Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwichrowane życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 grudnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,90

Zwichrowane życie - ebook

”Zwichrowane życie” Szymona Bachira jest rodzajem spowiedzi prawdziwego człowieka z prawdziwych czasów. Przede wszystkim jednak, pośród nostalgii kresowych dni dziecięcych i powojennych lat młodzieńczych, przebija się wołanie o danie posłuchu wyrządzonej krzywdzie, o otwarcie oczu na prawdę. Autor stawia zarzut selektywności obecnym przedstawieniom historii – gdzie pomniki stawia się oprawcom, a pamięć o ofiarach milczy w bezimiennych grobach. Pan Bachir przekazuje dzieje swoje i swojej rodziny jako świadectwo, jako dowód, że Polakiem jest nie tylko wykreowany przez nacjonalistów ideał, ale także ten, kto żył tam, gdzie dzisiaj granice zakreślone są cyrylicą. Dowodzi poprzez rodzinne dzieje i przypomina tym, którzy nie chcą pamiętać teraz i nie chcieli wtedy, że bycie Polakiem nie kończyło się ani za Bugiem, ani tam, gdzie zaczynało się prawosławie. Losy opisane w „Zwichrowanym życiu” ukazują smutną prawdę, że nie jest to problem historyczny, o którym milczy się wyłącznie teraz, lecz irracjonalny problem, w związku z którym Polacy przelewali krew Polaków w czasie wojny, o czym nie mówi nikt prócz tych, których ta przemoc bezpośrednio dotknęła, bo historycy i politycy milczą, bojąc się obalenia mitu martyrologii i wrzucają z determinacją wszystko do jednego worka jak do bezimiennych grobów. Książka Bachira jest idealną lekturą dla tych, którzy poszukują nie przesłodzonego patosu, lecz historycznej prawdy. Powinna być więc lekturą dla każdego.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-129-3
Rozmiar pliku: 947 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NAD BRZEZINKĄ

Za Boga, honor i ojczyznę (sanacja)

Płynęła niebieską wstążeczką z Głębokiego na północ, zataczała półkole, jakby chciała zawrócić. Przed folwarkiem dziedzica spiętrzała się, koło młyńskie obracała.

Rozlewiska na łąkach torfowych tworzyła, rozdzielała wioski, w gniewie zalewała pola, porywała stogi i drewniane mosty, a spokojnie po zielonych masywach płynęła, gdzie dzikie gęsi i żurawie i czarne czaple koczowały.

Bajecznie zachodziło tam słońce, światełka nad bulgoczącą topielą niby świętojańskie robaczki migotały – „to dusze pokutujące” – mówiono. Prawosławni –ziołami znachorek, gromnicą, a katolicy – modlitwą przy kapliczce, od zagród ich odpędzali. Dzieliła ona wieś na dobrych Polaków i złych kacapów.

Podróżny jadąc tam, ryzykował złamaniem karku; oddzielona od świata złą drogą, żyła niepisanym prawem. Za miedzę zaoraną orczykami walili, za dziewuchę sztachetami bili, kindżałem w bok, z nahajkami na zabawę szli. Samogon animuszu dodawał.

Zniewaga krwi wymaga – wbijając nóż w plecy, syczał i uciekał w zmroku na drugi brzeg rzeki. Poharatanych znachorki leczyły, a ubitych na górce grzebano, obiecując zemstę.

Cmentarz drutem kolczastym prawosławnych od katolików rozdzielał, a pod płotem – mogiłki niechrzczonych były.

Bolszewicy ich później pogodzili, z cerkwi i kościołów domy kultury zrobili, do kołchozów zapędzili. W tej wsi dziadek mój czterech synów miał, po hektarze ziemi dał, a młodszemu i kuźnię. Podkuwał konie, a wieczorami pod oknem piętnastoletniej ślicznotki, grał na harmoszce, temu graniu zawdzięczam ten świat..

Z kołyski wylazłem, na podwórku bawiłem się, a dzieci straszyły diabłami. Ze strachu trząsłem portkami. Nie bała się tylko głupia Frania, wroną jestem, mówiła, machała rękoma, krakała i leciała do rzeczki. Fornalom tyłek tam obnażała, a dziedzic śmiał się, „walcie ją, chłopy, nie żałujcie chamskiej żopy”; bękarta powiła i dalej tam chodziła.

Wychodek za stodołą, muchy bzykają, sikać przeszkadzają, jak być czystym? Brudasa po czubki w nosie zanurzała w beczce, po desce do chaty wchodzić kazała, dzieci czyste chciała w izbie mieć. Po zachodzie słońca z pola wracała, pachniała pięciolistną koniczynką, na podłogę tatarak kładła, by pchły nie wpijały się w łydki i pocieszała, że wkrótce wróci tata z Łotwy.

„Skąd wiesz?”

„Kukułka wykukała” – przytulała i szeptała – „kuku, wróci.”

„Wróci” – powtarzałem, w jej objęciach zasypiałem.

Ale legowisko było na piecu, w szparkach pluskwy wielgachne, a suszone skóry baranie śmierdzą, a pod piecem kury gdakają i kogut pieje – jak spać?

A w dzień brat popłakuje, w błocie nogi packa, a pokrzywą po tyłku ja dostaję. Nie było sprawiedliwości!

Na pastwisku łaciata jęzorem kręci, jakby miała połknąć, ryczy i ryczy, płoszy żurawie i moje myśli rozprasza o ojcu. Zimą strasznie za nim tęskniłem, w śnieżnych zamieciach demony skowytały i lamowały w szyby. Skrzypiało łóżko, a braciszek krzyczał, duchy, duchy. Kiedy ojciec był, to buzię zamykał karceniem, ale łóżko skrzypiało, a mama jęczała.

Wiatr stuka w szyby, w izbie ciemno jak w kominie, a rogaci z ognistym jeziorem, jakby za plecami, a mama u innych pracuje.

Brat woła jeść, popłakuje i sika, z duszą na ramieniu czekam, a wiatr harcuje z diablikami aż komin drży! Przytulałem brata i szeptałem „Boże, wróć nam mamę”.

Z belki wyzierali, skowytali, a może i po podłodze skakali, strach miał wtedy duże oczy. Wracała późno, zapalała gromnicę i tuląc nas, mówiła „to tylko wiatr, to tylko wiatr”. A on wdzierał się do chaty, gasił świecę. A zapałek już nie było. Ciemności egipskie pogrążały do snu. Drogi zawiane, jak przynieść naftę od Żyda? I w izbie nie zapłonęła lampa następnej nocy. Diabły w piecu rozdmuchiwały popiół, aż kur zapiał, a owca zabeczała. Wróciła z cepem na ramieniu, stawiła w kącie i bez słowa łożyła się do snu. I tak mijały tygodnie, u dziedzica harowała i drzewo na opał dawał. Leśniczy liczy drewienka, a umizguje się do mamy – wszystko opowiem ojcu – straszyłem. Zimy, długie, mroźne i monotonne, jak ptaszka w klatce trzymały. Brak ciepłego obuwia nie pozwalał na śnieżne szaleństwo. Słyszałem tylko łupu, cup-cup – trwała na wsi młocka.

Zmęczona gasiła świecę, szybko rozlegało się chrapanie, za oknem księżyc, wędrował po niebie gwiaździstym, rozniecał tęsknotę za jaskółką, co w oborze uwiła gniazdko w zeszłym roku, za ojcem, lepsze życie obiecywał.

Rano braciszek na karku, a mama na odrobkach długów u dziedzica pana.

Ciocia z koszykiem żurawin przyszła, buty zdjęła i na piec weszła nogi grzać. Pogadała, pogłaskała i poszła plotkować na wieś. W sieni owca szturchała burka, a Brat wołał „me, me”, Śnieżyca, wiatr wyje w kominie aż piec drży, a mamy nie ma, odrabia długi za sianokosy, orkę, za co jeszcze tak długo się męczy, a my głodni na nią czekamy?

Zamykam oczy i proszę, „Boże, wróć rodziców”, a w oknach szyby drżą, mama wraca zmęczona, „to tylko wiatr” – mówi, i modli o lepsze jutro, zapala świeczkę.

Kogut budzi rano, słonko z okna lód usuwa, biel za nim puszysta po horyzont, a brat sepleni „chcę tam lecieć”, i tak przemijał dzień za dniem. O zmroku piec stygł, a bies harce w kominie rozpoczynał. Latem w stodole spałem jak dziedzic w piernatach. Księżyc opowiadał bajki, a rankiem słonko budziło, biegłem na ryby, srebrzyły się w zasięgu ręki.

„Mamo, popatrz ile nałapałem” – pochylała się nad koszykiem i szeptała: „złowisz więcej, jak tata wróci z Łotwy. Wiesz, że wróci? Cyganka wywróżyła” – przytulała i powtarzała – „wróci, wróci”.

I tak płynęły miesiące smutne, aż długi pracą spłaciła, aż tata wrócił z Łotwy.

Minęło pół wieku, jak tam znów stanąłem, wody mętne płynęły, na ugorach wiatr kąkole roznosił, wycięte drzewa, osuszone moczary, został ino kamień, znajomy, spróchniałe krzyże na mogiłach przodków, ale dzieciństwo jak na dłoni zobaczyłem...

Ciepły majowy poranek, jasne barwy, niebieskie niebo i łaskawe słońce, do samej wody zwisały kiście odurzającej czeremchy, a wokół szczebiot ptaków i kumkanie żab. Przyroda śpiewała, czułem jej zielone serce, biło radością dla nas. Na błotnistych łąkach, otoczonych ścianą starych olch, rozlegały się trwożne krzyki żurawi. Rzeka skręcała w ich kierunku. „To wielkie i ostrożne ptaki, jak dopłynąć, by nie zobaczyły?” – Szepnął. Leżąc na dnie łodzi, dotarliśmy do zwisającej czeremchy, ostrożnie uniosłem głowę na krawędź łódki i ujrzałem, szare z długimi szyjami baraszkowały, ale wyczuły nas, pomknęły w głąb bagna. Zamaskowani krzakiem, cichutko płyniemy dalej, tam czarna czapla spacerowała. ”Smutna, jakoby skrzywdzona” – powiedział ojciec.

Z powrotem łódź mknęła z prądem. Słońce wznosiło się coraz wyżej, rozlewając wokół błogosławione ciepło, poranną rosę na płatkach kwiatów suszyło, nad nimi unosiły się wielobarwne motyle i brzęczały pszczoły. Wysoko skowronek piosnkę nam dzwonił. „Tato. kocham ciebie”. „Ja też ciebie kocham, synku” – odpowiedział

Za parę miesięcy czołgi z czerwonymi gwiazdami zgniotły łódź.

Siedziałem na tym kamieniu wspomnień i czułem jakby ojca, do lasu dziedzica prowadził barwny dywan liści i wrzosów szeleścił, borowików, podgrzybków zatrzęsienie, i do przymrozków rosną, „same do koszyka wskakują” – mówił ojciec. „Tato, jestem szczęśliwy, tyle grzybków, aż dech zapiera”. „Szczęście nie jedno ma imię” – odpowiedział – „gdyby ta chwila trwała latami, byłoby życie koszmarne. Tyś szczęściem moim, rośniesz, poznasz las, usłyszysz jak bije jego serce, jak mech rośnie, wtedy zrozumiesz, że cząstką kruchą człowiek w przyrodzie jest”.

Prawda ta dotarła po jego śmierci, ci co ich kochamy, odchodzą za szybko, ale we wspomnieniach do końca życia zostają. – Widzę i słyszę matkę, ze snopkiem żyta stoi. „Synku, pomóż” – woła, a chabry całują jej stopy, na dachu bociany klekoczą, a klony szumią, serce od tego bije niby dzwony modlitewne... Życie bez wspomnień – pustynią bez wody, wiosną bez kwiatów.UŁANI

Przez wieś galopowali w pole, las, a dziewczęta patrzyły im w oczy, machały chustami, spod kopyt unosiły się tumany kurzu, za rzeką siwa mgła w mgnieniu oka ich pochłaniała. Z wrażenia zaniemówiłem, tyle żołnierzy we śnie nie widziałem! „To ułani z Bierozwiecza, szukają szpiegów bolszewickich” – wyjaśnił ojciec – „wojowałem z nimi, kiedy ciebie nie było na świecie”. Też zostanę ułanem – postanowiłem. Bawiłem się w wojsko, na pastwisku krowy zamieniałem w żołnierzy, na miedzy wydawałem rozkazy do ataku! Pochłonięty walką, zapominałem o bożym świecie, a krowy wchodziły na łąkę dziedzica. Ręka ojca mocno biła, wrzeszczałem: „więcej nie będę” i przestałem być pastuszkiem, ale bawiłem się dalej, kij był koniem, laska dziadka szablą. Cwałowałem nad rzeczką, w jej wodach poiłem bułanka, rówieśnikom mówiłem, że szpiegów łapię. – „Zwerbuj ochotników” – radził ojciec, brat się zgłosił pierwszy, lecz z kijka spadł, potłukł kolana, poszedł do cywila. Mój szwadron galopował przez wieś, wzniecając uśmiech dorosłych, śpiewaliśmy „heh, hej ułani chłopcy malowani...”. Gonili bolszewika, prawosławni i katolicy, aż ksiądz zabronił zabawy. ”Prawosławia to bolszewia” – grzmiał; zabawa trwała mimo zakazu, aż do wybuchu wojny! Złapani bolszewicy do jamy po ziemniakach szli!

„Pilnujcie kresowych granic” – mówił dziadek, jak korpus ochrony pogranicza śmigacie przez wieś, tylko nie biwakujecie u dziedziców, jak tamci, fornali czyścić kopyta koni waszych nie będą, a dziewuchy za mundurem biegną tylko sznurem, w stogach siana swawolą, a wy bosi i obdarci dla nich nic nie warci.

Prawdziwi ułani stacjonowali w klasztorze Bazylianów wzniesionym w siedemnastym wieku obok jeziora Wielkiego, niedaleko miasta Głębokie. Tam Napoleon czterodniowy postój miał. Car za to wypędził zakonników, założył monastyr, a Polacy po wojnie bolszewickiej wtrącali tam do lochów komunistów, nacjonalistów białoruskich, naśladowaliśmy to w zabawie, związanych powrósłami bolszewików w jamie ziemniaczanej trzymaliśmy.

W 1939 roku enkawudziści w klasztorze gnębili dziedziców, Niemcy zrobili tam lagier, a obecnie więzienie wielkie białoruskie, obok niego pomniki zbrodni niemieckiej, a kto postawi obelisk zbrodni sowieckiej? Zginęło tam wiele dziedziców, osadników wojskowych, policjantów, leśniczych i sędziów. Zapytałem swego siostrzeńca z Głębokiego.

„Na pewno nie Białoruś” – odpowiedział.

Za sanacji, W łapciach, podartej sukmanie, kłaniali się dziedzicom. Ksiądz, wójt i dziedzic decydowali o ich losie. Kto nie katolik, to nie Polak – pisały na szkolnej tablicy dzieci. Może za to tak okrutnie potraktował ich los, może za niegodziwość na Kresach Stalin zrobił im Katyń?

Ale ojciec mimo, że prawosławny, po ulicy z szablą paradował, a na Wielkanoc jechał z nią do cerkwi, na rękojeści siedem nacięć miała. Pewnego dnia zdjął ze ściany, uniósł błyszczący brzeszczot i rzekł: „dzięki tobie na stole mięso mają bogacze, a biedni wszy za pazuchą, służ panu wiernie, a on ci pierdnie” – powiesił szablę na ścianie. „Pojadę zarabiać na chleb, synku, do Łotwy” i na długo nas zostawił.

Córka osadnika wojskowego wtedy żoną chciała moją być, bułką z miodem namawiała do zmiany wiary, za taki rarytas dozgonną miłość obiecałem. Wspinała się na jabłonkę, śmiała się, machała różową wstążeczką i mówiła: „wiem, jak bocian robi dzieci”. Za te figle matka zamykała ją w kurniku, a brat bił kijkiem mnie, a pewnego razu z kamienia zepchnął do rzeki, woda znosiła w głębiny, krzyk usłyszał wujek, kosił trawę niedaleko, nieprzytomnego wyniósł na brzeg. Dzieciom prawosławnym nie wolno było się bawić z katolikami.

A jak wkroczyli bolszewicy, rozkułaczali rodzinę niedoszłej żony, zabrali krowy, mąkę i miód, stała przy płocie smutna i prosiła o kromkę chleba, a brat jej obgryzał paznokcie i płakał. Pewnej nocy wywieźli ich do łagru. Została na podwórku różowa wstążeczka i pies, skomlał, nie jadł i zdechł. „Tak umierają prawdziwi przyjaciele człowieka” – powiedział ojciec. Zakopałem psa obok jabłonki, na której baraszkowała niedoszła żona. Do nas też przyszli, zabrali szablę ze ściany, stukanie wiatru w szyby, ujadanie psa ogarniały trwogą, chleba razowy w daleką drogę suszył się na piecu.

W 1941 roku oprawców powodzili Niemcy za druty kolczaste do tego łagru. „Sprawiedliwości zadość się stało” – szeptały baby, a mama płakała. „Czemu płaczesz?” – „ „Nie rób tego, co tobie niemile, złe uczynki robił. Wybaczyć mu nie potrafią” – odpowiedziała, znaczenia jej słów pojąłem dopiero znacznie później, za kratkami.

