzwo­nił dzwo­nek. Pod­nio­słam się od sto­łu na­tych­miast, by po­biec do drzwi, uprze­dza­jąc mat­kę, i przy oka­zji zrzu­cić z sie­bie po dro­dze ba­weł­nia­ny ka­mu­flaż. Lot stał na pro­gu w nie­bie­skiej ko­szul­ce polo, ja­snej ma­ry­nar­ce i dżin­sach. Z że­lem na wło­sach wy­glą­dał jesz­cze faj­niej niż wte­dy, gdy wi­dzia­łam go po raz pierw­szy. Ra­czej bym nie pro­te­sto­wa­ła, gdy­by chciał ze­drzeć ze mnie tę su­kien­kę, choć kosz­to­wa­ła małą for­tu­nę. Otak­so­wał mnie z apro­ba­tą wzro­kiem od dołu do góry, zwal­nia­jąc w oko­li­cach bio­der. Z kuch­ni sły­sza­łam już wo­ła­nie mat­ki:

– Nina, kto to?

Trze­ba było dzia­łać szyb­ko.

– Wy­cho­dzę – od­po­wie­dzia­łam, w po­śpie­chu chwy­ta­jąc to­reb­kę i wska­zu­jąc zja­wi­sku przede mną drzwi. – Sor­ry, mamo. Przy­szli po mnie zna­jo­mi. Będę póź­no! Pa! – za­wo­ła­łam w stro­nę ko­ry­ta­rza.

Zbie­głam szyb­ko na uli­cę. Li­czy­łam na to, że mat­ce nie bę­dzie się chcia­ło za mną go­nić. W ka­mie­ni­cy nie za­in­sta­lo­wa­no win­dy, a stop­nie scho­dów były wy­so­kie i nie­zbyt wy­god­ne. W mo­men­cie gdy zna­la­złam się na chod­ni­ku, okno miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze otwo­rzy­ło się z trza­skiem. Wy­chy­li­ła się z nie­go gło­wa mat­ki. Przy­sta­nę­łam, spa­ra­li­żo­wa­na, cze­ka­jąc na ręce do góry albo stój, bo strze­lam. Za pięć mie­się­cy koń­czy­łam dwa­dzie­ścia je­den lat, ale wciąż obo­wią­zy­wa­ły mnie za­sa­dy wy­nie­sio­ne z domu. Za zła­ma­nie choć­by jed­nej z nich gro­zi­ła kara. Ja przed chwi­lą zła­ma­łam aż trzy: nie uprze­dzi­łam o swo­ich pla­nach, nie przed­sta­wi­łam ko­le­gi, nie po­wie­dzia­łam, o któ­rej wró­cę. Za trzy mo­gła­by mnie na­wet cze­kać śmierć.

Za­nim gło­wa mat­ki zdą­ży­ła wy­dać z sie­bie dźwięk, usły­sza­łam zde­cy­do­wa­ny mę­ski głos do­cho­dzą­cy z pra­wej, od ryn­ny. Głos na­le­żał do Lota.

– Do­bry wie­czór pani. Za­pro­si­łem dziś Ninę na kon­cert i zo­sta­ło nam tyl­ko sie­dem mi­nut, stąd nasz po­śpiech. Obie­cu­ję, że na­stęp­nym ra­zem wstą­pię na dłu­żej. – Tak wła­śnie po­wie­dział, to­nem spo­koj­nym i rze­czo­wym.

Mat­ka ku mo­je­mu za­sko­cze­niu przy­bra­ła za­do­wo­lo­ną minę. Nie pod­no­sząc gło­su, od­par­ła:

– W ta­kim ra­zie mi­łe­go wie­czo­ru i do zo­ba­cze­nia. – Po czym za­mknę­ła usta i okno za sobą. Przez mo­ment sta­łam jesz­cze na tym chod­ni­ku jak wry­ta, do­pó­ki mój to­wa­rzysz nie po­ło­żył mi ręki na ta­lii i nie pchnął le­ciut­ko do przo­du.

– Bo­le­sław Lot, prze­każ swo­jej ma­mie, bo nie zdą­ży­łem się przed­sta­wić.

Na­wet się nie zdzi­wi­łam, że ta pre­zen­ta­cja od­by­wa się za po­śred­nic­twem mo­jej mat­ki. O wszyst­kim za­wsze do­wia­dy­wa­łam się jako dru­ga. Bo­le­sław Lot. Ja­kie sta­ro­świec­kie imię. I to na­zwi­sko, skądś mi prze­cież zna­ne.

Żona Lota, żona Lota, prze­le­cia­ło mi przez gło­wę jak MiG-29 na wy­kła­dzie z mi­kro­eko­no­mii. Żona Lota. Za od­wra­ca­nie się za­mie­nio­na w słup soli.

Ale ja będę uwa­żać. Pa­trzeć tyl­ko do przo­du.

Wte­dy jesz­cze my­śla­łam, że tra­fił mi się Lot na lo­te­rii.

Że było to tyl­ko pla­ce­bo, do­tar­ło do mnie do­pie­ro dwa lata po ślu­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: