Carpe diem - ebook
Carpe diem - ebook
Rosalie Heart ma dwadzieścia dwa lata, studiuje prawo, dba o linię i spotyka się ze swoimi przyjaciółmi. Jednym słowem – szczęśliwa młoda kobieta, czekająca na miłość. Jednak zanim zaczniecie jej zazdrościć, przemyślcie to… Rosalie zostały już niecałe dwa lata życia. Pogodziła się z tym, że umrze. Teraz tylko stara się oswoić z tym swoich najbliższych. Żyje chwilą i próbuje zrobić jak najwięcej. Nie myśli o miłości i związkach, uważa, że jest to dla niej zakazanym owocem. Po prostu trwa i czeka na ten ostatni dzień, kiedy już się nie obudzi. Ten precyzyjny plan ulega zmianie, kiedy Rosalie poznaje kogoś, z kim chciałaby spędzić jak najwięcej wspólnych chwil…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-587-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętajcie, macie tylko jedno życie, nikt nie da Wam drugiego. Dlaczego więc pozwalacie, żeby Wam uciekało? Pewnie zdajecie sobie sprawę z tego, że „carpe diem” znaczy „chwytaj dzień”, jednak czy naprawdę rozumiecie znaczenie tego zwrotu?
W życiu nie można czekać na szczęście. Nie wierzcie tym, którzy mówią, że jesteście niecierpliwi, macie tacy być! Siedząc na kanapie i czekając na mannę z nieba, nigdy nie będziecie szczęśliwi. Im szybciej to zrozumiecie, tym lepiej dla Was. Nie wiadomo, co nas czeka po drugiej stronie, musimy więc żyć tak, jakby jutro nigdy nie miało nadejść.
Życie w zgodzie z zasadą „carpe diem” daje szczęście, dlaczego? Bo możemy być szczęśliwy tylko wtedy, gdy cieszymy się z ulotnych chwil, gdy doceniamy małe przyjemności i samodzielnie wyszarpujemy od losu jak najwięcej. Nie wstydźmy się czerpać z życia. Nawet jeśli czasem wiąże się to z egoizmem. Nie przejmujcie się tym! Nikt nie ma prawa nas oceniać, dlatego że tylko my sami możemy zrozumieć, co czujemy.
Nie bójmy się też pomyłek, one są wpisane w nasze życie i mamy do nich prawo. Podoba Wam się jakaś dziewczyna/chłopak? Obserwujecie ich z ukrycia od dłuższego czasu i nie potraficie zagadać? Przestańcie się bać! Zróbcie pierwszy krok, bo być może to jest Wasza szansa na szczęście. Nie marnujcie chwil na niepotrzebne roztrząsanie problemów. Nikt z nas nie wie, ile czasu nam dano, warto więc działać szybko i nie bać się popełniać błędy. W przeciwnym razie kiedyś możecie tego żałować. Mamy prawo do szczęścia i do życia po swojemu. Nie pozwólmy sobie tego odebrać.
CARPE DIEM jest tym, co jest w życiu ważne. Życzę Wam z całego serca jak najwięcej wspaniałych chwil i tego, żebyście nigdy niczego nie żałowali.PROLOG. 100 dni wcześniej...
Rosalie Heart
Zastanawialiście się kiedyś nad wartością waszego życia? Naszego ciała, umysłu, upływającego czasu? Szanujecie życie i czas, który wam dano? Pewnie nie. Problem w tym, że myśli o tym stanowczo za mało osób. Możliwe, że szanują je trenerzy fitness, myślą o nim poeci, czasem lekarze, ale głównie chorzy, tacy jak ja. Z tym że ci, którym niewiele już zostało, nie mają czasu nauczyć tego innych, przynajmniej tak mi się wydaje…
Teraz czułam się źle. Nie interesowało mnie już, co się dzisiaj wydarzy, chciałam po prostu poczuć się lepiej. Zrobiłabym wszystko, by znowu czuć się dobrze, normalnie. Niestety, od paru tygodni nie mogłam robić prawie nic. Zwykłe wstanie z łóżka było dla mnie wysiłkiem porównywalnym z przebiegnięciem maratonu. Nie wiem, co dzieje się z moim sercem, ale zdecydowanie nie jest dobrze, a w zasadzie to nigdy nie było tak źle.