Do końca życia cicha i pokorna, serca nam połączyć z rozumem usiłowała, ale los nas naznaczył cierpieniem, a teraz rozum to za mało, serce stygnie, a pocałunek śmierci bliski. Cześć twej pamięci, mamo moja droga. Zycie jak ziarnka maku z dziurawego worka leci, leci, a nie doceniają tego tylko dzieci, chcą być dorosłymi.OJCIEC

Rodziców docenia się, gdy ich nie ma wśród żywych

Równego sobie we wsi i okolicach ojciec nie miał, silny i zwinny, był kowalem i harmonistą, a w wojsku legionistą i walczył z bolszewikami w 1920 roku, potem znów podkuwał konie dziedzicowi i grał na wiejskich zabawach. Może dlatego zakochała się 15-letnia, najpiękniejsza kobieta świata, moja przyszła matka. Grał jej na samotnej harmoszce pod domem i powalał na ziemię rywali.

Pamiętam tylko domowe jego granie dla enkawudzisty. Miałem osiem, a może mniej lat.. Grał i śpiewał przy suto zastawionym stole. W jego pieśniach był i smutek i gniew.

Mama – zgrabna kobieta, tańcząc z enkawudzistą, miała łzy w oczach, a obleśna twarz gościa rozpływała się w uśmiechu i przytulała nachalnie do jej piersi!

A ojciec zazdrosny o każdy uśmiech i spojrzenie wtedy tylko grał.. nagan leżał na stole, a ręka enkawudzisty bezkarnie gładziła pierś matki przytupywał do taktu, aż podłoga dudniła, witalność ponoć odziedziczył po dziadku! Pamiętam też tańce z mroźnych nocy 1940 roku.

Za oknami śnieżna burza, wiatr bije w szyby i skowyczy w kominie a za stołem pod ikoną, pijany nasz władca życia i śmierci!

Brał w ramiona i porywał do tańca, a ojciec grał i śpiewał, a pot z czoła spływał i spadał kropelkami na rozciągniętą harmonię Może były to łzy?

Obserwowałem tego człowieka, siedząc na piecu i bałem się, że chce nas wywieźć „na białe niedźwiedzie”, gdzie brat ojca dawno, dawno odbywa katorgę, że był białogwardzistą.

Czemu ojciec gra i pozwala obmacywać mamę? Czemu nie zarąbie go siekierą?

Zrobię to z bratem – planowałem zemstę. A ojciec grał dalej, a mama tańcowała. Takich nieprzespanych nocy było wiele i nikt ich już nie policzy i nikt nie zrozumie tamtych łez i naszej goryczy!

Przed Syberią bronił się prezentami ze sklepu,, założył tuz przed wojną, topniały one jednak, a zachcianki

gościa rosły. Domagał się złota i miał na mamę ochotę. Nachalnie usiłował wciągnąć do stodoły na sianko.

Twarz ojca coraz bardziej smutna i usta zaciśnięte, tylko palce skakały jak błyskawice po klawiaturze harmonii. A Enkawudzista nawiedzał nas coraz częściej, jeszcze nie na „Sybir.”-mówił, odjeżdżając: „Jeszcze popijemy i potańczymy”.

Ocalenie zawdzięczamy Niemcom. Wkroczyli nagle i parli naprzód jak burza!

Gdyby nie oni, być może pod śnieżną pokrywą, JAK tysiące ZESLANCÓW, czekalibyśmy NA PONOWNE przyjście Chrystusa!TYLKO ONA ZOSTAŁA

Po wojnie polsko-bolszewickiej nie było pracy. Ojciec na Łotwie zarobkował, listy od niego rzadko przychodziły, czytał matce szlachcic na drugim brzegu rzeki. Analfabetką była, szła przez rwąca rzekę w zębach z listem, w rękach podkasaną spódnicę trzymała, a on wołał: „wyżej podnoś ją, bo nic nie widzę...”. Na kamieniu czekałem na jej powrót.

Rybki płynęły pod prąd. „Dlaczego tak płyniecie?” – Pytałem, machając nogami w wodzie. Z czerwoną twarzą i rozdartą bluzką, prowadziła mnie do domu, ocierając łzy. „Czego beczy?” – zastanawiałem się, była zła jak osa.

Spod nóg uciekały nam zające, a bociany brodziły po mokradłach, nie zwracając na nas uwagi, szykowały się do odlotu. Żałowałem, że nie jestem boćkiem, pofrunąłbym do taty!

