Duch przychodzi, kiedy chce, czyli... - ebook
Duch przychodzi, kiedy chce, czyli... - ebook
Opowieść napisana przez Iwonę Konarzewską - Bulczyńską to pełna optymizmu i dowcipu relacja z tego, co spotyka wielu Polaków, a mianowicie – z zarobkowego wyjazdu za granicę. Nie znajdzie się tu jednak ani mówienia o pieniądzach, ani klasycznego narzekania na zachodnich sąsiadów. Tutaj priorytetem jest człowiek, a w związku z tym wszelkie, będące nieodłączną częścią ludzkiego losu, perypetie – z gościnnym jednakże udziałem nadprzyrodzonym w postaci subtelnego kierownictwa Ducha Świętego. To On bowiem rzucił hasło, które sprawiło, że dzielna bohaterka emigracji postanowiła ostatecznie podjąć decyzję odmienną od tej, którą sugerował jej rozsądek. On również zdawał się udzielać niepozornej, lecz nieocenionej w swej wadze pomocy wtedy, gdy była ona najbardziej potrzebna. Opieka nad osobami starszymi nie brzmi bowiem jak zadanie błahe – i nie ma brzmieć, bo absolutnie takim nie jest. Co nie znaczy też, że jest katorgą i skaraniem boskim – bardzo często sytuacje są przecież tym, czym sami je uczynimy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7900-152-1 |
Rozmiar pliku: | 624 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy wychodziliśmy z cmentarza w Neunkirche (Niemcy), łzy zupełnie wbrew mojej woli i limitowi, lały mi się jeszcze po policzkach. Właśnie pożegnałam moją drugą niemiecką podopieczną, Almę.
Wieczorem tego samego dnia siedziałam już na kanapie w nowym domu. Gospodarze – starsze małżeństwo – podejmowało właśnie decyzję, czy to ja będę z nimi mieszkać i służyć im pomocą.
Stres po przeżyciach ostatnich tygodni bił 300% na liczniku. Jutro czekał mnie powrót do kraju, ale jeszcze dziś musiałam podjąć decyzję pod tytułem: „co dalej?”
Wszystkie opcje rozumowe, zdroworozsądkowe i prawne mówiły „nie”, to nie jest praca dla ciebie.
Ale… Zawsze w takich sytuacjach pojawia się jakieś „ale”. Tak więc pojawiło się i tym razem. Tak więc ale…. gdy usiadłam na kanapie w mrocznym pokoju, razem z obojgiem staruszków w kondycji, delikatnie mówiąc, „średniej”, w moim sercu usłyszałam ten właśnie Głos: „Tu jest twoje miejsce”.
No, naturalnie. Turbowałam się z owym Głosem. Kłóciłam się w duszy, opierałam się, wydając moje ludzko rozumowe argumenty, które brzmiały: babcia z dużą demencją, która to powoduje „reset” pamięci co 3 minuty, do tego jest niewidoma, troszeczkę chodząca i na dokładkę dziadek, który widzi troszkę na jedno oko, chorujący na serce, astmę, po akcji reanimacyjnej… podsumowując, OIOM w wersji domowej.
Pespektywa przedstawiona mi przez Mechtild, niemiecką pielęgniarkę, jest taka:
jak Babcia ma swoje demencyjnie odlatujące „fazy”, dziadek się denerwuje i „pada” – w takich momentach mam komplet – dwoje ludzi do rzeczywistej „intensywnej” opieki.
Tak więc nic dziwnego, że mój ROZUM przemawiał całkiem poważnie: „Kobieto! To samobójstwo!” Hm…… ale mój DUCH słyszał: „To twoje miejsce.”
Decyzja musiała zapaść już dzisiaj. W tej chwili! Tak więc, tradycyjnie, zapadła. Moja dusza zawiązała mocno sznurkiem posłuszeństwa Duchowi Św.: moje oczy, uszy i rozum. I odpowiedziałam „tak”, zgodziłam się.
Skok w… nieznane i to bez spadochronu.
Rozdział 2 Bhłe… niedobre, czyli kubek
Kubek smakowy. Taka sobie, niby mała rzecz, a cieszy… lub też… nie.
Jak się okazało, moi domownicy w zakresie rozumienia pojęcia „cieszy” mieli zupełnie inne doświadczenie niż ja.
Gorliwość mojej modlitwy do Ducha Świętego o dar umiejętności gotowania, musiał więc wzrastać z gwałtownością średniej okołoziemskiej (czyli 8 km/s).
No i po „przestawieniu” się na gotowanie typowo niemieckich potraw, w typowo niemieckim scenariuszu, zaczynałam odczuwać ulgę.
Zresztą, ulga to chyba niewłaściwy wyraz, gdyż owe towarzyszące mi uczucie często powiązane było ze swojego rodzaju szokiem „termicznym”.
Tak, aby zobrazować: kiedy już ustaliliśmy, że np. na obiad będą placki ziemniaczane, dopytywałam, co do nich przygotować: śmietanę, cukier czy coś mięsnego?
Podniesione brwi staruszków i regularny „wytrzeszcz” oczu sugerowały, że znów nie trafiłam.
Do placków ziemniaczanych – stwierdzili prawie chóralnie – oczywiście musi być zimny mus jabłkowy!
Uh… moja mina i żołądek musieli wiele „przerobić” (jelita zresztą też), zanim moja cielesność zaakceptowała ten scenariusz.
Drugim szokiem termicznym były smażone kiełbaski, do których, jak się okazało, nie pasuje nic innego, tylko kartoffelsalat. Czyli gorąca kiełbaska plus zimne ziemniaki z majonezem…
Górę hardcorowych propozycji wieńczyły bułki serowe, do których wędliny nie pasują, a miód i jajko na twardo – jak najbardziej.
Hm…. po paru tygodniach podobnych scenariuszy i nadal nieotwartej puszki z Eintopf (czyli zupą „jakąś”)… stwierdziłam, że się aklimatyzuję.
Moja odzież aklimatyzowała się gorzej. Efektem ubocznym tego mozolnego przystosowywania się stały się tendencyjnie (uważam) kurczące się części mojej garderoby. Na szczęście wagi łazienkowej nie posiadam, tak więc wszelkie inne prawdopodobieństwa mogące być przyczyną tego „odzieżowego spisku”, na razie należało odrzucić.
Usiadłszy wygodnie na kanapie, stwierdzam, że najbardziej widocznie zdolności z Ducha Świętego do tych „specjalnych” zadań kulinarnych przydarzyły mi się, kiedy…
Zapraszamy do skorzystania z oferty naszego wydawnictwa.
Wydawnictwo Psychoskok