Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z ŻY­CIA.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Re­dak­cyi "Ga­ze­ty Pol­skiej" Druk J. Si­kor­skie­go, Wa­rec­ka 14.

1899.

Дозволено Цензурою Варшава 9 Aбгуста 1899 года.

Miesz­ka­li­śmy we dwóch ze Sta­chem Peł­ką, w nie­wiel­kim po­ko­ju, na trze­ciem pię­trze ofi­cy­ny du­że­go, mrocz­ne­go domu. Z je­dy­ne­go okna mie­li­śmy wi­dok na sza­ro­brud­ne ścia­ny prze­ciw­le­głych ofi­cyn, for­mu­ją­cych je­den bok re­gu­lar­ne­go czwo­ro­ką­ta. Wy­glą­da­ło to jak do­brze ocem­bro­wa­na stud­nia, któ­rej dno two­rzy­ło nie­wiel­kie po­dwór­ko, wy­la­ne as­fal­tem. Tur­kot, do­cho­dzą­cy z uli­cy, głos służ­by, kłó­cą­cej się w bra­mie, śmiech w kuch­ni, trza­śnię­cie drzwia­mi, a na­wet so­na­ty, od świ­tu do ciem­nej nocy z wście­kło­ścią wy­bęb­nia­ne na for­te­pia­nach, – wszyst­ko przy­bie­ra­ło tu ja­kieś ostre, me­ta­licz­ne brzmie­nia. Cza­sem za­błą­kał się tu snop ja­snych, sło­necz­nych pro­mie­ni, przy­wo­dząc na myśl wspo­mnie­nia o in­nym, bie­gu­no­wo róż­nym świe­cie, peł­nym po­wie­trza, świa­tła, zie­lo­no­ści, szcze­bio­tu pta­sząt i – sze­ro­kie­go, swo­bod­ne­go roz­ma­chu skrzy­deł. Tego ostat­nie­go, co praw­da, nie brak było i nam.

Co­dzień przed wie­czo­rem, gdy­śmy już wró­ci­li do na­sze­go wspól­ne­go miesz­ka­nia: ja od swych zwy­kłych dzien­ni­kar­skich za­jęć, a Stach naj­czę­ściej z włó­czę­gi po mie­ście – roz­po­czy­na­ły się oży­wio­ne roz­pra­wy na te­ma­ty prze­waż­nie w bli­skim związ­ku ze sztu­ką, a więc i po­ezyą, bę­dą­ce. Stach bo­wiem był po­etą. Po­etą, acz­kol­wiek jesz­cze nie­zbyt gło­śnym, tem nie­mniej jed­nak za­po­wia­da­ją­cym się jako wy­bit­ny i ory­gi­nal­ny ta­lent.

Przed kil­ku laty, bę­dąc żół­to­dzio­bym stu­den­ci­kiem, za­niósł pew­ne­go razu pier­wo­ci­ny swych na­tchnień, w po­sta­ci paru dłuż­szych po­ema­tów, jed­ne­mu z li­te­ra­tów, zna­ne­mu ze swej bez­stron­no­ści w są­dach i by­stre­go kry­tycz­ne­go umy­słu. Ten, po prze­czy­ta­niu owych utwo­rów, nie­tyl­ko przy­znał ich an­to­ro­wi ta­lent, lecz na­wet po­tro­chu za­chę­cał go do po­świę­ce­nia się głów­nie po­ezyi, prze­po­wia­da­jąc mu na tej dro­dze zna­ko­mi­tą przy­szłość. Za­ra­zem jed­nak ostrze­gał go, iż po­wo­dze­nia ma­te­ry­al­ne­go, szcze­gól­nie w po­cząt­kach, spo­dzie­wać się trud­no, co zresz­tą żad­ne­go wra­że­nia na mło­dym słu­cha­czu nie zro­bi­ło. Otrzy­maw­szy taką za­chę­tę, Stach, ufny już te­raz we wła­sne siły, za­brał się z za­pa­łem do dal­szej pra­cy. Pi­sał, prze­ra­biał, do­pro­wa­dza­jąc wiersz każ­dy do moż­li­wej dźwięcz­no­ści i po­to­czy­sto­ści. Lecz gdy na­resz­cie uznał sam utwo­ry swe za god­ne dru­ku i zwró­cił się z nie­mi do re­dak­cyi jed­ne­go z pism li­te­rac­kich z proś­bą o ich wy­dru­ko­wa­nie – spo­tkał się z od­mo­wą, mo­ty­wo­wa­ną zbyt ob­szer­ne­mi roz­mia­ra­mi po­ema­tów. To samo cze­ka­ło go w dru­giej, trze­ciej i czwar­tej re – dak­cyi. Po­wo­dy przy­ta­cza­no naj­roz­ma­it­sze: je­den re­dak­tor twier­dził, iż obec­nie pu­blicz­ność wo­la­ła­by ra­czej dać się za­rznąć, ani­że­li czy­tać ja­ki­kol­wiek dłuż­szy po­emat, a tem­bar­dziej trzy­ma­ny w po­waż­niej­szym to­nie, dru­gi tłó­ma­czył się bra­kiem miej­sca, inny zno­wu py­tał przedew­szyst­kiem o na­zwi­sko au­to­ra, gdyż, jak mó­wił, je­śli pod­pis pod wier­sza­mi po­tra­fi prze­mó­wić do serc czy­tel­ni­ków, wów­czas i utwór sam bę­dzie bu­dził po­wszech­ny za­chwyt i bę­dzie zwięk­szał w ten spo­sób po­czyt­ność pi­sma, nie­zna­ne zaś na­zwi­sko au­to­ra wy­wo­łać może, co naj­wy­żej, gry­mas nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzach pre­nu­me­ra­to­rów.

Była to dla Sta­cha po­raż­ka na ca­łej li­nii: i w tem jed­nak stra­pie­niu nie obe­szło się bez pew­nej po­cie­chy – mia­no­wi­cie: nikt nie od­ma­wiał mu ta­len­tu, prze­ciw­nie na­wet, z paru życz­liw­szych ust usły­szał go­rą­ce po­chwa­ły, któ­re nie po­zwo­li­ły mu sto­czyć się na dno zwiąt­pie­nia. A był już bli­skim tego: naj­droż­sze bo­wiem jego ma­rze­nia, wy­ko­ły­sa­ne i wy­piesz­czo­ne pod­czas dłu­gich go­dzin roz­my­ślań, rap­tem od­su­wa­ły się w nie­wia­do­mą, pew­no da­le­ką, przy­szłość, sta­wa­ły się bo­daj że nie­zisz­czal­ne­mi, a przy­najm­niej nie­moż­li­we­mi do urze­czy­wist­nie­nia na te­raz. Po cóż więc obec­nie miał pi­sać? w ja­kim celu? Nie na to prze­cież po­świę­cał tyle cza­su, pra­cy i sił, nie na to prze­cho­dził czy­ś­co­we męki two­rze­nia, nie na to wresz­cie prze­le­wał na pa­pier naj­istot­niej­szą treść swe­go umy­słu, aby ten, z krwa­wych wy­sił­ków zro­dzo­ny do­by­tek gi­nął w za­mknię­tej szu­fla­dzie, zna­ny tyl­ko kil­ku naj­bliż­szym. Nie! on chciał prze­ma­wiać do wszyst­kich, zdol­nych od­czuć i ro­zu­mieć du­szę po­ety, chciał rzu­cić ludz­ko­ści pęk ja­snych pro­mie­ni, choć tro­chę roz­świe­tla­ją­cych za­wi­łe za­gad­ki wszech­by­tu, drę­czą­ce je od da­wien daw­na z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie, chciał bu­dzić do ży­cia drze­mią­ce siły na­ro­du, do­no­śnym gło­sem wy­wo­łu­jąc pro­mien­ne ha­sła po­stę­pu! Tym­cza­sem te­raz, jak Tan­tal, mę­czył się i roz­pa­czał, przy­gnia­ta­ny brze­mie­niem bez­płod­nych wy­sił­ków: z im więk­szym za­pa­łem za­bie­rał się do pra­cy, aby na­resz­cie do­stać się na to pole, gdzie moż­na pra­co­wać z naj­więk­szym sto­sun­ko­wo po­żyt­kiem dla ogó­łu, tem da­lej usu­wał się ów upra­gnio­ny ide­ał.

Pły­nę­ły mie­sią­ce bez­barw­ne, smut­ne, gdy kie­dyś, nie­spo­dzia­nie, ze­tknę­li­śmy się ze sobą. Pręd­ko od­ży­ła daw­na zna­jo­mość, jesz­cze na ła­wach gim­na­zy­al­nych za­war­ta. Stach, któ­ry obec­nie uczu­wał po­trze­bę mieć koło sie­bie ja­kieś życz­li­we ser­ce, z któ­rem­by mógł dzie­lić swe stra­pie­nia, na­tych­miast umó­wił się ze mną o wy­na­ję­cie wspól­ne­go miesz­ka­nia i wkrót­ce chu­do­ba każ­de­go z nas mie­ści­ła się w jed­nej po­ło­wie nie­du­że­go po­ko­iku.

Rad by­łem nie­zmier­nie z tego spo­tka­nia: oprócz bo­wiem od­daw­na da­tu­ją­cej się życz­li­wo­ści, uczu­wa­łem wzglę­dem jego oso­by nie­zwy­kłą cie­ka­wość – cie­ka­wość psy­cho­lo­ga, na­tra­fia­ją­ce­go na rzad­ki okaz du­szy ludz­kiej, Była to du­sza rze­czy­wi­ście nie­po­spo­li­ta, du­sza moc­na, jed­na z tych, któ­rych prze­zna­cze­niem jest po­ry­wać, pod­no­sić, uszla­chet­niać, z pie­śnią na ustach pro­wa­dzić nas ku zło­ci­ste­mu brza­sko­wi, gdzieś da­le­ko ma­ja­czą­ce­mu na wid­no­krę­gu. Po­dzi­wia­łem w nim prze­dziw­ny za­pał, siłę prze­ko­nań, ja­sność umy­słu, i ów czar, ową moc na­tchnie­nia, któ­ra zmu­sza słu­cha­ją­cych wie­rzyć, ufać i ze zdwo­jo­ną ener­gią dą­żyć na­przód po wska­za­nej ścież­ce. Im le­piej po­zna­wa­łem głę­bie i taj­ni­ki jego du­szy, im do­kład­niej za­ry­so­wy­wa­ła mi się przed oczy­ma jej wy­ra­zi­sta syl­wet­ka, tem po­tęż­niej­sze fun­da­men­ty mu­ro­wa­łem we wła­snym umy­śle pod wy­koń­czo­ny już po­gląd na świat. A była nie­daw­no chwi­la, kie­dy ten mo­zol­nie wzno­szo­ny gmach chwiał się, ry­so­wał i w gru­zy miał roz­paść za jed­nym jesz­cze po­dmu­chem kry­tycz­ne­go wia­tru. Na­szki­co­wa­łem so­bie bo­wiem we wcze­snej jesz­cze mło­do­ści na­stę­pu­ją­cy za­rys fi­lo­zo­ficz­ne­go ca­ło­kształ­tu po­glą­dów:

Ludz­kość nie jest sta­dem by­dła, za­da­wa­la­ją­ce­go się dniem dzi­siej­szym, jest ra­czej gro­ma­dą istot uspo­łecz­nio­nych, świa­do­mych swo­ich ce­lów, stresz­cza­ją­cych się w dą­że­niu do po­wszech­ne­go szczę­ścia. A jak woj­sko bez wo­dza nie jest woj­skiem, lecz nie­sfor­ną hor­dą, od­da­ną na pa­stwę losu, tak i gro­ma­da ludz­ka, zło­żo­na z osob­ni­ków róż­ne­go stop­nia umy­sło­we­go roz­wo­ju, bez prze­wód­ców, nie jest zor­ga­ni­zo­wa­ną spo­łecz­no­ścią, gdyż tłum, choć­by z naj­in­te­li­gent­niej­szych jed­no­stek zło­żo­ny, po­zba­wio­ny kie­row­ni­ków, rzą­dzi się za­wsze owczym pę­dem. Je­śli kto, stra­ciw­szy gło­wę, krzyk­nie: ucie­kaj­my! – i rzu­ci się w prze­paść, wszy­scy będą go na­śla­do­wa­li. Nie­zbęd­na więc jest po­trze­ba prze­wód­ców, wska­zu­ją­cych dro­gę. Na tak waż­ne sta­no­wi­sko nie za­pro­si­my jed­nak ani hra­bie­go, ani tem­bar­dziej ro­bot­ni­ka, gdyż pa­no­wie ci po­grą­że­ni po uszy w ka­sto­wym ego­izmie, żad­nych w grun­cie rze­czy kwa­li­fi­ka­cyi po temu nie po­sia­da­ją. Miej­sca te za­jąć po­win­ni lu­dzie, któ­rych oso­bi­sta war­tość wy­nie­sie po­nad zwy­kły po­ziom, mia­no­wi­cie jed­nost­ki, po­sia­da­ją­ce przedew­szyst­kiem moż­li­wie wy­ro­bio­ny umysł i go­rą­ce umi­ło­wa­nie ide­ału, oraz po­tę­gę sło­wa i za­pał, elek­try­zu­ią­cy oto­cze­nie.

Tym­cza­sem po­zna­wa­łem co­raz le­piej świat i lu­dzi i z cha­osu wciąż no­wych wra­żeń zwol­na po­czął wy­ła­niać się wnio­sek – naj­mniej spo­dzie­wa­ny. Oto po­mi­mo iście go­rącz­ko­wej cie­ka­wo­ści, z jaką sta­ra­łem się wy­naj­dy­wać owych upra­gnio­nych przo­dow­ni­ków spo­łe­czeń­stwa, nie na­po­tka­łem na­wet ich śla­du. Lu­dzie bo­wiem, pod wzglę­dem aspi­ra­cyi nie­ma­te­ry­al­nych, po­prze­sta­ją wo­gó­le na ma­łem: małe dą­że­nia, małe czy­ny, małe re­zul­ta­ty – wy­star­cza­ją im w zu­peł­no­ści. Ni­cość władz mo­ral­nych i umy­sło­wych źre im mózg i wy­sy­sa szpik z ko­ści, a mimo to wciąż z upo­rem trzy­ma­ją się ohyd­ne­go "zło­te­go środ­ka", bę­dą­ce­go za­wsze gro­bem wszel­kich in­dy­wi­du­al­no­ści. Na­tu­ral­ną jest rze­czą, iż na ta­kim grun­cie nie­ła­two, chy­ba wy­jąt­ko­wo, wy­ro­snąć może ja­kaś po­tęż­niej­sza or­ga­ni­za­cya du­cho­wa. Wy­ra­stać jed­nak musi, bo in­a­czej – czem­że by­ła­by ludz­kość? Zresz­tą i w tym go­nią­cym tyl­ko za mar­ne­mi ucie­cha­mi, bez­barw­nym tłu­mie tkwią, mniej lub wię­cej świa­do­mie, pew­ne po­śled­niej­sze pra­gnie­nia, któ­re na­le­ży ko­niecz­nie roz­nie­cić, oży­wić i pchnąć wresz­cie na wła­ści­wą dro­gę.

Lecz tych du­chów po­tęż­nych i czy­stych, mimo usil­nych po­szu­ki­wań, nie zna­la­złem. Da­rem­nie za­glą­da­łem w du­sze bar­dziej zaj­mu­ją­cych jed­no­stek z po­śród gro­na mo­ich zna­jo­mych, da­rem­nie prze­do­sta­łem się w sfe­ry wyż­szej in­te­li­gen­cyi, zna­ne pod na­zwa "przo­du­ją­cych spo­łe­czeń­stwu", by tam stu­dy­ować cie­kaw­sze osob­ni­ki, da­rem­nie śle­dzi­łem ży­cie i czy­ny wszel­kich wy­bit­niej­szych jed­no­stek, ja­śnie­ją­cych obec­nie na na­szym za­cie­śnio­nym wid­no­krę­gu – wszy­scy ci mnie­ma­ni przo­dow­ni­cy oka­zy­wa­li się, po bliż­szem po­zna­niu, stwo­rzo­ny­mi "ra­czej na mia­rę kraw­ca, niż Fi­dy­asza." Lu­dzi do­brych, ro­zum­nych i bar­dzo ro­zum­nych by­najm­niej nie bra­ko­wa­ło, lecz te tyl­ko kwa­li­fi­ka­cye były jesz­cze nie­wy­star­cza­ją­ce. I ogar­nę­ła mnie przy­gnę­bia­ją­ca nie­pew­ność, za­tru­wa­ją­ca mi nie­po­ko­jem ja­sny do­tych­czas i przej­rzy­sty gmach po­glą­dów.

Wów­czas to spo­tka­łem się ze Sta­chem. Zna­łem go przed laty jesz­cze wy­rost­kiem i wte­dy już za­sta­na­wia­ła mnie jego siła cha­rak­te­ru, lot­ność wy­obraź­ni i dziw­ny wpływ, jaki wy­wie­rał na ko­le­gów. Gdy mó­wił, słu­cha­li go wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc źle uspo­so­bio­nych; gdy roz­ka­zy­wał, speł­nia­li roz­po­rzą­dze­nie bez wa­ha­nia, a na­wet z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią. Był też na­tu­ral­nym pro­wo­dy­rem kla­sy we wszyst­kich waż­niej­szych przed­się­wzię­ciach.

Te­raz po­lor to­wa­rzy­ski starł zeń ze­wnętrz­ną po­wło­kę ory­gi­nal­no­ści i upodob­nił go z wy­glą­du prze­cięt­ne­mu "in­te­li­gen­to­wi." Lecz po paru dniach bliż­szej zna­jo­mo­ści prze­ko­na­łem się, że skład­ni­ki we­wnętrz­nej jego tre­ści po­zo­sta­ły nie­zmie­nio­ne: ten sam za­pał, ta sama buj­ność fan­ta­zyi i po­tę­ga sło­wa, co daw­niej, tyl­ko jesz­cze bar­dziej wy­kształ­co­ne i po­głę­bio­ne, biły za­rów­no z jego po­ema­tów, któ­re od­czy­ty­wał nam zwy­kle gło­śno, jak i z ro­zu­mo­wań, w któ­re nie­mniej lu­bił się za­pusz­czać. To też rad by­łem ze szczę­śli­we­go tra­fu, któ­ry po­zwo­lił nam spo­tkać się ze sobą. Od­tąd już nie mo­gły mnie drę­czyć wąt­pli­wo­ści, po­dob­ne do tych, ja­kie mnie gnę­bi­ły tak nie­daw­no. Mia­łem bo­wiem przed sobą w Sta­chu ży­ją­cy do­wód, że duch ludz­ki nie­tyl­ko po­tra­fi wznieść się wy­so­ko po­nad po­zio­my, lecz tak­że zdo­ła sta­le, nie zni­ża­jąc lotu, prze­by­wać na raz za­ję­tych wy­ży­nach. Stach, co praw­da, był do­tych­czas za­le­d­wie aspi­ran­tem do wy­bit­niej­sze­go miej­sca w spo­łe­czeń­stwie, bę­dąc jed­nak mło­dym, nie po­trze­bo­wał się zbyt­nio śpie­szyć; przy­tem z cza­sem z ła­two­ścią mógł je za­jąć, gdyż po­sia­dał nie­zbęd­ne po temu wa­run­ki – na­le­ża­ło mu tyl­ko wy­ka­zać przed świa­tem swe zdol­no­ści.

Upły­nę­ło parę mie­się­cy go­rącz­ko­wej pra­cy, prze­ry­wa­nej tyl­ko kie­dy nie­kie­dy dłuż­sze­mi od­po­czyn­ka­mi, gdy nie­spo­dzia­nie otrzy­ma­li­śmy wia­do­mo­ści o śmier­ci ojca Sta­cha. Pan Fran­ci­szek Peł­ka, za­do­mo­wio­ny wie­śniak-pro­win­cy­ona­li­sta… nie mo­gąc od dłuż­sze­go już cza­su zro­zu­mieć dą­żeń syna, przy­cup­nął w ja­kimś głu­chym, piasz­czy­stym za­kąt­ku na nie­wiel­kiej dzier­ża­wie, zkąd parę razy do roku prze­sy­łał sy­no­wi drob­ne za­po­mo­gi, jako je­dy­ny znak swe­go ist­nie­nia i mi­ło­ści oj­cow­skiej.

Stach jeź­dził na po­grzeb. Na­stęp­nie za­ba­wił tam parę ty­go­dni dla ure­gu­lo­wa­nia in­te­re­sów, i gdy wró­cił, to nie bez pew­ne­go za­do­wo­le­nia, ja­kie za­wsze daje zdo­by­ta siła. Siłą tą było te­raz parę ty­się­cy ru­bli, otrzy­ma­nych po zre­ali­zo­wa­niu spad­ku. Przy ich po­mo­cy miał na­dzie­ję pod­bić świat.

Na­tych­miast uło­żył plan kam­pa­nii. Tyle a tyle bę­dzie kosz­to­wa­ło wy­da­nie paru po­ema­tów, – resz­ta po­zwo­li mu tym­cza­sem spo­koj­nie ocze­ki­wać po­wo­dze­nia. Aby jed­nak nie wy­pu­ścić z rąk zwy­cięz­twa, za­brał się pier­wej do no­we­go prze­glą­da­nia i prze­ra­bia­nia utwo­rów, uzna­nych za naj­lep­sze i god­ne dru­ku.

Ślę­czał nad tem za­da­niem parę dłu­gich mie­się­cy. Gdy to skoń­czył, mu­siał przy­stą­pić do czyn­no­ści wy­daw­ni­czych. Na­resz­cie i te kło­po­ty zo­sta­ły ukoń­czo­ne i pew­ne­go wie­czo­ru Stach, roz­pro­mie­nio­ny, po­ka­zał mi ozdob­nie wy­da­ną ksią­żecz­kę, ob­ło­żo­ną gu­stow­ną okład­ką, na któ­rej wy­raź­nie czer­ni­ły się ty­tu­ły po­ema­tów: "Na szczy­tach." "Z wra­żeń." Dłu­go w nocy, słu­cha­jąc pod­szep­tów wiecz­nie mło­dej na­dziei, gło­śno snu­li­śmy pa­smo wra­żeń, wie­rząc, iż ta­lent zo­sta­nie na­le­ży­cie oce­nio­ny i cie­ka­wi czy­tel­ni­cy dłu­go na sie­bie cze­kać nie da­dzą.

Przez parę dni na­stęp­nych, Stach przyj­mo­wał po­win­szo­wa­nia od ko­le­gów i zna­jo­mych. Wszy­scy z za­pa­łem mó­wi­li o świe­żo wy­da­nych utwo­rach, prze­po­wia­da­jąc im wiel­kie po­wo­dze­nie.

Czas scho­dził na oży­wio­nych po­ga­dan­kach, któ­re Stach sta­rał się te­raz prze­dłu­żać do nie­skoń­czo­no­ści, pra­gnąc jak naj­bar­dziej skró­cić chwi­le ocze­ki­wa­nia na pu­blicz­ne oce­ny swych utwo­rów.

Uły­nę­ło jed­nak parę ty­go­dni i po­mi­mo ro­ze­sła­nia przez Sta­cha wszyst­kim pra­wie re­dak­cy­om po eg­zem­pla­rzu swych utwo­rów z proś­bą o ich oce­nę, nie spo­tka­li­śmy o nich na­wet wzmian­ki. Stach po­czął się nie­po­ko­ić, lecz uspa­ka­ja­łem go za­pew­nie­niem, iż spra­woz­daw­cy nie mie­li jesz­cze cza­su w nie się wczy­tać i dla­te­go wła­śnie le­piej jest, iż się oce­ny póź­niej uka­żą, bo będą nie­za­wod­nie bar­dziej wy­ro­zu­mo­wa­ne i słusz­niej­sze.

Aż wresz­cie uka­za­ła się w jed­nem z pism kil­ku­na­sto­wier­szo­wa no­tat­ka o świe­żo wy­da­nych utwo­rach po­etycz­nych Sta­ni­sła­wa Peł­ki, po­tem w in­nem pi­śmie kil­ku­wier­szo­wa wzmian­ka, zno­wu tro­chę dłuż­sza no­tat­ka i dwie oce­ny, a na­stęp­nie jesz­cze kil­ka wzmia­nek i no­ta­tek. Z nie­zmier­ną, cie­ka­wo­ścią stu­dy­owa­łem te krót­kie, czę­sto do­ryw­czo, na ko­la­nie pi­sa­ne spra­woz­da­nia, były one bo­wiem dla mnie głów­nym spraw­dza­niem wy­twa­rza­ją­ce­go się obec­nie na­stro­ju opi­nii pu­blicz­nej wzglę­dem po­cząt­ku­ją­ce­go au­to­ra, pra­gną­łem więc z nich wy­wnio­sko­wać, jaki ob­rót przy­bie­rze wal­ka, za­wią­zu­ją­ca się mię­dzy wy­bit­nym ta­len­tem a zwar­tym tłu­mem mier­not.

Wkrót­ce nie po­zo­sta­wa­ło już żad­nej wąt­pli­wo­ści: była to sta­now­cza dla Sta­cha po­raż­ka!

Wszyst­kie kry­ty­ki były dziw­nie jed­no­myśl­ne aż do głu­po­ty. Wszyst­kie za­rzu­ca­ły Sta­cho­wi nie­po­trzeb­ne, ich zda­niem, lu­bo­wa­nie się w abs­trak­cy­ach i brak zro­zu­mie­nia du­cha cza­su, a przy­tem wszyst­kie sta­ra­ły się naj­wi­docz­niej uni­kać ja­kich­kol­wiek po­zy­tyw­nych wnio­sków o roz­pa­try­wa­nych utwo­rach, to też roz­le­wa­ły tyl­ko na szpal­tach pism całe becz­ki za­ma­ry­no­wa­nych ogól­ni­ków, nie­raz do­brze tra­cą­cych mysz­ką. Je­śli ga­ni­ły, to ostroż­nie, wi­docz­nie ła­go­dząc roz­mach pió­ra, wy­ostrzo­ne­go na na gar­bo­wa­niu skór prze­ciw­ni­ków – a je­śli chwa­li­ły, to pół­gęb­kiem, i z tylu za­strze­że­nia­mi, że już le­piej było, kie­dy ga­ni­ły.

Wo­bec tak obo­jęt­ne­go przy­ję­cia u kry­ty­ków, nie było co ma­rzyć o lep­szem po­wo­dze­niu u pu­blicz­no­ści. Przez dwa mie­sią­ce roz­ku­pio­nych zo­sta­ło za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt eg­zem­pla­rzy; resz­ta mia­ła zo­stać zdo­by­czą han­dla­rzy ma­ku­la­tu­rą.

Wi­dzia­łem do­brze jaką przy­kro­ścią było dla Sta­cha to nie­po­wo­dze­nie: schudł, po­smut­niał, usi­ło­wał jed­nak miną nad­ra­biać.

– Słu­chaj-no, Fe­lek! – mó­wił mi nie­raz. – Ty mu­sisz mieć tu ja­kie­go zna­jo­me­go szew­ca. Za­py­taj go się, z łasi swo­jej, czy­by nie ze­chciał przy­jąć mnie na ter­mi­na­to­ra. Był­bym ci nie­skoń­cze­nie wdzięcz­ny…

Po­czem, jak­by dla wy­tłó­ma­cze­nia się, do­da­wał:

– Bo wi­dzisz… ja nie chcę być spo­łecz­nem ze­rem. Je­śli nie po­tra­fię two­rzyć do­brych wier­szy, to może choć na­uczę się szyć uczci­wie buty.

Tym­cza­sem jed­nak po ką­tach gryzł ręce z bólu. Wie­le zu­żyć mu­sia­łem nada­rem­nych wy­sił­ków, za­nim zdo­ła­łem go prze­ko­nać, iż nie przy­tra­fi­ło mu się by­najm­niej dru­zgo­cą­ce nie­szczę­ście, lecz tyl­ko pro­sta nie­przy­jem­ność, po­nie­waż wzmian­ko­wa­nych kry­tyk nie­po­dob­na brać na se­ryo, jako pi­sa­nych przez lu­dzi, nie ma­ją­cych po­ję­cia o waż­no­ści zaj­mo­wa­ne­go przez się miej­sca, i wsku­tek tego fe­ru­ją­cych wy­ro­ki wy­łącz­nie we­dług swe­go wi­dzi­mi­się. Naj­lep­szy jed­nak pla­ster na ją­trzą­ce się rany przy­ło­żo­ny zo­stał nie­ba­wem umie­jęt­ną ręką jed­ne­go z pierw­szo­rzęd­nych kry­ty­ków.

Kry­tyk ten, ogól­nie po­wa­ża­ny dla swej pra­wo­ści i su­mien­no­ści, po upły­wie trzech kwar­ta­łów od chwi­li uka­za­nia się w han­dlu księ­gar­skim utwo­rów Sta­cha, za­mie­ścił dłuż­szą ich oce­nę w jed­nym z ty­go­dni­ków, po­świę­co­nych głów­nie li­te­ra­tu­rze. Przedew­szyst­kiem zwró­cił w niej uwa­gę na roz­pa­no­szo­ne obec­nie w na­szem pi­śmien­nic­twie re­por­ter­skie spra­woz­da­nia i kry­ty­ki, któ­re, czy chwa­lą, czy ga­nią, za­wsze wy­rzą­dza­ją krzyw­dę bra­nym na męki au­to­rom. Na­stęp­nie, de­li­kat­nie omi­ja­jąc draż­li­wą kwe­styę, od­ra­zu za­brał się do roz­pa­try­wa­nia po­ema­tów. W dłuż­szym roz­bio­rze pod­no­sił wy­bit­niej­sze z nich ustę­py, nie szczę­dząc słów uzna­nia dla nie­po­spo­li­tych zdol­no­ści au­to­ra, aż wresz­cie, su­mien­nie zo­bra­zo­waw­szy wszyst­kie stro­ny do­dat­nie, prze­szedł do ujem­nych. Wy­ka­zy­wał mia­no­wi­cie pew­ne bra­ki w kom­po­zy­cyi ca­ło­ści, skła­da­ją­ce się na nie­do­sta­tecz­ną jed­no­li­tość utwo­rów; za­rzu­cał tak­że zby­tecz­ną buj­ność sty­lu i nad­mier­ną ob­fi­tość prze­no­śni, za­ciem­nia­ją­cych tyl­ko i bez tego wy­ma­ga­ją­cą przy czy­ta­niu znacz­ne­go sku­pie­nia uwa­gi myśl prze­wod­nią każ­de­go po­ema­tu. Wy­li­czyw­szy jesz­cze kil­ka za­uwa­żo­nych nie­do­kład­no­ści ję­zy­ko­wych, za­koń­czył spra­woz­da­nie swe uwa­gą, iż po­ema­ty te, po­mi­mo wy­mie­nio­nych uste­rek, za­pew­nia­ją ich au­to­ro­wi nie­po­śled­nie miej­sce po­śród ży­ją­cych po­etów pol­skich.

Oce­na, pi­sa­na obiek­tyw­nie i utrzy­ma­na w po­waż­nym na­stro­ju, zro­bi­ła na Sta­chu pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Cie­szył się, jak dziec­ko, od­czy­tu­jąc ją po raz chy­ba dwu­dzie­sty, jak­by dla do­kład­ne­go za­pa­mię­ta­nia każ­de­go z za­miesz­czo­nych tam zdań.

