Był sobie szpieg... - ebook
Był sobie szpieg... - ebook
Drummond Clark był niegdyś legendarnym szpiegiem. Niestety choroba Alzheimera zebrała swoje żniwo, czyniąc z niego skołowanego starca, który pewnego dnia oddala się od domu i tylko jego syn może sprowadzić go z powrotem.
Gdy Charlie Clark opuszcza tor wyścigowy, na którym ostatnio prześladowała go zła passa, i wraca z ojcem do domu, budynek wylatuje w powietrze – a zaraz potem wokoło zaczynają świstać kule. Początkowo Charlie przypuszcza, że to sprawka jego rosyjskich „wierzycieli”, uciekających się do agresywnych metod windykacyjnych. Jednak widząc, z jaką łatwością Drummond odpala samochód, którym ratują się z opresji, Charlie zaczyna podejrzewać, że kryje się za tym coś więcej. Wkrótce odkrywa, że niepozorna kariera Drummonda jako sprzedawcy sprzętu domowego w rzeczywistości była szczwaną przykrywką dla zmyślnej operacji polegającej na sprzedaży wadliwych zapalników jądrowych potencjalnym terrorystom. Tajne informacje na temat „urządzeń”, kołaczące się w umyśle Drummonda, którym zawładnęła choroba, mogą być wyjątkowo niebezpieczne. CIA chce go „pojmać” – podobnie jak kilku innych podejrzanych osobników udających się w dziki pościg za Drummondem i Charliem, który ich luźne relacje zacieśnia jak nigdy dotąd.
Powieść Keitha Thomsona to udany debiut z gatunku thrillerów szpiegowskich, trzymający w napięciu, tryskający dowcipem i wyróżniający się błyskotliwym stylem.
Keith Thomson – były baseballista, grający w półprofesjonalnej lidze francuskiej, karykaturzysta współpracujący z „Newsday”, filmowiec, którego krótkometrażowy film zadebiutował na Festiwalu Filmowym w Sundance, i scenarzysta, obecnie mieszkający w Alabamie. Pisze o wywiadzie i wielu innych zagadnieniach dla „Huffington Post”.
Potrzeba wielkiego talentu pisarskiego, by wykrzesać iskrę ze współczesnego, nieco przykurzonego gatunku thrillera. Keith Thomson ma go w bród.
– Lincoln Child, autor „Głębii”
„Był sobie szpieg” to najbardziej wciągający thriller, jaki czytałem w tym roku. To książka na wskroś oryginalna, serwująca podnoszącą ciśnienie dawkę dobrego humoru i prawdziwego suspensu. Cóż za debiut! Tej powieści nie da się nie lubić.
– Christopher Reich, autor „Kodeksu zdrady”
Wspaniale wykreowane postaci, wartka akcja i czarny humor, a wszystko opisane świeżym, dynamicznym językiem. Debiut Keitha Thomsona to najbardziej porywający thriller, jaki czytałem od lat.
– Chuck Hogan, autor „Miasta złodziei”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-839-7 |
Rozmiar pliku: | 834 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brooklyn prosperował. Wszędzie tylko nie tu. Osiedle, na którym mieszkał Drummond Clark, wciąż tworzyły pokryte sadzą, kanciaste domy, niektóre sterczące pod dziwnymi kątami, a wszystkie upakowane tak blisko siebie, że wyglądały jak jeden długi, poszarzały od sadzy budynek. W okresie świątecznym wywieszone tu i ówdzie kolorowe lampki jeszcze bardziej podkreślały pęknięcia w starych murach.
W ten ponury wigilijny wieczór Drummond stał zgarbiony w swojej małej kuchni w blasku migających po sąsiedzku czerwonych i zielonych światełek choinkowych, siłując się z puszką zupy. Zastanawiał się, jak mogło do tego dojść. Nie miał przyjaciół ani rodziny. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio któryś z sąsiadów zaprosił go do siebie.
Cóż, jako wdowiec od wielu lat nie pasował za bardzo do sąsiedztwa, zamieszkanego głównie przez młode rodziny. Ponadto świat stawał się coraz bardziej elitarny i materialistyczny, a jego praca była nieciekawa: przez trzydzieści lat harował w dziale sprzedaży przeciętnej klasy producenta sprzętu domowego. Sam również był nieciekawy – po sześćdziesięciu czterech latach nie miał już żadnych złudzeń. Jednak to nie tłumaczyło, dlaczego ten wieczór spędzał w samotności.
Wiedział, że musi chodzić o coś innego. I to o coś dość oczywistego.
Co to może być? – zapytał sam siebie.
Miał w głowie kompletną pustkę. Liczył na to, że walka ze skrzypiącym otwieraczem do puszek odświeży mu pamięć.
Niestety, na próżno. Ale przynajmniej udało mu się otworzyć puszkę. Z cylindrycznego wnętrza wypłynął gęsty rosół z makaronowymi gwiazdkami i wpadł z pluskiem do garnka.
Głodny i niecierpliwy Drummond stał przy kuchence. Gdy zupa się zagotowała, zdjął garnek z palnika i pośpieszył w stronę podniszczonego stołu rzeźnickiego. Miska, serwetka i łyżka czekały już w równym rządku.
Ominął stół i wylał zawartość garnka do doniczki z sięgającą pasa plastikową paprotką, która stała przy bocznych drzwiach.
Elektroniczny trzask rozbrzmiał w miniaturowych głośnikach gdzieś na poddaszu trzy domy dalej. Lokum to wynajmowało czterech schludnych, młodych mężczyzn, którzy podawali się za doktorantów Politechniki Brooklińskiej. Ten, na którego wołano Pitman, nie miał pojęcia, co to za hałas. Dewart siedzący po drugiej stronie stołu do ping-ponga, który służył „doktorantom” za biurko, był równie zdumiony. „Dewart”, podobnie jak „Pitman”, był pseudonimem, zapewne wybranym losowo. Pitman podejrzewał jednak, że miało to związek z podobieństwem Dewarta do aktora Jimmy’ego Stewarta.
– Cokolwiek to było, dobiegło z szóstki. Który to szóstka? – rzucił wpatrzony w monitor Dewart.
– Sprawdzam – odparł Pitman, wprowadzając hasło do panelu sterującego elektronicznymi urządzeniami monitorującymi. – Prawdopodobnie któryś z tych cholernych światłowodowych.
Mikrofony światłowodowe działały na zasadzie wiązki światła przesyłanej po kablu cieńszym niż ludzki włos i były nie do wykrycia przez detektory złącz nieliniowych oraz metalu. Niestety słynęły z tego, że lubiły się psuć, a zasilające je baterie litowo-polimerowe trzeba było wymieniać co dziewięć dni – w najlepszym razie. To nakładało konieczność zakradnięcia się do domu Drummonda pod jego nieobecność, co zdarzało się nader rzadko, odkąd przebywał na zwolnieniu.
Normalnie Pitman przemyciłby te urządzenia przez szyb wentylacyjny, przyczepiając je do pełzaczy, robotów wielkości pospolitego karalucha. Mógłby również użyć mikrofonów, które czerpią energię z domowej instalacji elektrycznej, podłączone od tyłu do włącznika światła. Równie dobrze sprawdziłaby się kamera otworkowa ukryta za lustrem. Niestety te „proste” urządzenia mają to do siebie, że dość łatwo je wykryć.
– Zgadza się, światłowodowy – rzucił do Dewarta. – Ten w doniczce w kuchni.
– Masz pomysł, co z nim nie tak?
– Może spięcie?
– Jakim cudem?
– Chyba wydawało mu się, że podlewa kwiatki.
– Przecież wszystkie jego rośliny są sztuczne.
– Racja. – Próbując zignorować narastający niepokój, Pitman wrzucił na komputer obraz z 20-N i 20-S, dwóch miniaturowych kamer otworkowych, które pomalował na szaro i przymocował do równie szarych latarni na obu krańcach przecznicy.
Na monitorze wyświetlił się widok okolicy, w której nie wykryto żadnego ruchu, z wyjątkiem mrugających lampek choinkowych i tekturowej podstawki tańczącej na wietrze, z której Pitman odczytał logo Schlitza. Dostrzegł także, że drzwi do domu Drummonda dyndały na zawiasach. Zazwyczaj Drummond zamykał je na trzy spusty, chyba że wychodził ze śmieciami. Poza kilkoma pojemnikami na odpadki alejka była pusta.
Pitman poczuł się tak, jakby dostał kopniaka w brzuch.
– Potrzebni nam rezerwiści – stwierdził. Wolał nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach zgubienia Drummonda, jednocześnie tworzył różne scenariusze, w których jeden z „rezerwowych graczy” wspinał się na poddasze i na rozkaz z góry wyciągał broń – koniec aktu.
Zgadza się, jednostki śledzące nagminnie traciły cel z oczu, nawet te znacznie liczniejsze i bardziej wyspecjalizowane. Pitman słyszał kiedyś o osiemdziesięcioosobowym zespole prowadzącym ruchomą obserwację, który zgubił obiekt, gdy grupka przedszkolaków, przeprowadzanych przez ulicę przez zawziętego strażnika, odcięła drogę kierowcy pojazdu pilotującego.
Jednak Drummond Clark nie był jakimś tam obiektem.2
O szóstej następnego dnia, w nieznośnie mroźny świąteczny poranek, Charlie Clark był jedynym pasażerem w terkoczącym autobusie linii Q11, który przejeżdżał obok domów towarowych, barów szybkiej obsługi i podupadających bądź przeznaczonych do wyburzenia biurowców na wyludnionym Queens Boulevard. Zauważył, że kierowca, mężczyzna o miłej aparycji i młodzieńczym wyglądzie, mniej więcej w jego wieku, czyli trzydziestolatek, przyglądał mu się w lusterku wstecznym. Nawet gdy Charlie miał na sobie stare tenisówki i dżinsy podarte na kolanach, tak jak teraz, nieznajomi zawsze brali go za japiszona.
– Jedzie pan na wyspę spotkać się z rodziną?! – krzyknął do tyłu kierowca.
Charlie zawahał się, czy zdradzić mu prawdę. Rzecz w tym, że pomimo dudnienia silnika i stukotu opon podskakujących na wybojach w głosie kierowcy usłyszał jakby smutek. Ponadto, gdy wsiadał do autobusu, na palcu kierowcy dostrzegł grubą obrączkę i zdjęcie dwóch małych dziewczynek, przyklejone do pudełka na drobne za bilety. Uznał, że koleś został zapewne zmuszony do opuszczenia ciepłego łona rodziny, i to o bezlitośnie wczesnej porze, by spędzić święta Bożego Narodzenia, wdychając lodowate powietrze pełne spalin, unikając zderzenia z podchmielonymi, niedzielnymi kierowcami i znosząc irytujący głos z nagrania, który upraszał o ostrożność przy wysiadaniu na każdym przystanku, nawet gdy nikt wówczas nie wysiadał. Z pewnością nie ucieszyłby się zatem na wieść, że tego dnia przyszło mu wozić hazardzistę grającego nałogowo na wyścigach.
– Jadę odwiedzić Ciotunię Edith.
Ciotunia Edith była młodą klaczą.
Twarz kierowcy płonęła, zupełnie jakby z pudełka na drobne buchał ogień. Charliemu również zrobiło się ciepło. Nie chcąc rozczarować biedaczyska, wysiadł przystanek przed Torem Akwedukt, w sąsiedztwie zdominowanym przez urocze, lecz podniszczone ceglane domki kryte gontem, w których równie dobrze mogły mieszkać same ciotunie.
To oznaczało, że musiał przejść jeszcze kilka przecznic. Zadrżał, lecz nie z zimna.
Wzdrygnął się na myśl o długu.3
Tor Akwedukt, czyli „Wielkie A”, został otwarty w 1894 roku. Wielu graczy nazywało go „Wielkim N” – od nieba, zwłaszcza w słoneczne dni, kiedy bryza owiewała imponujące, dwupoziomowe trybuny aromatyczną mieszanką siana, świeżo skoszonej trawy i koni.
Na tychże trybunach przez ostatnie dziesięć lat Charlie spędził większość swojego czasu, jednak nie podchodził do tego zbyt sentymentalnie. Jeśli już zaprzątał sobie czymś głowę, to jedynie myślą o tym, że ten zabytkowy kolos prędzej by się zawalił, niźli wytrzymał ciężar jeszcze jednego zarośniętego kolesia w poplamionej koszuli. Na ogół skupiał się niemal wyłącznie na gonitwach oraz na tym, co działo się przed każdą z nich i po niej: radosnym parskaniu, powłóczeniu kopytami, dodatkowych krokach koni. Gdy nieogolone typki wokół niego gniotły w dłoniach kupony z zakładami zawartymi na gonitwę, która właśnie dobiegła końca, przeklinając swoje parszywe szczęście, on chłonął cenne wskazówki.
