Białe piekło - ebook
Białe piekło - ebook
Powieść, która zauroczy miłośników bestsellerowego autora Henninga Mankella.
"Porywająca, tajemnicza historia z Arktyki, a zarazem debiut książkowy nieprzyzwoicie utalentowanej pisarki".
New York Times
Myśliwy nie odpuszcza na szlaku!
Edie Kiglatuk, pół Inuitka, pół biała, jest najlepszym przewodnikiem w dalekim zakątku Arktyki. Jednak jako kobieta nie cieszy się pełnym szacunkiem starszyzny rządzącej w izolowanej społeczności tubylców na Wyspie Ellesmere`a. Gdy podczas prowadzonej przez nią wyprawy jeden z jej uczestników zostaje śmiertelnie postrzelony, morderstwem zajmuje się sierżant policji Derek Palliser. Edie odkrywa, czego turyści, którymi się zajmowała, tak naprawdę szukali w Arktyce. Zbiega się to w czasie, gdy, ku jej rozpaczy, bliska jej osoba popełnia samobójstwo. Choć wydarzenia te na pozór nie wiążą się ze sobą, doświadczenie arktycznego myśliwego mówi Edie, że jest inaczej. Postanawia – z pomocą Dereka lub bez niej – odnaleźć klucz do tych powiązań. W tym celu musi jednak opuścić swoją małą wioskę i wyruszyć na dalekie krańce tundry.
Niezwykła debiutancka powieść, osadzona w obcej kulturze pośród arktycznego krajobrazu pełnego lodu i skał. Mówiąca o duchach przodków i nigdy nie gnijących kościach. To pełna zaskakujących zwrotów akcji historia, którą nie pogardziliby miłośnicy najwspanialszych tajemniczych intryg Henninga Mankella. Stanowi początek ekscytującej serii mrocznych kryminałów.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-286-9 |
Rozmiar pliku: | 660 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Edie Kiglatuk położyła kawałek lodu na palniku, by go stopić na herbatę. Zastanawiała się, dlaczego prowadzona przez nią wyprawa łowiecka okazała się porażką. Przede wszystkim ci dwaj mężczyźni, z którymi miała do czynienia tym razem, do niczego się nie nadawali. Poza tym ani Feliks Wagner, ani jego asystent, Andy Taylor, najwyraźniej nie przejmowali się, czy uda im się coś ustrzelić. Ostatnie dwa dni spędzili głównie na gapieniu się w mapy i robieniu zapisków w notatnikach. Może przywiodła ich tu tylko fascynacja kołem podbiegunowym; może chcieli zasmakować prawdziwego, dzikiego życia wśród Eskimosów, jak to obiecywała broszura reklamowa. Mimo wszystko, pomyślała Edie, jeżeli nie uda im się zdobyć czegoś do jedzenia, to długo nie pożyją.
Nalała wrzącej wody do termosu, do którego wcześniej wsypała qungik. Biali ludzie nazywali to herbatą labradorską. Resztę wody zostawiła dla siebie. Aby znaleźć rosnący w tundrze qungik, trzeba było udać się trzy tysiące kilometrów na południe od Umingmak Nuna, Wyspy Ellesmere’a, na której właśnie się znajdowali. Z jakiegoś powodu jednak południowcy sądzili, że herbata labradorska jest bardziej autentyczna, więc Edie zawsze podawała ją swoim klientom podczas wypraw. Sama wolała pić English Breakfast, przygotowaną na wodzie z lodowca, mocno posłodzoną cukrem i wzbogaconą odrobiną foczego sadła. Zresztą rodzaj herbaty był nieistotny, liczyło się to, że woda pochodziła ze stopionej góry lodowej. Jeden z jej klientów powiedział kiedyś, że woda na południu zdążyła przelać się przez jelita dinozaura, zanim trafiła do kranów – za to woda lodowcowa właściwie od samego zarania dziejów spoczywała w zamarzniętej postaci, nietknięta przez żadne zwierzę i żadnego człowieka. „Kolejny powód, dla którego południowcy byli gotowi wyłożyć dziesiątki tysięcy dolarów, żeby pojechać tak daleko na północ”, pomyślała Edie. W przypadku Wagnera i Taylora na pewno nie chodziło o polowanie.
Już wkrótce obaj mieli na własnej skórze poznać Arktykę, o jakiej nawet nie śnili. Na razie jednak o tym nie wiedzieli. Gdy Edie przygotowywała herbatę, wiatr zmienił kierunek; ze wschodu, znad grenlandzkiej czapy lodowej, nadciągały podmuchy szkwału, zapowiadając zbliżającą się śnieżycę. Miała nadejść wkrótce, ale zostało jeszcze wystarczająco dużo czasu, by nalać herbaty do termosów i wrócić na żwirową plażę, gdzie przewodniczka zostawiła swych podopiecznych, aby rozbili obóz.
Wrzuciła kolejny kawałek lodu do puszki i sięgnęła do plecaka po kawałek igunaqu. Odkroiła kilka plastrów sfermentowanego jelita morsa. Żucie igunaqu zajmowało trochę czasu, na czym zresztą częściowo polegał jego sens. Powoli wgryzając się zębami w mięso, kobieta znów wróciła myślami do pieniędzy, a stamtąd do swego pasierba, Joego Inukpuka. To właśnie z jego powodu znajdowała się na wyspie w towarzystwie dwóch mężczyzn, którzy nie potrafili strzelać. W dodatku jeden z nich, ten chuderlawy asystent, Andy Taylor, był wyjątkowo nieznośny. Jako przewodniczka zarabiała lepiej niż jako nauczycielka w szkole, gdzie spędzała pozostałą część swojego czasu, a Joe potrzebował pieniędzy, żeby zrobić dyplom pielęgniarza. Nie mógł liczyć na żadną pomoc ze strony Sammy’ego, swego ojca i byłego męża Edie, ani też od swej matki, Minnie. Nie było rady, tylko ona mogła mu pomóc finansowo. Kobieta rzadko kiedy się bała – niełatwo jest przestraszyć kogoś, kto kiedyś polował na niedźwiedzie polarne – ale przerażało ją to, jak bardzo pragnęła, by Joe mógł pojechać do szkoły. Arktyka pełna była wykwalifikowanych qalunaatów; białych lekarzy, białych pielęgniarzy, prawników czy inżynierów. Większość z nich była zresztą całkiem w porządku, ale nadszedł czas, by Inuici również zaczęli się kształcić. Joe był wystarczająco bystry i wyglądało na to, że mu zależy. Edie była przekonana, że odrobina szczęścia do klientów i gospodarności pozwoli jej zebrać w ciągu lata fundusze potrzebne na opłacenie czesnego za pierwszy rok. Prowadzenie polowań nie było zresztą niczym trudnym; trochę jakby wyruszała w trasę z dwójką maluchów. Znała tę okolicę lepiej, niż własną kieszeń; znała na pamięć każdy lodowiec, każdy fiord i każdy oz w promieniu ośmiuset kilometrów. I w promieniu ośmiuset kilometrów nie było nikogo, kto dorównywałby jej jako myśliwy.
Gdy lód roztopił się do końca, Edie odkręciła korek pierwszego termosu. Nagle półmrok rozdarł ostry, świszczący huk. Zaskoczona wypuściła termos z rąk. Gorący płyn rozprysnął się w powietrzu i zastygł, opadając na ziemię setkami lodowych, drżących kryształów. Jako łowca, przewodniczka natychmiast rozpoznała niespodziewany dźwięk, charakterystyczny odgłos naboju siedmiomilimetrowego wystrzelonego z myśliwskiej strzelby, na przykład Remington 700. Taką właśnie broń mieli ze sobą jej podopieczni.
Edie zmrużyła oczy i spojrzała w dal, szukając jakiejś wskazówki. Plażę jednak zasłaniała góra lodowa. Nieco dalej na wschód rozciągała się ogromna, pusta, bezlitosna tundra. Podmuch wiatru rozwiał mgłę lodową unoszącą się nad ziemią. Edie poczuła przypływ irytacji. Co ci dwaj qalunaaci sobie wyobrażają? Przecież mieli rozbić obóz. Zachciało im się strzelać do zwierzyny? Raczej mało prawdopodobne, zważywszy na ich ogólny brak entuzjazmu. Może jakiś niedźwiedź zanadto się zbliżył i wystrzelili ostrzegawczo w powietrze, chociaż w takim przypadku jej pies, Grubogłowy, zareagowałby pierwszy. Był bardzo wrażliwy na zapach niedźwiedzia i potrafił go wyczuć z odległości dwóch kilometrów. Edie nie miała wyjścia, musiała dowiedzieć się, co się stało. Odpowiadała za swoich podopiecznych, dopóki znajdowali się z dala od osady w Autisaq. A ostatnimi czasy przewodniczka bardzo poważnie traktowała swoje obowiązki.
Podniosła termos, zła na siebie, że upuściła go i wylała wodę. Sprawdziła strzelbę i ruszyła przez głębokie zaspy w kierunku skutera śnieżnego. Szła równym, spokojnym tempem. Grubogłowy, uwiązany przy przyczepie, podniósł łeb i zamachał ogonem. Gdyby wyczuł chociaż ślad zapachu niedźwiedzia, już dawno zdążyłby oszaleć. Edie pogłaskała psa i zdjęła naczynia z pleców. Gdy pakowała je pod płachtę, krótki, zduszony okrzyk przeleciał koło jej ucha i odbił się od dryfującej po morzu kry. Grubogłowy zaczął szczekać. Kobieta poczuła, jak sztywnieją jej mięśnie, a serce zaczyna walić jak oszalałe. Do tej pory nie przeszło jej przez myśl, że ktoś może być ranny.
Jakiś głos wołał o pomoc. Któryś z tych cholernych idiotów najwyraźniej zapomniał, że w trasie trzeba zachowywać ciszę. Krzyk mógł wywołać lawinę suchego śniegu albo sprawić, że ściana lodu osunie się wprost na nieostrożnego delikwenta i wszystkich wokoło. Mógł przyciągnąć uwagę polującego nieopodal niedźwiedzia. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie krzyknąć do tego idioty, żeby przestał wrzeszczeć. Wiatr wiał jednak od strony jej podopiecznych. Głos poniósłby się w przeciwną stronę.
Syknęła na psa, żeby się zamknął.
– Ikuliaq! – powiedziała do siebie. – Uspokój się!
Któryś z mężczyzn musiał mieć wypadek. Czasem się to zdarzało. Pracowała jako przewodniczka od dwunastu lat; widziała więcej wypadków, niż można znaleźć pstrągów na tarlisku. Mieli rozbuchane do granic możliwości ego i byli po raz pierwszy w Arktyce, objuczeni po uszy nowoczesnym sprzętem i nadmierną pewnością siebie. Nie wiedzieli przy tym, jak korzystać z jednego ani z drugiego. Sądzili, że będzie dokładnie tak samo, jak na polowaniu na kaczki w Iowa, na które wybrali się podczas ostatniego Święta Dziękczynienia, czy na noworocznym uboju jeleni w Wyoming. A potem wychodzili na skute lodem morze i nic już nie było takie proste. Może same niedźwiedzie nie zdołałyby ich wystarczająco przestraszyć, ale przeszywający mróz, bezlitosny wiatr, ostre słońce i nieustający ryk Arktyki nadszarpnął morale niejednemu śmiałkowi. Próbowali więc ukryć strach pod płaszczykiem nonszalanckiej brawury doprawionej alkoholem. I wtedy dochodziło do wypadków.
Odpaliła skuter i okrążyła górę lodową, po czym przecięła wzgórze tuniqu, grubego lodu ciśnieniowego. Jechała pod wiatr, który sypał kryształki lodu w jej twarz i oczy. Gdy założyła gogle, igiełki przeniosły się na delikatną skórę wokół ust. Edie czuła się niemal jak laleczka voodoo, którą oglądała kiedyś w telewizji. Powtarzała sobie, że jeżeli nikt nie jest ciężko ranny, to będą mogli przeczekać burzę i wezwać pomoc, kiedy pogoda już się uspokoi. Wybuduje schron śnieżny, żeby było im ciepło, a poza tym ma apteczkę i wystarczająco dużo wiedzy, żeby ją dobrze wykorzystać.
Przez chwilę zastanawiała się, co starszyzna pomyśli o tym wypadku. Poza Sammym właściwie nikt nie pochwalał pomysłu, żeby kobieta została przewodnikiem. Stale szukali powodów, żeby zabrać jej licencję. Jak dotąd, nie udało im się nic wskórać. Dobrze wiedzieli, tak jak zresztą i ona, że jest najlepszym przewodnikiem na całym kole podbiegunowym. Nigdy jeszcze nie straciła ani jednego człowieka, nie mówiąc już o qualunaacie.
Nawet nie zauważyła, kiedy wjechała na warstwę wyboistego lodu. Wstrząsy przywołały ją do porządku. Jak mówił jej dziadek Eliasz, gdybanie to choroba białych. Z drugiej strony, Edie była w połowie biała, więc może nie mogła nic na to poradzić. Tak czy siak, teraz w niczym jej to nie pomoże. Jeżeli ma jakoś zaradzić tej sytuacji, musi skupić się na tym, co działo się tu i teraz. Na kole podbiegunowym nie ma miejsca na nic poza chwilą obecną.
Po drugiej stronie wzgórza ciśnieniowego ujrzała wynurzającą się z mroku ludzką sylwetkę. To ten chudzielec, asystent Wagnera. Edie przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Przypominał jej Flipa z duetu Flip i Flap, ale był pozbawiony jakiegokolwiek uroku. Andy, Andy Taylor, tak się nazywał. Machał do niej jak oszalały. Gdy skierowała się na żwirową plażę, podbiegł z powrotem do swojego szefa, który leżał wyciągnięty na plecach. Edie zaparkowała skuter przy lodowej wydmie i ruszyła przez pokryte śniegiem łupkowe skały. Taylor dalej machał rękami, pospieszając ją, dupek jeden. Przewodniczka wciąż szła równym tempem. Bieg równa się pot równa się hipotermia. Facet twierdził, że był kiedyś na Alasce. I nawet tyle się tam nie dowiedział?
Zbliżając się, zdała sobie sprawę, że jest dużo gorzej, niż sobie wyobrażała. Myśli wirowały jej w głowie z tak zawrotną prędkością, że musiała na chwilę zamknąć oczy i się zastanowić. Nagle zrozumiała panikę Taylora. Ranny mężczyzna się nie ruszał. Pod jego prawym ramieniem zbierała się duża kałuża gorącej krwi, roztapiając leżący dokoła śnieg i zastygając w purpurowym sorbecie. W powietrzu unosiła się cienka strużka pary, a od czasu do czasu z leżącego na śniegu ciała dobiegał dziwny, bulgoczący dźwięk.
– Co się stało?
– Byłem po drugiej stronie. – Z ust Taylora popłynął potok słów. – Usłyszałem wystrzał, przybiegłem. – Machnął ręką w kierunku śladów, które znikały pod podmuchami wiatru. – Zobacz, zobacz co z nim.
„Myśl, kobieto”. Pomimo towarzystwa – a może właśnie z jego powodu – czuła się zdana całkowicie na siebie. Po pierwsze, musiała zadzwonić przez telefon satelitarny do Roberta Patmy albo do Joego. Do kochanego Joego, który od roku był wolontariuszem w klinice Patmy i umiał już tyle, co jego szef. Spojrzała na rannego. Nie, jak się nad tym chwilę zastanowić, to najpierw musi zatamować krwawienie.
Wróciła do skutera, wyjęła apteczkę, i przedarła się z powrotem przez pokrytą śniegiem plażę. Taylor klęczał obok Feliksa Wagnera z wyrazem przerażenia na twarzy. Przebierał dłońmi po ciele rannego, rozluźniając materiał opinającej go parki. Edie uklękła obok niego i gestem dłoni kazała mu się przesunąć.
– Ten strzał wziął się znikąd, przysięgam. – Głos Taylora był wysoki i płaczliwy. Przez jego twarz przebiegł jakiś skurcz, jakaś nagła rozpacz. Powtórzył swoje słowa, jakby wyczuwając, że nie mogą być one prawdą. – Znikąd. – Pokręcił głową. Spod kaptura mignął diamentowy kolczyk. Światło załamało się na nim, spowijając twarz chudego mężczyzny zimnym blaskiem.
Edie jeszcze nigdy nie widziała tak ciężko rannego człowieka. Z ust Wagnera wydobywała się piana; mężczyzna oddychał ciężko i przewracał niewidzącymi oczami. Jego twarz nabrała sinego koloru. W powietrzu unosiła się woń uryny, ale Edie nie była w stanie stwierdzić, który z nich się zmoczył. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia. Odsunęła parkę Wagnera i przyjrzała się ranie. Wyglądało to tak, jakby kula przebiła mostek tuż nad sercem. Na szczęście krew nie tyle tryskała, co sączyła się z rany, więc Edie uznała, że pocisk musiał ominąć najważniejsze tętnice. Z tego, co wiedziała o ranach, wynikało, że życiu Wagnera zagrażała teraz przede wszystkim odma płucna. Zwróciła się do Taylora.
– Naprawdę nie widziałeś nikogo ani niczego?
– Ja tego nie zrobiłem, jeżeli o to ci chodzi. – Głos mu się załamał. Wyciągnął dłonie przed siebie, jakby chciał się poddać. – Mówiłem ci, że byłem gdzie indziej, chciałem się odlać.
Przewodniczka spojrzała mu w oczy. Przypomniała sobie, że nie podobał jej się właściwie od chwili, gdy wysiadł z samolotu. Ostatnie kilka minut nie zdołało zmienić jej zdania.
– Do jasnej cholery, ja nie mam z tym nic wspólnego – ciągnął Taylor.
– Mylisz się – powiedziała, przenosząc swą uwagę z powrotem na rannego. – Oboje mamy z tym bardzo wiele wspólnego.
Puls Wagnera był szybki i słaby. Mężczyzna obficie się pocił. Edie widywała czasem zwierzęta w podobnym stanie. To wstrząs. Raczej z tego nie wyjdzie, nawet jeżeli płuco się nie zapadnie. Teraz najważniejsze było jednak, by w końcu zatamować krew i zapewnić mu trochę ciepła. Z uwagi na umiejscowienie rany było raczej mało prawdopodobne, że Wagner sam się postrzelił, ale intuicja podpowiadała Edie, że Taylor też tego nie zrobił. Spojrzała na niego przelotnie. Na jego dłoniach nie było widać żadnych śladów po pociągnięciu za spust; żadnych czerwonych, pulsujących plam wokół kciuka i palca wskazującego. To nie chudzielec strzelał, chyba że Edie bardzo się myliła. Pochyliła się nad raną i oczyściła ją z fragmentów potrzaskanej kości. Skinęła na Taylora, by podszedł bliżej. Wagner dyszał przez chwilę, po czym się uspokoił.
Przez chwilę wyglądało na to, że Taylor zaraz zemdleje.
– Zaciśnij ranę i przytrzymaj, ja pójdę zadzwonić po pomoc.
– Zaciśnij? Ale czym?
– Dłonią, czymkolwiek, co to ma zaznaczenie? – Cholerny kretyn. „Jak musisz, to możesz nawet zrobić to fiutem”, pomyślała kobieta, ściągając z szyi szalik do zatamowania krwotoku. Taylor chwycił go lewą ręką i zrobił, co do niego należało.
– A co, jeśli morderca wróci?
Edie spojrzała na niego surowo.
– Przecież jesteś myśliwym, prawda?
Telefon satelitarny schowany był w ocieplanym pokrowcu na dnie kosza, tam, gdzie go zapakowała. Rada starszyzny Autisaq zarządziła, że każdy miejscowy przewodnik, który prowadził ekspedycje z udziałem obcokrajowców, miał zawsze mieć przy sobie telefon. Poza tym Edie nigdy go ze sobą nie zabierała. Mróz sprawiał, że baterie zawodziły, a połączenie często się urywało. Nigdy zresztą nie miała powodu, żeby z niego korzystać. Aż do dziś.
Edie usłyszała głos Sammy’ego. Wzięła głęboki oddech. Dlaczego akurat jej były mąż musiał mieć dzisiaj dyżur? Spojrzała na zegarek. Sammy powiedziałby, że to kolejny zwyczaj południowców. Dochodziła czternasta.
– Mieliśmy wypadek podczas polowania. – Na razie postanowiła nie wchodzić w szczegóły. – Dość poważny. Rana klatki piersiowej. Jeżeli będziemy mieć szczęście, to facet się nie wykrwawi, ale wygląda na to, że może mieć wstrząs. Potrzebny mi Robert Patma i samolot.
– Gdzie jesteście?
– Na Craig. Konkretnie Uimmatisatsaq. Patma wie, gdzie to jest. Joe zabrał go tam kiedyś na ryby.
Sammy wessał powietrze przez zęby. Po odgłosie jego oddechu Edie wiedziała, że kręci głową.
– Nie rozłączaj się, sprawdzę rozkład lotów i prognozę.
Czekając na odpowiedź, Edie zajrzała do kosza. Wyjęła z niego kawałek poliuretanu i nożem odkroiła z niego niewielki kwadrat.
W słuchawce coś zatrzaskało. Przez chwilę przewodniczka słyszała ciche odgłosy drugiej rozmowy; dwoje ludzi rozmawiało językiem, którego nie rozumiała. W końcu usłyszała głos Sammy’ego.
– Edie, nachodzi śnieżyca.
– Wiem. – Ten człowiek potrafił być wkurzający. – Przelotna, jak to na wiosnę.
– Nie możemy wysłać samolotu, dopóki śnieżyca nie przejdzie.
– A karetka powietrzna z Iqaluit?
– Rozmawiałem z nimi. Wszystkie są zajęte.
Edie zastanowiła się przez chwilę.
– Może wystarczy, że ktoś tu do nas przyjedzie. Robert Patma mógłby wziąć skuter.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Po chwili rozległ się jakiś głos.
– Kigga. – To Joe. Edie rozluźniła się nieco.
Kiggavituinnaq, sokół. Tak ją nazywał. Zawsze powtarzał, że Edie żyje w swoim własnym świecie, gdzieś pod chmurami. Tak naprawdę nie była już jego macochą, przynajmniej z formalnego punktu widzenia. Ale wciąż nazywał ją Kigga.
– Robert Patma wyjechał wczoraj na południe. Jego matka zginęła w wypadku, ojciec leży w szpitalu. Mieli wysłać kogoś na zastępstwo, ale jak dotąd nikt się nie pojawił.
Edie jęknęła ze zniecierpliwieniem. „Oni”, czyli władze federalne, byli winni wszystkiemu, co działo się wokoło. „Nie wstawili mi nowej szyby w oknie”, albo „Duchy złościły się na moją siostrę, więc nie pozwoliły im wyleczyć jej na czas z gruźlicy”.
– Niech no tylko wyjdzie to na jaw, a Autisaq może się pożegnać z prowadzeniem ekspedycji. – Była zła, ale nie na Roberta, tylko na system, który sprawiał, że ich sytuacja była tak niepewna.
– Wiem, wiem – powiedział Joe zniecierpliwiony. Miał jej za złe, że skupia się na tak nieistotnych rzeczach, choćby przez chwilę. – Ranny oddycha, tak?
– Ledwo. Trzeba go ustabilizować i zatamować krwawienie.
– Masz jakiś plastik?
– Właśnie odcięłam kawałek.
Na moment połączyła ich jakaś energia. Miłość, podziw, może połączenie obu tych uczuć.
– No cóż, zapakuję najpotrzebniejszy sprzęt na skuter kliniki i sam po was przyjadę – powiedział Joe. – W tym czasie, jeżeli śnieżyca minie, wyślą po nas samolot. Rób to, co robisz i nie dawaj mu nic do jedzenia ani picia. – Jego głos stał się bardziej przyjazny. – Kigga, cokolwiek zrobisz, i tak nic gorszego już się nie stanie.
– Joe… – Chciała powiedzieć pasierbowi, żeby na siebie uważał, ale on zdążył się już rozłączyć.
Edie wróciła do mężczyzn, zdjęła worek biwakowy z sań Taylora i rozłożyła go nad rannym mężczyzną. Zaczął padać śnieg. Za dwie godziny rozszaleje się śnieżyca. Kobieta odepchnęła lekko Taylora i pochyliła się nad Wagnerem. Sprawdziła puls i temperaturę, wyjęła kawałek poliuretanu z kieszeni, rozcięła polar rannego nożem i zacisnęła ranę plastikiem. Przez głowę przebiegła jej myśl. Zaledwie trzy dni temu ten krępy, niski mężczyzna sądził, że czeka go przygoda życia; że będzie mógł o niej opowiadać w klubowym barze w rodzinnej Wichicie. Teraz wyglądało na to, że Feliks Wagner już nigdy nie zobaczy nawet drzwi do klubu. Edie odwróciła się do Taylora.
– Musisz pilnować, żeby do rany nie dostało się powietrze. Inaczej płuco może się zapaść. Ja przygotuję nam teraz schronienie. O tej porze roku śnieżyce są bardzo gwałtowne, worek biwakowy nam nie starczy. Gdyby coś się działo, to mnie zawołaj, okej?
– Nie zamierzasz szukać tego, który strzelał? – zapytał Taylor.
Edie przełknęła złość. Nie było nic gorszego od upierdliwego marudy.
– Słuchaj, chcesz, żeby twój kolega przeżył, czy wolisz bawić się w detektywa?
Taylor westchnął. Edie patrzyła, jak mężczyzna znika pod płachtą. Wsiadła na skuter i pojechała w kierunku starych zasp tuż obok klifu na tyłach plaży, po czym ruszyła w górę stoku, aż na sam szczyt, wypatrując śladów stóp i łusek naboju. Nie zamierzała jednak mówić o niczym Taylorowi. Mimo to wolała upewnić się, że zabójcy nie było już w okolicy. Na pagórku wiatr wiał dużo mocniej niż na dole. Jeżeli snajper zostawił jakiekolwiek ślady, to dawno znikły już one pod grubą warstwą śniegu. Przewodniczka zawróciła. Przejeżdżając obok skalistej wychodni, zauważyła jakiś kształt w śniegu. Nacisnęła hamulce, zeskoczyła ze skutera i cofnęła się kilka metrów. W śniegu widać było zarys śladu buta. Głaz osłonił go przed silnym wiatrem. Edie przyjrzała mu się bliżej, przypominając sobie odcisk butów Taylora. Wyglądały zupełnie inaczej. Mężczyzna musiał przechodzić tędy całkiem niedawno. Może Wagner? Jeżeli nie, to najprawdopodobniej były to ślady człowieka, który strzelał. Kobieta stała przez chwilę nad odciskiem, zapamiętując ząbkowane brzegi i niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało jak niedźwiedź polarny pośrodku podeszwy. Śnieg powoli zamazywał kształt. Edie spojrzała w dal i zobaczyła, jak porywisty wiatr wypełnia pozostałe wgłębienia. Szlak prowadził w kierunku tundry. Morderca dawno zdążył już zniknąć, o ile oczywiście ślady należały do niego.
Edie wróciła na plażę i skupiła się na znalezieniu odpowiedniego śniegu do wzniesienia schronu. Bloki zbyt twardego śniegu nie chciały się ze sobą spajać; jeżeli śnieg był zbyt miękki, schron mógł się zawalić. Kiedyś przeczytała w znalezionym w szkole podręczniku, że najlepszy śnieg do budowania ma gęstość 0,3–0,35 g/cm3 i twardość 150–200 g/cm3. Zapamiętała te liczby dlatego, że wydały jej się kompletnie abstrakcyjne, wręcz absurdalne. W terenie trzeba było sobie samemu przeliczać. Na szczęście udało jej się znaleźć idealny, trójwarstwowy śnieg w zaspie na północnym skraju plaży. Pracowała przez jakiś czas, tnąc bloki śniegu nożem wykonanym z kła morsa, tak by powstały z niego podłużne, prostokątne cegłówki. Rzucała je jedna po drugiej na sanie, po czym przewoziła je partiami spod klifu do miejsca, gdzie czekał na nią Taylor. Zajęło jej to sporo czasu, bo nie chciała się spocić. Gdy skończyła, zanurkowała z powrotem pod płachtę biwaku. Wagner oddychał płytko, cicho. Sprawdziła podeszwy jego butów. Nie było na nich żadnego niedźwiedzia.
– Dalej krwawi?
Taylor pokręcił głową.
– W takim razie chodź mi pomóc.
Pokazała mu, jak układać śniegowe cegły i jak je uszczelniać. Sama dokopała się do lodu i wygładziła podłoże. Razem wybudowali niewielki, spadzisty tunel, tak żeby ciepłe powietrze nie uciekało ze schronu. Konstrukcja była dość prymitywna, ale Edie była pewna, że się sprawdzi. Wspólnymi siłami przetransportowali Wagnera do środka i położyli go na stercie skór karibu. Edie wyjęła mu z kieszeni białe, plastikowe pióro kulkowe, kieszonkowy nóż i kilka monet. Wrzuciła wszystko do swojej torby, po czym wyszła na zewnątrz, by pozbierać swoje rzeczy i odwiązać Grubogłowego. Wiatr stał się przejmująco zimny, mógł mieć nawet minus czterdzieści pięć stopni, a powietrze zgęstniało od śniegu. Edie postawiła małą, prostą przybudówkę przy schronie, wepchnęła do niej psa i zastawiła wejście. Weszła do środka i nalała do kubków resztkę gorącej herbaty.
– No, to wypijmy za te wspaniałe tarapaty – wzniosła toast, podając naczynie Andy’emu Taylorowi.
Mężczyzna spojrzał na nią ponuro. Może jej nie zrozumiał. A może po prostu nią gardził.
– To z Flipa i Flapa.
– Wiem o tym. – Taylor pokręcił głową, cmokając niczym oburzona kaczka, której ktoś zakłócił spokój. – Cholera, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak bardzo nie na miejscu są te żarty?
Edie zmarszczyła nos i wlepiła wzrok w dłonie. Nie na miejscu, jak dupa morsa. Ledwie powstrzymała się, by go nie uderzyć. Gdyby był Inukiem, już dawno rozkwasiłaby mu nos. W takich sytuacjach opowiadało się historie, piło gorącą herbatę i żartowało. Takie drobiazgi trzymały człowieka przy zdrowych zmysłach. Kolejny kwadrans upłynął im w ciszy. Śnieżyca wciąż jeszcze była daleko. Zanosiło się na długie czekanie.
– Musimy coś zjeść – odezwała się kobieta po jakimś czasie.
Od ostatniego posiłku minęło kilka godzin, a poza tym stracili dużo energii na budowę schronu. Decyzje podejmowane o pustym żołądku rzadko kiedy były dobre. Dolała herbaty do kubków i wyjęła worek strunowy z plecaka. Odkroiła plaster mięsa i podała go Taylorowi. Mężczyzna z nieufnością przyjrzał się przysmakowi.
Edie odkroiła drugi plaster i zaczęła żuć. Spojrzała na Taylora i podniosła kciuki do góry.
– To dobre.
Taylor odgryzł kawałek i zaczął powoli przeżuwać. Po chwili jego twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. Wypluł mięso na rękawiczkę.
– Co to jest, do cholery?
– Igunaq. Sfermentowane jelito morsa. To bardzo zdrowe. Pomaga zachować ciepło.
– Kurwa mać – wymamrotał Taylor. Przez chwilę wyglądał, jakby miał zwymiotować.
– Rób jak uważasz – mruknęła Edie, pochyliła się do przodu, wzięła kawałek na wpół przeżutego igunaqu Taylora i wsunęła go do ust. Mężczyzna zrobił taką minę, że przewodniczka niemal popłakała się ze śmiechu. Ach, ci południowcy. Tak łatwo ich wyprowadzić z równowagi.
Wiatr wył, a Edie żuła. Taylor siedział w ciszy. Grad uderzał o ściany schronu śnieżnego niczym odległy grzmot. Kobieta wciąż żuła. Taylor był niespokojny.
– Czy ten człowiek, który niby ma przyjechać, wie, co robi? – spytał w końcu. Musiał krzyczeć, żeby Edie go usłyszała. – Skąd wiadomo, że faktycznie się tu pojawi?
Dziwne pytanie południowca. Dlaczego Joe miałby w ogóle wyjeżdżać, gdyby nie był absolutnie pewien, że dotrze do celu?
– Nie jest aż tak źle – powiedziała.
W Taylorze kipiała wściekłość.
– Jeżeli nie jest aż tak źle, to dlaczego nikt nie przysłał samolotu, do cholery?
– Wiatr wieje od wschodu.
– I co z tego?
Mężczyzna otarł twarz rękawiczką. „W jego głosie słychać agresję, a może frustrację”, pomyślała Edie. Z drugiej strony, mogła się mylić. Ciężko było zrozumieć południowca. Wyjaśniła cierpliwie, że wiatr będzie się zbierał w przesmykach między wzgórzami i przybierał na sile. Będzie coraz bardziej zlokalizowany, katabatyczny¹, jak małe tornado. Samolot musiałby lecieć prosto przez środek tych silnych wiatrów, co było bardzo ryzykowne. Przy ziemi jednak nie wiało aż tak mocno. Podróż skuterem była trudna – zbyt trudna, żeby mogli przetransportować rannego Wagnera – ale Joe miał doświadczenie w jeździe w takich warunkach i wziął ze sobą odpowiedni sprzęt medyczny oraz wiedzę, której ona nie posiadała.
Edie odkroiła kolejny kawałek igunaqu i zaczęła żuć. Zauważyła, że Taylor nieco się uspokoił.
– Wiesz, że nie miałem z tym nic wspólnego?
– Jeżeli chcesz wiedzieć, to nie sądzę, że to twoja wina. – Przez moment zastanawiała się, czy powiedzieć mu o śladzie, ale w końcu stwierdziła, że na razie na to nie zasłużył. – Ale ciężko będzie to udowodnić.
Powiew wiatru załomotał nad schronem. Odrobina szczeliwa spadła z dachu prosto na Wagnera, który znów zaczął charczeć.
– A co, jak ten twój kolega nas nie znajdzie?
Edie odkroiła kolejny kawałek igunaqu.
– Naprawdę powinieneś coś zjeść.
– Cholera jasna, przecież mamy tu rannego człowieka!
Edie spojrzała na Wagnera.
– Chyba nie jest głodny.
Taylor zdjął czapkę i przeczesał włosy.
– Czy ciebie cokolwiek rusza? – zapytał.
Kobieta zastanowiła się nad tym przez chwilę. Nie było to może specjalnie ciekawe pytanie, ale Taylor po raz pierwszy powiedział coś intrygującego. Zawsze to jakiś postęp.
– Jest taki film…
– Film? – Taylor aż zapiszczał. Edie zdała sobie sprawę, że jak na warunki, w których się znajdowali, całkiem nieźle się bawiła.
– Występuje tam Harold Lloyd. W każdym razie jest taka scena, w której Lloyd wisi na rusztowaniu przy ścianie takiego ogromnego wieżowca. Jakby wisiał na skraju klifu, którym potrząsa wiatr.
Andy Taylor spojrzał na nią jak na wariatkę.
– Mówisz o cholernym filmie?
Ludzie zawsze popełniali ten błąd. Edie stale musiała im to wyjaśniać.
– No tak, to niby tylko film, ale Harold Lloyd sam występował we wszystkich scenach kaskaderskich.
Taylor się roześmiał, ale raczej nie oznaczało to nic dobrego.
– Tak po prostu – ciągnęła. – Żadnych dubli, żadnych kaskaderów, żadnych trików operatorskich, nic.
Chudy qalunaat otarł czoło i pokręcił głową. Zacisnął usta i przez dłuższą chwilę milczał. Czas płynął powoli. Wiatr wył przeraźliwie nad ich głowami. Taylor poruszył się niespokojnie.
– Czy wasi ludzie w takich chwilach nie opowiadają historii, takich o zwierzętach i ich przodkach? – „Wasi ludzie. Śmieszny jesteś”, pomyślała Edie. „Jedno z nas siedzi tutaj i płaci, żeby być jednym z »waszych ludzi«, i nie jestem to ja”.
– Przecież właśnie to robię.
– Nie, nie, chodziło mi o takie prawdziwe historie, takie eskimoskie.
– Ach. – Edie usłyszała w prawym uchu znajome dzwonienie. Gdy była małą dziewczynką, dziadek opowiadał jej, że takie dzwonienie to znak, że duchy przodków przechodzą przez jej ciało. „Posłuchaj”, szeptał. „Jeden z twoich przodków ma ci coś do powiedzenia”. Edie zamknęła swoje czarne niczym węgiel oczy, które Sammy’emu przypominały zaćmienie słońca. Harmonijne łuki brwi uniosły się niczym linia horyzontu nad jej szerokim, płaskim czołem. Pomyślała o swojej babce, Annie, która przybyła tutaj aż z Quebecu i poznała na polowaniu Eliasza, a on porzucił swój dom w Etah na Grenlandii, by móc z nią być. Pomyślała też o swojej matce, Maggie, która poleciała aż do Iqaluit, by szukać swego mężczyzny. Nie znalazła go, bo ją oszukał; wcale go tam nie było. Pomyślała też o pradziadku Eliasza, Welatoku, który towarzyszył białym ludziom i dotarł aż na Ziemię Baffina, by w końcu osiedlić się i umrzeć w Etah.
– No dobra, niech będzie historia o przodkach – powiedziała. – Może ty zaczniesz?
– Co? – Taylor spojrzał na nią zaskoczony.
– Opowiedz mi o swoim prapradziadku.
– O moim pra... kim? – Andy był zdezorientowany. Wykrzywił twarz w dziwnym skurczu, jakby próbował wycisnąć z niej sok. – No, nie wiem. – Machnął dłonią. – Mój dziadek ze strony matki pochodził z Irlandii. Ale nie bawiliśmy się w dokumentowanie rodzinnej historii, jeżeli o to ci chodzi.
Edie zaskoczył agresywny, pogardliwy ton jego głosu.
– Jak można żyć, nie wiedząc, skąd się pochodzi?
– Całkiem nieźle, naprawdę całkiem nieźle.
– Mój prapradziadek nie raz towarzyszył białym podróżnikom.
– Super – parsknął Taylor sarkastycznie. – Niezły pomysł na rodzinny biznes. Kolejne pokolenia wciąż zostawiają ludzi samym sobie, by umarli z dala od jakiejkolwiek cywilizacji.
– Nazywał się Welatok – ciągnęła Edie, ignorując jego słowa. – Był przewodnikiem niejakiego Fairfaksa.
Andy Taylor drgnął.
– Jasne. – Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej piersiówkę. Upił kilka łyków i potrząsnął butelką w powietrzu.
– Może stary dobry Feliks też chciałby się trochę napić?
– On śpi.
Mężczyzna schował piersiówkę z powrotem do kieszeni. Wiedziała, dlaczego jej nie poczęstował. Inuici i alkohol to piekielne połączenie. Zresztą i tak by odmówiła. Dawno już skończyła z piciem.
– Nasz przyjaciel Feliks wie co nieco o tych dawnych arktycznych odkrywcach. Dla niego to prawdziwi bohaterowie – Peary, Stefansson, Scott, Fairfax, Frobisher. Całkiem to ciekawe – podsumował Taylor.
– Wspominał kiedyś o Welatoku?
Andy wzruszył ramionami.
– Tak sądziłam. Nigdy nie zwracano na nas specjalnej uwagi.
Wagner zaczął cicho jęczeć. Edie pomyślała o swoim pasierbie, który przedzierał się teraz przez skute lodem morze. Zastanawiała się, jaka czeka go przyszłość tutaj, w Arktyce, gdy na dobre zrujnują ją deweloperzy, poszukiwacze ropy i podróżnicy. Wszystkimi kierowała chciwość. Edie wiedziała o tym dobrze, choć sama nigdy jej nie odczuwała. No, może była chciwa miłości, nawet seksu, ale nigdy nie pragnęła majątku. Inuici mieli tylko tyle, ile było trzeba, polowali tyle, ile było trzeba, jedli tyle, ile było trzeba i zostawiali po sobie tyle, ile było trzeba, żeby ich dzieci i wnuki obdarzały ich szacunkiem. Umiar, nie nadmiar.
Znów zapadła cisza. Po jakimś czasie przewodniczka usłyszała, jak Grubogłowy drapie o ściany swojej śnieżnej budy. Andy Taylor zasnął. Wagner się nie poruszał, ale wciąż oddychał. Edie zarzuciła na plecy parkę z foczej skóry i wczołgała się do tunelu. Na zewnątrz powietrze wirowało od wbijających się w skórę kryształków i lodowatego dymu, a wiatr wył niczym zraniony niedźwiedź. Edie po omacku obeszła schron, wyjęła nóż i wycięła dziurę w psiej budzie. Grubogłowy wyskoczył na zewnątrz, przywitał ją radosnym szczeknięciem, po czym rzucił się w mrok, by wybiec na spotkanie z chłopcem. Edie patrzyła, jak znika w kłębach śniegu i przez moment marzyła, by zamienić się z nim miejscami, porzucić wszystkie swoje ludzkie ograniczenia i kompleksy.
Wczołgała się z powrotem do schronu i obudziła Taylora. Ryk skutera usłyszeli dopiero, gdy Joe był już bardzo blisko.
– Co się stało? – Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, młody mężczyzna był już przy rannym. Zdjął rękawiczki i położył dwa palce na szyi Wagnera, odmierzając puls na arterii szyjnej. Wyjął z plecaka błękitny, lekarski zeszyt i coś zanotował.
Edie zadała nieme pytanie i podniosła kciuk do góry, ale Joe tylko wzruszył ramionami. Przyglądała mu się, gdy badał ranę. Po raz kolejny poczuła, jak rozpiera ją duma.
– Jak dużo krwi stracił?
– Bardzo dużo, nawet ponad litr.
Joe wyjął z plecaka chusteczki antybakteryjne i zdezynfekował dłonie. Pięć minut później Feliks Wagner miał już założoną kroplówkę z kodeiną, która miała uśmierzyć ból. Joe stwierdził, że jego stan był poważny. Ranny doznał wstrząsu hipowolemicznego. Jego szanse zależały od tego, jak silny był wstrząs, a to można było ustalić tylko w szpitalu. W najgorszym wypadku mogło dojść do niewydolności nerek, a wtedy reszta organów, jeden po drugim, przestanie funkcjonować. Mogło to trwać od kilku godzin do tygodnia, ale to akurat nie miało żadnego znaczenia. Rezultat będzie ten sam. Chyba że Wagner będzie miał dużo szczęścia.
– Potrzebujemy tego samolotu, Sammy. – Edie znów włączyła telefon satelitarny.
– U nas wciąż szaleje burza.
– Może Thule mogłoby pomóc. – Przewodniczka wiedziała, że prosi o wiele. W amerykańskiej bazie lotniczej po drugiej stronie morza, na Grenlandii, znajdowały się większe samoloty, lepiej przystosowane do arktycznych warunków niż samoloty transportowe Twin Otter z Autisaq. Zazwyczaj niechętnie interweniowali w sprawach, które uważali za problem Kanadyjczyków, chyba że chodziło o wybuch gruźlicy, odry albo innej zakaźnej choroby, ale Wagner był przecież Amerykaninem.
Po chwili Sammy wrócił do telefonu z odpowiedzią, ale Edie ledwo słyszała jego głos. Gdy poprosiła, żeby powtórzył, straciła połączenie. Po kilku minutach telefon znów zadzwonił. Sygnał był słaby, ale kobieta gdzieś ponad trzaskami słyszała daleki głos mężczyzny, który mówił coś o widoczności.
– Sammy, posłuchaj! – Edie musiała krzyczeć, by zagłuszyć wiatr. – Co z Thule? – W słuchawce znów zapadła cisza.
– Latają? – Joe spojrzał na nią z nadzieją.
Taylor otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
– Lepiej nic nie mów – powiedziała Edie, unosząc dłoń. – Proszę.
Skończyli pić herbatę i czekali. Na zewnątrz wciąż szalała śnieżyca, ale wiatr powoli przenosił się na północny zachód i nieco zelżał. Przewodniczka zaczęła śpiewać jakieś stare pieśni. Joe przyłączył się do niej i nawet Andy Taylor zaczął cicho nucić.
Po jakimś czasie Grubogłowy znów zaczął się rzucać i szczekać. Edie przycisnęła ucho do ziemi i wyczuła wibracje silnika. Martie. To musiała być ona. Nikt poza jej ciotką nie był na tyle szalony, żeby lecieć prosto przez ogon burzy śniegowej.
Zanim zdążyli się obejrzeć, pacjent, skutery i sprzęt znajdowały się już na pokładzie Ottera, którym lata Martie Kiglatuk. Martie była dużą kobietą, przynajmniej na inuickie standardy, miała ciemną, szlachetną karnację i gruby głos niczym z kreskówki. Poza tym była najlepszą przyjaciółką Edie.
Samolot leciał nisko nad czapą lodową Południowego Przylądka, po czym skręcił na zachód wzdłuż brzegu Wyspy Ellesmere’a. Wkrótce przejaśniło się na tyle, że Edie mogła patrzeć, jak ziemia pod nimi ucieka w dal. Rzadko kiedy latała. Za każdym razem była zaskoczona, jak bardzo Arktyka się kurczy, kra po krze, lodowiec po lodowcu. Dla Martie, która widziała to każdego dnia, było to niczym patrzenie, jak ukochani, starsi rodzice powoli i nieubłaganie odchodzą do świata duchów. Co roku więcej śmierci i umierania, coraz mniej życia. Za piętnaście lat, kiedy Joe będzie w jej wieku, może już w ogóle nie będzie żadnej Arktyki.
Wzgórza powoli łagodniały, aż w końcu przeszły w płaskie, monotonne wybrzeże. Położona na północy osada Autisaq wyłoniła się zza horyzontu niczym smagane wiatrem i upływem czasu szczęki morskiego zwierza, kurczowo uczepione skalistego brzegu. Joe krzyknął.
– Zapinamy pasy, moi drodzy, będziemy lądować! – zawołała Martie.
Edie poczuła, jak zatykają się jej uszy. Po chwili usłyszała zduszony głos Joe, tym razem pełen przerażenia. Gdy obejrzała się przez ramię, zobaczyła, że z ust Feliksa Wagnera wydostaje się piana. Ranny przewracał oczami na wszystkie strony, a jego ciałem wstrząsały silne drgawki. Joe gorączkowo pokazywał Andy’emu Taylorowi, żeby go przytrzymał, a sam chwycił za strzykawkę. Czas zakrzywił się i wygiął. Edie czuła, jak samolot szybuje ostro w dół; słyszała krzyki i krótkie instrukcje. Próbowała poluzować pas, żeby pomóc, ale nie mogła utrzymać zamka w dłoniach. Tuż za nią Joe robił Wagnerowi masaż serca i sztuczne oddychanie, a samolot schodził do lądowania.
– Zakładać pasy, ale to już! – krzyknęła nagle Martie. – Tuarvirit! Szybko!
Mężczyźni odskoczyli od ciała rannego.
Chwilę później pasażerowie usłyszeli znajome uderzenie i chrzęszczenie żwiru pod kołami. Edie natychmiast obróciła się, by zobaczyć, jak ramię Feliksa Wagnera wysuwa się spod koca. Bezwładne palce kołysały się wraz z szarpnięciami hamującego samolotu.
Martie zatrzymała się przy końcu pasa i wyłączyła silnik.
– I co tam z tyłu?
