Apteka marzeń - ebook
Apteka marzeń - ebook
Człowiekowi wydaje się, że jest odporny na śmierć. Że jest objęty ochroną, chociaż inni przecież umierają. Pędzimy samochodami, skaczemy ze spadochronami, balansujemy na granicy życia, a jednak nigdy nic złego się nie dzieje. Nie patrzymy na śmierć z pokorą, bo przecież nas samych ona nie dotyczy.
Człowiek staje się dorosły nie wtedy, gdy ubrania robią się dla niego za ciasne, ale gdy wyrasta z własnego egoizmu.
Ola i Karolina poznają się w nietypowym miejscu, w nietypowej sytuacji. Dzieli je dziesięć lat różnicy, co w przypadku dziecka i nastolatki jest przepaścią. Znajdują jednak wspólny język i pokazują, że nawet w najgorszych okolicznościach można myśleć o innych. Ola istnieje naprawdę, postać Karoliny łączy w sobie doświadczenia wielu nastolatek, którym życie podstawiło nogę.
Ta historia ma dwa zakończenia – dobre i gorsze, bo tak działa prawo równowagi w przyrodzie.
To opowieść o skrajnych emocjach, potędze matczynej miłości, sile, jaką daje rodzina. O wielkiej aptece z marzeniami, które można dostać bez recepty. I o zwyczajnych, lecz niezwykłych bohaterach, którzy mierzą się z nieustępliwym pytaniem: kto ukradł im zwyczajne życie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-141-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To opowieść o matce, która nie poddała się do samego końca.
I o dziewczynce, której lekarze dawali dwanaście procent szans na przeżycie.
O lekarzach, siostrach i pielęgniarkach. O psie, chociaż ten prawdziwy miał nieco inaczej na imię i chyba był suczką.
O płytkach krwi i niedobrych komórkach.
O Karolinie, którą wymyśliłam, choć, jak się okazuje, nie do końca.
O marzeniach zamkniętych w czerwonych balonikach.
I o Drużynie Szpiku, która rozdziela kroplówki życia.MAGDALENA
Szósty zmysł, którego zabrakło
Są miesiące, które kocha się miłością szczególną. Taki maj na przykład. Zieleń aż razi w oczy, słońce flirtuje ze skórą i pachnie zapowiedzią jeszcze cieplejszych dni. Krzewy bzu bezwstydnie wydzielają intensywny zapach, od którego aż kręci się w głowie i który tylko konwalie potrafią przebić.
Kiedy kupowałam ostatnio bukiecik u starszej pani, przyznałam się, że zawsze je stawiam koło łóżka w sypialni, choć wiem, że są trujące.
– Co jest trujące? – spytała groźnie babcia.
– No, konwalie – odpowiedziałam niepewnie.
– To proszę ich nie jeść.
Przystaję na moment w parku i zamykam oczy. Łapanie chwil ma w sobie jakąś magię. Coś, co trwa wiecznie, z czasem zaczyna nudzić, dlatego tak piękne w życiu są pojedyncze momenty. Gdyby się jeszcze dało zamknąć je w słoiku i oglądać zawsze wtedy, gdy akurat brakuje wsparcia… Gdy zamiast słońca chlupie w butach. Albo gdy ptaszek wypadł z gniazda.
– Boli – mówi Ola i ciągnie mnie za rękę.
Moja mała, niespełna dwuletnia córka stoi pochylona i wskazuje na ptaszka palcem. Raczej nic go już nie boli, ale przecież nie możemy go tak tu zostawić. Zawijam więc ptasie truchełko w chusteczkę, starając się na nie nie patrzeć (dzieci jakoś nie mają z tym problemu), a potem razem kopiemy dołek i zasypujemy ptaszka ziemią. Pamiętam, jak kiedyś w dzieciństwie w podobny sposób chciałam pochować zwłoki dżdżownicy, ale moja mama nie pokonała własnego obrzydzenia i oznajmiła, że dżdżownica nie będzie mieć pogrzebu.
Chyba byłam zawiedziona.
– Boli – mówi znowu Ola.
– On teraz śpi i pewnie niewiele czuje.
– Ale mnie boli.
– Brzuszek?
Mała wzrusza ramionami.
– Nóżki?
– Też.
Patrzę na nią w milczeniu. Ola od jakiegoś czasu szybko się męczy. Spacery nie sprawiają jej już takiej przyjemności, nawet jeśli towarzyszy im smak i zapach lodów truskawkowych. A wszystkie pomysły na wspólne zabawy kończą się tak samo…
stemplowanie na papierze
odrysowywanie wzorów
malowanie na gazecie
rysowanie kredą na ciemnym papierze
układanie kompozycji ze sznurka i kolorowych włóczek
kolorowa wydzieranka
zabawy z plasteliną
– Nie chcę – powtarza Ola, a jej usta wyginają się w podkówkę.
Klękam wtedy przed nią, pocieram nosek i patrzę prosto w oczy. I Ola też patrzy, ale nie chce już ani kolorowej wydzieranki, ani plasteliny, ani nawet malowania bez pędzelka, całą sobą, rękami, nogami i brzuchem. Stoi tylko, taka milcząca i nieobecna.
Nie lubię poczucia bezradności. Zwłaszcza wobec dziecka, które najwyraźniej czeka, aż rozwiążę jego małe dylematy i znajdę sposób, by znowu chciało mu się śmiać.
– Przynieś kamyczki, trochę listków, patyki, to pobawimy się w sklep – próbuję dalej. Dziecko nie będzie smutne i apatyczne w nieskończoność, po prostu czasem wyładowują mu się baterie. Trzeba poczekać, posiedzieć na ławce, pomasować plecki i kupować kamyki, zupełnie jakby to były owoce.
– Trzy jabłka, dwie gruszki i dwie śliwki poproszę – mówię stanowczym tonem i Ola w końcu się śmieje, podając mi wszystkie kamyki, listeczki, a nawet dwa ślimaki, które akurat spacerowały po ławce.
– Bardzo panią przepraszam, ale ta śliwka się rusza.
Ola chichocze.
– To nie śliwka.
Marszczę brwi.
– Ma pani rację, to ślimak! Śliwka-ślimak, nic dziwnego, że odrobinę się pomyliłam. Czy on jest jadalny?
– Nie!
– A ma jakieś imię?
– Mati.
– Tak jak twój brat?
Ola kiwa głową.
– To weźmy Matiego do domu i przedstawmy mu jego imiennika. A po drodze zjemy jeszcze lody. Matiemu też damy, żeby nie czuł się gorszy – puszczam oko do córeczki i jednocześnie myślę, że to bardzo smutne być na przykład takim listopadem. Czy ktoś w ogóle kocha taki miesiąc? Bez lodów, ślimaków i słońca? Kiedy chlupie, wieje i pachnie smutkiem? Z drugiej strony to chyba głupie obrażać się na miesiące. To nie ich wina, że przyroda wybrała im taką, a nie inną oprawę.
Pod wielkim drzewem stoi grupa starszych kobiet i śpiewa piosenki. Ot tak, po prostu. Zamiast siedzieć na ławkach i karmić gołębie, zamiast machać drutami lub czytać jakieś kolorowe pisemka, stoją i śpiewają. Sipińską i chyba Czerwone Gitary. I Skaldów, za którymi jakoś nie przepadam. Trzęsący się pan z wielką grzywą, śpiewający o tym, jak gonić króliczka, zawsze mnie przerażał. Ale w wykonaniu tych starszych kobiet brzmi to nawet zadziornie. Uśmiecham się pod nosem i proponuję Oli, żebyśmy też razem coś zanuciły. Kręci przecząco głową, więc postanawiam zaśpiewać sama. Czy ja znam jakąś piosenkę o ślimaku?
Siedział w trawie w wysokim ogrodzie,
poziomkowy na obiad jadł krem,
oranżadę z konwalii pił co dzień,
a na deser, jak Francuz, jadł ser.
(Fasolki, Kolega ślimak)
Był początek maja. Jedna z legend mówi, że podobno to właśnie w tym miesiącu nastąpiło stworzenie świata. Ciekawe, czy wtedy też pachniało bzem?
Następnego dnia ciągle jeszcze był początek maja. A dokładnie piątego. Rok dwa tysiące czwarty. Data, który wypaliła znamię niemal na każdej części mojego ciała. Jeszcze wczoraj świeciło słońce. Jeszcze wczoraj owoce miały smak, a kawę piłam z prawdziwą przyjemnością, choć tak naprawdę to wcale za nią nie przepadam.