– No – mó­wił we­so­ło – te­raz już do szew­ca nie pój­dzie­my. Może i pod cho­rą­gwią po­ezyi ja­kie­go stop­nia się do­sły­ży­my. Te­raz już przy­najm­niej wiem, ja­kich się zbrod­ni do­pu­ści­łem, a więc będę mógł nadal wy­strze­gać się po­dob­nych bra­ków. Zresz­tą wia­do­mo, iż każ­de pi­sklę li­te­rac­kie, za­nim wy­klu­je się z po­wi­ja­ków fra­ze­olo­gii i w zu­peł­no­ści za­pa­nu­je nad for­mą, musi wpierw wy­czer­pać całe mo­rze atra­men­tu i zu­żyć rocz­ną pro­duk­cyę naj­więk­szej fa­bry­ki sta­ló­wek w Bir­ming­ham. Ja zaś jesz­cze tego nie usku­tecz­ni­łem, a więc – do pra­cy!

I z no­wym za­pa­łem wziął się do two­rze­nia.

Po­pły­nę­ły zno­wu dni jed­no­staj­ne, bla­de na­po­zór, lecz da­ją­ce wiel­kie za­do­wo­le­nie z po­su­wa­ją­cej się wciąż na­przód pra­cy. Mi­ja­ły we­so­ło, gdyż fan­ta­zyi i hu­mo­ru nig­dy nam nie bra­ko­wa­ło. Wie­czo­ry spę­dza­li­śmy zwy­kle na oży­wio­nych po­ga­węd­kach, czę­sto w to­wa­rzy­stwie kil­ku ko­le­gów. Po­tem, pod­nie­ce­ni, za­sia­da­li­śmy do pi­sa­nia.

Rwa­li­śmy się bo wów­czas do pió­ra, jak koty w mar­cu do mi­ło­ści. Stach, że tak po­wiem, z pro­fe­syi; ja zaś, oprócz co­dzien­ne­go obo­wiąz­ko­we­go ro – bie­nia po­li­ty­ki w dzien­ni­ku, usi­ło­wa­łem prze­le­wać na pa­pier wspo­mnie­nia swe i wra­że­nia, uję­te w for­mę dłuż­szych lub krót­szych opo­wia­dań, – po­czem, na­tu­ral­nie, te pło­dy na­tchnie­nia pro­fa­na cho­wa­ne były pod klucz aż na spód szu­fla­dy. Pi­sa­li­śmy w dzień, wie­czo­rem i w nocy, i zno­wu zra­na, ko­rzy­sta­jąc z każ­dej chwi­li, aby wy­ra­biać i udo­sko­na­lać pió­ro, owo na­rzę­dzie ży­cia ludz­kie­go, po­sia­da­ją­ce już te­raz pierw­szo­rzęd­ne zna­cze­nie.

Lecz po upły­wie pew­ne­go cza­su wid­no­krąg nasz po­czął się zno­wu za­chmu­rzać: ka­pi­tał Sta­cha był już na wy­czer­pa­niu. Nie na wie­le przy­da­ły się oszczęd­no­ści, ja­kie te­raz na gwałt po­czął ro­bić, zmniej­sza­jąc o ile moż­na wszel­kie wy­dat­ki, aby choć tro­chę prze­dłu­żyć do­tych­cza­so­wy zno­śny byt; nie na wie­le też zda­ły się usil­ne sta­ra­nia o ja­kie­kol­wiek płat­ne za­ję­cie: wszę­dzie py­ta­no się go przede wszyst­kiem:

– Czem-eś się pan zaj­mo­wał do­tych­czas?

– Pi­sa­niem po­ezyi.

Na­stę­po­wa­ło li­to­ści­we, a wła­ści­wie bez­li­to­śne wzru­sze­nie ra­mion – i tyle.

Gdy jed­nak fun­du­sik wciąż top­niał szyb­ko i w ka­sie po­zo­sta­wa­ło za­le­d­wie dwa­dzie­ścia ru­bli, na­le­ża­ło przed­się­wziąć na­tych­miast sta­now­cze kro­ki dla za­bez­pie­cze­nia moż­no­ści dal­sze­go ist­nie­nia. Zło­ży­li­śmy tedy we dwóch ze Sta­chem wal­ną na­ra­dę, na któ­rej, ma­jąc pra­wo pierw­sze­go gło­su, po­sta­wi­łem od­ra­zu wnio­sek, aby zwró­cić się do re­dak­cyi któ­re­go z pism, z proś­bą o wy­dru­ko­wa­nie jed­ne­go ze świe­żo prze­zeń wy­koń­czo­nych utwo­rów; pro­po­zy­cya taka moż­li­wą jest do przy­ję­cia te­raz, gdy na­zwi­sko Sta­cha zna­ne już jest w li­te­ra­tu­rze.

Lecz Stach ze­rwał się szyb­ko i po­czął mó­wić z wi­docz­nem roz­draż­nie­niem.

– Co!? Ja mam zno­wu pu­ścić się na że­bra­ni­nę? Zno­wu bła­gać po­kor­nie, omal że nie ręce li­zać? Zno­wu zno­sić lek­ce­wa­żą­ce przy­ję­cie? I w re­zul­ta­cie, jak i przed­tem, nic nie otrzy­mać? Nie, mój dro­gi! Prze­sze­dłem już raz przez to, i czu­ję do­brze, że sił­by mi za­bra­kło na po­wtór­ne prze­by­cie tej cier­nio­wej ścież­ki. Wo­lał­bym ra­czej no­sić cię­ża­ry, tłuc ka­mie­nie na dro­dze, lub wresz­cie pod po­ciąg się rzu­cić…

Nie mia­łem w tej kwe­styi nic już wię­cej do po­wie­dze­nia: była to bo­wiem wi­docz­nie zbyt draż­li­wa dla nie­go pro­po­zy­cya. Na­le­ża­ło jed­nak ko­niecz­nie coś ura­dzić. Wie­dzia­łem do­brze tyl­ko o jed­nem: mia­no­wi­cie, że Stach, po za ob­rę­bem po­ezyi, nie był wła­ści­wie zdol­ny do żad­ne­go za­ję­cia: zbyt dłu­go zaj­mo­wał się nie­mal wy­łącz­nie ukła­da­niem wy­snu­wa­nych ob­ra­zów i my­śli w okre­sy i po­je­dyń­cze zda­nia i za­ku­wa­niem ich w jed­no­brz­mią­ce koń­ców­ki, zbyt dłu­go przy­zwy­cza­jał się uwa­żać za rze­czy­wi­stość je­dy­nie pło­dy wła­snej wy­obraź­ni, zbyt dłu­go wresz­cie żył ży­ciem du­cho­wem, da­le­ki od trosk i za­bie­gów re­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, aże­by mógł te­raz choć na czas ja­kiś wło­żyć na się jarz­mo jed­no­staj­nej, spo­koj­nej na­po­zór, lecz na­tę­żo­nej, co­dzien­nej, obo­wiąz­ko­wej pra­cy. Mógł żyć obec­nie tyl­ko dla po­ezyi i przez po­ezyę. Lecz pra­ca jego na­tem polu nie zo­sta­ła do­tych­czas uzna­na. A więc, czyż nig­dy nie bę­dzie za – li­czo­ny w po­czet po­ży­tecz­nych i nie­zbęd­nych człon­ków spo­łe­czeń­stwa? czy za­wsze ma po­zo­sta­wać na sta­no­wi­sku pa­ry­asa, ży­ją­ce­go tyl­ko ochła­pa­mi, rzu­ca­ne­mi mu od cza­su do cza­su ze sto­łu moż­nych? Za­głę­bi­łem się w tych roz­my­śla­niach, pra­gnąc wy­na­leźć nić prze­wod­nią, któ­ra­by mi po­zwo­li­ła wska­zać Sta­cho­wi dro­gę do wyj­ścia z tego przy­kre­go po­ło­że­nia. Wie­dzia­łem przy­tem, że ofia­ro­wy­wać mu ja­ką­kol­wiek po­moc ma­te­ry­al­ną na nic­by się nie zda­ło; prze­ciw­nie na­wet, po­gor­szy­ło­by tyl­ko znacz­nie sy­tu­acyę. Stach bo­wiem był w kwe­sty­ach pie­nięż­nych nie­zmier­nie draż­li­wy: po­ży­czek nig­dy nie za­cią­gał i na­wet za­ofia­ro­wa­nej bez­wa­run­ko­wo­by nie przy­jął, żyć też na cu­dzy koszt nie chciał­by i przez dzień je­den. Było to więc błęd­ne koło, bo­daj że bez wyj­ścia. Roz­my­ślać na ten te­mat moż­na było do nie­skoń­czo­no­ści. Stach też pu­ścił wo­dze my­ślom i wspar­ty na łok­ciu, sie­dział ci­chy, nie­po­ru­szo­ny.

Zmrok zwol­na po­czął za­snu­wać kąty po­ko­ju. Na dwo­rze szu­miał je­sien­ny wi­cher, bał­wa­niąc wiel­kie, mrocz­ne chmu­ry, prze­wa­la­ją­ce się tuż pra­wie nad da­cha­mi do­mów. Wie­czór zbli­żał się przed­wcze­śnie. Po­ma­łu, nie­po­strze­że­nie, sprzę­ty w po­ko­ju po­czę­ły tra­cić swą wy­ra­zi­stość, za­cie­ra­ły się, zle­wa­ły z sobą, aż wresz­cie ciem­ność oto­czy­ła nas zu­peł­na.

Stach wes­tchnął, lecz nie prze­ry­wał mil­cze­nia. My­śli na­sze prze­ra­dza­ły się zwol­na w ma­rze­nia, co­raz buj­niej­sze i roz­kosz­niej­sze, w mia­rę, jak wciąż do­sko­nal­sza ci­sza i gę­ściej­sze mro­ki za­sła­nia­ły i od­da­la­ły świat re­al­ny.

Na­gle dzwo­nek u drzwi ostro za­brzę­czał. Szyb­ko ze­rwa­li­śmy się z krze­seł, zdzi­wie­ni i za­nie­po­ko­je­ni tym gwał­tow­nym dy­so­nan­sem. Stach po­czął szu­kać za­pa­łek, ja zaś po­bie­głem otwo­rzyć drzwi. W ja­sno oświe­tlo­nej sie­ni uj­rza­łem dwóch naj­lep­szych zna­jo­mych: Zy­nia i Apel­le­sa.

Przy­wi­ta­li­śmy się ser­decz­nie, po­czem usu­ną­łem się na bok, ro­biąc wol­ne wej­ście. Wi­docz­nie jed­nak Stach nie zna­lazł do­tych­czas za­pa­łek, gdyż ciem­no było, jak w ka­ła­ma­rzu.

Zy­nio, sto­jąc we drzwiach po­ko­ju, po­czął py­tać ru­basz­nym to­nem:

– A to co, u li­cha? Pchła wam zde­chła i po­grzeb jej spra­wia­cie? Czy może Eu­sa­pię Pal­la­di­no spro­wa­dzi­li­ście so­bie na jed­no po­sie­dze­nie? Cze­mu to u was tak ciem­no?

– Nie ma kto z was za­pa­łek? – za­brzmiał z głę­bi po­ko­ju głos Sta­cha.

– Czy to na Olim­pie za­pał­ki nie są jesz­cze w uży­ciu? – py­tał da­lej Zy­nio. – Praw­da, tam, gdzie błysz­czy Afro­dy­ta i inne bo­gi­nie, świa­tło jest nie na miej­scu. No, Apel­le­sie, pal, ile wle­zie! zro­bi­my im ilu­mi­na­cyę.

Przy świe­tle za­pa­lo­nych od­ra­zu kil­ku za­pa­łek uj­rze­li­śmy Sta­cha, szu­ka­ją­ce­go wciąż zgu­by.

– Apol­li­nie! Na mi­łość Boga! Pę­kło ci coś! – za­wo­łał znów Zy­nio z wiel­kiem prze­ję­ciem.

Stach na­tych­miast za­prze­stał po­szu­ki­wań i po­czął oglą­dać swe ubra­nie. Zmiar­ko­waw­szy jed­nak z na­sze­go śmie­chu, że to tyl­ko żart, za­czął na­resz­cie wi­tać się z go­ść­mi, roz­we­se­lo­ny nie­ty­le kon­cep­tem Zy­nia, ile ogól­ną at­mos­fe­rą nie­wy­mu­szo­nej we­so­ło­ści, jaka po nie­daw­nem przy­gnę­bie­niu po­czę­ła nas ogar­niać cie­płem ob­ję­ciem.

Za­pa­lo­no lam­pę, i roz­mo­wa, bę­dą­ca do­tych­czas bez­ład­ną wy­mia­ną zdań, zwol­na wcho­dzi­ła na tory oży­wio­nej, zaj­mu­ją­cej dla wszyst­kich po­ga­węd­ki. Tyl­ko Zy­nio, cho­dząc po po­ko­ju, czę­sto ją prze­ry­wał z hu­mo­rem wy­po­wia­da­ne­mi uwa­ga­mi.

Na­zy­wał się on wła­ści­wie Zyg­munt Złyń­ski, a prze­zwi­sko: "Zy­nio" uro­bio­ne zo­sta­ło z po­łą­cze­nia brzmień imie­nia jego i na­zwi­ska. Była to ze wszech miar cie­ka­wa oso­bi­stość, cie­ka­wa szcze­gól­nie z po­wo­du dziw­ne­go po­łą­cze­nia ze­wnętrz­nej for­my i we­wnętrz­nej tre­ści, nie­tyl­ko róż­nią­cych się znacz­nie mię­dzy sobą, lecz na­wet z po­zo­ru wprost wy­łą­cza­ją­cych jed­na dru­gą. Krę­py, przy­sad­ko­wa­ty, z sze­ro­ką, peł­ną twa­rzą, ogo­lo­ną z po­wo­du sła­be­go za­ro­stu, z du­żym, mię­si­stym no­sem, zresz­tą mło­dy jesz­cze chło­pak, nie po­sia­dał by­najm­niej po­wab­nej po­wierz­chow­no­ści. Przy­tem nie­ła­two było od­na­leźć w nim, przy bliż­szej na­wet zna­jo­mo­ści, ja­kich­kol­wiek za­let umy­sło­wych. Drwił so­bie ze wszyst­kie­go, jak naj­po­spo­lit­szy chły­stek, po­waż­ne roz­mo­wy prze­ry­wał zwy­kle uciesz­ne­mi kon­cep­ta­mi, nie wie­rzył, a przy­najm­niej uda­wał nie­wia­rę, w nic i ni­ko­mu, jed­nem sło­wem – za­cho­wy­wał się, jak ty­sią­ce bla­gie­rów, osła­nia­ją­cych w ten spo­sób ni­cość swe­go umy­słu. To też gdy­by nie to, że oka­zał się szczę­śli­wym po­sia­da­czem pew­nej dozy li­te­rac­kie­go ta­len­tu, prze­szedł­by był przez ży­cie, nie po­zo­sta­wiw­szy po so­bie śla­dów wię­cej od jed­no­dnio­we­go mo­ty­la. Zna­no-by go tyl­ko z lek­kiej stro­ny i ce­nio­no­by go też lek­ko. Do­pie­ro przed paru laty za­czął umiesz­czać w pi­smach re­ali­stycz­nie pi­sa­ne ob­raz­ki, prze­waż­nie z ży­cia ludu, z któ­rych biły świe­żość i moc nie­po­spo­li­te­go umy­słu. Na­stęp­nie, z roz­wi­nię­ciem ta­len­tu, prze­szedł do po­wie­ści, któ­rych na­pi­sał parę, do­brze przy­ję­tych przez kry­ty­kę i pu­blicz­ność. W utwo­rach tych ujaw­ni­ły się ta­kie stro­ny du­cha, ja­kich nikt do­tych­czas nie po­wa­żył­by się w nim po­dej­rze­wać. Wy­da­wał się płyt­kim umy­słem i ser­cem, a z ob­raz­ków tych i po­wie­ści biła głę­bia uczu­cia, przy­śpie­sza­ją­ca tęt­no serc czy­tel­ni­ków; zda­wał się ego­istą, za­ję­tym wy­łącz­nie ko­rzy­sta­niem z uciech, ja­kie daje ży­cie, a z pod pió­ra jego wy­pły­wa­ły wznio­słe ha­sła ni­czem nie­za­mą­co­ne­go al­tru­izmu; przy­tem po­glą­dy swe i prze­ko­na­nia for­mu­ło­wał ja­sno i wy­po­wia­dał szcze­rze, gło­sem do­no­śnym, nie krę­pu­jąc się żad­ne­mi ubocz­ne­mi wzglę­da­mi. Tak nie­zgłę­bio­na prze­paść le­ża­ła mię­dzy tem, co pi­sał, a tem, co mó­wił i ro­bił, że, po­mi­mo od kil­ku mie­się­cy da­tu­ją­cej się zna­jo­mo­ści, do­tych­czas nie chcia­ło mi się wie­rzyć, że nasz zna­jo­my Zy­nio i po­wie­ścio­pi­sarz Zyg­munt Złyń­ski – to jed­na oso­ba.

Te­raz cho­dził wiel­kie­mi kro­ka­mi wzdłuż po­ko­ju i wy­drwi­wał Apel­le­sa:

– Po­wia­dam wam, chłop­cy, że ten oto kiep­ski wa­ry­at wy­ma­lo­wał pa­skud­ny ob­raz, na któ­rym każ­dy szcze­gół po­sia­da bar­wę, wprost prze­ciw­ną ist­nie­ją­cej w rze­czy­wi­sto­ści: wierz­ba jest tam pur­pu­ro­wa, nie­bo czar­ne, a żaba ró­żo­wa. Gdym, uj­rzaw­szy ten bo­ho­maz, wy­ra­ził mu swój obu­rza­ją­cy za­chwyt, nasz Apel­le­sik, po­sia­da­jąc rybi cha­rak­ter, nie od­po­wie­dział mi rów­nie za­chwy­ca­ją­cem obu­rze­niem, lecz ła­god­nie za­py­tał, czy wiem, co to jest pla­in airyzm, lub im­pre­sy­onizm? Za­pew­ni­łem go, klnąc się na pa­mięć swej nie­ro­dzo­nej bab­ki, że już mia­łem nie­przy­jem­ność po­znać się z tem par­szy­wem ja­gniąt­kiem, a na do­wód, że tak jest, po­da­łem mu prze­pis, uło­żo­ny przez ro­dzą­ce­go się te­raz teo­re­ty­ka szko­ły im­pre­sy­oni­zmu, na ma­lo­wa­nie por­tre­tu adep­tów tego kie­run­ku ma­lar­stwa. Mia­no­wi­cie: na­le­ży wziąć dużo far­by zie­lo­nej, po­tem zno­wu zie­lo­nej, po­tem jesz­cze raz zie­lo­nej, zmie­szać to do­brze i za­ma­lo­wać nią od­po­wied­ni ka­wał płót­na. Pod spodem, na ob­ja­śnia­ją­cej kart­ce, moż­na po­ło­żyć na­pis: Apel­les, czy­li cho­dzą­ce głup­stwo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: