Dziennik taty - ebook
Dziennik taty - ebook
Dziennik taty Tomasza Kwaśniewskiego to zbiór felietonów, które układają się w szczerą opowieść początkującego rodzica. Miejscami zabawną, miejscami przerażająco prawdziwą... Okazuje się, że w tym „zawodzie" nie ma łatwych wyborów, a każdy dzień niesie zupełnie nowe doświadczenia. To książka o typowych i nietypowych sytuacjach związanych z ojcostwem. Opowiada o trudnościach, wątpliwościach i niepowodzeniach, ale także o radości, miłości i dobrej zabawie. Pokazuje, jak wiele zmian wprowadza w domu dziecko. Ile wnosi ciepła i jak potrafi zmęczyć. Udowadnia, że dzięki jego obecności możemy lepiej poznać siebie i swój świat. Udowadnia też, że opieka nad dziećmi nie musi być domeną kobiet. I że to zadanie dla prawdziwych twardzieli, bo któż inny miał by siłę po całym dniu pracy, bawić się, wymyślać coraz to nowsze historie, przewijać, opiekować się i na dodatek jeszcze nie stracić w tym całym rozgardiaszu cierpliwości. Tomasz Kwaśniewski uświadamia, że mimo wielu niedogodności, poświęceń i wyrzeczeń, rodzicielstwo to naprawdę fajna sprawa. A korzyści, jakie oferuje, nie da się osiągnąć w żaden inny sposób.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-055-8 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moi drodzy!
Skoro już zdecydowaliście się wydać parę złotych, należą się wam pewne wyjaśnienia.
Po pierwsze: fakty.
Otóż wszystko zaczęło się w momencie, gdy moja żona zaszła w ciążę. Stwierdziłem wtedy, że skoro ona, to i ja.
A jeśli tak, to dlaczego by tego nie notować. Nieczęsto się przecież bywa w ciąży, prawda?
A potem urodziła się Tosia i ukazał się Dziennik ciężarowca.
Tak spełniło się moje marzenie, żeby kiedyś w życiu napisać i wydać książkę.
A zaraz potem spełniło się kolejne, bo zostałem felietonistą. Konkretnie miesięcznika „Dziecko”.
No i pisałem te felietony, aż się okazało, że można by z nich zrobić kolejną książkę. Pod warunkiem – wydawnictwo było nieugięte – że będę miał ich sto. A miałem ledwie dziesięć.
Od tamtej pory minęły ponad dwa lata. Urodził mi się synek, córka poszła do przedszkola, a ja posiwiałem i wyłysiałem. Ale dałem radę i dokładnie 21 listopada 2009 roku o dwudziestej pierwszej piętnaście skończyłem pisać ostatni, setny już felieton.
Po drugie: sens.
Ta książka powstała z myśli i przekonania, że dzieciom zawdzięczamy, przynajmniej ja zawdzięczam, wszystko. Włącznie – i niezły to paradoks – z życiem.
I nie jest to żaden wymysł, bzdura czy metafora. Tak po prostu jest, czego dowodzi opisane w tej książce zwyczajne, najnormalniejsze w świecie, ojcowskie doświadczenie.
W końcu po trzecie: forma.
Początkowo chciałem, żeby kolejne rozdziały układały się chronologicznie. Niestety z czasem wszystko tak się pokićkało, że machnąłem na to ręką. I zdecydowałem, że o kolejności rozstrzygnie alfabet.
Słabo? Może i słabo, ale w sumie i tak bez znaczenia, bo każdy rozdział stanowi odrębną całość.
Z pozdrowieniami
Tomek KwaśniewskiAkceptacja
Spotkałem dwóch kolegów: geja i heteryka. Ten drugi ma dziecko, ten pierwszy nie. Ale czasem mówi, że też by chciał.
Stoimy i gadamy. Na początku o pracy, polityce, pogodzie, a potem rzecz jasna schodzi na dzieciaki. Bo ja o niczym innym nie potrafię gadać. Dzieciaki to moje życie.
No i opowiadam, jak to z Tośką wychodzę na spacer: Jesteśmy umówieni, to znaczy przedtem ona chciała, a teraz nagle coś się w niej zacięło. I już nie chce. To znaczy chce, ale ciągle jest jakiś problem. A to skarpetki nie w takim kolorze, a to koszulka, a to miś gdzieś zaginął, a tak w ogóle to ona chce się bawić. Jednym słowem ciągle coś nie gra, a ja, dajmy na to, jestem umówiony. Więc ją przekonuję, zachęcam, a ona nie i nie. A czas leci. Zaczynam się denerwować. Zaczynam grozić. A ona, że nie. Wtedy mam ochotę użyć siły. Zmusić ją, żeby się ubrała. Wsadzić do wózka i wywieźć.
Ale przecież obiecałem sobie, że nie będę używał przemocy. Raz to zrobiłem i czułem się paskudnie. Naruszyłem przecież suwerenność córki, podeptałem jej godność, dokonałem gwałtu.
– No i co ja mam, kurde, w takich sytuacjach zrobić? – pytam kolegów. A głos mam dramatyczny, bo przypomniałem sobie pewne zdarzenie i już się nakręciłem.
– Zostawić ją w domu i pójść samemu – podpowiada gej.
– Ale ona nie ma nawet trzech lat. Jak mam ją zostawić w domu?
– Zostać w domu – podpowiada heteryk.
– Ale ja już mam dosyć tego ciągłego ustępowania.
– Jak się ma dzieci – wtrąca się sympatyczny pan, który do tej pory wygrzewał się na ławce obok. – Jak się ma dzieci, proszę pana, to trzeba się pogodzie z tym, że nigdzie się nie zdąża, że się przekłada umówione spotkania, że się ma, za przeproszeniem, obrzygane i obsikane spodnie. Po prostu. – Wstał i poszedł.
„Genialne”, pomyślałem i swoim zwyczajem wziąłem go za zjawę. Lub anioła raczej. Bo już tak mam, że gdy w cudowny sposób dostaję podpowiedz, zwalam to na zaświaty. A zaraz potem nadchodzi dzień próby.
W pracy było ciężko, wracam zmęczony do domu, otwieram drzwi, a tam dramat. Tośka płacze, Agnieszka szara ze zmęczenia, Franek z odparzoną pupą. Zdjąłem kurtkę i skoczyłem w ten wir. Zabawa, bajki, przewijanie Franka, żądania Tośki, sprzątanie, zmywanie, tulenie, kolacja, kąpiel Tośki, awantura przed jej pójściem spać i płacz Franka z powodu bolącego brzuszka. Ale zaraz to się skończy. Już za chwilę Agnieszka pójdzie usypiać córkę, a ja położę się z Frankiem. On zaśnie, ja włączę telewizję albo poczytam książkę. Odpocznę. Oderwę się od tego.
Niestety, mojego synka boli brzuch. Trzymam go za rączkę, szepczę uspokajająco, a on się skręca. W prawo, w lewo. Buzia mu się wykrzywia, stęka, zaczyna płakać. Próbuję go powstrzymać i zatykam smoczkiem. Muszę, bo przecież Tośka nie będzie mogła zasnąć.
Smoczek wypada, no to ja znowu. Zaglądam do pieluszki. Zasrana. Trzeba przewinąć. Koniecznie, bo ta odparzona pupa.
O Boże!
A już myślałem, że to koniec!
No dobra, ostatni wysiłek.
Położyłem Franka na przewijaku, posmarowałem specjalną maścią i już, już zakładałem mu pieluszkę, gdy zaczął lać.
Nasikał mi na spodnie, nasikał na ręce, siebie obsikał dokumentnie. I łóżko też.
– Kurwa, ja pierdolę. – Strzepnąłem szczyny z ręki.
Byłem wściekły. Byłem bezradny. Byłem załamany.
„A gdyby go tak wziąć i wyrzucić przez okno”, przemknęło mi przez głowę. „Agnieszka wyszłaby z pokoju Tosi, dostałaby ataku, potem zadzwoniłaby na policję, albo sąsiadka by zadzwoniła, zabrano by mnie na komisariat i miałbym święty spokój. Nie to, że nie miałbym wyrzutów sumienia, bo nie o to chodzi, ale już nic by ode mnie nie zależało”, zapatrzyłem się w okno.
A potem spojrzałem na synka. Był taki słodki, taki niewinny, taki obsikany i stękający.
„Jak się ma dzieci…”, przypomniał mi się facet z ławki. Ta zjawa, anioł raczej.
Klęknąłem przed przewijakiem.
– Synku, ja wiem, że ty i Tosia jesteście najważniejsi. Tatuś czasem zapomina, ale przecież wie. Wybacz, mój najdroższy – poprosiłem i nie wstając z klęczek, przewinąłem i przebrałem synka.
A potem położyłem się obok niego. I już nie próbowałem oglądać telewizji ani czytać. Przytuliłem go, zamknąłem oczy. Zasnęliśmy.Albo-albo
Najgorzej jest w sobotę i w poniedziałek.
Najgorzej jest w pierwszy dzień urlopu i tuż po.
Jednym słowem, najgorzej jest wtedy, gdy przeskakuje rytm.
Narodziny Franka okazały się rewolucją. Może nie tak wielką jak narodziny Tosi, bo jednak doświadczenie robi swoje, ale – podobnie jak wtedy – całą masę rzeczy trzeba było od nowa ustalać i negocjować. O której wstajemy? O której idziemy spać? W jakiej kolejności się kąpiemy? Jak wygląda usypianie? Kto gdzie śpi? Jak wyglądają spacery? Co z nianią? Co z pracą? Kiedy mamy czas dla siebie? Czy go mamy? Jak go wykorzystujemy?
A wszystko to w stresie, bo nikt nie lubi rezygnować z tego, co już wypracował, co wywalczył, do czego się przyzwyczaił.
I w zmęczeniu, bo Franek, bo Tosia, bo pieluchy, bo płacz, bo zazdrość, niepewność i niewyspanie.
Jak się urodziła Tosia, miałem sześć tygodni urlopu. Sześć tygodni, by na nowo ułożyć sobie życie.
Gdy urodził się Franek, miałem trzy tygodnie urlopu. Trzy tygodnie, by na nowo ułożyć sobie życie. Z jedną zmienną więcej.
Zresztą co ja tu będę gadał! Kiedy żyłem sam dla siebie, miałem trudności w odpowiadaniu na pytania typu: co, jak i gdzie. A potem pojawiła się Agnieszka, Tosia, Franek i sprawa skomplikowała się czterokrotnie. Choć, z drugiej strony – bardzo się uprościła. Bo kto w takim rozgardiaszu, w takim zamieszaniu, ma czas na kaprysy? No kto? Może Tosia? Może ja? Może Aga? Bo na pewno nie Franek. Na razie, rzecz jasna.
Tak czy siak, ledwo się ogarnęliśmy po jego narodzinach, ledwo to jakoś zaczęło się układać – te pobudki, śniadania, spacery, obiady, drzemki, kolacje, kąpiele, usypianie – a już musiałem iść do pracy. I wszystko rozsypało się na nowo.
W poniedziałek tęskniłem za tym życiem, które zostało w domu.
We wtorek czułem, że jestem beznadziejnym ojcem, bo tak mało czasu spędzam z dziećmi. I beznadziejnym pracownikiem, bo zamiast się wziąć do roboty, hamletyzuję.
W środę wreszcie wziąłem się do pracy, ale już nie tak bardzo cieszyłem się z tego, że wracam do dzieciaków.
W czwartek pracowałem już, że hej, i jak wróciłem do domu, praktycznie nie miałem siły, żeby się zająć dziećmi.
W piątek wreszcie wszystko zaczęło się trzymać kupy…
I wtedy nadeszła sobota. A wraz z nią zupełnie nowy rytm.
W sobotę przyzwyczajałem się do tego, że cały dzień jestem w domu. Czyli, że nie mam chwili wytchnienia, że jestem non stop do dyspozycji dzieci, że zajmuję się ich jedzeniem, fochami, kupami, sikami, misiami…
W niedzielę już zaczynałem lubić to rodzinne życie. Ba, nawet czerpałem z niego satysfakcję i przyjemność, gdy raptem nadchodzi wieczór. A wraz z nim ta straszna myśl, że jutro poniedziałek. I przez plecy przebiega dreszcz.
Nie, nie chodzi o to, że system jest zbyt napięty. Bo gdy Agnieszka zdecydowała, że będzie trzy razy w tygodniu chodzić na basen, to system co prawda jęknął, co prawda stęknął, ale ten basen wchłonął. Tak samo było, gdy postanowiłem, że raz w tygodniu będę grał w piłkę nożną.
W życiu nie robiłem dla siebie tyle, ile robię teraz! Czyli o co chodzi? Dumałem, dumałem i doszedłem do wniosku, że problem w tym, że chcę być jednocześnie doskonałym mężem, ojcem i świetnym pracownikiem, a tego się zrobić nie da. Przynajmniej ja nie potrafię. Bo nie umiem w sekundę lub dwie przedzierzgnąć się z ojca w stachanowca i odwrotnie. Nie jestem supermanem: pstryk i uniform, pstryk i garnitur. A tak się zachowuję, niestety! Wsiadam w samochód, pstryk i jestem w pracy. Pstryk i jestem w domu.
W rezultacie w domu czuję się jak w pracy, a w pracy jak w domu. Przynajmniej przez jakiś czas.
Dość już mam tego ciągłego nadrabiania, nieustannego dopasowywania się, niezadowolenia z siebie i poczucia winy. Dlatego przyznaję się otwarcie: nie potrafię być doskonałym ojcem i świetnym pracownikiem.
I wiecie co?
Mam to w dupie!
PS To działa!Alternatywa
Czasem, gdy jestem zmęczony i mam wszystkiego dość, zaczynam fantazjować. O tym na przykład, co by było, gdybym nie miał dzieci.
Wróciłbym wtedy do domu, a tam spokój, cisza i porządek. Włączyłbym muzykę, taką dla dorosłych, położyłbym się na kanapie, poczytał, odpoczął, może nawet zasnął. A potem zjadłbym z żoną kolację, przy stole, w spokoju. A może, gdyby tylko się nam zachciało, poszlibyśmy do restauracji. A potem do kina, na koncert, albo po prostu na miły spacer.
Moglibyśmy też odwiedzić znajomych. Takich normalnych, niekoniecznie z dziećmi. I pogadać byśmy mogli niekoniecznie o dzieciach, tylko, ja wiem, na przykład o polityce, a przy okazji napić się kawy albo wina. A jak tylko mielibyśmy dość, jakby się nam znudziło, to wrócilibyśmy do domu, a tam znowu cisza, spokój i porządek. Wskoczylibyśmy do łóżka, do naszego łóżka, w którym nie byłoby żadnych dzieci, żadnych lal, samochodzików ani misiów, i moglibyśmy się kochać i tulić, ile sił. A potem byśmy zasnęli i nikt by nas nie budził aż do rana. I wtedy byśmy wstali i zjedli śniadanie. A może nawet zjedlibyśmy je w łóżku, kto wie?
Moglibyśmy też wyjeżdżać. W Polskę, w świat. Do Londynu na przykład. Bo mamy taki kaprys, bo świetny koncert, przedstawienie, wyprzedaż. I moglibyśmy to robić ot, tak – z dnia na dzień.
Gdyby nie było dzieci, moglibyśmy też zapisać się na kurs tańca, na jogę, na basen. Moglibyśmy chodzić na masaże, wyjeżdżać na romantyczne weekendy w przecudnym i luksusowym spa.
O tak, gdyby nie było dzieci, na wiele rzeczy byłoby nas stać. I na wiele rzeczy mielibyśmy czas.
Może nawet, kto wie, zaczęlibyśmy zmieniać i naprawiać świat. Może weszlibyśmy w politykę, a może zostali wolontariuszami jakiejś pozytywnej akcji.
A z pewnością bylibyśmy wypoczęci, rześcy, młodzi i pełni animuszu.
A gdybym tak nie tylko nie miał dzieci, ale i żony?
Tu obraz się zaciemnia, a to z tego prostego powodu, że zawsze byłem z kimś. Z bratem, z siostrą, z matką, z ojcem, a potem z dziewczynami. Nie potrafię być sam. Wiem, bo jak już byłem, to zwykle wariowałem.
No dobra, ale wyobraźmy sobie, że jestem sam.
Wracam do domu, a tam spokój, cisza i porządek. Kładę się, odpoczywam, może zapadam w drzemkę. I całe szczęście, że zapadam, bo dzięki niej nie czuję tej wszechogarniającej pustki. Tej samotności. Dlatego zaraz po przebudzeniu czmycham. W telewizję, w internet, w muzykę, w książkę, alkohol czy marihuanę. Albo do znajomych. Do klubu. Do kina. Żeby nie myśleć, żeby nie być sam.
A potem wracam w nocy, pijany, zmęczony. Z jakąś przypadkowo poznaną dziewczyną, pewnie ładną i miłą, wskakujemy do łóżka. Jest świetnie, jest ekstra, więc zostaje do rana i nawet wspólnie jemy śniadanie. A potem spotykamy się dzień lub dwa, aż się okaże, że albo czegoś od siebie chcemy, albo wręcz przeciwnie, i już to się kończy, a zaczyna następne.
Choć pewnie znacznie częściej wracałbym w nocy sam. I waliłbym się na łóżko, zimne i puste, i zakrywał głowę poduszką, żeby tylko już zasnąć, żeby już był dzień i ten czas, kiedy się wstaje i idzie do pracy.
No dobra, byłbym wolny. Mógłbym robić, co chcę i kiedy chcę. Ale ja siebie znam i wiem, że ta wolność zaczęłaby mnie niszczyć. Bo ja nie potrafię żyć tylko i wyłącznie dla siebie. Takie życie nie ma dla mnie sensu. To znaczy, ja go w takim życiu dostrzec nie potrafię.
Dlatego gdyby tak się stało, że nie miałbym żony – to jest wielce prawdopodobne, że albo bym umarł, albo zacząłbym jej szukać. A jak już zacząłbym jej szukać, to znalazłbym Agnieszkę. Oczywiście nie od razu, bo przecież nie od razu ją znalazłem. Ale dopiero z nią udało mi się stworzyć to, co – jak mniemam – mogę nazwać szczęśliwym związkiem.
Albo powiem to inaczej: odkąd ją znalazłem, nikogo już nie szukam.
Tak więc gdybym od nowa zaczął szukać żony, to znalazłbym Agnieszkę, a wtedy by się okazało, że ona chce mieć dzieci. I nie wyobraża sobie, że moglibyśmy być razem bez dzieci. Musiałyby się więc urodzić, musiałoby być, jak jest. A skoro tak by być musiało, to już niech będzie tak, jak jest, bo nie chce mi się jeszcze raz przez to wszystko przechodzić.
Dobranoc.Am
Na początku komunikacja była prosta. Jeśli Tosia wydawała z siebie jakieś stanowcze dźwięki, to w zasadzie tylko po to, by ogłosić niezadowolenie. Rozumiałem wtedy, że jest głodna, śpiąca, jest jej zimno lub ciepło, ma mokro albo chce, żeby ją przytulić.
Jeżeli wszystko grało, a Tosia nadal była niezadowolona, byłem w kropce. Zachowywałem się wtedy niezbyt miło i niezrozumiały dla mnie przekaz przerywałem smoczkiem. Jeśli się uspokajała, dochodziłem do wniosku, że widocznie to, co chciała powiedzieć, nie było aż tak ważne. Gorzej, jeśli się nie uspokajała. Wtedy musiałem się wysilić. Może boli brzuszek? Może gorączka? Może ma dość dyndającej nad głową ośmiornicy?
Z dnia na dzień świat robił się bardziej skomplikowany.
Kiedy nagle zaczęła się śmiać, sprawa stała się trudniejsza, bo do komunikatów negatywnych doszły pozytywne.
A potem zaczęła mówić i od razu pojawiły się męki, tak dobrze znane budowniczym wieży Babel.
– Tata – mówi Tosia i patrzy na mamę.
– Mama – poprawia mama.
– Tata – upiera się Tosia.
– Mama – mówi mama i wskazującym palcem puka sobie w mostek.
– Tata – radośnie stwierdza Tosia.
W końcu załapała. To zresztą niesamowite, jak szybko się uczy.
Znacznie trudniej jest wtedy, gdy to ona stara się nam coś przekazać. Na przykład ostatnio. Wracam z pracy, siadam na kanapie, a Tosia przynosi misia (tak, tak, już chodzi), którego dostała od babci. Miś ma lśniący strój i fryzurę a la Elvis Presley.
– Tam – mówi Tosia i paluszkiem naciska brzuch misia.
– Miś – nazywam to, co widzę.
– Tam. – Tosia znów dotyka misia.
– Podobny do Elvisa – staram się rozwinąć.
– Tam. – Tosia zaczyna się denerwować i znowu szturcha misia w brzuch. A jej oczy patrzą w moje, jakby chciały mi przekazać coś specjalnego, coś naprawdę ekstra. Ale ja nie rozumiem! I robi mi się przykro, bo przecież tak bardzo chciałbym rozumieć własne dziecko. Zakłopotany odwracam wzrok i rozglądam się za Agą, bo może ona wie, o co chodzi. Ale Agi akurat nie ma.
W odruchu rezygnacji biorę misia i… eureka! W środku jest mechanizm! Naciskam, miś zaczyna śpiewać jeden z przebojów Króla. Tosia się uśmiecha, zaczyna tańczyć, a ja mam poczucie, że się dogadaliśmy. Wspaniałe uczucie! Ale nie zawsze jest tak różowo.
Na przykład siedzę z Tosią przy stole i nagle ona mówi „am”. Z doświadczenia wiem, że „am” jest wieloznaczne. Może po prostu oznaczać jedzenie albo to, że Tosia jest głodna, albo że czegoś chce. Albo wszystko naraz. Daję jej kawałek bułki.
– Nie! – mówi Tosia (ostatnio lubi to słowo). To kawałek pomidora.
– Nie!
No to kawałek sera.
– Nie. Am – mówi Tosia i rączką wskazuje przed siebie. Patrzę tam, ale dalej nie mam pojęcia, o co chodzi. Zakłopotany próbuję zignorować niezrozumiałą dla mnie informację. I podaję, Tosi kubek z sokiem.
– Nie! Am! – upiera się Tosia i znowu próbuje coś pokazać rączką. Może chodzi o leżącą na stole zabawkę? Sięgam po nią.
– Nie. Am! Am! – denerwuje się Tosia i patrzy mi prosto w oczy. A ja znowu widzę w jej spojrzeniu coś jakby wyrzut.
– Przykro mi, ale nie rozumiem, o co ci chodzi, córeczko – ogłaszam kapitulację. I choć przez moment czuję, że powiedziałem, co trzeba, to już po chwili myślę, że ona przecież nie pojmuje, co znaczy: „Nie rozumiem, o co ci chodzi, córeczko”.
Mija kilka dni.
Mamy nową zabawę. Sadzam Tośkę na krześle z kółkami i wożę po mieszkaniu. Bardzo jej się to podoba. Siedzi sobie wygodnie, uśmiechnięta od ucha do ucha, i od czasu do czasu mówi „brrum”.
– Brrum – mówię ja.
– Brrum, brrum, brrum – dogadujemy się. I jeździmy. I jest fajnie. A potem już mam dość, więc zdejmuję ją z krzesła i dla odmiany biorę piłkę. A potem misia. Bawimy się tym misiem i wtedy nagle Tosia mówi: „Am”. I pokazuje ręką w stronę krzesła.
– Co am? – pytam.
– Am brrum.
Rozumiecie?Awantura
– Czy możesz się wreszcie ubrać?
– Nie!
– Niedawno byłaś chora. Znowu będziesz!
– Chcę być chora!
– Bolała cię głowa, gardło i brzuch.
– Chcę, żeby bolały!
– Tosiu, bo się pokłócimy.
– Chcę się kłócić. – Poczułem, że tracę cierpliwość. Bo ostatnio o wszystko trzeba się kłócić. Na przykład dwie godziny wcześniej mieliśmy awanturę o to, że trzeba się położyć na popołudniową drzemkę.
Poza tym byłem zmęczony i przeziębiony. Do tego za piętnaście minut miałem ważne spotkanie. Chciałem więc ją ubrać i wyjść.
– Masz do wyboru: albo ubierzesz się sama, albo ubiorę cię bez twojej zgody.
– Nie chcę się ubierać! – Nadęła buzię, a w mojej głowie pojawiła się myśl, że dwulatek nie będzie decydował o tym, co będzie, a czego nie będzie robić. Poza tym – co to, do cholery, znaczy, żeby za każdym razem walczyć o ubieranie się, jedzenie, spanie!
Wziąłem Tośkę na ręce, a ona zaczęła się wyrywać. Przycisnąłem ją do siebie – zaczęła płakać. Próbowałem ją przytulić i uspokoić, coraz mocniej płakała, coraz bardziej się wyrywała.
– Jestem twoim tatą i to ja tu rządzę – powiedziałem z nadzieją, że jeśli będę stanowczy, córka mi ulegnie. Nie uległa. Wtedy poczułem, że w moim brzuchu pojawia się coś dziwnego. Rośnie, rośnie i nagle fala złości zalała mi oczy.
– Dwulatek nie będzie decydować o tym, co trzeba, a czego nie trzeba robić – wysyczałem przez zaciśnięte zęby. Podniosłem ją i położyłem na kanapie. W zasadzie rzuciłem. I przeraziłem się, że to zrobiłem. Przez głowę przemknęło mi wspomnienie, jak ojciec zmuszał mnie do różnych rzeczy. Zobaczyłem jego zaciśnięte usta i swoje łzy. Przypomniałem sobie to upokorzenie, bezsilność. Zrobiło mi się strasznie źle.
Bardzo płakała, gdy zakładałem jej majtki. Tak bardzo, że z nosa poleciały gluty.
Potem próbowała wyrywać nogi. Krzyczała, ale byłem konsekwentny. Tak, tak, konsekwentny. Trzeba być konsekwentnym. Tak sobie mówiłem. A jednocześnie czułem się potworem i bałem się na nią spojrzeć. Bałem się, że mi serce pęknie.
A potem się poddała. To znaczy płakała, łkała, histerycznie łapała powietrze, ale pozwalała się ubierać. Słyszałem ten rwany oddech i było mi bardzo przykro, że to przeze mnie, że to ja ją doprowadziłem do tego stanu. A tu jeszcze rajstopki, bluzeczka i pieprzone guziczki w kształcie serduszek. Chciałbym ją już puścić, mieć to za sobą, a tu mi się ręce trzęsą i nie mogę tym pieprzonym serduszkiem trafić w pieprzoną dziurkę.
W końcu się udało.
– W końcu się udało – powiedziałem, ale Tośka miała swój pogląd na tę sprawę. Rzuciła się na podłogę.
– Nie chcę się ubierać. – Łkając, zaczęła rozpinać guziczki.
– Nie wolno ci się rozbierać – powiedziałem, a ona zaczęła się wić po podłodze.
– Idź do swojego pokoju!
– Nie!
No to ją zaniosłem.
Wróciła.
No to ja ją znowu. I zamknąłem drzwi.
Nie otworzyła.
Usiadłem przy stole i zacząłem jeść. Brzuch miałem ściśnięty, jedzenie ledwo przechodziło mi przez gardło.
– Możesz do niej pójść, jak chcesz – powiedziałem do Agnieszki, która przez cały czas stała z boku. – Chciałbym, żebyś do niej poszła – poprosiłem.
Po chwili przyszły razem. Przytulone. Tośka z trudem łapiąca oddech, zapłakana, zasmarkana. Podszedłem, wziąłem ją na kolana i przytuliłem. Czułem, jak drży.
– Nie chciałem się kłócić. Nie chciałem robić ci przykrości, ale nie może być tak, że biegasz na golasa – mówiłem, a w oczach miałem łzy. Ale to nie były uczciwe łzy, łzy współczucia i miłości. To były łzy żalu nad sobą. To były łzy, które mówiły: „Zobacz, co zrobiłaś tacie!”
A potem Tosia usiadła przy stole i też zaczęła jeść. I posłała mi spojrzenie, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widziałem.
„Obraziła się”, pomyślałem i się załamałem. „Skrzywdziłeś ją! Użyłeś siły! Dlaczego tak zrobiłeś? Czy to wszystko było tego warte?”
Poszedłem do kuchni, stanąłem przed oknem i oddałem się samooskarżeniom. Gdy wróciłem do pokoju, jej wzrok był już normalny. A jak wychodziłem, to nawet się do mnie uśmiechnęła.
A ja? Nie mogłem tego przeżyć. I jadąc na spotkanie, wcześniej niby takie dla mnie ważne, cały czas myślałem tylko o tym, co się stało. To znaczy o tym, co zrobiłem źle.
W czasie spotkania też o tym myślałem. I wreszcie załapałem.
– Nie daję sobie prawa do bycia złym – powiedziałem Agnieszce zaraz po powrocie. – A Tośka sobie daje. I ja też jej daję, więc i sobie powinienem dać.
To pierwsza lekcja, którą odebrałem. A druga?
– Kiedy Tośka w nieskończoność mi odmawia, też zaczynam się wściekać. Bo czuję się bezsilna, a ja strasznie nie lubię bezsilności – mówi Aga, gdy kilka dni później znów o tym rozmawiamy. Ona mówi, a ja czuję, że trafiła w sedno. Bo to właśnie bezsilność czułem, nim zalała mnie złość. Bo kiedy przychodzi bezsilność, zaraz po niej zjawia się pokusa, by użyć siły.
– Muszę, muszę się jej nauczyć – szepczę tajemne zaklęcia. – Muszę, bo już nigdy więcej nie chciałbym użyć siły wobec córki. Muszę, bo jestem pewien, że jeszcze nieraz wystawi mnie na próbę.Baba i dziad
Mam znajomego, który wszystko przegrał w kasynie: matkę, ojca, żonę, córki też.
Matka i ojciec już nie żyją, żona się nie odzywa, a córki wciąż mają do niego żal.
Trudno im się zresztą dziwić. Przynajmniej on się nie dziwi.
Kilka tygodni temu urodził mu się wnuk.
– To jest jedyna osoba w mojej rodzinie, której, jak dotąd, nie zrobiłem krzywdy. Nasza relacja jest czysta i to, jak będzie wyglądała, w dużej mierze zależy ode mnie – powiedział. A ja natychmiast pomyślałem, że bardzo, ale to bardzo chciałbym usłyszeć coś takiego od mojego ojca, od mojej matki.
Nie to, że było aż tak tragicznie, ale…
Jadę sobie ostatnio z ojcem samochodem i nagle on zaczyna, z nutą smutku i przygnębienia, że co to będzie, jak on pójdzie na emeryturę. Bo teraz to chociaż ta praca, a potem co? W klasztorze przyjdzie się zamknąć albo…
– Masz troje wnuków, za chwilę będziesz miał czwartego, więc chyba na brak zajęcia nie masz co narzekać.
– Ale ja już mam problemy z kolanem, więc jak ja z nimi pojadę na narty, na spływ? Za stary będę.
– O czym ty mówisz? Człowieku! Przecież Tosia ma dopiero dwa lata! Jakie narty! Jaki spływ! Do zoo trzeba pójść, pobawić się klockami, poczytać.
– Hmm, no tak, tego… – zamruczał ojciec i popadł w zadumę.
I co?
I gucio!
Matka też.
– Co słychać u mojej Tosiunieńki? Podrosła? Zdrowa? Gada? Co gada? – pyta przez telefon. – Tak dawno jej nie widziałam. Tak za nią tęsknię. Tak bardzo chciałabym ją zobaczyć.
– To może wpadnij.
– No wiesz, tego, owego, muszę to, muszę tamto.
I co?
I gucio!
A ja bardzo, ale to bardzo bym chciał, żeby Tosia miała dziadka i babcię. Żeby się przyjaźnili, znali i lubili.
Żeby wizyta u dziadka i babci nie była obowiązkiem, tylko przyjemnością. Dla nich też.
A tak się na to nastawiłem, tak wierzyłem, że będzie super! Słyszałem przecież te wszystkie opowieści, że jak się rodzą wnuki, to babcia i dziadek po prostu dostają na ich punkcie bzika.
Zresztą moi – sami z siebie, niepytani – tak się deklarowali.
I co?
I gucio!
A najgorsze jest to, że nie potrafię im powiedzieć, co o tym wszystkim tak naprawdę myślę.
Bywa, że już, już mam to na końcu języka i nagle zaczynam się bać. Myślę, że nie będę robił im przykrości, i zamiast prawdy gadam bzdety typu „nie szkodzi”, „nie ma sprawy”, „rozumiem”.
Przez moment uważałem nawet, że to, jak się układa między dziadkami a Tosią, jest moją winą. No bo ja sam w sumie do rodziców nie tego. Ale zaraz sobie wytłumaczyłem, że hola, hola, ja i oni to jedno, a Tosia i oni to drugie. I co innego relacja dziecko-rodzice, a co innego dziadkowie-wnuczka. I że tutaj wszystko zależy od nich i od Tosi. Z tym że Tosia ma dopiero dwa lata, więc niby i ode mnie, ale ja przecież kontaktu nie utrudniam. Ba! Nieustająco zapraszam, a nawet wyjechałem z nimi na tygodniowe wakacje, byle byli bliżej Tosi.
I co?
I gucio!
Zacząłem już nawet myśleć, że moja rodzina funkcjonuje w ten sposób, że wszystko fajnie, wszystko super, póki w deklaracjach. Bo co innego powiedzieć: zrobię dla ciebie to, zrobię tamto, a co innego zrobić. I to jeszcze tak, zwyczajnie, bo mam na to ochotę.
Sam zresztą też taki jestem.
Leżą na przykład naczynia w zlewie, a my bawimy się z Tosią. Agnieszka wstaje, żeby pozmywać, a ja ją za rękę i proszę, żeby została. „Ja pozmywam”, mówię. Tylko, rzecz jasna, za chwilę, bo teraz się bawimy. Nie przerywajmy. Szkoda byłoby przerywać. W sumie nie tak często nam się coś takiego zdarza. Aga zostaje i jest super. To znaczy – ona się czuje super, bo nie musi zmywać, no i ja się czuję super, bo ją od tego wybawiłem. I w sumie niby nic się nie zmieniło, bawimy się, tak jak się bawiliśmy, naczynia są brudne, tak jak były, a wszyscy są szczęśliwsi.
Problem w tym, że potem, gdy rzeczywiście trzeba pozmywać, już nie jest to takie proste. Bo nagrodę w postaci radości, satysfakcji i wdzięczności już przecież odebrałem, więc po co mam to teraz robić? Żeby naczynia były czyste? Żarty jakieś!
Sęk w tym, że za wszystko się płaci. Za czeki bez pokrycia też.
Pamiętam moment, gdy Tosia zaczęła wymawiać imiona babć i dziadków. Bardzo im się to podobało, promienieli szczęściem. A potem minął jakiś czas, Tosia zaczęła żartować, a jednym z takich żartów była zamiana imion. Pytam, jak się nazywa tata, a ona mówi, że Aga. A mama? Tomek.
– Jak się nazywa babcia?
– Aga – odpowiada Tosia. Ja się śmieję, a babcia jakaś taka smutna. Jakby myślała, że Tosia zapomniała.
– Jak ma na imię babcia? – bierze sprawę w swoje ręce.
– Tomek – odpowiada Tosia i pęka za śmiechu. A babcia zawiedziona.
I co?
I gucio w zoo.Bajki
– Nie znasz przypadkiem jakichś fajnych książek dla dzieci? – pyta mnie tata trzyletniej Oli.
– Fajnych to znaczy jakich?
– No żeby były zabawne, żeby były mądre, żeby czegoś uczyły i żeby dziecko przy nich zasypiało.
– Zasypiało, powiadasz. A nie będzie lepiej, jak zgasisz światło, położysz się przy jej łóżeczku i sam coś opowiesz?
– Ja tak nie potrafię.
– Potrafisz, potrafisz – mówię i opowiadam, jak to było z Tosią.
A było tak.
Na początku bardzo się siliłem, żeby wymyślić jakąś bajkę. A wymagania miałem wielkie. Bajka miała być zabawna, nieszablonowa, do tego mądra i z morałem. Poza tym nie mogła być straszna, bo nie chciałem straszyć córki, i nie mogła być smutna, bo nie chciałem jej zasmucać. No i musiała być dla niej zrozumiała, czyli operować znanymi jej słowami. Jakże trudno, mając do dyspozycji kilka słów, takich jak hau-hau, miau-miau, mama, tata, wózek, lala, ułożyć bajkę, która spełniałaby tak wygórowane wymagania.
Myślałem, myślałem, ale poza górami i lasami nic nie przychodziło mi do głowy.
A potem zaczęliśmy chodzić z Tosią do lekarza i nagle moja córka tuż przed snem zaczęła się domagać opowieści o Tiku-tiku (patrz rozdział pod tytułem Tiku-tiku).
To był przełom.
Opowiadając niezliczoną ilość razy bajkę o Tiku-tiku, zrozumiałem, że najfajniejsze, najbardziej interesujące, najzabawniejsze i najmądrzejsze bajki to te, które dotyczą Tosinego życia.
Dlatego teraz, gdy gaszę światło, pytam – oczywiście zastrzegając, że bajki będą tylko trzy – o czym chce, żebym jej opowiedział.
I Tosia mówi:
– O tym, jak Tosia i Reksio idą na plac zabaw.
Co znaczy między innymi, że Tosia była tego dnia na placu zabaw i musiała stać w kolejce do zjeżdżalni, więc się popłakała, bo ona bardzo tego nie lubi.
No to zaczynam, że Tosia rano wstała i zjadła śniadanie, na które była parówa, buła, jajo – wymieniam jak najwięcej przeróżnych produktów, żeby uczyła się nowych słów. Tosia czasem prostuje, że tego nie jadła, czasem pyta, co to takiego, a czasem się ze mnie śmieje, że się pomyliłem.
– A potem przyszedł jej serdeczny kolega Reksio i Tosia razem z nim i rodzicami poszła na plac zabaw – kontynuuję. – Bujała się na huśtawce, kręciła na karuzeli – znowu używam możliwie dużo nazw różnych zabaw i przyrządów i powoli zmierzam do punktu kulminacyjnego, czyli do kolejki do zjeżdżalni.
– No i w końcu Reksio powiedział do Tosi: „Chodźmy na zjeżdżalnię”.
– Tosia chciała bez kolejki, ale tata nie pozwolił – córka włącza się do opowieści.
– Tata nie pozwolił, bo tak już jest, że trzeba czekać na swoją kolej – dopowiadam.
– Tosia płakała – mówi Tosia.
– Płakała i było jej bardzo przykro, więc tata ją przytulił. I Reksio ją przytulił. A potem tata powiedział, że bez kolejki na zjeżdżalnię się nie wchodzi – pięknie uwydatniam morał.
Tak to się jeszcze trochę ciągnie, ale ja już konsekwentnie zmierzam do końca, czyli do tego, że Tosia wróciła do domu, zjadła obiad, pobawiła się, zjadła kolację, wykąpała się i poszła spać.
Na koniec muszę przyznać, że nie zawsze z bajkami sprawa jest taka prosta. Nie zawsze, bo po prostu, jak to w życiu bywa, przychodzą takie dni, a w zasadzie wieczory, gdy Tosia po prostu nie wie, czego chce. I wtedy to ja muszę wykazać się inicjatywą. Podrzucam więc różne propozycje: O tym, jak Tosia z Reksiem poszli do lekarza albo O tym, jak Tosia strzygła sobie włosy czy też O tym, jak Tosia i lala wywinęły kozła w wannie, ale córka ciągle z niezadowoleniem kręci głową. I wtedy nagle – zdarzyło mi się coś takiego – mówię:
– A może tak O mamie, co ciągle mówiła bo, bo, bo?
– Tak! O mamie, co ciągle mówiła bo, bo, bo – Tosia jest szalenie zainteresowana, a ja się zastanawiam, po jakiego grzyba wpakowałem się w taki trudny temat.
– No, to poczekaj chwilkę – mówię i myślę intensywnie, bo, rzecz jasna, nie chcę zawieść ukochanej córki.
I wreszcie mam.
– Kiedy rano Tosia wstała, podeszła do mamy i mówi: „Cześć, jak ci się spało?”. A mama na to: „Bo, bo, bo”. „O co ci chodzi, mamo?”. A mama nic, tylko: „Bo, bo, bo, bo”.
I Tosia zupełnie nie wiedziała, o co mamie chodzi. Zapytała więc tatę, brata, sąsiada – i tak dalej, w myśl zasady, żeby przemycić jak najwięcej nowych słów – ale nikt nie wiedział, o co mamie chodzi, aż w końcu mama się zmobilizowała i powiedziała: „Bo, bo, bordową bluzeczkę bardzo chciałabym włożyć”. Koniec!
Parę dni później mama opowiada:
– Byłyśmy dziś na spacerze. Przechodzimy koło samochodu i Tosia mnie pyta, czy wiem, jakiego on jest koloru. Mówię, że nie wiem, ale może ona wie. A Tosia na to, że owszem i mówi, że to bordowy. Skąd ona, u licha, znała taki kolor?Baran
Zrobiło się tak, że Tosia jest zakochana. W tacie! To znaczy we mnie.
Tak sobie pochlebiam, bo ostatnio nic, tylko tata i tata. Tata ma kierować wózkiem, ubierać, karmić, bawić się, usypiać, kąpać. Aż Adze robi się przykro.
No cóż!
– Bo ty jej na wszystko pozwalasz! Bo ja jestem ta, która wymaga, a ty ten wspaniały! – mówi, a ja sobie przypominam, jak pewna pani opowiadała: „Ja się zajmuję córeczką, a potem, niczym książę na białym koniu, zjawia się mąż i wybawia swą księżniczkę z rąk czarownicy. Tej, która wymaga zjedzenia obiadu, włożenia skarpet i umycia rąk”.
Coś w tym jest, nie przeczę, nawet dużo. Ale to, że „się zjawia”, że „na białym koniu”, to już jest nadużycie. Przesada, i to gruba. Bo przecież się nie zjawia, tylko wraca z pracy, często umordowany i wyglądający jak, nie przymierzając, troll.
– Ona tak za mną, bo ty więcej czasu spędzasz z Frankiem – mówię.
– Jakbyś ty więcej czasu poświęcił synkowi, to ja mogłabym dłużej być z Tośką. – Aga jest logiczna. I ma rację. Oj, ma. Ale to nie takie proste, bo co tu gadać, co tu kryć – ja też jestem zakochany. I nic, tylko Tosia, Tosi, o Tosi.
Choćby ostatnio: dzieci już leżały w łóżkach, spały, my gadaliśmy, względnie oglądaliśmy jakiś film, a tu nagle z pokoju Tosi coś jakby płacz. Poszedłem sprawdzić. Otworzyłem drzwi i widzę, że ona śpi i lekko kwili przez sen. Poprawiłem kołdrę, pogłaskałem po głowie, Tosia się uspokoiła. Taka słodka, taka mała, taka kochana, nie mogłem oderwać wzroku.
„Kochana, kochana, kochana”, pomyślałem i w oczach pojawiły mi się łzy.
– Tak bardzo, tak strasznie ją kocham – powiedziałem na głos. Aga się uśmiechnęła, pokiwała głową, a ja poszedłem z wizytą do kolegi, taty czterolatki. Po kosiarkę poszedłem, bo ogródek mi zarósł, zupełnie jak moja broda. Boże, jak ja nie lubię tego strzyżenia i golenia!
Pukam, puk, puk, otwiera, zaprasza. Siadamy, zapalamy fajki – znaczy papierosy – pijemy herbatę – to znaczy ja herbatę, on piwo – i gadamy. O dzieciach oczywiście. Ja to sobie nawet ostatnio powiedziałem, zupełnie szczerze i patrząc w lustro, że ze mną rozmawiać można tylko o dzieciach, żonach i pracy. Nic więcej mnie nie interesuje. Taki już jestem. Trudno!
No więc gadamy o dzieciach. Że fajnie, że ekstra, choć czasem też męcząco, nawet bardzo, ale te córki, te nasze córeczki, one tak nas kochają, a my je, że jednak jest świetnie, ślicznie, słodko i cukierkowo.
– Moja córka…
– A moja córka…
I przerywając sobie, nie bardzo się nawet nawzajem słuchając, opowiadamy, że to, że śmo. Że powiedziały, że narysowały, że włożyły, że zatańczyły, że zaśpiewały i że wtedy to już naprawdę wyglądały bosko. Kochane, śliczne, mądre i wyszczekane.
– A moja córka to ma teraz taką fazę, że jestem dla niej najwspanialszy. – Kolega jest taki dumny, że aż odchyla się od pionu. Na krześle się odchyla. – Najmądrzejszy i najpiękniejszy. Jednym słowem, wszystko, co robię, jest „naj”. Najlepiej pływam, najlepiej jeżdżę samochodem, najlepiej gotuję, nawet trawę w ogródku koszę najlepiej na świecie. Na całym świecie!
– Zupełnie jak ja! – mówię. I też się odchylam.
A kilka dni później szedłem z Tośką, to znaczy niosłem ją „na barana”, i wpadłem na kolegę. Szedł rączka w rączkę ze swoją córeczką.
– Ja też chcę na barana! – natychmiast podchwyciła. Podniósł ją, posadził okrakiem na barkach, a ona:
– Wiesz co, tato? Jesteś największym baranem na świecie. Na całym świecie. Naprawdę!Bezradność
Wybraliśmy się z wizytą do znajomych, którzy mają synka rok starszego od Tosi.
Długo się wybieraliśmy. Powiedzmy z pół roku.
Oni nas nieustająco zapraszali, my się wiecznie zapowiadaliśmy, ale jakoś nie szło. Wiecie, jak to jest.
Wreszcie się udało.
Ledwie weszliśmy, ledwie cześć i czołem, a już gospodyni informuje, że u nich jest teraz bardzo trudny czas, bo synek ma jazdę pod tytułem „moje”.
– Wszystko tylko jego i jego, a jak ktoś bierze zabawkę, to od razu krzyk, płacz i histeria – opowiada, a ja sobie myślę, że chyba właśnie dlatego tak długo u nich nie byliśmy. Bo jak by na to nie patrzeć, u nich zawsze był zły czas. A to ząbkowanie, a to choroba, a to bunt jednoroczniaka czy dwulatka. Słowem, zawsze jakiś kłopot. I rzecz jasna, zawsze z powodu dziecka. To znaczy niby z jego powodu, ale mam na ten temat odmienne zdanie. Bardzo banalne zresztą, a brzmi ono tak: problemy stwarzają dorośli, a nie dzieci.
– Damy radę – mówię i rozbieram Tosię. Zresztą co mam zrobić? Przecież dopiero weszliśmy.
A gospodyni straszy.
Opowiada, że już prawie była zdecydowana, żeby do czasu, aż jej synkowi przejdzie, nie spotykać się z innymi dziećmi.
„No to jesteśmy zaproszeni czy nie?”, myślę, rozbierając córkę. I zaczynam się denerwować, bo już naprawdę nie wiem, co robić.
A gospodyni, jak nakręcona, opowiada dalej o skandalicznym zachowaniu synka. I o tym, że ona jest wobec tego zachowania zupełnie bezradna, bo to taki wiek i trzeba przez to przejść.
„A ja opowiadałem Tosi, że będzie fajnie i pobawi się z kolegą”, myślę i jestem zły na siebie, że tu przyszliśmy. I boję się tego, co nas zaraz spotka. I wściekam się, że nie potrafię przerwać tej denerwującej gadaniny. Że się uśmiecham i potakuję. Jak hipokryta i do tego tchórz!
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że nie przyszedłem tu, żeby się kłócić. Zresztą już kiedyś im mówiłem, co na ten temat tak naprawdę sądzę. Reakcja zawsze była taka sama: pobłażliwy uśmiech i pełne wyższości stwierdzenie, że zrozumiem, jak Tosia będzie starsza. Niczego nie zrozumiałem. No może poza tym, że nie ma co dyskutować, bo ludzie są, jacy są, i jedyne, co można zrobić, to ograniczyć kontakt.
– Zresztą zobaczycie sami, jak to jest, gdy Tosia będzie miała dwa lata – wreszcie pojawia się nieśmiertelna fraza.
Ruszamy na pokoje.
I wtedy pojawia się smok. Ma kilkadziesiąt centymetrów wzrostu, jest chudziutki, drobniutki, bystry, uśmiechnięty i strasznie zawstydzony. Natychmiast kryje się za nogą mamy.
Grzecznie mówimy „dzień dobry”, Tosia wyciąga rączkę, smok wyciąga swoją i po tych formalnościach wkraczamy do jego wypełnionej zabawkami jamy.
I okazuje się, że nie ma problemu, bo smok ma Tosię w nosie. Zresztą z wzajemnością.
Tosia siada na podłodze i zaczyna się bawić. Bierze zabawkę za zabawką i nic się nie dzieje, bo smok ma jakieś swoje, smocze sprawki. Biega po pokoju, skacze po łóżeczku, pije, zajada, wyciąga i odkłada zabawki, znowu skacze i fika kozły. Smok jest bardzo żywym dzieckiem.
Siedzę obok Tosi i bawię się razem z nią. Taki mam zwyczaj.
Rodzice smoka też siadają obok i coś tam zaczynają gadać. Na przykład, że moja córeczka taka spokojna, a ich syn taki żywy.
– Bardzo, ale to bardzo zazdrościmy, bo już nie pamiętamy, kiedy nasz synek tak po prostu siedział i się bawił – mówią.
A smok jak skakał, tak skacze.
A potem zaczyna marudzić.
I akurat wtedy Tosia sięga po pluszowego kotka, który miauczy, jak się go dotyka.
– To moje! – przypomina się smokowi.
– Tosia chwilę się pobawi i zaraz ci odda – tłumaczę delikatnie.
– To moje, moje, moje… – wyje smok.
– Niech Tosia chwilę się pobawi i zaraz ci odda – włącza się smocza mama.
– A może obejrzysz bajkę? – proponuje smoczy tata, co na chwilę załatwia sprawę. Ale już po trzech minutach smok ma dosyć bajki. On chce kotka i płacze, bo Tosia nie chce go oddać.
Sytuacja staje się napięta, zwłaszcza że rodzice smoka kompletnie stracili inicjatywę. Wycofali się i tylko patrzą. A smok szaleje.
A mnie się serce kraje, bo Tosia patrzy przerażona i nie wie, o co chodzi.
Do tego jestem wściekły, że oni nic nie robią. Bo przecież mogliby coś synkowi zaproponować. I to nie bajkę, tylko jakąś zabawę. Najlepiej taką, w której też by wzięli udział. A oni tylko stoją i patrzą. No ale przecież ostrzegali, prawda?
Siadam więc przy Tosi i zaczynam tłumaczyć, że to nie nasz kotek, że to kotek chłopczyka, że on go bardzo chce, że musimy mu go oddać. I wtedy Tosia zaczyna płakać.
„Kurwa mać”, rzucam w myślach. „Po co my tu przyszliśmy?!”
Próbuję bawić się z Tosią pieskiem, klockami, pralką. Ale ona chce tylko tego kotka.
I płacze.
A mnie się robi przykro. Przypominam sobie całą masę takich historii, gdy ojciec kazał mi dzielić się zabawkami z innymi dziećmi. Boże, jak ja tego nie lubiłem! Jak ja go nienawidziłem za to, że nie staje po mojej stronie! A teraz robię to samo mojej ukochanej córce.
Biorę ją na ręce i przytulam. I tłumaczę, że czasem tak się zdarza, że nie można się bawić tym, czym się chce.
Sęk w tym, że po chwili już niczym nie można się bawić, bo smok ogłosił, że cały pokój jest jego i tylko jego. A na potwierdzenie zamknął drzwi.
– Tak już ma ten nasz synek. – Mama smoczyca i tata smok bezradnie rozkładają ręce.
– To my już chyba pójdziemy – mówię wreszcie, a czuję się jak ostatni frajer. Bo tak naprawdę chciałbym powiedzieć, że, kurwa mać, wasz synek ma dopiero dwa lata i to nie on rządzi, tylko wy. I jakbyście tylko chcieli, mieli jaja, czy co tam smoki mają, to moglibyście tę sytuację przełamać. A tak, nie dość, że robicie swojemu dziecku krzywdę, to jeszcze narażacie na przykrość moje dziecko i mnie.
Ale oczywiście nic takiego nie mówię, bo jestem tchórzem i hipokrytą.
– Teraz już jestem pewna, że do czasu, gdy synkowi nie minie, nie mogę zapraszać innych dzieci – zwierza się gospodyni przy wyjściu.
Ja też jestem pewny – że już nigdy nie zafunduję sobie i swojej córce tak niekomfortowej sytuacji. I że będę walczył jak lew. Od początku.Bezsilność
Boli mnie głowa, plecy, kości. Marzę wyłącznie o tym, żeby się położyć. Ale wiem, że to będzie trudne. Bo zaraz wrócę do domu, otworzę drzwi i wyskoczy Tośka. Krzyknie: „Tata!” i rzuci mi się na szyję. I będzie się chciała bawić, opowiadać, gdzie była z nianią, w co się bawiły i kto był na placu zabaw.
Tak bardzo bym chciał się położyć, ale też bardzo nie chciałbym sprawić jej przykrości. Bo przecież czekała.
Naciskam klamkę i wszystko dzieje się tak, jak przewidywałem. Resztką sił biorę Tosię na ręce. A potem fikamy kilka powitalnych kozłów i już mnie ciągnie do pokoju, już pokazuje, jakie ludziki zrobiła z klocków, i prosi, żebyśmy następne zbudowali razem.
A tu ta moja głowa, te moje kości.
– Źle się czuję – mówię. – Bolą mnie plecy, głowa, nogi.
Patrzy na mnie zaciekawiona, a potem głaszcze po głowie i mówi:
– Zagoi się, tata, zagoi.