Cząstka prawdy - ebook
Cząstka prawdy - ebook
Powieść sensacyjno-obyczajowa z bohaterami znanymi z „Pięknych kłamstw” (W.A.B. VIII 2013).
Ridley, nowojorska dziennikarka, odbiera z zakładu zdjęcia, na których jest ze swym chłopakiem. Na fotografiach, robionych w różnych miejscach, zawsze jest też ktoś trzeci. Czy to możliwe, by był to Max, nie żyjący wuj Ridley?
Podejmując prywatne śledztwo, kobieta odkrywa straszną prawdę o swej rodzinie, prowadzącą do wielkiej, międzynarodowej afery. Pełna niespodziewanych zdarzeń, mocna powieść - ostrzeżenie przed "przymykaniem oczu" na rodzinną przemoc i wszelkie zło.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-178-7 |
Rozmiar pliku: | 496 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zastanawiała się, czy to możliwe, a co więcej, normalne, żeby dwadzieścia lat życia spędzić u boku kogoś, kogo chwilami kochasz bardziej niż siebie samą, a chwilami nienawidzisz tak mocno, że masz ochotę wziąć nową żeliwną patelnię i zdzielić go przez głowę. A może po prostu te myśli były przejawem jednego z przypadkowych, ale ostrych ataków zwiastujących menopauzę. Może zresztą zawinił fakt, że zdezelowany klimatyzator, o którego wymianę prosiła go od dwóch sezonów, nie radził sobie z kuchnią, gdzie na ogniu stały trzy rondle, a w piekarniku pieczeń wieprzowa.
Upał najwyraźniej nie robił na nim wrażenia: siedział przed samą kuchnią z „Timesem” w ręku, z nogami opartymi na stołku i z kieliszkiem merlota na stoliku obok. Nie mogę powiedzieć – zaoferował mi nawet pomoc, tyle że na swój nieskory do pomocy sposób: „Może ci pomóc?” (ale bez podnoszenia głowy znad wiadomości sportowych). Nie: „Co mógłbym zrobić” (podwijając rękawy) albo: „Ty sobie teraz na chwilkę usiądź, a ja wycisnę czosnek” (nalewając jej kieliszek wina). Tak sobie wyobrażała szczerą ofertę pomocy. Zależało jej, żeby nalegał. Szczególnie, że nigdy nie mogła sobie pozwolić na to, by się rozsiąść z kieliszkiem wina i czytać, podczas gdy on tyrałby, przygotowując jedzenie dla przyjaciół (jego przyjaciół, notabene), niezależnie od tego, czyby odrzucał jej oferty pomocy, czy nie.
Spojrzała na zegar; poczuła, że poziom jej stresu rośnie. Za godzinę mieli przyjść goście, a ona nawet jeszcze nie wzięła prysznica. Westchnęła i walnęła garnkiem o zlewozmywak. Mąż spojrzał znad gazety.
– Wszystko w porządku? – zapytał, wstając.
– Nie – mruknęła naburmuszona. – Jest gorąco, a ja muszę jeszcze wziąć prysznic.
– Okej. – Wyjął jej z ręki łyżkę cedzakową, a następnie objął ją wpół i obdarzył jednym ze swoich diabelskich uśmiechów, które zawsze poprawiały jej humor, żeby była nie wiadomo jak wściekła.
– Nie złość się – powiedział i pocałował ją w szyję.
Odsunęła się od niego na moment, udając obrażoną i niedostępną, ale bardzo szybko zmiękła.
– Jeżeli potrzebujesz pomocy, to dlaczego nie powiesz? – wyszeptał jej do ucha, wywołując u niej gęsią skórkę erotycznego podniecenia.
– Sam powinieneś wiedzieć – odparła, w dalszym ciągu nadąsana.
– Masz rację – mruknął w miejsce pomiędzy szyją a obojczykiem. – Przepraszam cię bardzo, w czym mógłbym pomóc?
– W czym? – Nagle poczuła się głupio. – Prawie wszystko jest już zrobione.
Odsunął się od niej, wyjął z szafki kieliszek i nalał wina.
– A co byś powiedziała na to? Ty zrobisz sobie prysznic, a ja pozmywam. Zajmę się tymi garami.
