Duchy przeszłości - ebook
Duchy przeszłości - ebook
Co łączy morderstwo, miłość do futbolu, stolarstwo, wyścigi konne, dużo długów i złe doświadczenia z alkoholem?
Protagonista powieści Petera Temple, John Irish, to facet po przejściach, prowadzący dość zadziwiające życie, aczkolwiek niekoniecznie do niego przywiązany. Po stracie żony Irish topi smutki w alkoholu. Kiedy udaje mu się wyjść na prostą, na automatyczną sekretarkę nagrywa mu się dziwny człowiek, wyraźnie potrzebujący jego pomocy. To Danny McKillop, dawny klient Jacka, skazany za potrącenie dziewczyny ze skutkiem śmiertelnym. Irish oddzwania do mężczyzny następnego dnia, jednakże ten już nie żyje. O Dannym krążą dwie sprzeczne opinie: z jednej strony, to alkoholik, awanturnik i kapuś, z drugiej – przykładny mąż i ojciec. Jak się okazuje, są osoby, które nie wierzą w jego winę, mimo że istniały niepodważalne dowody. Kto zatem mówi prawdę? Wszystko wskazuje na to, że Danny się czegoś obawiał...
Czy komuś zależało na tym, by się go pozbyć?
Jeden z najlepszych twórców kryminałów na świecie.
„The Times”
Po przeczytaniu nowych powieści Michaela Connelly’ego czy Martina Cruza Smitha, muszę stwierdzić, że Temple to ta sama liga. Australia jest jeszcze daleko w tyle, ale ten facet to światowa klasa.
„Washington Post”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-051-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Twarz Eddiego nie wyglądała dobrze. Kilkakrotnie skaleczył się przy goleniu, a drobne, krwawiące ranki zalepił strzępkami papieru toaletowego, na których teraz lśniły purpurowe rozetki. Reszta też nie prezentowała się najlepiej. Krótki, pękaty korpus opinała wymięta, wczorajsza koszula w prążki, zestawiona z wiśniowymi spodniami od piżamy. Całość, o jakiej lepiej szybko zapomnieć.
– Tak? – spytał poirytowanym tonem kogoś, komu przerwano lekturę w samolocie lecącym do Tokio, Zurychu albo Mediolanu. Ręce trzymał za plecami, podtrzymując opadające spodnie.
– Marinara, tak? – Wskazałem palcem kieszonkę koszuli, na której zdążył już zaschnąć wspomniany sos.
Popatrzył na mój palec, a potem spojrzał mi w oczy. Już wiedział. W kąciku jego ust pojawił się czubek języka. Widać Ed zamierzał oblizać górną wargę, ale się zawstydził i rozmyślił.
– Proszę wejść – rzekł dużo łagodniejszym tonem. Cofnął się w głąb hallu. Wyciągnął zza pleców prawą rękę i wycelował pistolet w mój rozporek. – Właź albo odstrzelę ci jaja.
Zaskoczony, zerknąłem na broń. Wyglądała na albańską. Gruchot, który w każdej chwili mógł wystrzelić, ot tak.
– Pan Sabbatini? Pan Michael Sabbatni? – spytałem. – Przyszedłem w sprawie debetu na pańskiej karcie.
– Właź. – I znów machnął pistoletem.
Przesunął się, robiąc mi miejsce, a potem ruszył za mną w głąb domu. Przez nijaki korytarz przeszliśmy do saloniku zapchanego skórzanymi meblami w pastelowych kolorach.
Eddie zatrzymał się na środku pokoju. Ja też stanąłem i odwróciłem się twarzą do niego. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Chodzi wyłącznie o pieniądze. Celuje pan w przedstawiciela firmy windykacyjnej. Grozi za to kara więzienia. Jeśli nie życzy pan sobie omawiać warunków spłaty, z przyjemnością poinformuję o tym moich pracodawców.
Eddie potrząsnął lekko głową.
– Jak mnie znalazłeś?
Zamrugałem, udając zdziwienie.
– Nie szukałem pana, panie Sabbatini. Mamy pański adres. Przysyłamy panu wyciągi z konta.
Eddie przesunął tupecik i podrapał się w łysinę. Zauważyłem na niej kilka przerzedzonych kępek wszczepionych włosów.
– Muszę cię zamknąć – uznał po chwili. – Ręce na głowę.
Posłusznie wykonałem polecenie.
– Idź przed siebie. Już.
Trzymał się w bezpiecznej odległości. Kiedy dotarłem do drzwi kuchennych, był dobre półtora metra za mną. Wokół walały się puste butelki po szampanie – Perrier Jouët, Moët et Chandon, Pol Roger, Krug… Żadnego przywiązania do marki ani szacunku dla budżetu ojczyzny. Na blacie po mojej prawej zauważyłem butelkę Pipera.
– Obróć się w prawo – zakomenderował Eddie.
Wypełniłem polecenie, korzystając z okazji. Ledwie Eddie przestąpił próg kuchni, wziąłem szeroki zamach i rąbnąłem go flaszką Pipera prosto w szczękę. Albański gruchot wypalił Panu Bogu w okno, czyniąc przy tym nie więcej hałasu niż zamknięte z trzaskiem drzwi. Eddie wypuścił go z dłoni, żeby złapać się za twarz. Chwyciłem go za koszulę, obróciłem i wbiłem mu prawe kolano w kręgosłup, chwytając za resztki włosów i odginając do tyłu. Zwalił się ciężko na podłogę. Już miałem go kopnąć dla przykładu, kiedy nagle spłynęła na mnie fala spokoju i postanowiłem mu tego oszczędzić.
Eddie stękał i jęczał, ale przecież od butelki po szampanie nikt jeszcze nie umarł. Złapałem go za nogi, wyciągnąłem z kuchni i zamknąłem w łazience po drugiej stronie korytarza.
– Hej, koleś! – Dobiegł po jakimś czasie zza drzwi jego słaby głos. – Powiesz mi, jak się nazywasz?
– Popełniłeś błąd, Dollery. Gdzie forsa?
– Zaczekaj. Daj mi chwilę.
W lodówce znalazłem jedzenie na jakieś dwa, trzy tygodnie. Głównie mrożonki i gotowe dania. Desery z Kolumbii. Na podłodze sypialni i przylegającej do niej łazienki mnóstwo brudnych koszul i gaci. W szafie z przesuwnymi lustrzanymi drzwiami – trzy garnitury, dwie tweedowe marynarki oraz kilka par spodni w jednym rozmiarze. Na kolejnych wieszakach fartuszek pielęgniarki, uniform Sally z Armii Zbawienia, kostium pokojówki i coś, co wyglądało na mundur galowy kobiety oficera Waffen SS. Obok czarna bielizna, w tym kilka sztuk skórzanej, oraz czerwony pas do pończoch. Mój szacunek do pani Pick, kwiaciarki i sygnatariuszki aktu wynajmu domu, rósł z każdą chwilą. Widać było wyraźnie, że kobieta ma dobrą rękę. Pewnie do roślin też.
Kiedy mijałem łazienkę, wracając z pralni, w której przejrzałem stosy brudnej bielizny, zza drzwi znów dobiegł mnie głos Eddiego.
– Słuchaj, koleś. Nie chciałbyś być bogaty?
Słuch miałem świetny. Przystanąłem.
– Kontakt z ludźmi takimi jak ty, Dollery, dostatecznie wzbogaca moje wnętrze.
– Nie picuj. Naprawdę to zrobisz?
– Co?
– Wykończysz mnie?
Jak na byłego księgowego, nie grzeszył zbyt bogatym słownictwem.
– Nie tragizuj. Za dużo śniegu ostatnio wciągnąłeś.
– Jezu! Dasz mi jeszcze szansę?
Usiadłem w salonie i zadzwoniłem do Belvedere Investments, mojego tymczasowego pracodawcy. Pani Davenport obiecała, że Wootton wkrótce do mnie oddzwoni. Zanim została jego sekretarką, spędziła dwadzieścia lat w recepcji przychodni wenerologicznej. John Edgar Hoover¹ wiedział znacznie mniej niż ona.
Czekając na obiecany telefon, rozejrzałem się trochę po domu. Potem usiadłem przy telefonie i zapatrzyłem się w okno z widokiem na Mabberley Court. Pustka. Ani śladu ruchu. Kątem oka zauważyłem tylko drgnięcie zasłon w domu naprzeciwko, tak sterylnie czystym i otoczonym tak zadbanym trawnikiem, że równie dobrze mógł być Grobem Nieznanego Mieszkańca Przedmieść.
Rozległ się dzwonek telefonu.
– Jack, chłopcze, obyś miał dobre wieści. Mów śmiało. – Wootton siedział chyba w pubie.
– Dollery myśli, że przyszedłem go zabić.
– Znalazłeś go? To świetnie.
– Mogłeś mnie ostrzec, że ma broń, Cyrilu. I że czuje się osaczony. Doliczę do stawki pięć procent ekstra za wstrząs, jakiego doznałem, gdy wycelował we mnie lufę pistoletu.
Wootton zaśmiał się chrapliwie.
– Eddie to oślizgły mały krętacz, ale nie skrzywdziłby muchy. Tacy jak on zawsze spodziewają się najgorszego, bez przerwy mają wyrzuty sumienia i po kryjomu wciągają cukier puder zamiast koki. Znalazłeś coś ciekawego?
– Damskie fatałaszki.
Wootton znów się roześmiał.
– To jedna z jego słabości. Pewnie miał je też na sobie.
Mabberley Court zwilgotniała od deszczu. Na ganku idealnego domu naprzeciwko pojawił się wielki biały kot.
Wychodząc, zatrzymałem się przy drzwiach łazienki, by pogadać z Eddiem. Mimo wszystko czułem niechętny szacunek do faceta, który zakłada kwiaciarnię po to tylko, żeby przebierać się w stare mundury Ilse Koch i zakładać pod nie skórzane figi z dziurą w kroku.
– Dollery! – zawołałem. – Radzę ci chętniej współpracować z ludźmi, którym kradniesz forsę. Nie strasz więcej pukawką ich wysłanników.
– Zaczekaj! Nie odchodź! – odkrzyknął. – Oddaj mi spluwę, to powiem ci, gdzie leży dziesięć kawałków. Przejdź od tyłu i podaj mi ją przez okno. Dziesięć kawałków, stary. Gotówką. W używanych banknotach.
– I tak wiem, gdzie znaleźć te dziesięć kawałków. Tacy jak ty trzymają je w zmywarkach. A siedemdziesiąt tysięcy upychają w otworach wentylacyjnych. Wootton wyliczył, że jesteś mu winien dwadzieścia kawałków. Wsunę pod drzwi kwit na osiemdziesiąt i długopis. Podpisz.
Przez chwilę w łazience panowała cisza.
– Powiedz mu, że oddam co do centa – zaskomlił wreszcie Eddie.
– Sam mu to powiedz. Podpisz.
Posłuchał i przepchnął papier na korytarz.
– Jeszcze długopis.
Kolejny ruch pod drzwiami.
– Dziękuję i do widzenia, panie Dollery.
Krzyczał coś, gdy zamykałem frontowe drzwi, ale nim doszedłem do auta, wrzaski ucichły. Biały kot przyglądał mi się z drugiego końca ulicy. Ruszyłem Mabberley Court. Dwie godziny później siedziałem już na trybunach toru wyścigowego w Pakenham, obserwując konia o imieniu New Ninevah, który w swojej pierwszej gonitwie był siódmy.
Następnego dnia poleciałem do Sydney, żeby pogadać z kimś, kto prawdopodobnie widział tragiczną w skutkach awanturę na parkingu przed centrum handlowym w Melton. Liczyłem, że uwinę się w góra sześć godzin. Zajęło mi to dwa dni. I oberwałem, bo facet omal nie rozwalił mi lewego ramienia kijem bejsbolowym. Aluminiowym, na japońskiej licencji. Kiedyś nigdy by mi się to nie przytrafiło. Dostałbym najwyżej drewnianym kijem do krykieta, owiniętym czarną taśmą izolacyjną. Albo i to nie, bo po prostu dawniej nie wziąłbym takiej roboty.
* * *Wróciłem do Melbourne w sobotę o 17.30. Po drodze z lotniska wysłuchałem podsumowania wyników rozgrywek futbolowych. Drużyna Fitzroy rozpoczęła sezon spektakularną porażką, oznajmił komentator. Miałem ochotę go wyłączyć. Interesował mnie wyłącznie wynik dzisiejszego meczu! Odpowiedź nadeszła znacznie później: Fitzroy przegrało siedemdziesiąt osiem do stu czternastu.
Skręciłem w Royal Park, objechałem uniwerek i Carlton Street i dojechałem do pubu Książę Pruski. Był to jeden z niewielu pubów w Fitzroy, który nadal utrzymywał się wyłącznie ze sprzedaży piwa. Większość pozostałych dawno już zmieniono w knajpki tajskie lub włoskie z kolorowymi nadrukami z menu na szybach.