Kilka miesięcy temu jego wzrok przyciągnęła pewna klacz, która w drodze do stajni postawiła dodatkowy krok, omijając kałużę. Uznał, że koń ma awersję do wody i zapamiętał to sobie, jednak sześć tygodni później, gdy w Louisville padało, a tor Downs tonął w błocie, ten sam koń okazał się faworytem – z nadzieją na taki właśnie scenariusz Charlie budził się każdego dnia przez ostatnie sześć tygodni. Obstawiając popularnego wicefaworyta, zarobił na nowe sportowe volvo, co było równie emocjonujące jak jedna dwudziesta sekundy, w ciągu której koń przekroczył linię mety.
Niestety w zeszłotygodniowej gonitwie na torze Gulfstream Ciotunia Edith człapała ociężale za pięcioma końmi, które już dawno ukończyły wyścig, wyprzedzając ją o tyle długości, że trudno było zliczyć. Charlie stracił już stówkę, stawiając na gniadosza, który finiszował jako czwarty. Pozostali bywalcy „Wielkiego A”, śledzący gonitwę na monitorze z bezwartościowymi – jak można by sądzić – kuponami w dłoniach, zaczęli je gnieść i narzekać pod nosem. Charlie jak zwykle wytrwał do końca.
Na ostatniej prostej został nagrodzony widokiem Ciotuni Edith, która nagle i niespodziewanie zmieniła się w pędzącą lokomotywę. Wyczuł w tym rzadki fortel, powszechnie znany jako „ciemnienie”, o którym można mówić w sytuacji, gdy koń wyścigowy mający opinię guzdrały mknie jak rakieta na treningach odbywających się wyłącznie w obecności właściciela i trenera. Ci celowo ukrywają rzeczywiste możliwości konia w pomniejszych wyścigach, licząc na zakładową bonanzę w późniejszym terminie, kiedy wreszcie pokażą, na co go stać.
Nie było lepszego momentu, aby wyjść z ukrycia niż drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, gdy pulę zakładów podbijały żółtodzioby i inne płotki wypełniające trybuny i zawsze obstawiające faworyta. Jeśli ekipa Ciotuni Edith przymierzałaby się do tego, dżokej, który jej dosiadał, ujawniłby to na dzisiejszym treningu, i to bez standardowych środków bezpieczeństwa, ponieważ w święta Akwedukt był nieczynny.
Charlie niecierpliwie uderzył w dzwonek do drzwi biura Akweduktu. W progu pojawił się jego przyjaciel Mickey Ramirez. Mickey był tu ochroniarzem, ponieważ jak każdy, kto pracował na torze, zanadto lubił konie. Gdyby nie to, pewnie nadal święciłby sukcesy jako prywatny detektyw na Manhattanie. Mickey miał czterdzieści dwa lata, był przeciętnego wzrostu i, dzięki stoisku z napojami orzeźwiającymi, które pozwalały przełknąć gorycz przegranej, ważył około stu czterdziestu kilo. Długie, gęste, lśniąco czarne włosy dodatkowo uwydatniały owe wady. Teraz jego z reguły posępne oblicze spochmurniało jeszcze bardziej na widok Charliego.
– Nie możesz wejść – rzucił zza przeszklonych drzwi.
– Tobie również życzę wesołych świąt – odparł Charlie, zupełnie niewzruszony.
– Zatem, czy masz świadomość że są święta?
– Nie, witam się tak każdego dnia, na wszelki wypadek.
– Dobrze wiesz, że to jedyny dzień, kiedy tor jest zamknięty.
– Chciałem dotrzymać ci towarzystwa, brachu. A przy okazji chciałem przyjrzeć się treningowi.
– Wylecę, jeśli cię wpuszczę.
– Wiem, wiem, ale ostatnio miałem cholerny niefart…
– Tylko nie użalaj mi się teraz na swój los – wpadł mu w słowo Mickey.
– …i zadłużyłem się u Grudzewa na dwadzieścia trzy patyki.
Mickey spuścił z tonu.
– Niech to szlag.
Charlie chuchnął w dłonie.
– Zakładając, że Philowi z lombardu udzieli się świąteczny nastrój, brakuje mi jeszcze ponad piętnastu kafli. Jeśli nie zdobędę ich do jutra wieczór, Grudzew sprezentuje mi nowe butki.
– Z betonu?
– Nie, z krokodylowej skóry.
– Do licha… Co ci strzeliło do głowy, żeby pożyczać od takiego typa?
Charliemu zrobiło się głupio.
– Myślałem, że mój koń wygra – odrzekł. Mógłby przytoczyć przynajmniej kilka przykładów, kiedy Mickey znajdował się w podobnym położeniu. Któregoś razu nie tylko wyciągnął go z tarapatów, ale jeszcze pożyczył mu na czynsz. A skoro już o tym mowa, pożyczki tej nigdy nie odzyskał.
– Rozumiem, stary – odezwał się Mickey. Uchylił nieco szerzej drzwi, jednak nadal stał w przejściu. – Ale dasz mi w razie czego cynk?
To oznaczało, że Mickey wpuści Charliego do środka, jeśli ten zrewanżuje się, informując go, gdyby spostrzegł cokolwiek, co mogłoby zaważyć na wyniku gonitwy. Charlie zjeżył się na myśl o tym. Czerpał przyjemność z wygranej tylko wtedy, gdy jako jedyny miał rację, podczas gdy cała reszta się myliła. Takiego uczucia nie można doświadczyć nigdzie indziej poza torem. Emocje opadały jednak, gdy inni handicaperzy kopiowali jego pracę; z tej samej przyczyny niechętnie obstawiał zakłady, korzystając z typowań pozostałych graczy, nawet jeśli pochodziły z pierwszej ręki.
„Dawanie cynku” też miało swoją cenę. Na wyścigach notowania nie zależą od organizatorów, tak jak w kasynach, lecz od liczby zakładów przyjętych na danego konia – im więcej zakładów, tym niższe notowania. Dając komuś cynk, Charlie obniżał notowania swojego faworyta, co równało się rozdawaniu własnych pieniędzy, a to z kolei było czystym szaleństwem.
Potraktował to zatem jako koszt dzisiejszego wstępu na tor. Nawet gdyby Mickey puścił farbę każdemu z szerokiego kręgu handlarzy informacjami, za wygraną Ciotuni Edith i tak płaciliby dziesięć do jednego, czyli znacznie więcej, niż Charlie potrzebował, aby spłacić dług u Grudzewa, a nawet dorzucić mu świąteczną premię.
––––––––––
Niektóre przedziały w pociągach były większe od gabinetu Mickeya. Charlie przycupnął wraz z nim przed monitorem, który wyświetlał przekrzywiony, szarozielony obraz z kamery monitoringu, przedstawiający ponoć prywatny trening Ciotuni Edith. Klacz biegła jeszcze wolniej niż zwykle, zupełnie jakby odmawiała pracy w święta. Charlie doszedł do przyprawiającego o mdłości wniosku, że wygrana na torze Gulfstream była po prostu szczęśliwym trafem.
Mickey spojrzał na niego.
– Czemu tak ci zależy na Edith? – spytał. – Nie postawiłbym na nią centa, nawet jeśli byłaby jedynym koniem biorącym udział w gonitwie.
Nagły przypływ podniecenia odebrał Charliemu mowę. Klacz nabrała takiej prędkości, że nawet pędzący pocisk nie zdołałby jej dogonić.4
– Nazywam się John Lewis – odparł pewnie mężczyzna. Jeszcze przed minutą był równie pewny, że nazywa się Bill Peterson.
– Czy pamięta pan, gdzie pan mieszka? – spytała Helen.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Wie pan, gdzie się pan teraz znajduje?
– W Genewie?
– Ma pan na myśli miasteczko na północy stanu Nowy Jork?
– Nie wiem.
Pomimo dwóch swetrów pracownica społeczna Helen Mayfield kuliła się z zimna za maleńkim biurkiem w brooklyńskim Centrum Seniora Prospect Park; stos plików z przegranymi sprawami zapewniał mizerną osłonę przed przeciągiem. Przeciąg był jednak małym zmartwieniem w porównaniu ze szkołą tańca ludowego. Ściana odgradzająca jej gabinet od sali prób była na tyle cienka, że Helen czuła się tak, jakby prowadzący zajęcia krzyczał jej wprost do ucha.
Wrażenie to potęgował nieznośny ból głowy, który niczym gwóźdź do przybijania podkładów kolejowych przeszywał jej czaszkę od podstawy aż do lewego oka. Trzy przecznice dalej znajdowała się apteka, w której Helen mogła dostać jakieś lekarstwo. Nieczynna dwudziestego piątego grudnia, no jasne. Ale też dziś, dwudziestego szóstego grudnia.
Na świętego Szczepana!
Ważniejsze jednak było to, by pomóc mężczyźnie, który siedział naprzeciwko. Dlatego wszystko inne zbagatelizowała.
Mężczyzna wyglądał na sześćdziesięciolatka. Mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, właściwa waga i niepozorna aparycja. Miał trochę siwych włosów, a na twarzy nieco piegów i plamek. Był dość umięśniony, choć na pierwszy rzut oka nie sprawiał takiego wrażenia. Spędził tu ubiegłą noc, po tym, gdy kilku wolontariuszy rozwożących ciepłe posiłki zauważyło, jak błąka się po Brooklynie we flanelowej pidżamie i kapciach, które wciąż miał na sobie. Nie miał portfela, zegarka ani biżuterii, nie miał też znaków szczególnych. No i ten akcent, a w zasadzie brak akcentu. Tak naprawdę mógł pochodzić skądkolwiek.
Helen miała jednak pewien trop. Każdego roku do ośrodka trafiało tylu seniorów z postępującą chorobą neurodegeneracyjną, ilu przeciętny neurolog nie widział w całej swojej karierze. Choć jej NN był osobą stosunkowo młodą, podejrzewała u niego chorobę Alzheimera, którą zdradzały zaburzenia pamięci manifestujące się tym, że to, co przeszłe i teraźniejsze, rozwiewało się niczym mgła. Choroba ta objawiała się również poprzez buczenie i bezwiedne kiwanie się na boki. U NN występowały wszystkie z wyżej wymienionych objawów.
A błąkanie się to klasyczna oznaka, choroba ta bowiem powoduje jedynie nieznaczne upośledzenie motoryki. Po dziesięciu latach od wystąpienia objawów pacjenci nadal potrafią zawiązać krawat, upiec ciasto, a nawet stworzyć witrynę internetową. Prowadzenie samochodu to dla nich małe piwo. Jednak od czasu do czasu zdarzało się, że gdy wychodzili do sklepu na rogu, znajdowano ich w połowie drogi na drugi koniec kraju. Stany dezorientacji na ogół wywoływało nieznajome otoczenie. Takimi NN często okazywali się zamiejscowi odwiedzający krewnych.
– Czy ma pan rodzinę w Nowym Jorku?
Buczenie ustało.
– Tak, proszę pani. Syna, Charlesa. Mieszka na Manhattanie przy Wschodniej Dziesiątej, numer trzysta pięć, chyba że znów zabrakło mu na czynsz.
Helen nacisnęła kilka klawiszy aktywujących wyszukiwanie w bazie danych i po chwili na ekranie monitora wyświetliło się prawo jazdy oraz zdjęcie Charlesa Jeffersona Clarka, zamieszkałego przy Wschodniej Dziesiątej ulicy, pod numerem trzysta pięć. Różnica wieku między nim a pracownicą społeczną wynosiła tylko rok i jeden dzień. Mężczyzna miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył siedemdziesiąt siedem kilogramów. Miał wyraziste rysy twarzy i błękitne oczy. W tej sfatygowanej koszulce z logo Toru Yonkers mógł uchodzić za gwiazdora rockowego, który ubierał się znacznie gorzej, niż pozwalał na to stan jego konta.5
Czując już smak wygranej, Charlie pojechał do Akweduktu taksówką. Po drodze wstąpił do oddziału „Błyskawicznej gotówki”. Do rynienki przy okienku B wsunął prawo jazdy i kluczowy komponent zakładu na Ciotunię Edith: trzy czeki z zasiłkiem, wystawione na jego matkę, Isadorę VanDeuersen Clark, każdy opiewający na kwotę tysiąca siedmiuset dwunastu dolarów. Niewyraźnym, pochyłym pismem, które mogło uchodzić za pismo starszej kobiety, podpisał je własnoręcznie jako „Isadora V. Clark”.
Pierwszy czek znalazł w skrzynce w październiku, w sześćdziesiątą piątą rocznicę jej urodzin, choć nie żyła już od dwudziestu sześciu lat. Jego kumple z toru byli zgodni co do tego, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. On jednak skłaniał się ku temu, by powiadomić o tej pomyłce Urząd Ubezpieczeń Społecznych. Aż do dziś.
Oddział „Błyskawicznej gotówki” wyglądał i pachniał tak, jakby nigdy nie był i nie miał być myty. Miał jednak tę zaletę, że akceptowano tu każdy czek wystawiony przez rząd Stanów Zjednoczonych bez jakiejkolwiek weryfikacji; kasjerzy z kolei przywiązywali tak małą wagę do szczegółów, że pewnie zrealizowaliby nawet czek Skonfederowanych Stanów Ameryki. Z reguły.
Teraz jednak przemknęło Charliemu przez myśl, że przy jego kiepskiej passie w tymże dniu kasjerów zapewne zastąpili tajni agenci polujący na cwaniaczków usiłujących spieniężyć czeki z zasiłkiem dla ich zmarłych matek.
Faktycznie, kasjer – zadbany mężczyzna w średnim wieku, sprawiający wrażenie pewnego siebie – polizał kciuk i palec wskazujący, by zwiększyć ich przylepność, zbliżył jeden z czeków do okularów i zaczął go lustrować.
Charlie starał się ukryć przerażenie.
– Moja mama indosowała je na mnie.
Mężczyzna wymamrotał krótkie „Jasne”, ale tak niewyraźnie, że mogło to oznaczać zarówno potwierdzenie, jak i powątpiewanie.
Żrąca żółć zalała Charliego.
To trwało wieczność.
Wreszcie kasjer otworzył szufladę z pieniędzmi i wydobył z niej pięć tysięcy pięćdziesiąt osiem dolarów i dziewięćdziesiąt sześć centów, czyli równowartość czeków minus półtora procent opłaty transakcyjnej. Fala żółci ustąpiła, przynosząc chłód ulgi. Uczucie to osłabiła wiara w rachunek prawdopodobieństwa oraz przesądność typową dla hazardzistów. Lepiej, żeby szczęście nie dopisywało ci przed otwarciem boksów startowych, bo zabraknie ci go w najważniejszym momencie.
Niebo nad trybunami „Wielkiego A” przybrało złowieszczy odcień posępnej szarości. Trzeba by jednak deszczu meteorytów, żeby odwrócić uwagę Charliego od hipodromu. Gdy tylko drzwi boksów otworzyły się z trzaskiem, Ciotunia Edith wystrzeliła jak z procy. Ukończyła wyścig, wyprzedzając faworyta o pięć długości, jednak dwie długości za nieliczącym się kasztanem Hay Diddle, który ot tak wygrał gonitwę.
– Nie bez powodu nie słyszy się o szczęściarzach, którzy zbili fortunę na wyścigach – rzucił od niechcenia Charlie, gniotąc kupon w pięści. Opuścił tor cięższy o tonę, dźwigając na plecach ciężar przygnębienia i złego przeczucia. Na schodach musiał się przytrzymać poręczy – po raz pierwszy, odkąd sięgał pamięcią – aby nie stracić równowagi.
Gdy wracał na Manhattan autobusem Q11 podskakującym na wybojach, skrzypiące zawieszenie zdawało się powtarzać nieustannie: Co teraz? Sam też zadawał sobie to pytanie.
Wyobrażał sobie, że dojeżdża aż do dworca Port Authority Bus Terminal i stamtąd pierwszy lepszym dalekobieżnym autobusem ucieka do Montany lub Dakoty Południowej lub też gdziekolwiek indziej. Raz na zawsze wymazałby z pamięci te przeklęte konie, znalazłby jakieś stałe zatrudnienie, być może poszedłby do szkoły wieczorowej i skończyłby college. Później spotkałby „tę jedyną” i kupiłby dwupiętrowy ceglany dom w stylu kolonialnym z przystrzyżonym trawnikiem, na którym zmieściłyby się huśtawka i piaskownica. I znalazłby jakieś hobby mniej ryzykowne niż gra na wyścigach. Na przykład skoki spadochronowe.
Niestety w chwili obecnej ucieczka mogłaby tylko pogorszyć sytuację. Ludzie Grudzewa zajęliby się którymś z jego przyjaciół.
Poza tym Charlie nieraz próbował zacząć wszystko od nowa. Kilkakrotnie po wielkiej wygranej wskakiwał do taksówki, kierując się prosto na lotnisko LaGuardia. Jednak nie było takiego miejsca, w którym nie natknąłby się na program gonitw „Daily Racing Form” – kiedyś wypatrzył go nawet na stoisku plażowym z gazetami, wykonanym ze skrzynki na mleko przybitej do palmy kokosowej. Wysnuł teorię, że pieniądze wygrane na wyścigach, podobnie jak woda spływająca do oceanu, zawsze znajdują drogę powrotną na tor. Innymi słowy, hazardzista nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Na ogół powtarza go dziewięć lub dziesięć razy.
Dzwonek jego komórki wyrwał go z zamyślenia. Na wyświetlaczu pojawił się nieznany mu numer o kierunkowym siedemset osiemnaście.
Był niemalże pewny, że to telefon z życzeniami świątecznymi.
Jak by tego było mało.
Boże Narodzenie było wczoraj, jednak ojciec Charliego z reguły zapominał nawet o jego urodzinach i przypominał sobie dopiero kilka dni po terminie. Jeśli w ogóle. Kiedyś Charlie spotykał się z nim we wszystkie ważniejsze święta, zazwyczaj w miejscach, w których mogli coś zjeść i odbębnić swoje w ciągu niecałej godziny, i w których transmitowano mecze futbolowe pozwalające skrócić rozmowę do minimum. Przez kilka ostatnich lat ograniczali się zaledwie do okazjonalnych telefonów.
Staruszek dysponował pewną gotówką; mógł lekką ręką spłacić dług Charliego zaciągnięty u Grudzewa.
Charlie uznał jednak, że poproszenie o pomoc Świętego Mikołaja byłoby znacznie lepszym pomysłem.
W oknie po drugiej stronie korytarza dostrzegł odbicie twarzy tak zagniewanej, że dopiero po chwili rozpoznał w niej siebie.
Nie odebrał połączenia.
W drodze do mieszkania, za które od tygodnia zalegał z czynszem, Charlie spostrzegł cadillaca eldorado, wtaczającego się na miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych. Za kółkiem siedział Karpienko. Wychowany w tej części Rosji, gdzie zabija się za krzywe spojrzenie, Karpienko miał trzydzieści pięć lat i doświadczenie życiowe godne wielokrotnego recydywisty. Podobno kiedyś strzelił do faceta tylko po to, żeby sprawdzić, czy broń jest sprawna. Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, na jego muskuły i czarną, kozią bródkę, by dojść do wniosku, że to wcielenie diabła na sterydach. Karpienko miał na sobie czarny, skórzany płaszcz z wysokim kołnierzem, dzięki któremu wyglądał mniej złowieszczo; Charlie widywał go przedtem w nieco cieplejsze dni, kiedy ubrany był w bezrękawnik, eksponujący prymitywne podobizny smoków i kościotrupów oraz inne tatuaże wykonane w gułagu.
Karpienko był mięśniakiem na usługach siedzącego obok Leo Grudzewa, majstra każdego przestępczego fachu, którego ulubionym zajęciem były handel bronią palną, przemyt narkotyków oraz lichwa, jak słusznie nazywał interes polegający na udzielaniu wysoko oprocentowanych pożyczek. Nie żeby Grudzew potrzebował pomocy osiłka. Beczkowaty tors czterdziestolatka z proporcjonalnie dużą głową łączyła szyja, którą trudno byłoby dostrzec, gdyby nie złoty łańcuch i zwisający na nim krzyż wielkości gwoździa do mocowania podkładów kolejowych. Miał zgorzkniały wyraz twarzy, która kształtem przypominała stok narciarski. Według Charliego Grudzew był jawnym dowodem na to, że antropolodzy się mylili – kromaniończyk wcale nie wyginął. Gdyby Charlie powiedział to na głos, Grudzew zapewne by go zastrzelił. O ile nie uprzedziłby go Karpienko.
Charlie postanowił się wykazać stalowymi nerwami, gdy zobaczył nadjeżdżający pojazd, ale i tak strach zamienił mu wnętrzności w galaretę. Grudzew opuścił szybę. W twarz Charliego buchnął piżmowy zapach wody kolońskiej i czosnku.
– Spóźnione życzenia świąteczne – rzucił Charlie.
– Wesołych – odparł Grudzew z silnym rosyjskim akcentem – jeśli…
Karpienko sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zapewne po broń. Sam błysk w jego oku sprawił, że serce podskoczyło Charliemu do gardła.
Nagle przyszło mu do głowy całkiem sensowne rozwiązanie.
– Mam plan, dzięki któremu spłacę cię do jutra i dorzucę jeszcze pięć tysiaków – oznajmił Grudzewowi. – Jeśli się nie powiedzie, to zamówię u ciebie całą szafę butków.
Grudzew wymienił spojrzenia z Karpienką, wzruszając ramionami, po czym popatrzył na Charliego.
– Lepiej, żeby ten plan nie wiązał się z żadnym pieprzonym koniem.6
Centrum Seniora Prospect Park pomalowano na tyle radosnych pastelowych kolorów, że efekt ogólny był tak przygnębiający jak widok cyrkowego klauna. Wrażenia nie poprawiał unoszący się w powietrzu odór maści leczniczych. Zanim Charlie wybrał się do Grudzewa z prośbą o jednodniowe odroczenie spłaty długu, odsłuchał wiadomość od Helen nagraną na automatycznej sekretarce. Oddzwonił do niej, otrzymując skrót informacji. Gdyby nie wspomniała o „pełnomocnictwie bezterminowym” – które upoważniało go do zarządzania finansami ojca – z pewnością nie byłoby go tu teraz.
O mało co nie poznałby mężczyzny skulonego na kanapie w końcu korytarza. Zazwyczaj Drummond siedział bardziej wyprostowany niż niejeden maszt, co wynikało zarówno z jego naturalnej postury, jak i charakteru. Kolejnym zaskoczeniem były jego włosy. Charlie słusznie założył, że odkąd widzieli się po raz ostatni, zdążyły posiwieć. Ale uderzył go nieład, w jakim się znajdowały; ojciec na ogół nosił je krótko przycięte i starannie ułożone, co zawdzięczał cotygodniowym wizytom u golibrody.
Pidżama również była niecodziennym widokiem – nie z uwagi na niestosowność takiego ubioru w miejscu publicznym, lecz dlatego że nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział swojego ojca w bieliźnie nocnej. Ilekroć Charlie szykował się do szkoły, bez względu na to, jak wcześnie, Drummonda nie było już w domu. Nierzadko jedynym dowodem na to, że poprzedniego wieczoru wrócił z pracy, był słaby zapach talku. Częściej jednak Drummond przebywał poza miastem, wygłaszając peany na cześć swoich ukochanych pralek i suszarek.
– Hej! – rzucił Charlie.
Drummond podniósł wzrok, a wówczas Charlie zauważył największą zmianę, jaka w nim zaszła. Jego spojrzenie zawsze było klarowne, trzeźwe i przenikliwe. Tym razem jednak przypominało spojrzenie człowieka patrzącego w pustkę, jakby nieobecnego.
– Tato, to ja – oznajmił.
– Ach – odparł Drummond przyjaźnie, lecz jakby obojętnie. – Witaj.
Charlie poczuł ciarki na plecach.
– Charles – spróbował ponownie.
Drummond spojrzał na niego, zawieszając wzrok na logo Toru Meadowlands, wyzierającym zza kurtki syna. Charliemu przyszło do głowy, że może podświadomie włożył tę bluzę, by sprowokować staruszka. Choć ojciec nigdy nie podchodził poważnie do gry na wyścigach, to właśnie one ich pogrążyły, zwłaszcza gdy Charlie został stałym bywalcem „Wielkiego A”, rezygnując po pierwszym roku ze studiów na Uniwersytecie Browna. Dezaprobatę Drummonda dobrze podsumowywało pewne przysłowie, dobrze znane Charliemu z kręgów koniarzy: „Hazard zwany biznesem patrzy z wielkim potępieniem na biznes zwany hazardem”.
Charlie uznał w końcu, że wybór tej bluzy to zwykły zbieg okoliczności – jedna trzecia jego garderoby składała się z gadżetów reklamowych rozdawanych na torach wyścigowych.
– Charles! – wykrzyknął Drummond, zupełnie jakby dopiero teraz go zauważył. – Co ty tu robisz?
– Helen do mnie zadzwoniła…
– Ta kobieta z opieki?
– Powiedziała, że powinienem po ciebie przyjechać…
– Rozumiem. Zbędna fatyga.
– Mówiła, że ty…
– Nie, nie, ze mną wszystko w porządku. Wszystko gra.
– Nie to miała…
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nie powinieneś być teraz w szkole?
Charlie zawahał się przez chwilę.
– Chodzi ci o Uniwersytet Browna?
– O liceum imienia Clary Barton – odparł Drummond, dziwiąc się absurdalności jego pytania.
– Ależ tato, liceum ukończyłem dwanaście lat temu.
Drummond przetarł oczy. Pustka w głowie pozostała.
– Aha – odrzekł.7
Helen Mayfield należała do atrakcyjnych kobiet, tak przynajmniej uważał Charlie. Jednak było w niej coś nietypowego. Miała blond włosy w artystycznym nieładzie. Była ubrana w elegancki kostium, choć najwyraźniej kupiony prosto z wieszaka i w żaden sposób niepodkreślający jej figury. Jej blada twarz nosiła tylko nieznaczne ślady makijażu. Charlie założył, że w pełni poświęcała się pomocy innym i, jako człowiek zupełnie się na tym nieznający, właśnie to w niej podziwiał. Niestety musiał także przyznać, że nie miał u niej najmniejszych szans.
Podczas gdy Drummond drzemał na krześle w korytarzu, Charlie i Helen siedzieli przy biurku, usiłując przekrzyczeć hałas dobiegający z sali obok, w której odbywały się zajęcia aerobiku dla seniorów.
– Pacjenci z alzheimerem w wieku pańskiego ojca to rzadkość – powiedziała Helen tonem profesjonalnym, lecz także pełnym współczucia. – W statystykach w ogóle nie występują osoby w tym wieku o tym samym wachlarzu objawów. To po prostu nie fair.
Zdawała się sondować Charliego, próbując dociec, czy nie potrzebuje pokrzepienia bądź uścisku. On z kolei czuł się tak, jakby Drummond był dla niego kimś zupełnie obcym – owszem, coś ścisnęło go za serce, lecz jutro już przestanie się tym przejmować. Być może to zaprzeczenie albo coś było z nim nie tak. Najpewniej jednak tak po prostu miały się sprawy. Spuścił wzrok tylko dlatego, że uznał to za stosowne.
– Czyli garść tabletek przeciwbólowych nie załatwi problemu – rzekł.
Helen uśmiechnęła się.
– Istnieje wiele leków podawanych w chorobie Alzheimera. Niestety, te najlepsze, jeśli już działają, to jedynie spowalniają proces degradacji umysłowej. Neurolog przybliży panu szczegóły.
– A jaka jest wersja optymistyczna, jeśli taka w ogóle istnieje?
– Najlepsze efekty daje denepezil lub galantamina. Można wówczas liczyć na przebłyski świadomości trwające od pięciu do dziesięciu minut, a niekiedy utrzymujące się nawet przez kilka godzin. Ogólnie rzecz biorąc, to tak, jakby patrzeć na rozwój dziecka, tylko w odwrotnej kolejności. Pański ojciec będzie potrzebował całodobowej opieki. Zakładam, że pan jest zbyt zajęty własnymi sprawami, by się nim zająć.
– Można tak powiedzieć.
– A inni członkowie rodziny?
– Na nich raczej nie można liczyć. Wszyscy nie żyją.
Zaśmiała się na głos, na pozór wbrew sobie.
– W takim razie najlepszym rozwiązaniem będzie dom spokojnej starości. Niełatwo jest znaleźć odpowiednią instytucję, zwłaszcza pod względem jakości świadczonych usług oraz liczby personelu. Z chęcią panu w tym pomogę.
– Będę wdzięczny – odparł, jednocześnie ciesząc się na myśl o tym, ile czasu z nią spędzi. Uznał, że dom opieki to wcale nie jest zły pomysł, a koszty mógłby pokryć jego ojciec. Po odpaleniu działki Grudzewowi.
– Pije pan piwo? – spytała Helen.
Charlie zawahał się nad odpowiedzią. Czyżby wyczuła bijący od niego odór „Wielkiego A”? Czyżby zdradziły go przekrwione spojówki? Czyżby wzięła go za pijaka z marginesu społecznego i zamierzała zadzwonić do wydziału pełnomocnictw, z sugestią żeby przygotowali wielką, gumową pieczęć z napisem „Za cholerę”?
– Sporadycznie – odparł.
– To tak jak ja. Może przyjrzymy się ofercie poszczególnych placówek przy piwie?
Charlie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Powstrzymał się od głupkowatego uśmiechu, żeby jej do siebie nie zrazić.
– Wcale nie musi się skończyć na jednym – odrzekł.
Z chodnika po drugiej stronie ulicy Dewart celował lunetą niwelatora w budynek Centrum Seniora Prospect Park. Znaczną część jego twarzy zasłaniał uniesiony kołnierz parki pracownika Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej, a całości przebrania dopełniały okulary przeciwsłoneczne, czapka i nauszniki. W razie gdyby ktoś rozpoznał w nim jednego z doktorantów szwendających się po okolicy, miał na podorędziu zgrabną bajeczkę: dorabiał na boku jako geodeta, żeby móc opłacić czesne.
Wewnątrz przyrządu pomiarowego ukryty był mikrofon laserowy. Skierowany w stronę okna na drugim piętrze, wychwytywał drgania szyby, przetwarzając je elektronicznie na konwersację mężczyzny z pracownicą opieki. Dobre wieści: Drummond został namierzony.
Chcąc upewnić się, że zniknięcie Drummonda nie oznaczało problemów, Dewart przysłuchiwał się rozmowie przez słuchawki ukryte pod nausznikami – a przynajmniej usiłował to robić. Pomimo oprogramowania filtrującego, które redukowało hałas otoczenia, nie był w stanie wychwycić słów ginących w dźwiękach muzyki dobiegającej z sąsiedniego pomieszczenia.9
Charlie z ojcem przecięli ruchliwą Bedford Avenue, zmierzając w kierunku Prospect Place, gdzie mieszkał Drummond. W słabnącym świetle dziennym otynkowane domy wyglądały jak oblepione błotem. Pewnie dlatego mieszkańcy Manhattanu uznali całą dzielnicę za przygnębiającą. Irytujące buczenie Drummonda tworzyło pasujący do scenerii podkład muzyczny.
– Mamy jeszcze kilka minut, zanim zamkną bank – oświadczył Charlie, myśląc o Grudzewie. – Moglibyśmy już teraz zrealizować czek, żeby wpłacić zaliczkę na „Słoneczne Ranczo”.
Drummond zatrzymał się raptownie pośrodku przejścia dla pieszych.
– Tak na wszelki wypadek, jakby Genewa nie wypaliła – dodał szybko Charlie.
Jego stary rozejrzał się po Prospect Place. Lada moment zmienią się światła na Bedford, wypuszczając stado pędzących w popłochu aut i ciężarówek.
Charlie zauważył, że ojciec nie mógł oderwać wzroku od pracownika gazowni, który wytoczył się właśnie z budynku w połowie drogi między przecznicami. Z uwagi na odległość i panujący półmrok Drummond nie umiał powiedzieć, czy był to jego dom, czy dom sąsiada.
– Czemu ten gazownik się tam kręci? – spytał Drummond.
– Pewnie robi coś związanego z gazem.
– O tej porze?
Drummond wskoczył na chodnik i pobiegł w kierunku gazownika.
Znowu ma urojenia, pomyślał Charlie. Ruszył w pogoń za ojcem, w obawie że ten zatrzyma się dopiero w Cleveland.
Pracownik gazowni spojrzał na Drummonda i ni z tego, ni z owego zawrócił i ruszył żwawo w przeciwnym kierunku.
– Zaczekaj! – krzyknął Drummond.
Mężczyzna nie obejrzał się za siebie. Albo nie słyszał wołania, albo – jak podejrzewał Charlie – miał dość sklerotycznych staruszków prawiących mu kazania na temat rosnących rachunków. Zniknął za rogiem na Nostrand Avenue.
Charlie dobiegł do alei tuż za ojcem. O dziwo tylko Charlie był zdyszany.
– Chyba zapomniałeś, że panowie w twoim wieku nie potrafią tak biegać – rzucił.
Zamiast odpowiedzieć, Drummond zaczął węszyć po okolicy jak pies gończy. Była to w zasadzie dzielnica rezydencji. O tej porze zamierał tu ruch kołowy. Charlie dostrzegł jedynie pół tuzina przechodniów, z których żaden nie nosił charakterystycznego, workowatego, białego kombinezonu. Drummond zaglądał w każdą zacienioną bramę, między zaparkowane samochody, a nawet za stojące jeden przy drugim kubły na śmieci.
– Pewnie wszedł do któregoś z budynków – powiedział Charlie, w nadziei że na tym się skończy.
– Nietrudno tu o miejsce parkingowe – zauważył Drummond.
Charlie nie widział związku.
– I co z tego?
– Dziwne, że nie miał wozu.
To całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Charlie, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecny stan Drummonda. Pracownicy gazowni wszędzie poruszali się wozami, a gdy nie mogli znaleźć wolnego miejsca w pobliżu docelowej lokalizacji, parkowali na drugiego. Gdy ktoś został przyblokowany na kilka minut, po prostu mówił sobie ze stoickim spokojem – trudno. Jednak na Prospect Place nie parkował żaden wóz gazowni i żaden stąd nie odjeżdżał.
– Może być masa powodów, dla których nie przyjechał samochodem – oświadczył Charlie. – Na przykład na ostatnim postoju mógł go zablokować koleś z telekomunikacji.
– Co mógł zablokować koleś z telekomunikacji?
– Wóz gazownika.
– Ach. – Drummond westchnął. – Mam nadzieję, że jutro będzie ładny dzień. – Odwrócił się i pomaszerował w kierunku domu.
W momencie gdy Drummond wpadł szturmem na Nostrand Avenue, gazownik – w rzeczywistości Dewart – szedł chodnikiem, jakieś piętnaście metrów od niego, w grupce sześciu pieszych. Za rogiem zerwał z siebie przebranie i wrzucił je do pojemnika na śmieci. Pod spodem miał czarny dres, idealnie dopasowany do jego szczupłej sylwetki. Ciasna czapka, którą wyciągnął z kieszeni, spłaszczyła jego bujną czuprynę, drastycznie zmieniając kształt głowy, zwłaszcza gdy patrzyło się na nią z tyłu – a właśnie tak widzieli ją Drummond i Charlie. Chciał zmylić ich i wszystkich innych, udając wysportowanego japiszona, który zmierza do Prospect Parku, by tam pobiegać.
Dewart rzeczywiście wpadł z wizytą do domu Drummonda w sprawach związanych z gazem. Zanim go opuścił, ustawił termostat na trzynaście stopni. Domyślał się, że Drummond po powrocie przestawi go na wyższą temperaturę, a wtedy, po wewnętrznej stronie czytnika cewka termometru i włącznik rtęciowy obrócą się, inicjując przepływ prądu przez rtęć i tym samym zasilając elektryczny przekaźnik uruchamiający piec, który znajdował się dwa piętra niżej. Palnik podpali małą ilość paliwa, generując ciepły gaz ogrzewający powietrze w domu. Jednocześnie od płomienia palnika zapali się knot, osadzony w nylonowej tulejce wielkości papierosa, który podpali sporą ilość ulatniającego się gazu. Inspektorzy stwierdzą, że przyczyną wybuchu był wyciek gazu spowodowany normalnym zużyciem podczas eksploatacji. Jak to mawiają: nie sztuką jest kogoś zabić; sztuką jest upozorować to na wypadek.