Wzięła od niego kieliszek i pocałowała go w usta. Po dwudziestu latach w dalszym ciągu lubiła jego smak (pod warunkiem, że akurat nie myślała o tym, żeby go zdzielić patelnią). Rozejrzała się po mieszkaniu położonym w West Village, którego większa część była widoczna nad barem dzielącym kuchnię od salonu i przestrzeni jadalnej. Niewielkie, ciasne mieszkanie zostało zagracone rzeczami w dobrym guście, książkami i zdjęciami, gromadzonymi w ciągu całego ich wspólnego życia. Duża kanapa i do kompletu mała kanapka były stare i zniszczone, ale w dobrym gatunku i wygodne, jak ramiona kogoś bliskiego. Stolik koktajlowy stanowił drugie wcielenie starych drzwi, kupionych kiedyś w antykwariacie w New Hope w Pensylwanii. Telewizor, tak jak i zainstalowany w oknie klimatyzator, był od dawna wymagającym wymiany dinozaurem. Sypialnię mieli tak małą, że ledwie mieściła łoże małżeńskie i dwa stoliki nocne zawalone książkami. Mogliby sobie pozwolić na coś lepszego, coś znacznie większego… w Brooklynie albo w Hoboken. Ale byli manhattańczykami z krwi i kości i nie wyobrażali sobie, by dzielił ich od miasta most albo tunel. Może to i głupie, ale biorąc pod uwagę powyższe sprawy, jak również fakt, że czynsz wynosił tylko sześćset dolarów miesięcznie (i to niezmiennie od 1970 roku), a to dlatego, że mieszkanie przekazał im brat Allena, który się przeprowadził do uroczego przerobionego ze stajni domu w Park Slope – no więc biorąc to wszystko pod uwagę, po prostu zostali w tym mieszkaniu. Marzenie o dzieciach nigdy się nie ziściło – jednym słowem, zabrakło powodów, by powiększać przestrzeń życiową. I dopiero ostatnio zaczęli odczuwać pewien dyskomfort.
Nowy gospodarz mianowicie, wiedząc, że za ich mieszkanie mógłby brać miesięcznie dwa albo nawet i trzy tysiące dolarów, nie spieszył się z jakimikolwiek naprawami w nadziei, że zmusi ich w ten sposób do wyprowadzki. Bo w starym domu i w starym mieszkaniu awarii nie brakowało – a to przepalił się bezpiecznik, a to coś ciekło, i tak w kółko.
Ostatnio częściej rozmawiali o przeprowadzce, ale ceny w mieście były porażające. W ich życiu bardziej liczyło się doświadczenie i podróże niż prestiżowe mieszkanie czy telewizor z płaskim ekranem. I chociaż dobrze im się powodziło – ona była reporterką od spraw kryminalnych piszącą dla różnych gazet miejskich, w tym ostatnio dla „Timesa”, a on zawodowym fotografem pracującym w reklamie – to przecież musieli dokonywać wyborów. Żyj dobrze, podróżuj wygodnie i odkładaj na emeryturę, nie przejmując się zbytnio mieszkaniem. Z dochowaniem wierności tej dewizie nigdy nie mieli problemów. Obejrzeli świat, ale w głębi serca dalej pozostali odkrywcami. Mając niewiele po pięćdziesiątce, byli dobrze przygotowani do tego, żeby w ciągu dziesięciu lat przejść na emeryturę, chociaż nigdy nie dorobili się żadnej nieruchomości.
O tym wszystkim myślała pod prysznicem i myśli te usposabiały ją pogodnie. Szczęśliwie podgrzewacz wody działał tego dnia bez zarzutu. Spodziewali się Elli i Ricka, przyjaciół Allena z college’u. Wiedziała, że przyjdą z butelką wina za sto dolarów, że Ella będzie miała na sobie coś wyjątkowo eleganckiego i kosztownego i że Rick znów zacznie opowiadać o swojej nowej zabawce, czymkolwiek się ona tym razem okaże. Nie wydawali się snobami, byli bezpretensjonalnymi dobrymi ludźmi, tyle że bardzo bogatymi, i to poczucie emanowało z nich falami, domagając się zauważenia, wymuszając porównania. Kiedy nie była w najlepszym nastroju, przeszkadzało jej to bardziej, niż powinno. Allen by tego nie zrozumiał; jego myślenie w tym kierunku nie działało. Potrafił się cieszyć sukcesami przyjaciół, ich zabawkami czy letnimi domami, jakby były jego własne. Nie wierzył w porównania.
Myślała o tym wszystkim, spłukując z włosów odżywkę. Nagle gdzieś w ich mieszkaniu, a może nad czy pod nimi rozległo się stukanie, na tyle głośne, że ją zaniepokoiło. Pewnie nawalił podgrzewacz wody albo coś u sąsiadów, pomyślała. Modliła się, żeby to nie byli goście, którzy przyszli za wcześnie. Albo gospodarz, który właśnie postanowił zakończyć awanturę o fatalny przeciek w łazience, dający im się we znaki, ilekroć sąsiedzi z góry brali prysznic. Dzisiaj zagrozili mu, że zawieszą płacenie komornego, dopóki nie usunie awarii. Rozmowa skończyła się tym, że gospodarz przeszedł na ojczysty język, jakiś bardzo szorstki i wschodnioeuropejski, krzycząc na nich, czego nie zrozumieli. Zatrzasnęli mu drzwi przed nosem, ale on jeszcze, zbiegając po schodach, nie przestawał wrzeszczeć.
– Ci wschodni Europejczycy są w gorącej wodzie kąpani – zauważył nieporuszony Allen.
– Może to już czas. Oprocentowanie jest niskie. Stać nas na dużą zaliczkę. Jack radził nam inwestować w papiery nieruchomości, żeby nie mieć kłopotów na emeryturze – powiedziała, mając na myśli ich doradcę finansowego.
– Ale co z kosztami obsługi długu… I kto nam zagwarantuje, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat ceny nie spadną? – przerwał i potrząsnął głową. – Nie moglibyśmy sobie pozwolić na kupowanie w mieście.
Wzruszyła ramionami. Była to stara rozmowa, w którą żadne z nich jakoś się szczególnie nie angażowało. Machnęła ręką i poszła na rynek na Union Square, żeby kupić produkty na kolację. W drodze powrotnej spotkała na ulicy gospodarza, do którego nawet próbowała się uśmiechnąć, ale minął ją, wrzeszcząc coś do telefonu komórkowego w swoim gardłowym języku.
Teraz wyszła spod prysznica, nakryła się ręcznikiem, drugim owinęła swoje długie rude włosy i przystąpiła do mycia zębów. Z salonu dochodziła muzyka stereo, więc pomyślała, że mąż nastawił ją głośniej, niż miał zwyczaj. Ale nie słyszała rozmowy, co przyjęła z wielką ulgą – bo to znaczyło, że nie ma jeszcze gości ani awanturującego się gospodarza. Po prysznicu poczuła się lepiej; uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Pomyślała, że nadal jest ładna – z dużymi zielonymi oczami, lekkimi piegami i wciąż niezłą cerą – jeśli nie liczyć kurzych łapek w kącikach ust i oczu.
Nucąc z radiem łatwo wpadającą w ucho melodię w wykonaniu jednego z dziecięcych laureatów programu Idol Ameryki, pomyślała, że to dziwne, że zamiast słuchać przez radio takiej piosenki, Allen nie nastawił jakiejś płyty Mozarta czy Chopina, co byłoby bardziej w jego guście. Allen jednak próbował czasem być „hip”, szczególnie kiedy miał przyjść Rick. Bo to właśnie Rick był hip – a przynajmniej za takiego się podawał. Nie chciała im mówić, że ten, kto używał słowa „hip” – z pewnością nim nie był. Ona z Ellą zawsze wymieniały dyskretne uśmiechy, ilekroć Rick i Allen udawali, że są na bieżąco w aktualnych trendach.
Tymczasem znów rozległo się stukanie. Tylko że tym razem bardziej przypominało ciężki łomot i dochodziło jakby z salonu. Otworzyła drzwi łazienki i zawołała męża po imieniu. Ale nie było odpowiedzi, za to teraz, kiedy drzwi do łazienki były otwarte, a ona szła w stronę kuchni, muzyka wydawała się jeszcze głośniejsza. Z sercem trzepoczącym jak ptak ponownie zawołała Allena.