Kto ukradł zwyczajne życie?
Kto zdecydował, że nie wolno mi już beztrosko pić kawy i cieszyć się smakiem truskawek?
Chyba każdy zna to uczucie, kiedy najchętniej schowałby się pod kołdrą i udawał, że go nie ma? Ola jest dzisiaj znowu taka męcząca. Apatyczna, marudna, bez chęci na cokolwiek. Od kilku dni chce koniecznie ze mną spać i ciągle każe sobie masować plecki. Oczywiście, że to robię, masuję, głaszczę i przytulam, ale czasem jestem trochę zła. Czy matkom wolno się złościć na swoje dzieci?
– Oluś, zmykaj do siebie – szepczę jej do ucha, ale ona nie chce. Wtula się we mnie jeszcze bardziej i popiskuje.
Był kiedyś taki film Szósty zmysł. Kiedy oglądasz go po raz drugi, to już wiesz, o co chodzi, a kolejne sceny rozumiesz wyjątkowo dobrze. Wiesz, że główny bohater nie żyje i dlatego to, co było wcześniej, układa się w logiczną całość. Ale kiedy widzisz film po raz pierwszy, jesteś ślepa. Nie słyszysz żadnych niedomówień, nie dopatrujesz się podstępu, nie zastanawiasz się nawet, że może chodzić o coś zupełnie innego. Po co zwracać uwagę na szczegóły, skoro cały przekaz jest stosunkowo prosty?
Kiedy Ola powiedziała mi, że nie chce jej się chodzić i że mam ją cały czas nosić na rękach, pojechaliśmy dla świętego spokoju do lekarza. Ponaciskał jej brzuszek, osłuchał, obejrzał z każdej strony i stwierdził, że to wątroba. Chyba.
– Jest trochę powiększona, może po tej stronie leży przyczyna. Zróbcie małej USG i będziecie mieć pewność. Czasem, kiedy dziecko rośnie, bolą je różne rzeczy. Kości, mięśnie, stawy. To normalne, ale sprawdźcie to.
Ilu z nas sprawdza?
Kto biegnie z każdym bólem do lekarza?
Piątego maja. Termin prywatnej wizyty. Słońce wstało o czwartej pięćdziesiąt cztery. Imieniny Gotarda, Waldemara, ale też Anioła… Ironia losu. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że Anioł to imię. Raczej… zawód? A czy anioł pisany małą literą też ma swoje imię, czy po prostu dopisuje mu się wielką i w ten sposób zostaje nazwany?
W radiu powiedzieli, że dzisiaj obchodzimy bardzo nietypowe święta. Międzynarodowy Dzień Położnika oraz Dzień Walki z Dyskryminacją Osób Niepełnosprawnych. I jeszcze, że będzie bardzo gorąco. To z jednej strony dobrze, ale z drugiej tak sobie, bo podobno „jeśli w maju deszcze na dworze, to jesienią chleb w komorze”. Nie wiem, czemu to zapamiętałam, ale wydaje mi się, że z tego dnia pamiętam każdy szczegół. Dźwięki ulicy, dotyk słońca, Olę, która prawie w ogóle się nie odzywa, mojego męża, który nuci coś pod nosem i Mateusza, który upiera się, że nie będzie jechał z nami na wizytę.
– Odstawcie mnie od razu do babci, to zjem więcej ciasta. – Oblizuje łakomie usta. – I lodów – dodaje, puszczając do nas oko. Mój syn ma w swoim życiu trzy pasje – samochody, flagi i jedzenie lodów. Albo w ogóle słodyczy.
Patrzę na dwa gołębie, które zawzięcie skubią skórkę chleba, na kobietę w białych kozakach, która z każdym krokiem wygląda coraz żałośniej, a ludzie pod nosem śmieją się z tych kozaków w taki upał. Ja też się trochę podśmiechuję i to jest chyba ostatni raz, kiedy świat wydaje mi się normalny. Godzinę później białe kozaki stają się tak nieistotne, tak głupie, błahe i niewarte wspomnień, że paradoksalnie znowu chcę je zobaczyć. Bo są dowodem na to, że można się śmiać. I że życie to również straszliwe bzdury, które ułatwiają nam poruszanie się po tym wszystkim co poważne, trudne i skomplikowane.
– To nie wątroba – mówi pani doktor, a ja myślę sobie, że wolę lekarzy, którzy się uśmiechają.
„Uśmiechnij się” – proszę ją w duchu, ale jej twarz jest tak spięta, że żaden grymas nie ma prawa przeciąć tego skupienia i rozładować gęstniejącej z każdą minutą atmosfery.
W oddali zegar wybija dwunastą. Dwanaście mocnych, stanowczych uderzeń, z których każde jest coraz bardziej złowrogie. Być może komuś innemu zegar wybija je zwyczajnie, ale ja już wiem, że dla mnie tym razem brzmią inaczej.
Powiem to szybko i bez zbędnych epitetów. Bo taka była diagnoza.
Neuroblastoma, guz, przerzuty, krwotok, ból, onkologia, pęknięcie, przeszczep, chemia, szpital, nowotwór, czas.
Policzyliście? Dokładnie dwanaście wyrazów, jak dwanaście uderzeń zegara. Niczego nie można już zmienić. A wskazówki zaczynają nagle biec coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby czas właśnie zaczął się z nami ścigać. Nie mamy na nogach sportowych butów, nie mamy kondycji i nie znamy trasy. Czas ma nad nami przewagę.
I wyrywa mi Olę z rąk.KAROLINA
Lustro odbija dość szczupłą twarz czternastolatki. Dwa pryszcze, z czego jeden na samym środku czoła. Przypomina trochę hinduską kropkę i bardzo ciężko go czymś zamalować. Im więcej fluidu, tym większe skojarzenie z bindi, a przecież do Hinduski jest jej daleko. Co prawda, ma ciemne włosy, ale raczej kręcone i zdecydowanie zbyt jasną cerę. Kropka w tym miejscu czoła podobno chroni przed ucieczką wewnętrznej energii, więc Karolina ma nadzieję, że pryszcz też odgrywa jakąś rolę.
Zresztą nie to jest teraz najważniejsze. Bo właśnie przyszedł list. E-mail w zasadzie. I chociaż wiadomości od nieznanych osób zazwyczaj lądowały w spamie, tej akurat udało się jakoś przedrzeć do normalnej poczty i postawić świat na głowie. Karolina nigdy nie lubiła brazylijskich tasiemców, w których nikt nie pyta o nic wprost i potem przez dwieście odcinków szlocha, że coś nie wyszło. Ona zawsze pytała od razu. I tak też zrobiła tym razem. Zaraz po odczytaniu wiadomości, po której odrobinę skręciło jej wnętrzności.
– Mamo, czy ja mam brata?
Wzrok mamy zastygł i naprawdę nie trzeba było być geniuszem, żeby to jednoznacznie zinterpretować.
– Nie mogłaś mi powiedzieć?
– Jak się dowiedziałaś?
Karolina westchnęła. Niegrzeczne odbicie piłeczki, bardzo w stylu rodziców. Najpierw wypadałoby odpowiedzieć, ale nie, mama musi zyskać na czasie. No dobrze. Powie jej pierwsza.
– Od tegoż brata właśnie. Napisał do mnie e-mail, wiesz? Ciekawe, skąd miał adres. Ma dziewięć lat, a za chwilę dziesięć, jak mnie poinformował, i gacie do kolan, przynajmniej na zdjęciu, którego nie omieszkał mi wysłać. Ma na imię Wiktor i mieszka we Wrocławiu, i tu mnie zaskoczył, bo mówiłaś, zdaje się, że tata uciekł do Australii i słuch po nim zaginął. Wszelki słuch.
Mama milczała głośniej, niż gdyby wrzasnęła.
– Ale może to jakaś pomyłka? Może ten pajac nie jest moim bratem, a tata spod Wrocławia nie jest moim tatą? – Karolina próbowała jakoś uratować to milczenie.
Chwilowe zawirowanie rzeczywistości, zaraz wszystko wróci do normy.
Niewielka kropelka nadziei wyparowała natychmiast, gdy zobaczyła, jak mama zagryza dolną wargę.
Mowa ciała. Już przedszkolaki o niej wiedzą.
– Wiesz co, chyba nie chcę o tym na razie rozmawiać – powiedziała, patrząc na matkę.