– Mamy problem – powiedział Joe. Zdążył już zeskoczyć z fotela i klęknąć przy ciele Wagnera. Był załamany. – Qalunaat właśnie umarł.
– Iquq, cholera. – Martie wyjrzała przez okno. Do samolotu zbliżał się komitet powitalny: Sammy Inukpuk i jego brat, Simeonie, burmistrz Autisaq.
– No to pójdę przekazać dobrą nowinę.
Martie otworzyła drzwi pilota i zeszła na pas do lądowania. Po krótkiej rozmowie zaczęła machać do Edie, żeby otworzyła główne drzwi i obniżyła schody, by Sammy i Simeonie mogli wejść na pokład.
– Czy chudy qalunaat rozumie inuktitut? – zapytał Simeonie. Był bardziej przebiegły i wyrachowany niż jego brat.
Andy Taylor ani drgnął.
– To chyba najlepsza odpowiedź – mruknęła przewodniczka. Nie lubiła Simeoniego, nawet kiedy był jej szwagrem, i raczej nie zanosiło się na to, że kiedykolwiek zmieni zdanie.
– Ma z tym coś wspólnego? – zapytał burmistrz.
Edie wiedziała, że mężczyzna już zaczął kalkulować, obmyślać oficjalną wersję historii, manipulując faktami tak, by służyły interesom Simeoniego Inukpuka i nikogo innego.
Jeszcze raz przypomniała sobie całe zdarzenie. Andy Taylor miał ze sobą dwie strzelby, Remington 700 i Weatherby Magnum. Feliks Wagner uparł się, żeby zabrać trzy – Remingtona, Springfielda 30-60 i Winchestera, prawdopodobnie 308. Obaj mężczyźni strzelali z broni rano, podczas krótkiego polowania na zające, ale od tamtego czasu nie mieli powodu ich używać. Przez moment zastanawiała się nad tym, czy Feliks Wagner sam się nie postrzelił, ale rana znajdowała się w takim miejscu, że było to mało prawdopodobne. Poza tym Edie znalazła ślad buta z niedźwiedziem odciśniętym na podeszwie. Do głowy przyszła jej pewna teoria.
– Moim zdaniem ktoś podczas polowania pomylił Wagnera ze zwierzyną i przypadkowo go zastrzelił – powiedziała w inuktitut. Myśliwy pewnie właśnie wracał do Autisaq albo innej osady. Przez kilka dni będzie się ukrywał, aż w końcu nie wytrzyma i się przyzna. To nie byłby pierwszy raz; poza tym qalunaat podpisywali specjalny dokument, który zwalniał osadę z odpowiedzialności w razie wypadku. Oczywiście było to przykre wydarzenie, ale jeszcze nie katastrofa. Starszyzna wzruszy ramionami i powie: „ayaynuaq, nic nie można na to poradzić”, a rodzina Wagnera dostanie okrągłą sumkę z ubezpieczenia. Wkrótce wszyscy zapomną o sprawie. Arktyka jest pełna niebezpieczeństw. Edie dołożyła wszelkich starań, żeby Feliks Wagner to zrozumiał.
Simeonie zakasłał i spojrzał przelotnie na Taylora. Chciał się upewnić, czy chudy qalunaat przypadkiem nie zrozumiał.
– Gdybanie to choroba białego człowieka – powiedział, wstając. – Zabierz drugiego do hotelu i upewnij się, że ma wszystko, czego potrzebuje.
Edie skinęła głową.
– Jeszcze jedno – chudzielec nie ma telefonu satelitarnego, prawda?
– Nie ma.
– To dobrze, w takim razie nie pozwól mu nigdzie dzwonić. – Odwrócił się do Andy’ego Taylora i przeszedł na angielski. – Bardzo nam przykro z powodu tego wypadku. Niestety, nie będzie pan mógł opuścić Autisaq, dopóki nie zbadamy sprawy. Musimy sprawdzić kilka szczegółów, ale proszę się nie martwić, to nic ważnego.
Andy Taylor mrugnął. Zrozumiał, czego się od niego oczekuje.
Joe pochylił się nad uchem burmistrza.
– Wujku, to nie wina Edie – wyszeptał.
Inukpuk zignorował go i przeszedł z powrotem na inuktitut.
– Jutro odbędzie się spotkanie starszyzny. Wtedy zdecydujemy, jakie kroki należy podjąć – powiedział i opuścił samolot. W jego głosie pobrzmiewały niebezpieczne nuty.
Joe pokręcił głową.
– Aitiathlimaqtsi arit. Ty też się wal.
Po powrocie do hotelu Taylor nie wyglądał na zainteresowanego dzwonieniem gdziekolwiek. Chciał tylko wziąć prysznic i położyć się spać. „Nie jest oswojony ze śmiercią”, pomyślała Edie, patrząc, jak mężczyzna ciągnie swój plecak wzdłuż korytarza. Czuła dziwny niepokój; miała wrażenie, że ona i Joe wplątali się w jakąś niejasną sytuację. Powinna chyba wrócić do domu i poczekać na niego. Nie potrafiła powiedzieć, o co właściwie chodzi, ale nie podobał jej się ton głosu Inukpuka. Nigdy mu specjalnie nie ufała, nawet gdy był jej krewnym. Teraz ufała mu jeszcze mniej.
Edie wyruszyła do domu dopiero wtedy, kiedy za drzwiami pokoju Taylora rozległo się chrapanie. Gdy dotarła na ganek, wiedziała już, że jej pasierb czeka na nią w środku. Jej dom zawsze ożywał, gdy przebywał w nim Joe. Otworzyła drzwi werandy, rozebrała się i weszła do salonu.
Joe siedział na kanapie i oglądał na DVD film z Charliem Chaplinem. Aktor odgrywał scenę baletu za pomocą dwóch widelców wbitych w bułki. Edie usiadła obok pasierba i zaczęła gładzić jego włosy.
– Ciągle myślę, że to moja wina, Kigga.
– Żartujesz? Nikt tak przecież nie myśli, rodzina Wagnera też nie będzie mieć pretensji. W przeciwnym razie będą mieć do czynienia ze mną. – Charlie Chaplin wciąż kręcił widelcami piruety i pas de bourrées. – To był wypadek. Ktoś z Autisaq albo jakiejś innej osady się pomylił. Może był zbyt daleko, może się trochę napił. Zdarza się.
– Naprawdę tak sądzisz? – zapytał Joe.
– Pewnie – powiedziała. – Zobaczysz, sprawa szybko przycichnie.
Bułkowate baleriny ukłoniły się, a Joe wyłączył odtwarzacz. Powietrze zadrżało od żalu.
– Jedyny problem jest taki, że nie żyje człowiek, Kigga.
Edie spojrzała na Joego zawstydzona. Przy nim zawsze stawała się najlepszą wersją siebie. Joe potrafił o to dbać.
– Po prostu cały czas myślę, że to nie powinno tak po prostu przycichnąć – powiedział, kręcąc głową.