Zaparkowałem auto przecznicę wcześniej, stając dwoma kołami na chodniku, po czym pieszo doszedłem do pubu. Prowadziła mnie do niego smużka niedającego się z niczym pomylić zapachu: kwaśny odór rozlewanego przez setki lat piwa. Pijali tu mój dziadek i ojciec. Śniada twarz tego ostatniego, zastygła w wyrazie skupienia, patrzyła na mnie z wyblakłych fotografii drużyny futbolowej Fitzroy z lat czterdziestych, wiszących obok drzwi z napisem „Dla panów”.
Dziś już niewielu kibiców Fitzroy pamiętało mojego ojca, a jeśli go pamiętali, odnosili się do mnie z pogardą, uważając, że do pięt mu nie dorastam. Przy barze siedziało trzech takich weteranów, pogrążonych we wspomnieniach nad szklaneczką złocistego płynu. Kiedy stanąłem w drzwiach, strzepując z rękawów krople deszczu, patrzyli na mnie tak, jakbym osobiście odpowiadał za trzydziestosześciopunktową porażkę Fitzroy w meczu z Carlton.
– Trzy przejęcia z rzędu – mruknął Eric Tanner, który siedział najbliżej drzwi. – Grali jak ostatnie cioty. Gdzieś ty się, u diabła, podziewał?
– Przykro mi. Miałem robotę.
Wszyscy panowie, których łączny wiek przekraczał pewnie ze dwieście dwadzieścia lat, spojrzeli na mnie jak na komendę z tym samym wyrazem oczu. Tak patrzą kumple na chłopaka, który stoi i gada z dziewczyną, podczas gdy inni męczą się na boisku.
– Poleciałem do Sydney załatwić pilną sprawę. – Równie dobrze mogłem powiedzieć, że wyszedłem ze świnią szukać trufli, bo i tak nie zaszczycili mnie uwagą.
– Szkoda, że nie wziąłeś ze sobą chłopaków z drużyny – oznajmił Wilbur Ong.
– Czy jakakolwiek robota jest pilniejsza od rozgrywek? – spytał z niedowierzaniem Norm O’Neill. Dla siedzących przy barze weteranów futbolu wyjazd z Melbourne podczas sobotnich meczów był mniej więcej tak samo kuszący jak kursy samodoskonalenia się w pracy.
Zerknąłem na barmana Stana. Stał w przejściu prowadzącym do kuchni i podniesionym tonem rozmawiał z żoną, Liz. Ze swojego miejsca widziałem tylko połowę jej twarzy i ironiczny grymas skrzywionych z niesmakiem ust. Stan rzucił jeszcze jedno słowo, po czym pożeglował majestatycznie za bar. Był wielkim facetem o rzednących włosach i małym, okrągłym nosku, doklejonym do mięsistej twarzy jakby przypadkiem. Pub należał do jego ojca, Morrisa, który miał już osiemdziesiąt sześć lat, ale nie chciał sprzedać synowi lokalu, a co gorsza, ku wiecznemu oburzeniu Liz, nie miał najmniejszej ochoty umrzeć w porę.
– Chłopcy za tobą tęsknili – zagadnął.
– Powiedzieli mi nawet, jak bardzo – odparłem. – Wyczyściłeś już rury? – dodałem, bo jego piwo od kilku tygodni miało dziwny smak.
Spojrzał na mnie z politowaniem.
– Przez te rury można by karmić niemowlę. Kazałem je przeczyścić parą pod ciśnieniem. Facet, który to zrobił, mówił, że nic z nich nie wyciekło, co nie przeszkodziło mu zedrzeć ze mnie za usługę. – Postawił na barze pierwszą pełną szklankę. – Dzwonił ten twój Angol, Wootton. Prosił, żebyś się odezwał, gdy wrócisz.
– Taki z niego Angol, jak i z ciebie. Jego stary uczył obróbki metalu w Preston Tech.
– Szkoda że mój też nie uczył w Preston Tech – burknął Stan z ironią. – Nie musiałbym tu sterczeć i godzinami wysłuchiwać ględzenia staruchów o jakichś piekielnych meczach sprzed sześćdziesięciu lat.
Zadzwoniłem do Woottona z klitki zapchanej starymi rachunkami, ulotkami i pocztą, którą Stan nazywał szumnie swoim biurem. Pod telefonem znalazłem biuletyn piwowarów z 1954 roku.
– Pan Wootton wielokrotnie próbował się dziś z panem skontaktować – oznajmiła pani Davenport. – Sprawdzę, czy jest wolny. Proszę zaczekać.
– Wolny niczym ptak pośród chmur – rzuciłem, nie wiedzieć po co.
– Słucham? – spytała pani Davenport, nie okazując zdziwienia.
– To cytat z wiersza pewnego amerykańskiego poety, E.A. Presleya.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła starannie odmierzona chwila ciszy, dowodząca, że moja lekceważąca postawa została odnotowana. Potem nagle odezwał się Wootton:
– Po co ci automatyczna sekretarka, skoro i tak nie oddzwaniasz? Byłem tak zdesperowany, że zadzwoniłem do speluny, w której pijesz.
– Właśnie z tej speluny dzwonię.
– Wypełzniesz z niej do poniedziałku, żeby załatwić małe zlecenie?
– Czyżbym wyczuwał w twoim tonie irytację szefa na leniwego pracownika? Może najpierw podziękuj mi za paczkę, którą podesłałem ci w czwartek. Potem dopiero pomówimy o kolejnym zadaniu.
– Dziękuję – odparł tonem pozbawionym bodaj odrobiny wdzięczności. – Sądzę, że hojna zapłata wynagrodzi ci wszelkie niedogodności.
– Ustalona stawka nie dotyczyła starcia z miłośnikiem lateksu uzbrojonym w wielki rewolwer. Wyjaśniłem ci to przez telefon.
– Nieszkodliwy z niego grubas.
– Nieszkodliwe grubasy nie noszą w gaciach broni.
Przekomarzaliśmy się tak jeszcze przez jakiś czas. Potem wróciłem do baru, wypiłem piwo i zjadłem zapiekaną kanapkę z serem, wyczarowaną przez zręczne ręce Liz z trocin i plastiku. Byłem już przy drzwiach, gdy Stan nagle o czymś sobie przypomniał.
– W czwartek szukał cię tu jeszcze jeden gość. Powiedział, że zajrzy do biura.
– Jak się nazywał?
– Nie mówił, a ja nie pytałem. Sądziłem, że jeszcze wróci.
– Jak wyglądał?
Stan zamyślił się na chwilę, marszcząc czoło.
– Mały. I niebezpieczny.
– Jak połowa ludzi, których znam.
Wróciłem do domu pachnącego starymi książkami. Ich zapach przeniósł mnie w przeszłość do czasów, gdy zaczynałem karierę i musiałem często grzebać w aktach upchniętych w kartonach ustawionych jeden przy drugim jak trumny w krypcie. Zostawiłem torbę w sypialni i otworzyłem okna w salonie. Ziąb wpadł do środka jak żywa istota. Przy końcu ulicy z szumem przemykały samochody. W świetle ulicznych latarni strugi deszczu wyglądały tak, jakby wyrastały z chodnika w kolorze rekiniego grzbietu.
Zrobiłem sobie drinka z whisky, lodu i wody z kranu. Opadłem na sofę przy telefonie. Maleńka czerwona lampka automatycznej sekretarki migotała niespokojnie w mroku. Wyciągnąłem rękę, by odtworzyć wiadomości, ale zmieniłem zdanie. Co mi tam! Zaczekam z tym do jutra.
Dopiłem whisky, zrobiłem sobie kakao i poszedłem z nim do łóżka. Czułem się zmęczony i samotny. Potrzebowałem aż sześciu stron boliwijskiej powieści psychologicznej, by wreszcie odpłynąć w sen.
* * *Niedzielę spędziłem na słodkim nieróbstwie. Wałęsałem się po domu i co jakiś czas bez przekonania użalałem się nad sobą. Przez godzinę pisałem list do córki mieszkającej w Queensland. Claire była kucharzem na kutrze pływającym w okolicach Port Douglas. Wyobrażałem ją sobie jako smukłą piękność o kruchych nadgarstkach szerokości męskich knykci, otoczoną blondwłosymi, ogorzałymi olbrzymami, z oczami zimnymi jak u rekina. Przypomniałem sobie, jak po raz pierwszy spotkałem jej matkę na plaży w Bells Beach. Wokół niej leżeli na brzuchach napakowani testosteronem surferzy, kryjący w piasku potężne erekcje.
Zanim zasiadłem do pisania, po raz kolejny przeczytałem ostatni list od Claire. Zbyt często wspominała w nim o kapitanie kutra, Ericu. Dlatego też pod koniec własnej epistoły delikatnie nadmieniłem, że nadmierna bliskość zakłóca czasem trzeźwość sądów. Choć pewnie nie miałem powodów do narzekań – ten jej Eric załatwił sobie przynajmniej jakąś robotę.
Potem poszedłem do najbliższej skrzynki wysłać list. Ponure niebo wisiało ciężko nad ziemią, wiatr szarpał nagie drzewa. W parku nie było żywej duszy. Przy stole nieopodal placu zabaw siedzieli tylko mężczyzna z jakimś chłopcem. Mały jadł coś z piankowego pudełka, wbijając spojrzenie w blat stołu. Mężczyzna palił papierosa. W pewnej chwili podniósł dłoń i pogładził dziecko po włosach.
Wróciłem do domu. Czerwone światełko automatycznej sekretarki przyciągnęło mój wzrok już od progu. Wcisnąłem guzik i ciężko opadłem na kanapę.
Jack, mówi Andrew. Mam nadzieję, że już wróciłeś. Podesłałem ci klienta. Gość nazywa się Andropolous. Parę razy przymknęli mu kuzyna za wyłudzenie. Andy nie ma nic przeciwko. Gotówka do ręki. – Pauza. – A przy okazji: Helen zwinęła żagle. Zadzwoń, gdy dotrzesz do domu. Trzymaj się. Aha, moja sekretarka mówiła, że szukał cię tu jakiś facet, McKillop. Pewnie były klient. Na razie.
Głęboki głos automatycznej sekretarki dorzucił: czwartek, 23 lipca, godzina osiemnasta dwadzieścia. Andrew Greer, były wspólnik z kancelarii.
Jack, stary, mówi Danny McKillop. – Pauza. – Danny. Ucieczka z miejsca wypadku w 1984. Wyszedłem. Mówiłeś, że jakby co, mogę walić do ciebie jak w dym. Mam trochę kłopotów. Zadzwoń, proszę. Mój numer to: 9419 8432. Odezwij się. Najlepiej dzisiaj. Trzymaj się.
A maszyna dodała: czwartek, 23 lipca, godzina dziewiętnasta czterdzieści siedem.
Wyłączyłem sekretarkę. Danny McKillop. Ucieczka z miejsca wypadku. Nic mi to nie mówiło. Był moim klientem. I poszedł siedzieć. Pełno takich kręciło się po mieście. Ponownie wcisnąłem guzik sekretarki.
Jack, mówi Laurie Baranek. Gościa trzeba trochę przycisnąć z ugodą, rozumiesz? Poupierajmy się przy paru zarzutach. Musi wiedzieć, że jeśli się nie dogadamy, wpadnie po uszy w gówno. Zadzwoń do mnie, ale nie do pracy. Na komórkę.
Piątek, 24 lipca, czternasta dwadzieścia osiem. Laurie Baranek, handel warzywami i spekulacje na rynku nieruchomości.
Jack, tu znowu Danny. Danny McKillop. Zadzwoń koniecznie, o każdej porze. – Pauza. – Mam poważne kłopoty. Spotkajmy się w Brunswick, na parkingu przed barem hotelu Pod Bohaterem Trafalgaru. To przy drodze do Sydney. Może być dziś o siódmej? Nie wciągałbym cię w to, ale serio, nie wiem już, co robić. Na razie.
Głos z sekretarki dorzucił, że wiadomość nagrano w sobotę, dwudziestego piątego lipca, o piętnastej czterdzieści sześć.
Więcej wiadomości nie było, nagrała się tylko cisza i kilka pomyłek. Danny McKillop… Jego nazwisko nadal z niczym mi się nie kojarzyło. Wykręciłem jego numer. Nikt nie odebrał. Włączyłem Mahlera, zrobiłem sobie gulasz, otworzyłem butelkę wina, zadzwoniłem do siostry, a potem delektowałem się muzyką przez jakieś pół godziny. Dzień dobiegł końca.
W poniedziałek Cameron Delray, przyboczny znajomego dżokeja, odebrał mnie z zakładu stolarskiego Tauba w Fitzroy. Zakład ten mieścił się przy Carrigan’s Lane, niechlujnej, jednokierunkowej uliczce prowadzącej do Smith Street w Collingwood. Podjeżdżając, Cam zablokował ją swoim kingswoodem. Byłem na zapleczu; próbowałem dowieść swojej przydatności, szlifując blat biurka. Wyłączyłem kolanem szlifierkę i zdjąłem okulary ochronne.
Cam skinął mi głową na powitanie, po czym poszedł dalej, do Charliego Tauba, który z zegarmistrzowską precyzją mocował zaciski na sekretarzyku w stylu Jerzego III.
– Czołem, szefie – zagaił. – Jak sobie radzi praktykant?
– Nieźle – bąknął Charlie, wyjmując z ust długie cygaro i patrząc na nie z namysłem. – Za pięć, sześć lat nauczy się spasowywać meble. Wtedy sprzedam mu interes i przejdę na emeryturę.
Zdjąłem swój skórzany fartuch i podszedłem bliżej w stronę Charliego.
– W wieku dziewięćdziesięciu lat? – spytałem. – To zdecydowanie za wcześnie. Wtedy dopiero świat stanie przed tobą otworem.
– Obejdziesz się bez niego przez jakiś czas? – Cam nadal rozmawiał wyłącznie z Charliem.
– Spróbuję. Pięćdziesiąt lat pracowałem sam, więc i teraz dam radę. – Taub rzucił mi taksujące spojrzenie spod siwych, krzaczastych brwi. – Nadal nie mogę sobie darować, że poznałem cię z Harrym Strangiem.
– Nie zadręczaj się tym. Znam gości trzy tysiące razy gorszych od Stranga – odparłem.
– Wyścigi zrujnują każdego.
– Chętnie dałbym się tak zrujnować jak on – zaśmiałem się kpiąco. – Ale boję się, że Strang umrze, nim tego dokona.
– Ma mnóstwo kasy. – Charlie zapalił cygaro, zaciągnął się i głośno zakaszlał, rozpraszając dym dłonią wielką jak rakieta tenisowa. – Inaczej dawno już poszedłby z torbami.
W kingswoodzie Cama unosił się lekki aromat perfum. Radio było włączone. Ktoś pewnym głosem mówił:
Pani premier, Marcia Saunders, podtrzymała dziś decyzję o przekazaniu sześciuset milionów dolarów na inwestycje w zatoce Yarra.
Przyjęcie programu zmierzającego do przebudowy dużej części zachodniego nadbrzeża zatoki było jednym z pierwszych posunięć nowego gabinetu.
Według pani Saunders zarówno ona, jak i inni przedstawiciele jej partii jako opozycjoniści przez wiele lat apelowali o wsparcie dla projektów rozbudowy znacznej części Melbourne.
Chwilę później w głośnikach zabrzmiał szorstki, nieco podniesiony głos pani premier – głos kogoś, komu przerywa się wyłącznie na własne ryzyko.
Poprzedni rząd tak bardzo nienawidził ludzi, którzy osiągają zyski i tworzą nowe miejsca pracy, że doprowadził do stagnacji stanu.
Ale mieszkańcy Victorii dość już mają manipulacji. Obecny gabinet próbuje na nowo ożywić tutejszą gospodarkę. Szczerze popieramy plan rozbudowy nabrzeża, podobnie jak nasi wyborcy, którzy powołali nas do rządzenia.
Przywódca opozycji David Kerr utrzymuje jednak – wtrącił się dziennikarz – że projekt inwestycji w zatoce Yarra nie ma żadnych zalet.
Na dowód z głośników zabrzmiał zgrzytliwy głos Kerra:
Rząd najchętniej oddałby cały stan w ręce swoich kolesi budowlańców. Zatoka Yarra to zaledwie początek.
– Gdzie, u diabła, leży ta zatoka Yarra? – burknął Cam.
– Nie wiem, ale nazwa brzmi egzotycznie – odparłem. – Przywodzi na myśl dziewczyny bez staników tańczące w spódniczkach z trawy.
– Zaczynają bez staników, a kończą bez cycków.
Byliśmy na Johnson Street. Zamknąłem oczy, gdy Cam wślizgnął się między dwa samochody, o grubość lakieru mijając przód drugiego z nich, by szybciej skręcić w Kingswood. Na szczęście się zmieścił. Wyłączył wywiad z panią premier, nastawiając radio na stację muzyczną. Po raz piąty od śniadania usłyszałem The Way We Were. Cam krzyknął, poirytowany, i znów zmienił stację. Tym razem jakiś facet ględził o transporcie publicznym.
Harry Strang mieszkał w Parkville, w olbrzymim wiktoriańskim domu całkowicie ukrytym za ceglanym murem. Cam wychylił się z okna, powiedział coś do domofonu i chwilę później brama rozsunęła się bezszelestnie przed maską naszego auta. Ruszyliśmy wysypaną żwirem alejką przez rozległy ogród, którym opiekowało się dwóch ogrodników.
Dom stał pięćdziesiąt metrów od bramy. Do środka wpuściła nas Lyn Strang, żona Harry’ego. Przekroczyła już najwyraźniej czterdziestkę. Przypominała pielęgniarkę ze szpitala w buszu. Miała krótkie włosy, zadarty nos, szerokie stopy. Obraz dopełniały duże usta, wielkie ręce i umięśnione łydy. Wcześniej była żoną małomiasteczkowego trenera o nazwisku Ronnie Braudel. Ronniemu dopisało szczęście, bo znalazł konia o imieniu Fiery Continent, mizerną szkapinę, która miała w sobie tyle szlachetnej krwi, co puszka psiego żarcia mięsa. Okazało się jednak, że trafił w dziesiątkę, bo koń przerósł swoich rodziców – talent, jaki rzadko się trafia.
Ronnie Braudel miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by trzymać dziób na kłódkę i poszukać kogoś do pomocy. Jego ojciec znał Harry’ego Stranga, a Harry doskonale wiedział, co robić z wierzchowcem, takim jak Fiery Continent.
Wspólnie pracowali niemal rok, potem zaczęły się dla Ronniego złote dni. Przeniósł biznes do Queensland, zabierając ze sobą nową przyjaciółkę, osiemnastoletnią Valmę, wysoko wykwalifikowaną manicurzystkę z Wangaratta. Harry natomiast zainteresował się porzuconą małżonką wspólnika, i tak Lyn Braudel została czwartą panią Strang. Była trzydzieści lat młodsza od niego i przewyższała go o głowę, ale coś między nimi iskrzyło.
Harry czekał na nas w bibliotece – pomieszczeniu idealnie pasującym do klasycznych opisów bibliotek w rezydencjach. Na wprost okna ciągnęły się mahoniowe regały pełne książek, wysokie na jakieś pięć i szerokie na dziesięć metrów. Dostęp do górnych półek gwarantowały masywne drabiny wykonane z teku i mosiądzu, poruszające się po szynach. Wśród książek znalazło się chyba wszystko, co kiedykolwiek napisano o koniach i wyścigach konnych. Pozostałe ściany obwieszono rysunkami i obrazami przedstawiającymi słynne gonitwy i czempionów. Pomiędzy dużymi oknami wisiały w orzechowych ramach zdjęcia Harry’ego z czasów, gdy wygrywał wyścigi w Anglii i we Francji, czyli z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Dowodziły, że triumfował w derby Anglii i Irlandii, gonitwach króla Edwarda VII i królowej Aleksandry. Zdobył też Prix de l’Arc Triomphe, Grand Prix de Deauville, Prix de Diane i Grand Prix de Saint Cloud.
Nadal mógłby startować w tej samej kategorii wagowej co wówczas. Był dość wysoki jak na dżokeja, a wydawał się jeszcze wyższy dzięki wyprostowanej postawie i wiecznie uniesionemu podbródkowi. Wciąż miał gęste, ciemne włosy, tylko gdzieniegdzie poprzetykane srebrnymi nitkami, i niemal idealnie gładką twarz. Dziś włożył tweedowy garnitur, kremową koszulę i ciemnozielony jedwabny krawat, a do tego rdzawe półbuty. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Ponieważ w sklepach nie ma ręcznie robionych półbutów dla dziesięciolatków, zrobił je na zamówienie Lobb’s z Londynu – kosztowały cztery stówy każdy.
– Jack, Cam… Usiądźcie – zaprosił dwornie Harry. Lubił rozdawać karty.
Skorzystaliśmy z zaproszenia, siadając w skórzanych fotelach. Harry zajął miejsce za biurkiem, klasycznym meblem w stylu Eugene’a Harvilla, pochodzącym z warsztatu Charliego Tauba. Właściwie wszystkie meble w tym pokoju wykonał albo odnowił Charlie.
Harry położył ręce płasko na biurku. Wyglądały na dłonie kogoś o połowę od niego młodszego i przynajmniej dwa razy większego: kwadratowe, opalone, mocne. Widać było, że jest z nich dumny.
– Nadal doskwiera ci ramię, Jack? – spytał.
– Tylko gdy je nadwerężę – odparłem, nieświadomie dotykając kontuzjowanej ręki.
– Nacieraj je trzy razy dziennie. – Harry pokiwał mądrze głową. – A teraz do rzeczy. Koleś, z którym od lat kręcę interesy, ma dla nas coś ekstra. – Lata spędzone w Europie nie wymiotły niestety z języka Harry’ego małomiasteczkowych zwrotów i intonacji.
Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła stara pani Aldridge, która prowadziła Harry’emu dom od ponad trzydziestu lat, a za nią Lyn Strang z tacą pełną filiżanek i srebrnym dzbankiem do kawy. Przy stole komendę objęła pani Aldridge, fuknięciem wypraszając Lyn z pokoju. Każdemu z nas wręczyła po filiżance czarnej, diabelnie mocnej kawy oraz po jednym czekoladowym biszkopcie, po czym wyszła energicznie z biblioteki.
– Koleś nazywa się Tie. Rex Tie – podjął Harry. – Hoduje w buszu krowy.
– Rex Czas Nagli? – mruknął Cam.
– Zgadza się.
– Nadal się z nim bawisz?
– Było, minęło. Chcę sprawdzić, czy Rex nadal zna się na rzeczy. W przyszłym tygodniu pojedziemy do niego na wieś. Pasuje ci, Jack?
Skinąłem głową.
– To dobrze. – Harry uśmiechnął się szeroko. – Wobec tego zapraszam na film.
Poszliśmy wszyscy do wyłożonego drewnianymi panelami kina Harry’ego i zapadliśmy w obszerne fotele. Cam wsunął do odtwarzacza kasetę, którą mu dałem, wcisnął parę przycisków na pilocie i na rozwijanym ekranie pojawiło się mokre od deszczu Pakenhm. Był tam też Harry. Stał z tyłu, tuż przy barierce. Wyglądał jak zwykle. Miał zielony filcowy kapelusz, prosty płaszcz przeciwdeszczowy i lornetkę. Podstawowa zasada brzmiała: na wyścigach nie zbliżać się do Harry’ego ani nie rozmawiać z Camem. Moje zadanie było proste. Miałem sfilmować gonitwę w New Ninevah wartą dwadzieścia patyków małą kamerą. Zapłacono mi za to i kilka porad prawnych.
– Puść start w zwolnionym tempie, Cam – zakomenderował Harry.
Oglądaliśmy w milczeniu.
– Jeszcze raz.
Gonitwę trwającą minutę, dwadzieścia cztery sekundy i dwadzieścia setnych oglądaliśmy ponad dziesięć minut. Kiedy Cam zapalił wreszcie światło, Harry spojrzał na mnie i spytał:
– Udało się, czy nie?
Wzruszyłem ramionami.
– Jak dla mnie, to próbował. Tym razem nie opóźnił startu.
– Fakt. Przynajmniej podjął walkę. Cam?
– Dla mnie sprawa jest prosta. – Cam nakleił na kasetę kartkę z opisem. – Nie lubi moknąć.
– Chyba że znów źle trafiliśmy – burknął Harry, podnosząc się ciężko z fotela. Wepchnął ręce do kieszeni, stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz. – Mam wątpliwości – westchnął. – To wszystko na dziś. Spotkamy się w środę w Ballard. Znów zmrozi nam tyłki. Wpadnijcie koło dziewiątej na śniadanie, zgoda? Jack, Cam cię odwiezie. Ma do załatwienia kilka spraw. Potem musi też oczyścić rynny i poprzycinać róże.
– A na koniec włożę watowany garnitur i pokażę psom, jak się szczuje bandziorów – dorzucił Cam.
– Racja. Zapomniałem o nich. Wyszły trochę z wprawy.
* * *Cam zawiózł mnie do biura mieszczącego się przy tej samej ulicy co warsztat Charliego. Wiszący nad drzwiami szyld głosił: John Irish, adwokat i radca prawny. To ostatnie trochę na wyrost. Nie licząc dziwnych fuch u Harry’ego, zarabiałem głównie na ściąganiu długów i wyszukiwaniu świadków. Tak to bywa, gdy człowiek rzuca ciepłą posadkę adwokata od spraw kryminalnych i zaczyna wszystko od nowa.
Biuro składało się z dużego pomieszczenia, którego okna wychodziły na ulicę, oraz niewielkiego pokoiku i łazienki na zapleczu. Kiedyś zajmował je krawiec – pozostawiony przez niego stół do krojenia służył mi za biurko. Facet ze sklepu na rogu mówił, że krawiec lubił siadać na tym stole, zakładać nogę na nogę i zszywać ręcznie części ubrań. Usiadłem, włączyłem komputer, wyciągnąłem notes i zacząłem obrabiać zeznanie świadka z Sydney.
Kiedy skończyłem, poszedłem po kanapkę z sałatą do pobliskiego sklepiku na rogu, po czym zjadłem ją ze smakiem przy moim stole-biurku. Następnie pojechałem do biura Andrew Greera przy końcu Drummond Street w Carlton – biura, które sam kiedyś zajmowałem. Do sądu można było stąd dojść na piechotę, dlatego kupiliśmy ten stary budynek i remontowaliśmy go sami przez wiele miesięcy.
Samochód – stary, poobijany saab – Andrew parkował przed wejściem.
Nigdzie nie dostrzegłem sekretarki. Szedłem sobie spokojnie korytarzem, gdy Andrew niepostrzeżenie pojawił się na progu.
– Niezły gajer – powiedziałem, wskazując na jego ciemnogranatowy garnitur.
Drew spojrzał w dół.
– Doradziła mi go pani De Lillo. Od Bucka. Wart dziewięć stów. – A tutaj – wskazał na klapę – jest plamka po rzygach. Ale nie widać.
– Z tej odległości i w ciemnym korytarzu nie rzuca się w oczy – odparłem. – Znalazłem panię Brierley.
– Brawo. Co powiedziała?
– W krytycznym momencie widziała gościa pięć metrów od nieboszczyka. Znała go z widzenia. Kupował u niej rybę z frytkami.
Promienny uśmiech rozjaśnił pociągłą twarz Drew.
– Bóg okazuje miłosierdzie nawet najbardziej zatwardziałym grzesznikom. Wypijmy za to.
– Jest dopiero trzecia, Andrew.
– Drink przed obiadem zaostrza apetyt. A poza tym, prawnicy jadają wcześnie.
– Jej kochaś obił mnie kijem do bejsbola.
– Co? Ale chyba nic ci nie złamał?
Potrząsnąłem głową.
– Nie.
– To dobrze, bo za cierpienie nie dopłacę ekstra. Napijmy się, to ci ulży. Klient stawia. Obłowił się dzięki ubezpieczeniu.
Poszedłem za nim w głąb korytarza do kuchni mieszczącej się na tyłach budynku. Usiedliśmy przy krytym ceratą stole. Andrew otworzył dwie butelki piwa. Pociągnąłem łyk, odstawiłem butelkę i wcisnąłem ręce do kieszeni. Nawróceni opoje wiedzą, od czego się zaczyna.
– Co z Helen?
Andrew wypił jedną trzecią piwa, spojrzał na butelkę pod światło i zarechotał ironicznie.
– Zwiała. Zwiała do Eltham z jakimś malarzyną. Zostawiła mi dzieci.
– A dom?
– Nie dostanie domu. Chyba że po moim trupie.
– Pytam, czy malarz zdążył go pomalować.
– A skąd. Miał w głowie tylko miłość. Poza tym to artysta. Tyle że nikt o nim nie słyszał. Nazywa się Bruce Seal. Znasz?
– Przykro mi to mówić, ale owszem.
– Trzeba było ugryźć się w język i powiedzieć, że w życiu o skurwielu nie słyszałeś. – Andrew pociągnął kolejny łyk piwa i otarł wąsy. – Co o nim wiesz?
– Koleś jest z Eltham. Ma wielki talent. Zna pięć języków. Gra na fortepianie i w golfa. Uprawia karate, ma czternasty dan. I prawie dwudziestopięciocentymetrowego wacka. Dlaczego pytasz?
– Mniejsza z tym. I tak nie doczekam się od ciebie współczucia. – Dopił piwo i sięgnął po kolejne.
– A jak Lorna?
Zerknął na mnie podejrzliwie. Lorna była prokuratorem. Romansowali ze sobą od lat.
– W porządku. Nie ma z tym nic wspólnego. Helen o niej nie wiedziała.
– Co myślą o tym dzieci?
Drew uniósł złożone dłonie na wysokość twarzy.
– Nie mam pojęcia, co myśli Michael, bo zwierza się wyłącznie pięciu milionom użytkowników Internetu. A Vicky się cieszy, bo była w klasie jedyną dziewczyną, której rodzice ze sobą mieszkali.
Pociągnąłem łyczek piwa.
– Co powiedziała Helen?
Drew zerknął na sufit.
– Powiedziała, że zakochała się w cudownym mężczyźnie i że to by się nigdy nie stało, gdybym w ciągu ostatnich dwudziestu lat znalazł dla niej choć trochę czasu. Jakbym lubił urabiać sobie ręce po łokcie.
– Pewnie tak właśnie myślała. Jak zresztą wszyscy.
– Nie bądź kutasem. Potrzebuję pociechy.
– Jak widać, Helen też jej potrzebowała. I znalazła, choć założę się, że nie na długo. Mówią, że Bruce jest raczej łowcą niż zbieraczem.
– Wiesz to od swoich kumpli artystów?
– Tobie też przydałoby się bardziej zróżnicowane towarzystwo – mruknąłem. – Na świecie są nie tylko prawnicy, gliniarze i przestępcy. A przy okazji, co zrobiłeś z moimi starymi aktami? – Pociągnąłem ostatni łyk, wstałem i wylałem resztę piwa do zlewu.
Dwadzieścia minut później znalazłem w kartotece akta Daniela Patricka McKillopa. Dwudziestego drugiego listopada 1984 roku stanął przed sądem pod zarzutem spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Został uznany winnym. Ofiara miała dwadzieścia siedem lat. Nazywała się Anne Elspeth Jeppeson. Potrącił ją przy Ardenne Street w Richmond, osiemnastego czerwca 1984 roku o dwudziestej trzeciej czterdzieści. Zginęła na miejscu. Świadkowie widzieli McKillopa za kółkiem w kilka minut po wypadku. Znaleziono go godzinę później, śpiącego z głową na kierownicy. We krwi miał 0,1 promila alkoholu. Krew i włókna na samochodzie pasowały do próbek pobranych z ciała Anne.
W teczce znalazłem też wycinek z gazety datowanej na dwudziestego trzeciego listopada 1984 roku. Nagłówek głosił: Świadek potwierdza, że Jeppeson zginęła pod kołami auta. Niżej można było przeczytać:
Świadek wezwany wczoraj przed oblicze sądu zeznał, że trzy przecznice od miejsca wypadku widział pędzący z zawrotną szybkością samochód, który kilka minut wcześniej potrącił śmiertelnie Anne Jeppeson, działaczkę społeczną i pracownicę departamentu budownictwa komunalnego. Kierowca, Daniel Patrick McKillop, miał we krwi 0,1 promila alkoholu, co potwierdziło badanie wykonane dwie godziny po wypadku.
Dwudziestoczteroletni Daniel McKillop, zamieszkały w Richmond, przy ulicy Zinsser Street został uznany za winnego spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym.
Ofiara, dwudziestosiedmioletnia Anne Elspeth Jeppeson, zamieszkała w Richmond, przy Ardenne Street, zginęła na miejscu, potrącona przed swoim domem osiemnastego czerwca 1984 roku.
Osiemnastego czerwca 1984 roku o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści świadek, Roland Bishop, jechał wzdłuż Freeman Street w Richmond, gdy zobaczył nadjeżdżający zygzakiem z naprzeciwka żółty samochód.
Oto jego zeznanie: „Omal nie staranował samochodów stojących na poboczu jezdni wzdłuż pasa, którym jechałem, po czym tuż przede mną skręcił nagle na drugi pas, znów cudem unikając zderzenia ze stojącymi na poboczu autami. Kierowca zahamował z całej siły. Wyglądało, jakby stracił panowanie nad samochodem”.
Pan Bishop wyraźnie widział twarz kierowcy. Zapamiętał również część rejestracji. Natychmiast po powrocie do domu zawiadomił o zajściu policję.
Starszy posterunkowy Ivor Wilkins znalazł pana McKillopa w garażu jego domu, śpiącego za kierownicą żółtego forda falcona. Auto stanowiło własność oskarżonego. Pan Bishop zidentyfikował go jako kierowcę pojazdu, który widział przy Freeman Street.
Starszy posterunkowy Lauro Martines z wydziału ruchu drogowego przeprowadził u oskarżonego badanie na zawartość alkoholu we krwi. W dwie godziny po wypadku wynosiła ona 0,1 promila.
Doktor Albert Hone z policyjnego laboratorium kryminalistycznego dokonał porównania krwi, tkanek i włókien znalezionych na zderzaku auta pana McKillopa z próbkami pobranymi z ciała i ubrań panny Jeppeson. Wynik badania był pozytywny.
Wyrok w sprawie pana McKillopa zostanie ogłoszony czwartego grudnia.
Teczka zawierała również drugi wycinek, datowany na piątego grudnia 1984 roku. Dużymi literami głosił on: Wyrok w sprawie Jeppeson: kierowca skazany na 10 lat.
Z tekstu wynikało, że Daniel McKillop odpowiadał już wcześniej za jazdę pod wpływem alkoholu i na krótko przed wypadkiem odzyskał odebrane mu prawo jazdy. Wieczorem pił w dwóch hotelowych barach i nie pamiętał chwili wypadku. Sędzia powiedział sporo ostrych słów na temat pijanych kierowców, wyraził ubolewanie z powodu śmierci młodej kobiety, która miała przed sobą całe życie, i pochwalił obywatelską postawę świadka Rolanda Bishopa. McKillop został skazany na dziesięć lat więzienia, mimo że jego obrońca dowodził, iż jest w tej sprawie ofiarą na równi z Anne Jeppeson: „Biedny chłopak uwikłany w rozliczne uzależnienia”.
Przejrzałem historię wątpliwych dokonań Danny’ego. Ich opis zajmował mniej więcej pół strony, a dotyczył głównie przewinień, które McKillop popełnił jako nieletni. Dwa razy aresztowano go za jazdę po pijanemu. Za drugim razem odebrano mu prawo jazdy na dwa lata. Odzyskał je na krótko przed wypadkiem. Dziwne, ale nigdy nie trafił do pudła. Sędzia wynagrodził mu to z nawiązką, wsadzając go na dziesięć lat, z zastrzeżeniem że o zwolnienie warunkowe może się ubiegać dopiero po ośmiu.
Czytałem te informacje tak, jakbym robił to po raz pierwszy. Spojrzałem na datę: listopad 1984 roku. Początek strefy zapomnienia, w której większość czasu spędziłem zalany lub mocno wstawiony po śmierci żony.
Przejrzałem pozostałe akta z roku 1984 i początku 1985. Po McKillopie wziąłem jeszcze pięć, sześć spraw. Nie pamiętałem żadnej z nich.
Wróciłem do gabinetu Drew. Czytał coś, rozparty za biurkiem.
– Czy kiedy załamałem się po śmierci Isabel, trzymałeś mnie z dala od sali sądowej? – spytałem.
Zdjął okulary i przetarł oczy.
– Można tak powiedzieć. Podprowadziłem ci wszystkie sprawy związane z reprezentowaniem klientów od dnia jej śmierci po dzień, w którym odszedłeś. Nie wątpiłem w twoje umiejętności. Bałem się jednak, że zrobisz sobie krzywdę.
– I zaszkodzę firmie. – Poczułem, że ogarnia mnie ciepła fala wdzięczności wobec tego wielkiego, pokręconego i zdawałoby się, wyzutego z uczuć faceta.
Znów włożył okulary i sięgnął po piwo.
– Tym się nie martwiłem. I tak dalibyśmy radę.
– McKillop mnie szuka. Pamiętasz go? – spytałem, podając Drew wyciągnięte z pudła akta.
Przez chwilę przeglądał je w milczeniu.
– Nie. Jego nie. Pamiętam za to tę babkę. Często wpadała na drinka do baru w Standardzie. – Oddał mi teczkę. – Danny dostał to, na co zasłużył. Szuka cię, bo pewnie znów wpakował się w jakieś gówno.
Wychodziłem już, kiedy nagle oznajmił:
– Chyba zajmę się Lorną na poważnie.
– Najpierw sprawdź w słowniku, co znaczy słowo „urlop”. – Położyłem mu rękę na ramieniu. – Mam propozycję. Jedź ze mną w sobotę na mecz.
Skrzywił się przeraźliwie.
– Dawno tego nie robiliśmy.
– To prawda – przytaknąłem. – Nazwiska zawodników nadal brzmią znajomo. Choć to już synowie tych, którym kibicowaliśmy.
– Mam to gdzieś. Ale zgoda. Potem pójdziemy na steki. Do Vlada. – Uśmiechnął się. – Albo do jego syna.
* * *