„Czy można się urodzić bocianem?” „Ależ masz we łbie pokręcone, czysty tatuś” – sarkała i przyśpieszała kroku. W domu ciocia z małym braciszkiem czekała na nasz powrót. Mama doiła krowę; w drewnianych miseczkach dawała mleko, a potem w ogrodzie zbierała do fartucha ogórki.

A ja w podwórkowej kałuży zamieniałem w bociana brata, malowałem mu błotem skrzydła i kazałem klekotać, darł się „mamo, mamo!' Lanie pokrzywą po gołym tyłku za to miałem.

Na wsi szeptano, że porzucił nas ojciec, mama popłakiwała i wycierała chustką łzy. Sama pracowała w polu, brat ojca nie pomagał, żona zwariowała mu przy wykopkach i musiał ją pilnować.

Biegała naga, stukała w okna, w nocy krzyczała, pole im zarastało chwastami. Nie chodzili do łaźni, wszy pełzały po włosach, a nogi upaćkane błotem. Mówiono, że od tego zwariowała.

Wszyscy wtedy niedomyci chodzili boso do późnej jesieni, a buty od święta i do miasta mieli, po deszczu podwórko tonęło w błocie. Do izby wchodziło się po desce, brodziłem jednak po błocie, udając bociana, a brat klekotał, wymachując rękoma i znów było tęgie lanie.

Żałowałem jednak mamy, w łóżku wzdychała smutno i płakała. „Nie płacz, nie płacz” – prosiłem, siedząc z chorym braciszkiem na piecu, czułem, jak mu w piersiach charczy.

Brzuch mamy powiększał się. „Czemu robisz się gruba?” „Zapytaj o to ojca” – sarkała i wypędzała na łąkę zbierać szczaw na zupę, a tam baby szeptały, że urodzi bachora. Zbierałem szczaw i rozmyślałem o niezrozumiałym życiu dorosłych. Szlachcic umie pisać i czytać, a analfabeci z wszami za pazuchą boso chodzą i kłosy żyta zbierają na jego rżyskach.

W polu pomagałem mamie wiązać i stawiać snopki w kopki. W rzece za to nacierała mnie tatarakiem, długie włosy wiatr zarzucał jej na twarz, baraszkowała w wodzie, łaskocząc pod pachami, a na brzegu, unosiła w górę ręce, a woda spływała wzdłuż ciała i wsiąkała w nagrzany piasek. Siedziałem obok niej, długimi włosami zakrywała brzuch i śpiewała o rozłące, miłości; piosenka jakby na skrzydłach tęsknoty do ojca leciała. „Mamo, ktoś na drugim brzegu”– mówiłem, widząc skradające się cienie. Wtedy rękoma zasłaniała piersi i prosiła: „podaj spódnicę”. To fornale od szlachcica, zwabieni śpiewem podglądali, a mama była najpiękniejszą kobietą w okolicy i chłopy na nią wszędzie łypali.

Wieczorem na ganku też śpiewała takie piosenki, sąsiedzi spoglądając na gwiazdy, wtórowali jej! Błądziłem wzrokiem po niebie, szukałem szczęśliwej gwiazdy, o której śpiewała, a piosnka biegła po łąkach za wzgórza i rzekę, wyobraźnią leciałem za nią, szukałem swojej gwiazdki. Z gwiazdami najlepiej bez słów, w cichej zadumie być, zapalają się ponoć niektórym w sercu. „Pod szczęśliwymi rodzą się tylko bogaci, a tacy jak my, muszą na nie mozolnie zapracować”– tłumaczyła.

Stałem obok niej i machałem do nieba rękami, a ona śpiewała: „tam mnóstwo gwiazd i nikt nie policzy, a u nas pełno goryczy”. I chciałem z piosenką jej pofrunąć do ojca, powiedzieć, jak smutno i głodno bez niego nam żyć.

Wieczór pachniał skoszoną trawą, a gwiazdy siadały na rzęsach i liczyły moje marzenia, oświecały ojcu drogę do domu. „Mamo, nie płacz, tata wraca” – budząc się, wołałem i biegłem do jej łóżka.

Już tamte gwiazdy zgasły, świecą tylko ich wspomnienia, a marzenia wciąż trwają. A jeśli do prawdy, do szczęścia droga daleka, to chwała prorokom, co wiodą w krainę marzeń człowieka. Bez marzeń życie byłoby żałosne, cmentarne. I gdy serce i uczynki mieć pod kontrolą, to i gwiazdy betlejemskiej nie trzeba.

Zapraszamy do skorzystania z oferty naszego wydawnictwa.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: