Odroczone nadzieje - ebook
Odroczone nadzieje - ebook
Aldona ma poczucie przegranej. Odrzucona przed laty przez rodzinę, zawiedziona przez mężczyznę, którego pokochała, postanawia skupić się na pracy. Kariera pozwala jej zagłuszyć samotność i osiągnąć niezależność materialną. Kiedy dawny związek ponownie ożywa, Aldona z optymizmem patrzy w przyszłość. Względną stabilizację zakłócają problemy zdrowotne rodziców. Targana emocjami kobieta stawia na szali swoje życie zawodowe, potrzeby i uczucia, by sprostać karkołomnemu zadaniu, jakim jest opieka nad chorą na alzheimera matką. W zderzeniu z tą straszną chorobą musi przewartościować dotychczasowy sposób myślenia, co uruchamia lawinę skrajnych emocji i uświadamia jej pustkę, w jakiej się znalazła. Kobieta zaczyna prowadzić blog, który staje się dla niej rodzajem psychoterapii i rozrachunkiem z przeszłością. Na szczęście dla niej za drzwiami już czeka przyszłość...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-557-1 |
Rozmiar pliku: | 643 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
www.odroczone.nadzieje.blog.pl
Nigdy nie przypuszczałam, że w wieku 48 lat zacznę prowadzić pamiętnik, a już na pewno nie sądziłam, że będę to robić w sieci. Nigdy nie lubiłam obarczać kogoś swoimi problemami. Uważałam, że potrafię sobie poradzić z wszystkimi przeciwnościami. Wolałam słuchać tego, co inni chcą mi powiedzieć, przyjmując ich problemy jako bagaż, który czasami bardzo mi ciążył. Nie skarżyłam się na to. Żyłam ich troskami, nie dostrzegając własnych. Dzisiaj sama potrzebuję rozmowy, choć zupełnie nie wiem, od czego mam zacząć…
Od miesiąca jestem sama! Nie mam dla kogo gotować… Nie mam się kim opiekować… Nie mam komu czytać… Został mi tylko album z czarno-białymi fotografiami, na których ledwie się rozpoznaję, gruby pled w czerwono-beżową kratę, który teraz leży na kanapie, starannie złożony, choć chwilowo bezużyteczny, i maleńkie lusterko sprawiające mnóstwo radości nawet wówczas, gdy przeglądająca się w nim osoba nie poznawała własnego odbicia. Przedmioty… to one są w stanie przetrwać dłużej od swojego właściciela.
Śmierć nie dba o tych, którzy pozostają na ziemi. Bezwstydnie karmi się ich cierpieniem. Okrutnie drwi z rozpaczy. Szydzi z bólu rozdzierającego ludzkie serce. Naigrawa się z tych, którzy wciąż wierzą, że mają szansę z nią wygrać. Odchodząc, bezkarnie depcze ich nadzieje.
Jestem samotna, choć codziennie wokół siebie spotykam ludzi. Czuję pustkę, choć dopiero niedawno udało mi się Ciebie, mamo, poznać. Czuję niedosyt, gdyż mam świadomość, że mogłam zrobić więcej i lepiej. Jestem rozgoryczona, bo nie potrafiłam Cię ocalić! Wierz mi, chciałam, ale wszyscy wokół rozkładali ręce, twierdząc, że jedynym wyjściem jest uśmierzenie bólu, który z dnia na dzień stawał się coraz większy. Bólu, który odczuwałam wraz z Tobą. Bólu, który pozostał, choć Ty już go nie odczuwasz…
Wszyscy powtarzają mi, że potrzebuję czasu, aby pogodzić się z rzeczywistością. Ale czym jest czas? To pojęcie zupełnie abstrakcyjne, które dla każdego może mieć inne znaczenie. Nie wiem, ile go potrzebuję, aby zrozumieć to, co się wydarzyło… Nie mogę jednak zapomnieć słów, które niedawno przeczytałam: Kiedy ma się nieskończoną ilość czasu, nic nie jest wyjątkowe*.
18 października 2014 r.
Od ponad dwóch tygodni Aldona robiła wszystko, aby ulżyć matce w cierpieniu. Lekarze nie pozostawili jej żadnych złudzeń: zapalenie płuc w zaawansowanym stadium jej choroby może doprowadzić do najgorszego. Jednak ona nie potrafiła nawet o tym myśleć. Nie chcąc tracić czasu na dojazdy do domu matki, podjęła decyzję o chwilowej przeprowadzce. Wprawdzie jej mieszkanie było oddalone o zaledwie cztery kilometry, ale w obecnej sytuacji nie mogła pozostawić matki samej nawet na chwilę. Dotychczas wymieniały się z opiekunką. Czasem przyjeżdżała też jej młodsza siostra i przez kilka godzin zostawała z chorą, ale sama miała troje dzieci, więc nie było mowy o dłuższych dyżurach.
Aldona spakowała niewielką walizkę i przeniosła się do domu rodzinnego, w którym wychowywała się wraz z dwojgiem rodzeństwa. Młodszy od niej o dwa lata brat – Darek – od szesnastu lat mieszkał w Londynie, gdzie założył rodzinę i z powodzeniem prowadził firmę produkującą maszyny rolnicze. Lidka zaś była od niej o dziesięć lat młodsza. Zaledwie kilka lat temu wyszła za mąż. Najpierw urodziła córkę – Esterę, a po czterech latach przyszli na świat dwaj chłopcy: Łukasz i Dominik, którzy od początku sterroryzowali cały dom i od trzech lat bez większych trudności dyktowali Lidce swoje warunki.
Jedynie Aldona była w stanie zrezygnować z własnego życia, aby od czterech lat opiekować się matką. Na początku próbowała godzić to z pracą, ale po pewnym czasie musiała odejść z firmy. Matka z każdym dniem coraz gorzej funkcjonowała. Na początku miała tylko chwilowe zaniki świadomości, a ćwiczenia koncentracji i pamięci pozwalały jej przez pewien czas w miarę normalnie funkcjonować. Jednak z czasem kłopoty z pamięcią pojawiały się coraz częściej i trwały coraz dłużej, przez co stawała się niespokojna, a czasem wręcz agresywna. Nie była w stanie rozpoznać sąsiadek, więc spacery stawały się nie do zniesienia. W końcu, kiedy mięśnie zaczęły wiotczeć i odmawiać posłuszeństwa, wychodzenie na zewnątrz stało się niedoścignionym marzeniem, które musiała zastąpić jedynie namiastką, jaką było codzienne wietrzenie sypialni. Wówczas, bez względu na porę roku, Aldona szczelnie okrywała matkę pierzyną i grubym czerwonym pledem, który zawsze leżał na łóżku, i otwierała okno, przez które zaglądało popołudniowe słońce.
Kiedy matka przeziębiła się, Aldona była na siebie wściekła i nie chciała słuchać lekarza, który przyjechał, aby zbadać pacjentkę.
– Pani Aldono, nie mogła pani przewidzieć, że mama się rozchoruje – odezwał się lekarz, pochylając się nad plikiem recept, które wypisywał.
– Wczoraj było chłodno i mogłam nie otwierać okna – wyrzucała sobie, siadając przy stole. – Ostatnio trochę pokasływała, ale myślałam, że to dlatego, bo tak dużo krzyczy. Znowu miała gorsze dni i trudno było mi ją uspokoić.
– Hartowanie jest bardzo ważne dla pacjentów przewlekle chorych – stwierdził doktor Mirkowicz, spoglądając na nią. – Zresztą postąpiła pani jak co dzień.
– Tyle że nie przypuszczałam, że skończy się to aż tak źle – odpowiedziała ze smutkiem i spuściła wzrok.
– Proszę być dobrej myśli. Sądzę, że antybiotyk zadziała, a pojutrze przyjadę na kontrolę i wtedy zobaczymy, co jeszcze możemy zrobić – stwierdził, po czym podniósł się i wyciągnął do niej dłoń na pożegnanie.
– Dziękuję, panie doktorze.
– Do widzenia.
Kiedy zamknęła drzwi za wychodzącym lekarzem, oparła się plecami o zimną ścianę, a jej głowa samoistnie opadła w dół. Nadal nie mogła uwierzyć, że matka jest aż tak chora. Nie mogła jej zostawić samej, więc zadzwoniła do Lidki, prosząc, aby jak najszybciej przyjechała. Czekając na siostrę, przysiadła na krześle i słuchała nierównego oddechu starszej kobiety. Pomarszczona twarz była bladoszara, poorana licznymi bruzdami. Oczy miała zamknięte. Długie, rzadkie włosy uparcie wysuwały się z warkocza i bezładnie opadały na poduszkę, tworząc swoistą mozaikę. Dłonie leżały wzdłuż wychudzonego tułowia. Tylko lekko unosząca się kołdra wskazywała na to, że leżąca pod nią kobieta wciąż walczy o każdy oddech.
– Już jestem! – od progu krzyczała Lidka. – Trochę mi się zeszło, bo chłopcy uparli się, że chcą włożyć płetwy zamiast butów.
– Dobrze, że jesteś – odpowiedziała Aldona, spoglądając na swoich siostrzeńców, którzy w rękach mocno ściskali maski do nurkowania i co chwilę się nimi nawzajem uderzali. – Może zostaniesz z mamą, a ja wykupię lekarstwa?
– Wiesz co, lepiej ja to zrobię. Muszę jeszcze kupić maść na skaleczenia, bo…
– Dobrze. Idź już – przerwała siostrze, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła zaaplikować chorej lekarstwa. – Tu są recepty i karta do bankomatu – dodała, wskazując na stół.
– Darek zdążył przelać pieniądze? – zaniepokoiła się.
– Na szczęście tak. – Pokiwała głową i znowu spojrzała w stronę chłopców, którzy właśnie zaczęli się kłócić o to, czyja maska ma ładniejszy kolor.
Lidka zdawała się nie słyszeć ich głośnych pokrzykiwań i pośpiesznie wkładała do torby recepty. Myślami była już zupełnie gdzie indziej.
– Chłopcy, słuchajcie cioci Aldony i nie denerwujcie babci – zwróciła się wreszcie do synów, otwierając drzwi wyjściowe. – Niedługo wracam – oświadczyła, próbując się wyślizgnąć na zewnątrz.
– Mamo, kupis nam lizaka? – spytał Łukasz, sepleniąc.
– Lizaka, mamo! – podchwycił Dominik, próbując przekrzyczeć brata. – Lizaka!
– Wasza mama idzie do apteki – starała się spokojnie tłumaczyć Aldona. – Babcia jest bardzo chora i potrzebuje lekarstw.
– Lizaka! Lizaka! – Zdawali się zupełnie nie słuchać tego, co przed chwilą do nich powiedziała.
– Dobrze, już dobrze. Tylko bądźcie cicho – zgodziła się Lidka i czym prędzej wyszła z domu, pozostawiając swoje pociechy pod czujnym okiem siostry, która w podobnych sytuacjach cieszyła się, że nie ma potomstwa.
– Panowie, odłóżcie te maski na stół i po cichu usiądźcie w kuchni – poleciła dość ostrym tonem, bacznie ich obserwując.
– Ale my chcemy do babci! – krzyczał Łukasz, kopiąc Dominika, który natychmiast się rozpłakał.
– Ciociu, Łukas mnie kopie… – szlochał maluch, wycierając rękawem kapiące mu z oczu łzy.
– Nieprawda! – darł się Łukasz.
– Przestańcie krzyczeć, małe potwory! – wrzasnęła, dając upust swoim emocjom. – Siadać na krzesłach i nie odzywać się ani słowem, bo przyniosę kredki i karton, żebyście mogli narysować obrazek, a tego to na pewno nie chcecie. Prawda?
Obydwaj jak na komendę pokiwali głowami i nie spuszczając przestraszonego wzroku z ciotki, czekali, co się dalej wydarzy. Aldona postawiła czajnik na gazie i wyjęła paczkę ciastek, którą otworzyła i postawiła przed chłopcami.
– Czy obiecujecie, że w ciszy poukładacie puzzle, które wam ostatnio kupiłam? – spytała, wymownie patrząc na siostrzeńców, a jej mina wskazywała na to, że nie przyjmie odmowy.
– Tak – zgodnie zapewnili, gdyż pokusa zjedzenia ciastek dyktowała jednoznaczną odpowiedź.
– Smacznego – powiedziała, stawiając przed każdym talerzyk i nalewając im sok do kubków.
Zaczekała, aż woda się zagotuje i zafundowała sobie filiżankę mocnej kawy. Nie chciała pamiętać o tym, że była to już trzecia tego dnia. Zaczerwienione oczy piekły za każdym razem, gdy je zamykała. Poprzednia noc była wyjątkowo trudna. Matka co kilkanaście minut budziła się, próbując zrobić głębszy oddech. Za każdym razem Aldona miała wrażenie, że matka się dusi, dlatego robiła jej inhalacje, oklepywała jej plecy, co jedynie na krótko przynosiło ulgę, więc po chwili wszystko trzeba było zaczynać na nowo.
Powoli przeszła do sypialni, by zmierzyć temperaturę chorej. Dokładnie zamknęła za sobą drzwi, aby nie przeszkadzały im odgłosy dochodzące z kuchni. Ostrożnie odkryła kołdrę i wsunęła mamie termometr pod pachę. Cicho usiadła na fotelu stojącym tuż obok łóżka i otworzyła książkę leżącą na nocnym stoliku. Spojrzała na matkę. Wyglądało na to, że wciąż śpi. Pomimo tego zaczęła czytać na głos. Zawsze bardzo to lubiła. Delektowała się dźwiękiem własnego głosu. Czytała wolno, dokładnie akcentując poszczególne wyrazy. Kiedyś to ona słuchała, jak ojciec im czytał. Uwielbiała te momenty. Zawsze pierwsza leżała w łóżku, pokrzykując na ociągającego się Darka, który wolał biegać po podwórku. Kiedy urodziła się Lidka, ojciec stwierdził, że okres dzieciństwa właśnie dobiegł końca i teraz to oni powinni czytać najmłodszej siostrze na dobranoc. Darek nie chciał o tym słyszeć, dlatego siłą rzeczy to ona przejęła tę funkcję. Teraz powróciła do dawnych przyzwyczajeń i znów zaczęła głośno czytać. Nie było dla niej ważne, czy matka ją słyszy i rozumie. Wiedziała od lekarzy, że chorzy są w stanie rozróżnić barwę i ton głosu osób im bliskich i wówczas czują się bardziej bezpieczni, a przez to spokojniejsi.
Odwróciła kolejną kartkę, zawieszając wzrok na dwóch linijkach tekstu. Przeczytała go po raz drugi i trzeci. Słowa coraz mocniej pulsowały w jej głowie. Powoli zamknęła oczy, analizując sens odczytanych zdań. Zastanawiała się, ile czasu pozostało jej matce. Ostatnio każdą chwilę spędzała przy jej łóżku. Czasem zapominała zjeść śniadanie czy się wykąpać. W tej chwili było to mało istotne. Ich wspólny czas nieuchronnie się kurczył, a ona nie mogła nic na to poradzić i dużo by dała, aby móc wrócić do przeszłości i zupełnie inaczej ją zaplanować. Miała jednak świadomość, że wówczas wybrałaby zupełnie inną drogę.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk termometru, który głośno obwieszczał wykonanie zadania. Liczba, którą wskazywał, nie zwiastowała rychłego powrotu do zdrowia. Aldona odsłoniła firankę i niespokojnie wyjrzała przez okno, ale nie ujrzała siostry. Na chwilę zawiesiła wzrok na pożółkłych liściach majestatycznego dębu, które bezradnie opadały na dawno niekoszony trawnik przed domem. Tylko lekkie podmuchy wiatru co rusz podrywały liście, by po chwili znaleźć dla nich nowe miejsce.
Nagle Aldona przypomniała sobie, że w kuchni wciąż pozostawali jej mali, lecz bardzo twórczy siostrzeńcy. Przedłużająca się cisza nie wróżyła niczego dobrego. Natychmiast wyszła do przedpokoju i na palcach podeszła do kuchni. Gdy zajrzała do środka, z osłupienia otworzyła szeroko usta, nabrała tchu, ale zabrakło jej odwagi, aby wypuścić powietrze z płuc. Głos uwiązł jej w gardle i choć próbowała przełknąć ślinę, nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Chłopcy oprócz pozostawionej torebki ciastek zdążyli już zjeść tabliczkę czekolady, paczkę paluszków i właśnie zgodnie opróżniali pudełko z ptasim mleczkiem. Z umorusanymi buziami siedzieli na podłodze i brudnymi paluchami rozsmarowywali dżem truskawkowy, krem czekoladowy i ketchup, który zdołali wyjąć z lodówki. Kiedy ją spostrzegli, zaczęli się niewinnie uśmiechać. Nawet nie wiedziała, kiedy podeszła do stołu i obydwu mocno chwyciła za ręce, po czym zaciągnęła do łazienki.
– A teraz podciągać rękawy i szorować łapska! – nakazała, mocno zirytowana. – Na moment nie można spuścić z was oczu! Mówiłam, że macie zachowywać się grzecznie, bo babcia jest chora i muszę się nią zająć – dodała, zaciskając pięści.
Jej nerwy były napięte do granic wytrzymałości i nie była w stanie nad sobą zapanować. Lubiła swoich siostrzeńców, ale dzisiaj nie miała cierpliwości do ich wybryków. Oparła się o ścianę i patrzyła, jak w ciszy myją ręce i twarz. Kiedy skończyli, podała im ręcznik i zaczekała, aż dokładnie wytrą dłonie.
– Teraz siadacie i w ciszy układacie puzzle – oświadczyła, prowadząc ich do kuchni. – Jestem bardzo ciekawa, czy zdołacie to zrobić bez niczyjej pomocy – dodała, prowokując ich do działania.
Nie śmieli oponować, widząc jej złość. Posłusznie pochylili się nad stołem, szukając poszczególnych elementów obrazka przedstawiającego jakąś postać z kreskówki, którą obydwaj uwielbiali. Aldona stała w drzwiach, obserwując ich zmagania. Wiedziała, że jeśli spuści z nich wzrok, niechybnie znowu będzie katastrofa. Przez cały czas nasłuchiwała, czy z pokoju nie dobywa się jakiś odgłos mogący świadczyć o tym, że matka jej potrzebuje. Nie tracąc z oczu chłopców, tyłem przeszła do pokoju matki. Ostrożnie uchyliła drzwi i zajrzała do środka, ale nic się nie zmieniło, odkąd stąd wyszła. Przymknęła drzwi i wróciła na swoje poprzednie miejsce, stając w drzwiach kuchni. Maluchy nadal pochylały się nad stołem, przejęte zadaniem. Takich ich uwielbiała.
– Co tutaj tak cicho? – zaniepokoiła się Lidka, wchodząc do przedpokoju. – Myślałam, że nikogo nie ma.
– Twoi panowie postanowili wykonać kulinarne graffiti – odezwała się w końcu Aldona.
– Grzecznie się bawiliście? – zapytała, uśmiechając się do synów i głaszcząc ich po głowach.
– Doskonale – stwierdziła Aldona, nie kryjąc sarkazmu w swoim głosie. – Tylko musisz posprzątać to arcydzieło.
– Picasso też jakoś zaczynał – zażartowała, patrząc na rdzawe plamy. – E, nie jest tak źle. W domu robią gorszy bałagan – skwitowała bez najmniejszej skruchy.
– Nie interesuje mnie, na co pozwalasz im w domu – powoli wyjaśniła Aldona, cały czas próbując panować nad gniewem. – Wytłumacz im, z łaski swojej, że w gościach takich rzeczy się nie robi.
– Ale oni nie są w gościach – próbowała bronić chłopców, biorąc zmywak i ścierając zacieki.
– Nie o to chodzi – cedziła przez zęby kolejne słowa. – Tutaj nie wolno im robić takich rzeczy! Koniec!
– Marudna jesteś – lekceważącym tonem skwitowała Lidka. – Dzieci nie można ograniczać, a ty najlepiej dałabyś im książkę i kazała ją czytać. Tak się nie da.
– Być może… Nie wiem… W końcu to ty jesteś matką i wygląda na to, że wiesz najlepiej.
Aldona wzruszyła ramionami. Będąc matką, na pewno nie pozwoliłaby na to, by dzieci wychowywały się bez żadnych zasad. Nie była zwolenniczką rygoru, ale uważała, że to rodzice powinni zadbać o właściwy kształt kręgosłupa moralnego swoich pociech. Ustępowanie im na każdym kroku sprawiało, że przejmowali kontrolę nad domem i to oni decydowali o tym, jakie panują w nim reguły.
Zapadła niezręczna cisza. Tylko chłopcy co rusz kopali się nawzajem, szczęśliwi, że mogą powrócić do swoich przyzwyczajeń.
Pierwsza odezwała się, zrezygnowanym tonem, Aldona:
– Wszystko wykupiłaś?
– Tak. Dasz sobie radę? Bo muszę odebrać ze szkoły Esterę – spytała i nie czekając na odpowiedź, zaczęła zakładać chłopcom buty.
– Jasne. – Wzięła torbę z lekarstwami i przeszła do sypialni.
– To cześć.
„Cześć” – odpowiedziała w myślach i czym prędzej zabrała się do szykowania porcji lekarstw. Ilość medykamentów, które pojawiły się na stole, przerażała ją, dlatego kilkakrotnie sprawdzała dawkowanie, zanim podała leki matce, która wcale nie miała ochoty ich zażyć. Pierwsze dwie próby zakończyły się fiaskiem i syropy wylądowały na kołdrze, tworząc kolorowe, lepiące się plamy. Aldona wyjęła z szafy czystą poszewkę i zabrała się do przewlekania pościeli. Była do tego przyzwyczajona. Średnio dwa razy na tydzień nie udawało jej się zapanować nad nadspodziewanie ruchliwymi dłońmi matki, która broniła się przed przyjmowaniem lekarstw. Nie pomagały tłumaczenia ni prośby Aldony, z przerażeniem patrzącej na kolejne recepty, na których wciąż przybywało tabletek i syropów.
Na szczęście pojawiła się Monika, która pomagała jej opiekować się matką. Młoda dziewczyna o przyjaznym wyrazie twarzy była dość postawna, co stanowiło atut w przypadku opieki nad niedołężną osobą. Jej przenikliwe spojrzenie zdradzało, że nie jest jej obojętny los chorej, którą się zajmowała.
Z niemałym wysiłkiem udało im się w końcu zaaplikować lekarstwa.
– Kolejna dawka dopiero za sześć godzin – sapnęła Aldona, siadając w fotelu.
– Ciężka noc? – odezwała się Monika, patrząc na kobietę.
– I noc, i dzień… – stwierdziła, czując, jak jej ciężkie powieki zamykają się.
– Może się zdrzemniesz? – zaproponowała. – Obudzę cię, jak będę wychodzić.
– Dziękuję, choć nie wiem, czy dam radę zasnąć w ciągu dnia. Tyle się dzieje…
– Spróbuj. Jestem tu i wszystkim się zajmę.
Aldona przeszła do maleńkiego pokoju przylegającego do sypialni matki. To w nim spędziła swoje dzieciństwo i dopóki Lidka nie podrosła, należał tylko do niej. Tu bawiła się jedyną lalką, jaką posiadała i choć już dawno ją wyrzuciła, gdyż czas odcisnął na niej swoje piętno, to wciąż powracała do niej pamięcią. Traktowała ją jak przyjaciółkę, powiernicę tajemnic, które nie miały prawa ujrzeć światła dziennego. To do niej się przytulała, gdy ojciec wracał w nocy, mocno podchmielony. To ją zabrała ze sobą, gdy pierwszy raz szła do szkoły. To przy niej najchętniej zasypiała jej młodsza siostra, która siłą rzeczy odziedziczyła po niej wszystkie zabawki.
Kiedy tylko przyłożyła głowę do poduszki, powieki same ciężko opadły, ale sen nie nadchodził. Przekręcała się z boku na bok, nasłuchując, czy matka się nie przebudziła. W końcu na chwilę zapadła w drzemkę.
Gdy otworzyła oczy, nikogo wokół niej nie było. Zachodzące słońce prześlizgiwało się po jej ciele, smagając je ciepłymi promieniami. Usiłowała się przekręcić na drugi bok, ale ostre ziarenka złocistego piasku wbijały się w jej ciało, nie pozwalając na chwilę zapomnienia. Nagle poczuła okrutne pragnienie. Łapczywym wzrokiem szukała odrobiny wody, ale w zasięgu wzroku nie było jednak ani jednej kropli. Spróbowała się podnieść. Nogi zdawały się drżeć pod jej ciężarem i dopiero po dłuższej chwili udało jej się złapać równowagę. Powoli powlokła się przed siebie. Oślepiające słońce wymusiło na niej kierunek wędrówki, wolała bowiem czuć jego promienie na plecach niż na twarzy. Każdy krok to wysiłek dziesiątków mięśni, które wcale nie miały na to ochoty. Drobiny piasku bezładnie przesypywały się między bosymi palcami, skutecznie utrudniając chodzenie. Jej niewielkie stopy zdawały się nie poddawać i coraz mocniej pracować, jednak z każdą sekundą bardziej doskwierało jej zmęczenie ogarniające cały organizm.
W końcu uklękła, cały czas próbując się przesuwać do przodu. Wreszcie, wykończona, upadła na szorstki piasek, który przez cały czas parzył jej ciało. Na moment wsparła się na dłoniach, ale jej ciało odmówiło współpracy. Potrzebowała czyjejś pomocy. Nerwowo rozglądała się wokół siebie, lecz oślepiające promienie pomarańczowoczerwonej kuli mamiły jej wzrok, nie pozwalając jej dojrzeć otoczenia. Chciała krzyczeć, wzywać pomocy, lecz głos uwiązł jej w gardle. Wysuszone podniebienie stało się więzieniem dla spragnionego kropli wody języka. W głowie miała tylko jedną myśl: „Muszę walczyć!”.
Ocknęła się, gdy usłyszała szept Moniki:
– Aldona, już osiemnasta. Za chwilę muszę się zbierać.
– Oczywiście – powiedziała, podrywając się i siadając na łóżku. – Jak wygląda sytuacja?
– Twoja mama nadal śpi, tylko na chwilę się przebudziła. Zdążyłam ją nakarmić, choć wyraźnie nie miała ochoty na bulion.
– Dziękuję ci. Zaraz do niej pójdę.
– Jutro przyjdę jak zwykle.
– Do zobaczenia.
– Spokojnej nocy – powiedziała i wyszła z pokoju, pozostawiając za sobą uchylone drzwi.
Aldona podniosła się i poczłapała do sypialni. Matka miała zamknięte oczy, ale wydawało się, że oddycha spokojniej. Kobieta wycofała się do kuchni. Przygotowała kolejną dawkę lekarstw, po czym przyrządziła dla siebie kolację. Wprawdzie nie odczuwała głodu, ale krótka drzemka zupełnie ją rozbiła, a na samą myśl o kolejnej kawie jej żołądek buntował się falą gwałtownych skurczów. Uznała, że gorąca herbata i kanapki z żółtym serem załatwią sprawę.
Samotność stała się jej naturalną towarzyszką ostatnich miesięcy. Żyła z dnia na dzień, niczego nie planując, o niczym nie marząc. Tak było zdecydowanie łatwiej, choć skłamałaby, twierdząc, że nie przychodziły chwile zwątpienia, kiedy chciała zatrzasnąć za sobą drzwi i nie myśleć o kolejnych lekarstwach czy niekończącej się rehabilitacji. Czasem miała wrażenie, że jest więźniem, który nie potrafi powiedzieć, kiedy wyjdzie na wolność. W takich chwilach obwiniała się, że niewystarczająco dobrze zajmuje się matką. Widziała mnóstwo swoich niedociągnięć, wyrzucała sobie, że tak niewiele może zrobić, by choć trochę ulżyć w cierpieniu. Może gdyby choroba została zdiagnozowana wcześniej, wówczas leczenie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.
Gdy skończyła spożywać posiłek, usłyszała skrzypienie materaca. Szybko wstała, wzięła przygotowane lekarstwa i poszła do sypialni.
– Dobrze, że się obudziłaś – odezwała się, wchodząc, po czym podeszła do stolika nocnego i położyła na nim tabletki. – Masz ochotę na kolację? – spytała i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Zaraz przyniosę ci kaszę mannę z sokiem truskawkowym – wyjaśniła, wychodząc do kuchni.
Po powrocie postawiła talerz na stole i zabrała się do poprawiania pościeli.
– Teraz podłożę ci poduszkę, żeby było ci wygodnie jeść – tłumaczyła, choć nie padło żadne pytanie. – Proszę, zjedz. – Przysiadła na stojącym nieopodal łóżka krześle.
Nabrała na łyżkę odrobinę kaszy i spróbowała ją podać chorej.
– Nie chcesz? – spytała, widząc, że matka odwraca głowę. – Tylko kilka łyżek. Musisz jeść, żeby wyzdrowieć.
Podjęła kolejną próbę, która ponownie spotkała się z odmową.
Odkąd u matki zdiagnozowano chorobę, dużym problemem stało się przyjmowanie posiłków. Dość szybko Aldona zorientowała się, że najchętniej matka zjada zupy. Jednak z czasem gryzienie warzyw przysparzało jej coraz więcej trudności. W tym czasie danie zdążyło wystygnąć i trzeba je było podgrzewać. To natomiast budziło frustrację pacjentki, która od czasu do czasu miała przebłyski świadomości i wówczas dostrzegała swoją niedołężność. Jedynym wyjściem było miksowanie zup i podawanie ich w formie kremu.
Aldona odstawiła talerz na stół.
– Może najpierw się trochę pogimnastykujemy? – zaproponowała.
Opuszkami palców zaczęła delikatnie masować policzki staruszki. Później kolistymi ruchami rozcierała pomarszczone czoło, na końcu brodę, która zapadła się, a usta były tak wąskie, że mogło się zdawać, iż w ogóle ich nie ma na swoim miejscu.
– Czy teraz możemy już jeść? – spytała, uśmiechając się do matki, po czym podała jej odrobinę kleiku.
Tym razem nie spotkała się z odmową. Kolejne porcje posiłku sprawnie trafiały do ust karmionej. Widać było jednak, że nawet przełykanie sprawia jej trudność. Kiedy skończyła jeść, przyjęła lekarstwa i ponownie zapadła w sen. Aldona włączyła nocną lampkę, usiadła wygodnie w fotelu, szczelnie otuliła swoje ciało ciepłym kocem i zagłębiła się w lekturze jednej z niedawno kupionych powieści. W ostatnich miesiącach to była jej jedyna rozrywka. Sporadycznie miała czas na kino czy teatr, nie mogła sobie jednak wyobrazić życia bez odrobiny kultury. Nigdy nie uważała się za znawczynię sztuki. Miała przeświadczenie, że zbyt mało o niej wie. Wolała określenie „miłośniczka”. Jej zainteresowania sięgały czasów studiów, gdy miała możliwość obcować ze sztuką na co dzień.
Nawet nie spostrzegła, kiedy się zdrzemnęła. Zapadła w kilkunastominutowy sen. Głowę mimowolnie oparła o brzeg fotela, a okulary, które od niedawna zakładała do czytania, odrobinę zsunęły się z nosa. Kilka niesfornych kosmyków opadło na twarz, przysłaniając profil. Zmęczenie odmalowało się na jej twarzy. W ciągu kilku tygodni wokół oczu niepostrzeżenie pojawiły się nowe zmarszczki, a skóra straciła swój dawny kolor i obecnie z braku właściwej diety i pielęgnacji stała się matowa i szorstka. Jej rudawozłociste włosy od dawna wymagały ingerencji fryzjera, lecz Aldona zdawała się tego nie dostrzegać. Co rano pośpiesznie wkładała spodnie i którąś z rozciągniętych koszulek, kilkoma szybkimi ruchami rozczesywała włosy, nie bacząc na to, że wiele z nich wyrywa, po czym niedbale podpinała je do góry.
Z dłoni wysunęła jej się niedawno czytana powieść i spoczęła na kolanach. Aldona, lekko pochrapując, zdawała się balansować na krawędzi jawy i snu. Ciepło, które ją otaczało, sprawiło, że choć na moment odzyskała wewnętrzny spokój. Znowu poczuła się jak wówczas, gdy mieszkała sama i miała pełną kontrolę nad własnym życiem. Niezależność była dla niej luksusem, o którym marzyła od dziecka. Dzięki swej pracowitości udało jej się to osiągnąć. Dzisiaj niezależność nabrała w jej oczach zupełnie nowego wymiaru.
W pewnej chwili usłyszała głośne charczenie. Natychmiast poderwała się na równe nogi. Włączyła górne światło i podbiegła do łóżka chorej. Jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że matka znowu ma problemy z oddychaniem. Próbowała ją podnieść, ale jej ciało było wiotkie i nie chciało poddać się jej woli. Chciała wsunąć dodatkową poduszkę pod głowę, ale i z tym miała kłopot. Zmagała się przez dłuższą chwilę, ale nie była w stanie sobie poradzić. Poczuła się bezradna. Podjęła kolejną próbę: z wściekłością jedną ręką wciskała poduszkę, drugą zaś mocowała się z głową matki. Wreszcie udało jej się, choć sama była wykończona. Przez moment wpatrywała się w skuloną na łóżku postać, zdając sobie sprawę, że jej działania okazały się niewystarczające. Przyciskając prawą dłoń do ust, z przerażeniem pokręciła głową. Nie była w stanie pomóc swojej matce, której z każdą sekundą oddychało się coraz trudniej. Wiedziała, że nie ma sensu dzwonić do Lidki, bo i tak nie przyjedzie. Monika miała swoje życie i nie mogła zawracać jej głowy. Czuła wzrastające napięcie, które sprawiało, że jej dłonie drżały. Nieprzytomnym wzrokiem spoglądała na leżący na stoliku telefon, przytłoczona własną bezsilnością. W końcu chwyciła za słuchawkę i w akcie desperacji wybrała numer doktora Mirkowicza.
– Halo – zaczęła, jąkając się. – Aldona Danecka. Panie doktorze, czy może pan do mnie przyjechać? – spytała, roztrzęsiona.
– Co się dzieje? – odezwał się wyraźnie zaspanym głosem.
– Mama nie może złapać tchu… – tłumaczyła chaotycznie. – Nie jestem w stanie sama sobie poradzić – tłumaczyła, co rusz przerywając.
– Dobrze, zaraz do pani przyjadę – obiecał. – Póki co proszę się uspokoić i przygotować mamie inhalację.
Dopiero kiedy odłożyła słuchawkę, dotarło do niej, że jest środek nocy. Za późno było jednak na odwołanie wizyty. Szybko przygotowała inhalator i założyła maskę na twarz matki. Co kilka minut nerwowo spoglądała na zegarek, odliczając czas do przybycia lekarza. Kiedy tylko usłyszała podjeżdżający samochód, odsłoniła zasłonkę i spojrzała przez okno, po czym szybko otworzyła drzwi i wprowadziła mężczyznę do środka.
– Przepraszam, że panikuję, ale nie mam pojęcia, co robić – tłumaczyła od progu.
– Spokojnie, zaraz zobaczę, jak mogę pomóc. – Lekarz szybko przeszedł do sypiali, ale zanim zniknął za drzwiami, zapytał: – Czy mógłbym poprosić o małą kawę rozpuszczalną z mlekiem?
– Oczywiście, przepraszam, że sama panu nie zaproponowałam, ale… – Urwała i skierowała się do kuchni, gdzie dokończyła swą myśl: „…ale jest środek nocy i nie powinnam panu zawracać głowy”.
Czekając na wrzątek, ciężko usiadła na krześle, próbując się jakoś uspokoić. Być może nie powinna dzwonić do lekarza i wyciągać go z łóżka, obarczając swoimi problemami. Miała świadomość, że ostatnio coraz częściej bała się tego, że może sobie nie poradzić z postępującą chorobą matki. Przerażała ją sama myśl o tym, że mogłaby coś zaniedbać. Stawką było życie jej matki i nie było niczego ważniejszego od tego. Ani praca, ani przyjaciele, ani Grzegorz, który przez tyle lat był na pierwszym miejscu.
Z zamyślenia wyrwał ją głos wchodzącego do kuchni lekarza:
– Sytuacja jest na razie opanowana.
– Dziękuję i jeszcze raz przepraszam, że pana niepokoiłam – powiedziała, odwracając się przodem do mężczyzny.
– Podałem pani mamie silne lekarstwa rozkurczowe. Poczekam chwilę, żeby mieć pewność, że zaczęły działać – odparł, wciąż stojąc w drzwiach.
– Zapraszam – odezwała się pośpiesznie. – Przygotowałam kawę.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się, siadając przy stole. – Tego mi teraz potrzeba. A swoją drogą, ma pani wyczucie czasu. Zanim odebrałem telefon, skończyłem czytać niesamowitą powieść.
– O drugiej nad ranem? – zdziwiła się. – Cierpi pan na bezsenność?
– Rzeczywiście czasem, jak to mówię, mam zbyt ciężką głowę i choć leżę w łóżku kilka godzin, to nie mogę zasnąć.
– Problemy? – spytała odruchowo i natychmiast dodała: – Przepraszam, to nie moja sprawa.
– Proszę się nie przejmować. To nie moje prywatne kłopoty, tylko pacjentów, a to chyba jest jeszcze gorsze, bo czasem brakuje mi pomysłów na to, w jaki sposób mógłbym im pomóc.
– Rozumiem. – Pokiwała głową. – Też tak miewam.
– Tak? – zainteresował się, popijając gorący napój. – Właściwie cała powieść jest metaforą przemijania. Chętnie ją pani pożyczę…
Aldona nie odezwała się. Pochłaniały ją własne myśli. Patrzyła w rozciągającą się za oknem czarną przestrzeń, którą gdzieniegdzie rozświetlały uliczne latarnie. Na zewnątrz panowała idealna cisza, która już niedługo miała być zmącona przez nadchodzący poranek.
– Pani Aldono, wiem, że to trudne, ale powinna się pani przygotować na najgorsze – powiedział nagle.
Kobieta zdawała się nie słyszeć jego słów i wciąż patrzyła w dal.
– Niestety, czas nie jest naszym sprzymierzeńcem – kontynuował, nie poddając się. – Lepiej o tym nie zapominać. Choroba z każdym dniem postępuje i nie zdołam jej powstrzymać.
– Wiem – odezwała się w końcu. – I to chyba najbardziej mnie przeraża. Przyzwyczaiłam się do takiego życia i choć jest cholernie ciężko, to nie wiem, czy byłabym w stanie wrócić do rzeczywistości.
– Rozumiem, ale czy niewiedza byłaby lepsza?
Nie chciała odpowiadać na tak postawione pytanie. To nie była kwestia wyboru. Od początku miała świadomość, że ta chwila musi nadejść. Pozostawała tylko kwestia tego, kiedy to nastąpi.
Powoli wstała od stołu i poszła zajrzeć do chorej. Po chwili dołączył do niej lekarz. Ostrożnie wziął starszą kobietę za rękę i zmierzył puls. Jej oddech był płytki, ale miarowy. Doktor Mirkowicz zaczął pakować swoją torbę, która dotychczas stała na fotelu.
– Na dzisiaj to wszystko, co mogłem zrobić. Jutro, a w zasadzie dzisiaj, mam dzień wolny, więc dopiero w środę panie odwiedzę, chyba że zajdzie pilna potrzeba, wówczas proszę mnie zawiadomić. Nigdzie nie wyjeżdżam i jestem dostępny pod telefonem – dodał życzliwym tonem.
– Panie doktorze, nie wiem, czy zdołam się panu odwdzięczyć… – szepnęła, nie mogąc zapanować nad swoim wzruszeniem. – Ile jestem winna za wizytę?
– Uznajmy, że to była pomoc sąsiedzka – stwierdził, lekko się uśmiechając.
– Robi pan o wiele więcej niż to konieczne, dlatego nalegam – odpowiedziała, nie kryjąc zaskoczenia, bo doskonale wiedziała, że lekarz mieszka po drugiej stronie miasta.
– Nie ma o czym mówić – upierał się. – Mogę co najwyżej wprosić się na kawę, jeśli będę na kolejnej wizycie u pani matki.
– W takim razie tym bardziej dziękuję za pomoc i oczywiście proszę czuć się zaproszonym na kolejną kawę. Mam nadzieję, że tym razem o przyzwoitej godzinie – stwierdziła, wymownie spoglądając na zegarek wiszący na ścianie, która zanim wypłowiała, pomalowana była na kolor cytrynowy.
– Mam jeszcze jedno zalecenie – powiedział lekarz, wychodząc do przedpokoju.
Spojrzała na niego z wyczekiwaniem.
– Proszę się położyć i odpocząć – zaczął, patrząc jej prosto w oczy. – Przed panią kolejny długi dzień.
Pokiwała głową, a na jej twarzy zagościł cień uśmiechu.
– Do widzenia – pożegnała go i zamknęła drzwi na klucz.
Skierowała się do sypialni matki, gdzie usadowiła się w fotelu. Ponownie otuliła się kocem i przez chwilę wpatrywała się w mizernie wyglądającą twarz matki, oświetloną słabym blaskiem nocnej lampki, po czym zapadła w krótki, niespokojny sen, który mimo wszystko okazał się dla niej zbawienny.
Kiedy się obudziła, na zewnątrz było już widno. Uwielbiała słoneczne poranki. Czuła wtedy dodatkowy impuls do działania. Przygnębiające myśli chowały się pod drewnianą podłogą, którą tyle razy pastowała, będąc nastolatką. Przetarła oczy i odruchowo przeczesała palcami włosy, które w czasie wyczerpujących wydarzeń ostatnich godzin zdążyły się poplątać. Aż się wzdrygnęła na samą myśl o tym, co zdarzyło się nocą.
Podniosła się z fotela i natychmiast zabrała się do sprawdzenia temperatury i ciśnienia krwi matki. Parametry nie napawały optymizmem. Czym prędzej przygotowała kolejną dawkę lekarstw i zupę mleczną, ale chora ocknęła się tylko na chwilę i nie chciała jeść. Wobec czego nie mogła jej podać leków. W ciągu godziny jeszcze kilka razy próbowała przekonać matkę do przełknięcia choć kilku porcji posiłku, jednak każda próba kończyła się fiaskiem. Z bezsilności rzuciła talerz na podłogę i bezwładnie osunęła się na leżący tuż przy łóżku niewielki dywan, który z założenia miał dostarczać ciepła stojącej na nim osobie, jednak jego wygląd zdawał się temu przeczyć. Od dawna powinien być wymieniony, gdyż długość włosa radykalnie się skróciła, na środku miał kilka przetartych miejsc, a jeden z brzegów był nadpruty. Matka jednak była do niego tak bardzo przywiązana, że za każdym razem oponowała, gdy tylko spostrzegła, że któraś z córek chce się pozbyć jej jedynego prezentu ślubnego otrzymanego od własnej matki. Dopiero po chwili dotarło do niej, co zrobiła. Chciała krzyczeć, tupać nogami, ale nie potrafiła tego zrobić, podobnie jak wtedy, gdy była dzieckiem.
Poczłapała do łazienki, skąd przyniosła wiadro z wodą i mop, po czym zabrała się do sprzątania pobrudzonej podłogi. W tej chwili najgorsza była dla niej niepewność. Nienawidziła stanu zawieszenia, który wydawał jej się stratą czasu i energii. Wolała robić cokolwiek innego, niż siedzieć z założonymi rękami i czekać na wyrok. Chciała działać. Nigdy nie bała się ciężko pracować, nawet jeśli inni skrzętnie to wykorzystywali. Dziś patrzyła, jak jej matka żyje w nieświadomości, a ona nie jest w stanie jej pomóc. Może ją karmić, przewijać, podawać lekarstwa, masować, ale nie może zwrócić jej świadomości, która decyduje o człowieczeństwie.
Gdy skończyła, w geście bezsilności chwyciła za słuchawkę i wykręciła numer. Przestępując z nogi na nogę, czekała na połączenie z rozmówcą.
– Musisz mi pomóc – odezwała się, nie tracąc czasu na zbędne w tej chwili słowa powitania.
– A co się stało?
– Lidka, jeśli nie pamiętasz, to nasza matka jest obłożnie chora i wymaga opieki – odpowiedziała, nie kryjąc sarkazmu w głosie.
– Uspokój się – żachnęła się. – Nie musisz być niemiła. Przyjadę, jak tylko chłopcy skończą jeść śniadanie.
Nie miała siły nic odpowiedzieć. Kochała swoją siostrę ponad wszystko. Być może to dlatego tak wiele jej wybaczała i tłumaczyła jej zachowania, choć czasem chciało jej się najzwyczajniej w świecie płakać z bezsilności i samotności. Coraz częściej miała wrażenie, że choć jest wśród ludzi, wciąż pozostaje sama ze swoim przez lata skrywanym bólem i poczuciem winy.
Z wolna odłożyła słuchawkę i usiadła, śledząc leniwie przesuwające się wskazówki wiszącego na ścianie zegara. Siostra najwyraźniej postanowiła wystawić na próbę jej cierpliwość, gdyż z oddalonego o trzy kilometry domu przyjechała po blisko półtorej godzinie. Chłopcy już od drzwi krzyczeli, że chcą pić, musiała więc najpierw zająć się nimi. Aldona, odwołując się do najgłębszych pokładów swej cierpliwości, obserwowała ten spektakl, w którym role pierwszoplanowe od narodzenia należały do bliźniaków, bezwzględnie wykorzystujących swój urok osobisty i upór.
Na szczęście połączone siły córek wygrały w starciu z nieustępliwością matki, która w końcu przełknęła odrobinę posiłku.
– Czy rozmawiałaś kiedyś z mamą o tym, jak chce zostać pochowana? – spytała Aldona, zmywając w kuchni naczynia po śniadaniu.
– Chyba żartujesz?! – oburzyła się siostra, siedząc przy stole i popijając herbatę. – To nie był temat do rozmowy i myślę, że nadal nie jest.
– A ja sądzę, że najwyższy czas, by zastanowić się nad tym – nalegała, nie odwracając się w stronę siostry. Tak było jej łatwiej dyskutować z nią o trudnych sprawach.
– Chyba żartujesz! – krzyknęła. – Nie ma o czym mówić!
– Bo co, może nie wypada? – odezwała się, gwałtownie odwracając się w jej stronę. – Nie mam prawa o tym mówić?
– Może! – stwierdziła, coraz bardziej zdenerwowana.
– To jest temat jak każdy inny. Nie ma co się oszukiwać i trzeba o tym rozmawiać. Musimy pewne kwestie omówić już dzisiaj, żeby później było nam łatwiej – tłumaczyła, patrząc siostrze prosto w oczy, jakby rzucała jej wyzwanie. – W nocy był tu doktor Mirkowicz i uprzedził, że powinnyśmy być gotowe na każdą ewentualność.
– Mam dość tej bezsensownej rozmowy – rzuciła Lidka, wstając z miejsca. – Chłopcy, zbieramy się do domu.
– Jasne, tak najłatwiej – burknęła pod nosem, widząc, że niczego więcej nie wskóra.
– Cześć – oschle rzuciła Lidka, wychodząc z kuchni.
Resztę przedpołudnia Aldona spędziła przy łóżku matki. Najpierw staranie ją umyła gąbką, którą moczyła w misce z letnią wodą. Później delikatnie osuszyła ręcznikiem jej zmizerniałe ciało. Na koniec natarła je pachnącym balsamem. Długie włosy wyczesała i związała w kucyk. Gdy skończyła, z satysfakcją popatrzyła na chorą. Wyglądała o wiele lepiej, a przynajmniej Aldona chciała tak myśleć.
Po południu przyszła Monika, która przez kilka godzin dziennie opiekowała się obcą osobą, traktując ją jak kogoś bliskiego. Zawsze uśmiechała się do swojej pacjentki, opowiadając jej o innych chorych, których rehabilitowała, oraz o swoim pielęgnowanym z ogromną pasją ogrodzie. Poświęcała mu każdą wolną minutę, dlatego była z niego niezmiernie dumna. Miała też niebywałą umiejętność opowiadania o nim, jakby malowała przed słuchaczem różnobarwne obrazy.
Wieczór nie przyniósł żadnej poprawy, dlatego Aldona podjęła decyzję, że jutro rano zadzwoni do doktora Mirkowicza z prośbą o wizytę domową. Wprawdzie nie spodziewała się szybkiego przełomu, ale miała wrażenie, że mimo wszystko choroba zamiast się cofać albo chociaż zatrzymać, wciąż nabierała rozpędu, z zapałem pustosząc organizm starszej kobiety. Z tą myślą usiadła w fotelu, który i tej nocy miał jej służyć za łóżko. Długo słuchała ciężkiego oddechu matki, od czasu do czasu przerywanego pokasływaniem i głośnym przełykaniem śliny. Tuż po północy zasnęła, dając swojemu ciału szansę na zasłużony odpoczynek.
Poranek przywitał ją pięknym wrześniowym słońcem, które mimo zbliżającej się jesieni nadal rozpieszczało swym ciepłem. Jasne promienie rozpryskiwały się po pożółkłych liściach stojącego nieopodal domu omszałego dębu, który latem otulał swym cieniem znaczną część podwórka. To pod nim stała ławka, na której tak chętnie bawiła się z siostrą. Postrzępione obłoki leniwie sunęły po niebie, jakby nie miały ochoty na zmiany. Przeciwnie, miały nadzieję, że być może w tym roku zima w ogóle nie przyjdzie, pozostawiając pole do popisu jesieni.
Aldona powoli przecierała oczy, od czasu do czasu ziewając i przeciągając się. Nie chciała pamiętać o wczorajszej sprzeczce z młodszą siostrą. Była dziwnie opanowana, jakby stres ostatnich dni nieoczekiwanie się rozmył, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie.
Jedno spojrzenie na łóżko wystarczyło, aby cały spokój prysł…
* Mitch Albom, Zaklinacz czasu, Kraków 2014, s. 262.