Przed sobą dostrzegła coś leżącego na podłodze. Rękawiczka? Nie, ręka. Na podłodze leżała ręka jej męża. Od tej chwili wszystko zaczęło się dziać jakby w zwolnionym tempie. Pierwsza myśl, jaka przemknęła jej przez głowę, kiedy wyszła zza rogu i zobaczyła swojego męża leżącego na podłodze: zawał serca! Uklękła koło niego, a on zamrugał oczami w jej stronę, usiłując coś powiedzieć.
– Allen, wszystko będzie dobrze, kochanie… – próbowała go pocieszyć, zdumiona własnym spokojem. Jej głos zabrzmiał mocno, pewnie. – Zaraz wezwę pogotowie. Poczekaj, kochanie, nie przejmuj się.
Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie z dziwnym opanowaniem. W dzisiejszych czasach zawał nie musi oznaczać najgorszego. Brał przecież aspirynę. Pomoże mu usiąść i poda aspirynę, kiedy będą czekali na karetkę.
Ale w tym momencie zobaczyła pod nim kałużę krwi, a w jego oczach przerażenie. Chwilę później zauważyła stojących przy drzwiach mężczyzn.
Byli ubrani na czarno. Jeden z nich trzymał pistolet; drugi nóż z koszmarnym ząbkowanym ostrzem, czerwonym od krwi. Obaj mieli na twarzach kominiarki i blokowali jej dostęp do telefonu.
– Czego chcecie? – zapytała, czując, że opuszcza ją spokój. – Możecie dostać wszystko. – Rozejrzała się dokoła i pomyślała, że właściwie nie mają nic, co by przedstawiało jakąś wartość. Nawet jej ślubna obrączka była tylko zwykłym krążkiem ze złota. W portfelu miała dwadzieścia dolarów, a Allen z pewnością jeszcze mniej. Poczuła u swoich stóp ciepłą wilgoć i zorientowała się, że kałuża krwi, zbierająca się pod jej mężem, dotarła do niej. Allen był blady; oczy miał teraz zamknięte.
– Nie ruszaj się – powiedział jeden z mężczyzn; nie wiedziała nawet który. Cała sytuacja stała się jakaś mglista i nierealna. Próbowała myślami nadążyć za tym, co się działo. – I ani słowa.
Jeden z mężczyzn podszedł do niej szybko i zanim zdążyła się poruszyć, złapał ją za nadgarstek, obrócił do siebie i zarzucił na głowę czarną płachtę, wiążąc ją dokoła szyi. W głębi duszy wiedziała, o co chodzi. Tylko nie mogła w to uwierzyć. Poczuła u nasady szyi obezwładniający ból, przed oczami wszystkie gwiazdy, a potem już nic.1
Biegnę, ale zdaję sobie sprawę, że moje możliwości się kończą; ból w boku jest tak silny, że już kuleję; w płucach pali żywym ogniem. Nie słyszę jego kroków, ale wiem, że jest blisko. Nie mam wątpliwości, że w ten czy inny sposób towarzyszy mi całe życie. Ja jestem światłem, on cieniem. Współistnieliśmy, nigdy się ze sobą nie spotykając. Gdybym była grzeczną dziewczynką, taką, na jaką zostałam wychowana, nigdy bym go nie poznała. Ale za późno na żale.
Jestem na Hart Island w Bronksie, na miejskim cmentarzu dla bezdomnych i ubogich – w miejscu ponurym i przerażającym, znanym jako Potter’s Field. Jak tutaj wylądowaliśmy – to długa historia, ale wiem, że ta historia tutaj się skończy – może tylko dla niektórych, a może dla nas wszystkich. Przede mną majaczy wysoki opuszczony budynek, który jakby zapadał się w siebie. Noc jest ciemniejsza – na wiele sposobów – niż się to mieści w moim dotychczasowym doświadczeniu. Pod grubą pokrywą chmur kryje się skrawek księżyca. Niewiele widać, ale dostrzegam, jak on znika za zwisającymi krzywo na zawiasach drzwiami. Idę za nim.
– Ridley! – słyszę za sobą głos.
Ale nie odpowiadam. Idę naprzód aż do drzwi wejściowych domu. Waham się przez chwilę, patrząc na koślawy, zapadający się budynek, i zastanawiam się, czy aby nie jest za późno na to, żeby się obejrzeć za siebie.