– Jakoś to będzie, kochanie. Rozchmurz się – powiedział mój brat. Pogłaskał mnie przy tym po moich długich włosach, które teraz znajdowały się w sporym nieładzie. – To wszystko się kiedyś skończy. Będzie lepiej.
Pokiwałam głową na znak, że zrozumiałam, i przytuliłam się do niego mocno. Potrzebowałam go teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
James był najlepszym starszym bratem na świecie. Zawsze mogłam na niego liczyć w złych chwilach. Nawet teraz, chociaż w takiej sytuacji powinni towarzyszyć mi rodzice. Niestety, nigdy ich nie było, nie ma i już nie będzie. Musiałam się z tym pogodzić, ale nie czułam się z tym źle. James musiał mi wystarczyć za nich oboje.
Moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec nigdy nie stanął na wysokości zadania i nie zajął się mną tak, jak powinien. Myślę, że mnie nienawidził za to, że ona umarła, chociaż nigdy nie powiedział mi tego wprost. Opiekował się mną, dopóki nie poszłam do szkoły. Wtedy stało się jasne, że jestem małą kopią swojej matki i nie mógł już na mnie patrzeć. To James ubierał mnie do szkoły, pilnował, żebym jadła i przychodził na szkolne przedstawienia. Gdy ja miałam siedem lat, on miał zaledwie siedemnaście, ale to mu nie przeszkadzało, by mnie wychowywać. Nie dbał o zdanie innych. Zabierał mnie na swoje mecze, zawody i treningi. Nigdy się mnie nie wstydził, a ja chwaliłam się wszystkim, jakiego mam cudownego brata.
W wieku piętnastu lat dowiedziałam się, że mam chore serce. Wtedy ojciec zaczął pić. Nie dość, że byłam kopią jego ukochanej, to w dodatku śmiałam zachorować i odbierać mu ją ponownie. James wtedy nie mieszkał już z nami. Przyjeżdżał głównie po to, żeby mnie odwiedzić, sprawdzić, czy nic mi nie brakuje. Pewnego dnia strasznie pokłócił się z ojcem, do dziś nie wiem o co, ale po tym po prostu zabrał mnie do siebie. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat, żonę i małego synka, a teraz jeszcze chorą nastoletnią siostrę. Agnieszce, żonie Jamesa, chyba nie do końca się to podobało, ale nigdy nic nie powiedziała. Pomagałam jej zajmować się dzieckiem, kotem oraz domem. I byłam szczęśliwa, jak tylko mogłam.
James nigdy nie miał ze mną problemów wychowawczych. Nie piłam, nie paliłam, nie brałam narkotyków, nie wymykałam się na imprezy, nie sprowadzałam chłopaków. Uczyłam się i biegałam, to były moje jedyne nałogi. Myślę, że gdybym została z ojcem, moje życie potoczyłoby się inaczej. Bądźmy szczerzy, stoczyłabym się, niechciana, niekochana i znienawidzona przez jedynego rodzica, który mi pozostał. Tak kończy się większość takich historii, prawda? Na szczęście ja miałam Jamesa i czułam, że kocha mnie najbardziej na świecie. Wystarczało mi to w zupełności.
Mam żal do matki o to, że umarła, i pewnie nigdy się go nie pozbędę. Nienawidzę również ojca. Opuścił mnie i nie wrócił wtedy, kiedy bardzo go potrzebowałam. Jednak tylko dzięki nim mam tak wspaniałego brata – za to zawsze będę im wdzięczna i nigdy nie spłacę tego długu.
* * *
Weszliśmy do gabinetu doktora Filipa Grabowskiego. Nie lubiłam tego miejsca. Zresztą nie do końca przepadałam za moim lekarzem, często nie byłam w stanie zrozumieć jego postępowania w stosunku do pacjentów. Bywały chwile, w których wydawał mi się zdrowo szurnięty. Różnił się od wszystkich osób wykonujących ten zawód, które poznałam w Ameryce, i chyba to drażniło mnie najbardziej. Zresztą wyróżniał się także na tle polskich lekarzy. Brakowało mu chłodnego profesjonalizmu i trzeźwej oceny sytuacji, których zazwyczaj oczekuje się od swojego lekarza.
Wraz z Jamesem usiedliśmy naprzeciwko niego. Doktor Grabowski był mężczyzną przeciętnego wzrostu, lekko otyłym. Miał twarz pooraną zmarszczkami, chociaż dopiero zbliżał się do pięćdziesiątki. Przez jego krótkie, brązowe włosy prześwitywała siwizna. W błękitnych oczach widać było mądrość, opanowanie i spokój. To wszystko było spowodowane jego pracą. Był jednym z najlepszych kardiochirurgów w kraju. Został ordynatorem oddziału kardiochirurgii w jednym z najbardziej cenionych polskich szpitali. Nie był jednak karierowiczem. Był inny niż wszyscy lekarze. Przejmował się swoimi pacjentami, przeżywał razem z nimi to, co musiał im przekazać, wspierał ich podczas leczenia… i zawsze robił to z uśmiechem. Tylko nieliczni wiedzieli, jak mocno cierpiał, gdy jego pacjenci umierali, a zdarzało się to bardzo często. Sam mi o tym powiedział. I już choćby to czyniło go dziwnym. Nie znam żadnego innego lekarza, który opowiadałby o pacjentach, którzy umarli. Zdecydowana większość woli się tym raczej nie chwalić.
Doktor Grabowski dzisiaj wyglądał inaczej. Na jego twarzy brakowało uśmiechu, który zdążyłam dobrze poznać, a nawet znienawidzić. Wiedziałam już, że ta rozmowa nie będzie należała do przyjemnych. W wieku piętnastu lat przekazał mi, że mam chore serce, i wówczas jego twarz miała podobny wyraz. Teraz miałam prawie dwadzieścia dwa lata i instynktownie czułam, że doktor Grabowski miał mi do przekazania jedną z najgorszych wiadomości, jakie mogłam od niego usłyszeć. Przez chwilę rozważałam, czy stamtąd nie uciec. Jednak James siedział tuż obok, musiałam więc zostać, chociaż to była ostatnia rzecz, o jakiej marzyłam. Wolałam żyć w nieświadomości co do mojego stanu.
– Masz pięćdziesiąt procent szans na przeżycie dwóch kolejnych lat.
Poczułam, jak James mocno ściska moją rękę, a mnie obiegła fala dreszczy. To zabrzmiało jak wyrok. Przez chwilę myślałam, że szalony doktorek żartuje. W większości krajów zniesiono karę śmierci. Uznano ją za niehumanitarną, niesprawiedliwą, złą, brutalną. Czy ktoś jednak próbował porównać dwie sytuacje wyroku śmierci? Weźmy na przykład osobę, która zabiła sześcioro dzieci. Skazanie jej na karę śmierci jest złe, niemożliwe, zakazane, sąd nie może wydać takiego orzeczenia. Nikt jednak nie może zakazać lekarzowi powiedzenia pacjentowi, że jego czas na tym padole właśnie dobiegł końca. Często mówi to osobom, które nigdy w życiu nie zrobiły nic złego. Gdzie tu sprawiedliwość? Nigdy nikogo nie zabiłam, a właśnie usłyszałam wyrok śmierci. Zrobiło mi się słabo.
Doktor Grabowski cierpliwie czekał, aż jego słowa nabiorą mocy. Jestem pewna, że w takich momentach nienawidził swojej pracy. Nie był człowiekiem, który lubił przekazywać złe wiadomości.
– Leczył ją pan dwa lata i mówił, że…
Jamesowi załamał się głos. Po raz pierwszy od… właściwie od zawsze. Mój brat potrafił wybrnąć z każdej sytuacji i nigdy się nie poddawał. Nie wahał. Zawsze wiedział, jak ma postąpić. Jego głos i drżenie dłoni wprawiły mnie w osłupienie. Był wiecznym optymistą, aż do teraz. Był moją opoką i moją siłą. Czułam, jak powoli spadam w otchłań, z której nie ma powrotu. Straciłam moją ostatnią podporę.
– Przykro mi – powiedział lekarz i wiedziałam, że mówi szczerze.
– Co to dokładnie oznacza? – spytał James, a ja uparcie milczałam, wpatrując się w swoje błękitne trampki.
– Będziemy szukać dawcy. Jesteś młoda i silna, poradzisz sobie – powiedział Grabowski, zwracając się do mnie.
Akurat. Ile osób w Polsce, na świecie, czeka na przeszczep? Ile osób go dostaje? Ile osób dostaje nowe serce?
– Macie jakieś siedemset dni – stwierdził zrezygnowanym tonem James. – Jak w tak krótkim czasie chcecie znaleźć dawcę?
Cuda się zdarzają jasne, ale… ja… nie mam szans, czułam to. Nie wierzyłam w to, że mogę dostać nowe serce. To wydawało się po prostu niemożliwe, nierealne, jak sama moja choroba.
Doktor Grabowski wstał ze swojego krzesła i podszedł do ogromnej tablicy wiszącej z tyłu. Przedstawiała ona ranking jego pojedynku ze śmiercią. Niestety nie napawały one optymizmem. Sam fakt, że w ogóle wymyślił coś takiego, był przerażający. No bo kto normalny zakładał się ze śmiercią?
– Widzicie tę tablicę? – spytał Grabowski. – Założyłem się ze śmiercią, że uratuję więcej pacjentów, niż ona zabierze.
Podniosłam głowę i wpatrywałam się z niepokojem w liczby, które nieraz już obserwowałam w jego gabinecie.
– Śmierć wygrywa – zauważyłam, zrezygnowana.
– Tak, ale ja wciąż walczę. Rozumiecie? – powiedział z uśmiechem doktor Grabowski. – Walczę z nią o każdego pacjenta i będę walczył także o ciebie. Jesteś młoda i będziesz żyła, choćbym miał cię wyrwać spod kosy śmierci, rozumiesz?
Nie rozumiałam. Nie wierzyłam mu. Spojrzałam na Jamesa, który wyglądał inaczej, tak jakby spadł mu wielki kamień z serca. Ja, niestety, tego nie czułam. Deklaracja doktora nie zrobiła na mnie wrażenia. Irracjonalnie czułam, że już nic więcej nie jest w stanie dla mnie zrobić.
– Jak mogę pomóc? – spytał James z nową energią i mocno wyczuwalną nadzieją.
Mój brat zawsze szukał rozwiązania. Powoli wracał do siebie. Jednak ja nie potrafiłam odzyskać spokoju. Właśnie dowiedziałam się, że niedługo umrę. To by było na tyle, jeśli chodziło o złe wiadomości tego dnia. Byłam pewna, że żadna nie będzie już w stanie jej przebić.
– Walczyć i wierzyć, dbać o nią i podnieść, kiedy upadnie, dopingować ją do walki. Bądźmy jedną drużyną, we trójkę – mówił doktor Grabowski z przejęciem. – Zawalczmy o twoje życie. Pokażmy śmierci, że jest nikim!
Że co niby jej pokażemy? Śmiech przez łzy. I tak po mnie przyjdzie, po każdego z nas, po niektórych po prostu szybciej niż po innych.
– Będę walczył – zadeklarował James.
Ja nadal nie umiałam wykrzesać z siebie choćby odrobiny optymizmu. Wyszłam z gabinetu, podczas gdy oni nadal rozmawiali. Odpięłam mały medalik z aniołkiem, który Agnieszka dała mi na urodziny, i cisnęłam nim o podłogę. Nigdy nie byłam jakoś szczególnie wierząca. James zaraził się żarliwą wiarą od swojej żony, ja jednak nie byłam do końca przekonana. Jeśli Bóg nie istnieje – trudno, a jeśli jednak istnieje – to go nienawidzę, bo był cholernie niesprawiedliwy.
Najważniejszy w życiu jest czas. Co ci po miłości, rodzinie, przyjaciołach, studiach, skoro nie możesz się nimi długo w pełni cieszyć? Ktoś właśnie odebrał mi coś najcenniejszego. Bez czasu nigdy nie skończę studiów, nie powiem więcej Jamesowi, jak bardzo go kocham, nie zakocham się, nie założę rodziny… Bez czasu jestem nikim.
Weszłam do gabinetu zabiegowego, w którym nikogo nie było. Chwyciłam malutki skalpel, który leżał na stoliku, i ruszyłam do najbliższej łazienki. Płakałam. Jednak to nie była trudna decyzja. Miałam do wyboru czekać na moment wyroku, bać się i poddać bezsensownej kuracji albo mogłam też zakończyć swoje życie tu i teraz.
Zamknęłam za sobą drzwi. Usiadłam na podłodze. Czułam uderzenia mojego uszkodzonego serca. Myślałam o rzeczach, których już nigdy nie przeżyję. Przywołałam wszystkie najlepsze wspomnienia związane z Jamesem. Płakałam, ale to nie mogło mnie powstrzymać. Nie będę czekać na wyrok. Nie będę liczyć dni. Nie ma takiej opcji. Ktoś może powiedzieć, że mam kochającego brata. Mam rodzinę, która będzie mnie wspierać. Jednak to nieprawda. Kiedy umierasz, jesteś sam. Nikt nie jest w stanie cię zrozumieć. Pierwszy raz zostałam sama. Nie chcę być sama. Nie umiem być sama. Nie chcę nawet o tym myśleć.
Przytknęłam skalpel do skóry w okolicy nadgarstków, przekonana o słuszności tego, co robię. Była pewna, że nie potrafię żyć z wiedzą o tym, ile dni mi zostało. Poczułam krew tętniącą mi w żyłach i zamknęłam oczy…11 lat wcześniej...
Daniel Szymański
Ojciec i dziadek siedzieli naprzeciwko mnie, zapadnięci w głębokie fotele w naszym salonie. Twarz pierwszego wyrażała tylko jedno – oczekiwanie, natomiast dziadek wiercił się niecierpliwie. Najwyraźniej wcześniej już rozmawiali i postanowili mi tę cudowną nowinę przekazać razem.
Na co liczyli? Jak miałem zareagować na ich rewelacje? Może ich uściskać? Sam nie wiedziałem, co czuję. Przez chwilę byłem pusty, wylądowałem w jakiejś otchłani, a moje serce rozrywało się na kawałki.
Jasna cholera!
Wstałem energicznie, waląc pięścią w stół. Jedna ze szklanek spadła na podłogę i rozbiła się, ale nie dbałem o to.
– Danielu, uspokój się – upomniał mnie dziadek.
Wyglądał na zaskoczonego. Zazwyczaj jestem ostoją spokoju. Przez całe moje szesnastoletnie życie zdarzył mi się tylko jeden wybuch złości. Miałem sześć lat i odeszła moja matka. Najwyraźniej dzisiaj przyszedł czas na drugi.
– Jak mam się, do cholery, uspokoić? – spytałem retorycznie. – A ciebie totalnie pogrzało, człowieku?! – wykrzyknąłem w stronę ojca.
– Daniel! – skarcił mnie dziadek, po chwili dodając łagodniej: – Danielu, proszę…
Ojciec spuścił głowę. Wiedziałem, że cierpi, ale nie zamierzałem mu odpuścić. Nie po tym, co właśnie usłyszałem.
Wybiegłem z salonu i wpadłem do swojego pokoju, ostentacyjnie trzaskając drzwiami. Nikt za mną nie poszedł, najwyraźniej chcieli dać mi czas, żebym to przetrawił. Tylko że… tego nie dało się przetrawić.
Wziąłem głęboki wdech. Wyciągnąłem swój plecak turystyczny. Ojciec kupił mi go dwa lata temu na naszą pierwszą samotną wyprawę w góry. Spaliśmy wtedy pod namiotem, żywiliśmy się obrzydliwymi konserwami i wspinaliśmy na najwyższe szczyty, aż do utraty tchu. Było świetnie. Niestety te czasy już bezpowrotnie minęły. Zacząłem wrzucać do plecaka swoje rzeczy i książki potrzebne do szkoły.
Moja matka odeszła, gdy miałem sześć lat, a wcześniej niekoniecznie się mną zajmowała. Zawsze byłem bardziej szczęśliwy z ojcem. To on bawił się ze mną klockami Lego i pozwalał pomagać w myciu samochodu. Razem trenowaliśmy sztuki walki i oglądaliśmy filmy o superbohaterach. Matka czasem nam towarzyszyła, ale rzadko. Wolała zamykać się w swojej pracowni i malować obrazy. Czasem malowała i mnie, ale ciągle marudziła, że za bardzo się ruszam. Zabierała mnie też nad morze, ojciec jechał z nami i wtedy było fajnie. To nasze małe sekretne miejsce dawało mi dużo radości. Pływaliśmy, budowaliśmy zamki z piasku i graliśmy w piłkę.
Potem po prostu zniknęła. Wtedy nie rozumiałem, co się właściwie stało. Matki nagle zabrakło w moim życiu. Po latach dowiedziałem się, że zabrała sporą sumkę z konta ojca i wyjechała ze swoim kochankiem do ciepłych krajów. Biorąc to pod uwagę, muszę stwierdzić, że ojciec zachował się bardzo elegancko. Nigdy nie nastawiał mnie przeciwko matce. Tego, że uciekła z kochankiem i go okradła, dowiedziałem się od dziadka, gdy miałem dwanaście lat, i dopiero wtedy zacząłem ją nienawidzić. Wcześniej trochę za nią tęskniłem, jednak nigdy nie płakałem z powodu jej odejścia. Pokochałem moją nową, pomniejszoną rodzinę. Ojciec zastępował mi matkę, gdy było trzeba. Zawsze mogłem na niego liczyć. To on tłumaczył mi, jak podrywać kobiety, pomagał w nauce, chwalił i zawsze był w szkole, gdy odbierałem nagrodę dla najlepszego ucznia. Biegaliśmy razem, wspólnie powiększaliśmy naszą ogromną kolekcję filmów. To on odebrał mnie po imprezie, na którą wymknąłem się nielegalnie i upiłem prawie do nieprzytomności. Trzymał moją głowę nad sedesem i krył mnie przed dziadkiem, a później nie krzyczał. Nigdy. Po prostu zmusił mnie do przebiegnięcia dziesięciu kilometrów do szpitala. Zabrał mnie na salę, gdzie leżał pijak w delirium i zapytał, czy chcę tak skończyć. Znaczyło to dla mnie więcej niż jakakolwiek rozmowa. Zapamiętam ten widok do końca życia. Miałem wówczas czternaście lat i wywarło to na mnie spore wrażenie. Wciąż wymykałem się na imprezy, ale już nigdy się nie upiłem.
Ojciec nie wprowadzał dyscypliny. Nie było potrzeby. Byłem w niego wpatrzony jak w obrazek. To dziadek był tym surowszym. Jeśli już miałem dostać szlaban, to właśnie od niego, a ojciec nigdy nie negował jego zdania. Dziadek oglądał z nami filmy i uczył mnie gotować, w zasadzie cały czas byliśmy razem. Może ktoś nazwie moją rodzinę „nienormalną”, ale ja ją kochałem.
Mój ojciec jest lekarzem, podobnie jak dziadek, w dodatku ma szansę awansować na dyrektora szpitala. Pracowali dużo, jeździli na konferencję, ale rzadko razem, czasem nawet zabierali mnie ze sobą. Wciągnąłem się w medycynę, zanim jeszcze dobrze potrafiłem liczyć. W gimnazjum, zanim przyszła higienistka, to ja udzielałem pierwszej pomocy swoim rówieśnikom. Byłem w tym lepszy od nauczycieli. Chciałem zostać lekarzem, a ojciec i dziadek wspierali mnie w tych planach. Byłem pewny, że zawsze przy mnie będą, że nigdy mnie nie opuszczą, tak jak matka. Cóż… powiedzmy, że się pomyliłem.
Zapiąłem spakowany plecak i narzuciłem go na plecy. Spojrzałem na krzyżyk wiszący na ścianie, ściągnąłem go i przez chwilę się mu przyglądałem.
– Wiesz co? Nienawidzę cię. Odebrałeś mi go.
Cisnąłem krzyżykiem przez okno i wyszedłem ze swojego pokoju, wiedząc że nieprędko do niego wrócę. Dziadek i ojciec już na mnie czekali i zszokowani patrzyli na mój plecak. Nie spodziewali się tego.
– Wyprowadzam się natychmiast – oznajmiłem.
– Ty chyba sobie żartujesz! Masz szesnaście lat! – krzyknął dziadek.
– Tak, i nie mam rodziny, więc zamierzam żyć na własną rękę.
– Danielu… proszę, porozmawiajmy spokojnie… – zaczął ojciec błagalnym tonem.
– Nie. Nie ma mowy. Ty już wybrałeś, zostawiłeś mnie, więc ja też stąd spadam. Macie mi kupić mieszkanie i płacić alimenty. Taki jest wasz obowiązek. Do widzenia.
Wyszedłem z domu, wiedząc, że za mną nie pójdą, byli zbyt zszokowani. Kiedy się otrząsną, będą rozmawiać do późnych godzin wieczornych, starając się znaleźć wyjście z tej sytuacji. Zawsze tak robili.
Spojrzałem ostatni raz na dom i narzuciłem kaptur na głowę. Czułem, że łzy powoli spływają po moich policzkach. Ostatni raz płakałem, mając sześć lat, kiedy zostawiła mnie matka, później przestałem. Ojciec powiedział mi, że mężczyźni nie płaczą. Otarł moje łzy i zabrał mnie na lody. Teraz mam szesnaście lat i płaczę, bo ojciec mnie zostawił. Tym razem jednak nie ma kto mi otrzeć łez i powiedzieć, żebym nie płakał, a na lody mogę się co najwyżej zabrać sam.
Nauczono mnie, że najważniejszą wartością w życiu jest rodzina. Wychowano mnie w wierze katolickiej, zgodnie z którą należy kochać i szanować swoich rodziców, a teraz ta wiara odbierała mi najbliższą dla mnie osobę. Matka mnie zostawiła, a teraz Bóg odebrał mi ojca. Co to w ogóle za pomysł, żeby cholernie dobry lekarz, który na dodatek ma dorastającego syna, zostawał księdzem?!
Spojrzałem na gwiazdy. Ojciec powiedział mi kiedyś, że Bóg siedzi na chmurce i nas obserwuje, a na pewno słyszy nasze myśli. Wciągnąłem chłodne powietrze.
– Pieprz się! – krzyknąłem w stronę nieba.
Ruszyłem przed siebie. Pierwszy raz byłem naprawdę sam…