I właśnie wtedy dostrzegam go przed sobą. Wołam, ale mi nie odpowiada, odwraca się tylko i wolno się ode mnie oddala. Idę za nim. Gdybym sobie ceniła swoje życie i zdrowe zmysły, pozwoliłabym mu odejść, mając nadzieję, że odwdzięczy mi się tym samym. Moglibyśmy wrócić do dawnego stanu rzeczy. On by żył w świecie, którego istnienia nawet nie podejrzewałam; ja żyłabym własnym życiem, pisząc artykuły do prasy, chodząc do kina, spotykając się z przyjaciółmi na drinkach.
Strach i złość walczą o lepsze w mojej piersi. Nienawiść ma wyraźny smak i konsystencję; pali mnie w gardle jak żółć. Przez chwilę słyszę głos kogoś, kogo kochałam: „Ridley, daj upust nienawiści i odejdź. To tylko sprawa jednorazowego wyboru. Oboje możemy to zrobić. Żeby żyć, nie musimy znać wszystkich odpowiedzi. Tak wcale nie musi być”. Po chwili zniknął mi z oczu.
Teraz wiem, że te słowa to były kłamstwa. Nienawiść nie odpuszcza. A odchodzenie nie należy do moich wyborów. Może nigdy nie należało. Może przez całe życie stałam na drodze tego pociągu towarowego, przytroczona do szyn, za słaba, za głupia i zbyt uparta na to, żeby chociaż próbować się ratować.
Wchodząc do budynku, mam wrażenie, że słyszę dudnienie silników okrętowych. Czuję słabą iskierkę nadziei i zastanawiam się, czy to nadciąga pomoc. Znów słyszę swoje imię, oglądam się i widzę swojego jedynego przyjaciela, który zbliża się do mnie niepewnym krokiem. Jest ranny i wiem, że pokonanie dzielącej nas odległości zajmie mu sporo czasu. Przez moment mam ochotę do niego podejść, pomóc mu. Ale wewnątrz słyszę ruch i jęki osiadającego budynku. Oddech mam płytki, przyspieszony. Wchodzę głębiej.
– Przestań uciekać, ty tchórzu! – wrzeszczę w gigantyczną ciemność. Ten krzyk w opuszczonym wnętrzu powtarza echo. – Chcę zobaczyć twoją twarz!
Mój głos odbija się od otaczających mnie powierzchni. Nie słychać w nim strachu ani rozpaczy, które odczuwam. Wydaje się silny i pewny. Zza paska dżinsów wyciągam broń. Metal jest ciepły od kontaktu z ciałem. Czuję w dłoni spluwę jako coś solidnego i słusznego. Po raz drugi w życiu trzymam w ręku broń z zamiarem jej użycia. Nie czuję się z tym lepiej niż za pierwszym razem, ale pewniej, wiem, że jeśli nacisnę spust, to wypali.
Wychodzi z cienia i porusza się cicho, płynie jak duch, którym jest. Robię krok w jego kierunku, a następnie zatrzymuję się i unoszę broń. W dalszym ciągu nie widzę jego twarzy. Kiedy księżyc przesuwa się przez wyrwę w pokrywie chmur, przez dziury w suficie wpada mleczne światło. Z ciemności wyłaniają się kształty. Posuwa się wolno w moją stronę. Nie uciekam, ale broń zaczyna drżeć w mojej dłoni.
– Nie rób tego, Ridley, nie będziesz potrafiła później z tym żyć.
Głos dochodzi zza mnie. Odwracam się i widzę kogoś, kogo nie spodziewałam się już w życiu zobaczyć.
– To nie twoja sprawa! – wrzeszczę i z powrotem odwracam się do człowieka, którego ścigałam.
– Nie bądź głupia, Ridley. Rzuć tę broń. – Dochodzący zza mnie głos jest pełen rozpaczy, łamie się z nadmiaru emocji. – Wiesz, że nie mogę pozwolić ci go zabić.
Rytm mojego serca reaguje na strach w jego głosie. Co ja robię? W ustach mam sucho od adrenaliny; czuję mrowienie na karku. Nie mogę strzelić, ale i nie mogę opuścić broni. Czuję potrzebę wydania krzyku, w którym byłby zawarty strach i gniew, frustracja i dezorientacja, ale wszystko więźnie mi w gardle.
Kiedy wreszcie zbliża się do mnie na tyle, że jest widoczny, patrzę na jego twarz. Absolutnie jej nie rozpoznaję. Wstrzymuję oddech, widząc, jak rozlewa się na niej szeroki okrutny uśmiech. I wreszcie dociera do mnie: jest tym człowiekiem, o którym mówią, że nim jest.
– O Boże. – Opuszczam broń. – Och, nie.3
Szkoda, że nie mogę wam powiedzieć, kiedy między mną a Jakiem zaczęło się psuć. Bo on mnie zdradzał albo ja go zdradzałam. Albo nagle zaczął się nade mną znęcać czy po prostu przestałam go kochać. Nic podobnego jednak się nie przydarzyło. Było raczej tak, jakby Jake zaczął stopniowo znikać, cząsteczka po cząsteczce. Nawet się specjalnie nie kłóciliśmy – nigdy nie byliśmy dla siebie niegrzeczni. Po prostu nasza miłość powoli traciła barwy.
Faktem jest, że Jake nienawidził mojej rodziny. Czemu się zresztą nie dziwię. Jednak to oni pierwsi go znienawidzili. I mimo że solidne śledztwo federalne oczyściło mojego ojca z jakichkolwiek zarzutów w związku z projektem „Na ratunek”, Jake nigdy do końca nie uwierzył w jego niewinność. (Gwoli wyjaśnienia: kiedy mówię o ojcu, zawsze mam na myśli Bena, mimo że moim biologicznym ojcem był Max. Ben jest i zawsze był moim ojcem w całym tego słowa znaczeniu. I podobnie, chociaż kobieta, którą znam jedynie ze słyszenia jako Teresę Stone, była moją biologiczną matką, to mówiąc o matce, mam zawsze na myśli Grace).
Muszę jednak przyznać, że żadna z tych osób nie zachowała się wobec mnie w stu procentach właściwie – dopuścili do tego, żebym pozostała w pewnym sensie przetrącona psychicznie i rozdarta między nimi. Próbowałam jakoś naprawić relacje z rodzicami, znaleźć neutralny grunt, po którym moglibyśmy się bezpiecznie poruszać, ale wtedy raniłam Jake’a. I odwrotnie: kochając Jake’a i żyjąc z nim, raniłam rodziców. (PS Mój brat Ace też nie znosi Jake’a. Ale on nienawidzi również rodziców. Jedyną osobą, której nie nienawidzi, jestem ja, a przynajmniej tak twierdzi).
Może to właśnie na tych przepychankach, na tej nieustannej próbie sił ucierpiały moje relacje z Jakiem. A może zawiniły tu różne obsesje Jake’a dotyczące jego własnej przeszłości, Maksa i projektu „Na ratunek”, tego wszystkiego, co tak bardzo pragnęłam usunąć nam z drogi. Będąc z Jakiem, miałam uczucie, jakbym szła w górę po ruchomych schodach jadących w dół.
Zastałam go w domu. Przekręcając klucz w zamku, słyszałam, jak idzie do drzwi.
– Rid – powiedział, kiedy weszłam do mieszkania i znalazłam się w jego ramionach. – Gdzie byłaś?
Przez chwilę trwałam w jego uścisku, napawając się zapachem, bliskością jego ciała. Jedyne, co się między nami nie zmieniło, to wciąż ten sam nienasycony apetyt na kontakt fizyczny, jaki od początku mieliśmy na siebie nawzajem. Obojętne, jak daleko byliśmy od siebie w sensie psychicznym czy emocjonalnym, nigdy nie opuściła nas gotowość do tego, żeby obcować ze sobą fizycznie. Miało to zapewne coś wspólnego z tak zwaną chemią, z tym, że nasze ciała tak bardzo do siebie pasowały. Ostatnio prawie nie było między nami spotkania, które by się nie kończyło seksem.
– Zostałam zatrzymana – powiedziałam, czując ciężar zmęczenia w rękach i w nogach.
Jake odsunął się ode mnie i nie zdejmując rąk z moich ramion, zajrzał mi w oczy.
– Zatrzymana? – powtórzył. – Powinnaś była zadzwonić, Ridley. Wiem, że ostatnio jest między nami nie najlepiej, ale się martwiłem. Spodziewałem się ciebie dziś po południu.
Spojrzałam na zegarek; dochodziła jedenasta.
– Nie rozumiesz, Jake, ja zostałam zatrzymana dosłownie, przez władze federalne. – Zaśmiałam się niewesoło.
– Co takiego? – zapytał ostro, patrząc na mnie ze zdziwieniem. – Dlaczego?
Wręczyłam mu kopertę i ruszyłam w stronę kanapy, na którą runęłam bezwładnie jak wór kartofli. Powiedziałam mu o swoim spotkaniu z agentem Grace’em i o wizycie w FBI. Znając jego obsesje, powinnam była raczej trzymać buzię na kłódkę, ale powiedziałam mu wszystko, prawdopodobnie dlatego, że był dosłownie jedyną osobą w moim życiu, z którą mogłam na ten temat w ogóle rozmawiać. Wszelkie tematy związane z Maksem czy wypadkami, które tak bardzo zmieniły życie nas wszystkich, stanowiły w mojej rodzinie tabu. Nawet Ace zasugerował, żebym „dała sobie spokój”, kiedy ostatnim razem usiłowałam go zapytać o sprawy, które mnie do tej pory prześladowały. Czy to nie dziwne, że ludzie najmniej dotknięci pewnymi wydarzeniami najbardziej chcą dać sobie z nimi spokój? Bo ja też przecież chciałam dać sobie spokój, ale po to, żeby wreszcie wyjść na prostą, możecie mi wierzyć. Wpadłam jednak w jakąś dziwną pułapkę między moimi rodzicami, którzy udawali, że nic się nie stało, a Jakiem, który uważał, że już nigdy więcej nic się nie stanie.
Skończyłam mówić i zamknęłam oczy; słyszałam, jak Jake przegląda zdjęcia. Ponieważ się nie odzywał, spojrzałam na niego i zobaczyłam, że usiadł na krześle naprzeciwko mnie. Udawałam, że nie widzę, jak mu jest gorąco w czarnym T-shircie i płóciennych spłowiałych spodniach, starałam się nie patrzeć na tatuaże, które wiły się wokół jego bicepsów, ginąc gdzieś w rękawie. Nie musiał mnie dotykać, żebym na niego reagowała.
– No i? – powiedział, podnosząc wzrok znad zdjęć i patrząc na mnie.
– No właśnie, co? – odparłam. – Nie byli w stanie sformułować zarzutów wobec mojego ojca, a zarzuty wobec Esme Gray okazały się tak słabe, że musieli ją wypuścić po dwudziestu czterech godzinach. Trudno, żeby ścigali Zacka za coś, co się zaczęło na długo przed jego urodzeniem. – Głęboko zaczerpnęłam tchu. – Rozpaczliwie poszukują kogoś, kogo by mogli oskarżyć, i w tym celu próbują nawet zmarłych wyciągać z grobów.
Nie chciałam nawet myśleć o Esme, pielęgniarce, która pracowała z moim ojcem, pomagając mu w klinice jeszcze na długo przed moim urodzeniem. Była też matką mojego dawnego chłopaka Zacka Graya. Swego czasu traktowałam Esme jako osobę bardzo mi bliską, bliższą nawet niż matka, była ona jednak mocno związana z ciemną stroną projektu „Na ratunek”, podobnie jak Zack. Nie mogę już utrzymywać bliskich kontaktów z żadnym z nich dwojga, a jest po temu więcej powodów, niż mogłabym tu wymienić.
Jake nie odpowiedział, oglądał tylko zdjęcia, jedno po drugim. Jego twarz przybrała dziwny wyraz – niby pojawił się na niej półuśmiech, ale oczy pozostały mroczne. Zauważyłam, że lekko potrząsnął głową. Ulicą przejechała karetka pogotowia na sygnale, na moment wypełniając mieszkanie dźwiękiem i światłem.
– O czym myślisz? – spytałam.
– O niczym – powiedział, odkładając zdjęcia na stół. – O niczym nie myślę – powtórzył.
Kłamał. Ukrył twarz w dłoniach, oparł łokcie na kolanach i westchnął głęboko. Usiadłam na skrzyżowanych nogach, przyglądając mu się.
– O co chodzi?
Spojrzał na mnie.
– Czy to jest on, Ridley? Czy to jest Max?
W jego głosie wyczułam nutę desperacji. I czegoś jeszcze. Czyżby to był strach?
– Nie – odparłam. – Oczywiście, że nie. Max nie żyje. Widziałam jego zwłoki w trumnie. Własnoręcznie rozsypałam jego prochy. Max nie żyje.
– Jego twarz była nierozpoznawalna, pocięta szkłem wskutek tego, że wyleciał przez przednią szybę. Twarz, którą widziałaś, została zrekonstruowana na podstawie fotografii.
– To był on.
Jake mówił prawdę. Ale ja poznałam dłonie Maksa, jego pierścionki, niewielką bliznę na szyi. Nie było otwartej trumny dla odwiedzających, ale wszyscy mogliśmy obejrzeć ciało, kiedy zostało przygotowane do kremacji. Ojciec załatwił pośmiertną rekonstrukcję zmasakrowanej twarzy, tak żebyśmy mogli rozpoznać osobę, którą żegnaliśmy. Z perspektywy czasu wydaje mi się to czymś koszmarnym (nie mówiąc już o wielkiej stracie pieniędzy), ale wtedy uważaliśmy to za słuszne.
– Bo jeśli to jest Max… – Jake zawiesił głos, nie przestając na mnie patrzeć.
– To nie jest Max – odparłam z mocą.
– Ridley. – Jake przetarł oczy. – Wielu rzeczy o tym człowieku nie wiesz.
Chwilami Jake mnie przerażał. To była druga przyczyna tego, że nasz związek zaczął się psuć. Nie, żebym się go bała fizycznie, ale intensywność jego obsesji przypominała jakiś naturalny kataklizm, coś, co mogło usunąć nam grunt spod nóg, otwierając przepaść. Zastanawiałam się, kiedy ta przepaść go pochłonie, a razem z nim i mnie.
– Wiesz co? – powiedziałam, wstając. – Teraz nie mogę tego z tobą zrobić.
– Ridley.
– Jake, chcę, żebyś zostawił mnie samą. – Otworzyłam drzwi.
– Posłuchaj… – zaczął, ale mu przerwałam, unosząc rękę.
– Nie, Jake, to ty posłuchaj mnie. Zrozum, ja nie mogę. Musisz iść. – Nie chciałam słyszeć, co miał mi do powiedzenia. Absolutnie.
Patrzył na mnie przez chwilę, a następnie skinął głową, wstał i podszedł do blatu oddzielającego kuchnię od części mieszkalnej. Wziął ze stołka swoją skórzaną kurtkę. Czułam się fatalnie; widziałam, że zrobiłam mu przykrość. Ale zmęczenie, jakie odczuwałam wcześniej, nie pozostało bez wpływu na mój nastrój. Marzyłam tylko o tym, żeby zamknąć oczy i zapaść się w błogosławioną ciemność.
– Musimy porozmawiać – powiedział, nachylając się do mnie już w drzwiach i całując w policzek.
– Zgoda – odparłam. – Jutro.
Wyszedł, a ja zamknęłam za nim drzwi. Przeszłam do sypialni, którą z nim dzieliłam. Zsunęłam buty i rzuciłam się na łóżko, zapadając się w puchową kołdrę. Nie wiem, jak długo szlochałam – ze zwykłego wyczerpania i smutku, który zagościł w moim sercu, grożąc, że go już nigdy nie opuści.
Musiałam zasnąć, bo w kilka godzin później obudził mnie telefon. Spojrzałam na zegarek: była 3.33 rano. Sięgnęłam do stolika nocnego i podniosłam słuchawkę, przekonana, że to Ace. Potrafił dzwonić dosłownie o każdej porze, co było charakterystyczne dla człowieka wychodzącego z uzależnienia, całkowicie skoncentrowanego na sobie. Ja, wychodząca z uzależnienia od pomagania innym, bez wahania podniosłam słuchawkę.
– Halo – powiedziałam.
Usłyszałam głośne zakłócenia na linii, dalekie głosy i muzyczkę. Spojrzałam, kto dzwoni, ale numer się nie wyświetlił.
– Halo? – powtórzyłam.
Dotarł do mnie czyjś oddech, po czym zaległa cisza. Odłożyłam słuchawkę i czekałam, aż zadzwoni ponownie, ale nie zadzwonił. Po chwili wstałam, umyłam zęby, rozebrałam się i weszłam pod kołdrę. Szybko zapadłam w niespokojny sen.