– Ale może właśnie teraz jest dobry moment…
– Obawiam się, że żaden nie będzie dobry, a już na pewno nie ten. Muszę to przetrawić, zanim chlusnę wulgaryzmami.
– Ty nie klniesz przecież – zdziwiła się mama.
– Teraz mam powód. Ale spróbuję się opanować – powiedziała Karolina i wróciła do swojego pokoju.
Sprawdzić skrzynkę?
Odruchowo zerknęła w komputer.
Hej, odezwij się. Ja wiem, że ty to ty, ustaliłem wszystko, mama potwierdziła. Tata jeszcze nie wie, bo go nie ma. Wyślesz mi swoje zdjęcie? Na pewno jesteś trochę do mnie podobna. I może nawet lubimy te same rzeczy? Mama mówi, że to dobrze, że chcę cię poznać. A Ty nie udawaj, że mnie zlewasz.
– Zlewam cię, bucu. Zlewam cię totalnie. Sikam na ciebie z każdej strony kwasem siarkowym, solnym i Bóg wie jakim jeszcze, tak żebyś się rozpłynął w zupie niechcianych znajomości – powiedziała głośno Karolina, patrząc w ekran komputera i wystawiając język. A potem znowu poszła porozmawiać z mamą.
Tak, to jednak był ten moment.
Jak można coś takiego ukrywać? W końcu to pół brata i nawet jeśli nigdy w życiu go nie spotka, bo nie ma absolutnie takiego zamiaru, to jednak ten fakt jest dość istotny. I mama powinna ją o tym poinformować.
Dlaczego dorośli mają taki problem z komunikacją? Mówieniem prawdy? Chodzą i do znudzenia powtarzają, że kłamstwo ma krótkie nogi, a potem sami się na tym wykładają. Gdzie tu logika?
Twarz mamy zdobiły maleńkie punkciki wyrzutów sumienia. To pokrzepiające, że jednak gryzło ją od środka i nie dawało spokojnie spać. W końcu oszukała córkę, nawet jeśli zrobiła to w tak zwanej dobrej wierze. Nie powiedziała, bo… bo ojciec niestety okazał się szują. Uznał, że dwuletnie dziecko potwornie go męczy, więc wsiadł w samolot i zrobił fru. Ale potem zrobił fru w drugą stronę i wrócił z tej Australii. I musiał się z mamą kontaktować.
– Z pewnością dumnie poinformowałaś go, że ma spadać. Ile wtedy miałam lat? Czy byłam już na tyle duża, że mogłam się pod to „spadaj” podłączyć? W jaki sposób rodzic ocenia, czy ma wtajemniczyć dziecko w pewne sprawy? Rzuca monetą? Idzie do wróżki? A może do Rozmów w toku?
Mama wyglądała tak, jakby zapomniała, do czego służy alfabet. Karolina mówiła więc dalej.
– Nie, pewnie próbuje monologu z własną intuicją. Tak będzie lepiej… To było jedyne wyjście… Tylko wiesz, mamo, wyjścia zawsze są dwa. I rodzic zawsze wybiera to gorsze.
– Nie bardzo wiem, jak mogłabym się usprawiedliwić. Mówisz strasznie dużo i nawet z jakimś tam swoim nastoletnim sensem. Ale ja też mam swoją rację. Ojciec rzeczywiście się ze mną skontaktował, ale w zasadzie sama nie wiem po co. Poinformował mnie, że wraca do Polski i jakby co, to przynajmniej wiem, gdzie go szukać.
– Jakby co?
Wzruszyła ramionami.
Jasne.
Karolina machnęła tyko ręką i znowu wróciła do swojego pokoju. Ściągnęła zdjęcie Wiktora na pulpit i karykaturalnie je powiększyła. Ziarno wielkości piłeczki pingpongowej, w ogóle nie wiadomo, co przedstawiała fotka. Bohomaz. Abstrakcja. Mazy. Ale kiedy cofnęła ustawienia, znowu wyskoczyła jej zadziorna mina brata (pół).
– Czy on ma coś ze mnie? – spytała głośno.
Uszy, nos, brodę? Wbiła wzrok w ekran. Absolutnie nic. Równie dobrze ktoś inny mógłby do niej napisać i przedstawić się jako brat.
Nieprawda. Uszy, broda i nos były podobne.
Cholera.
– Hej, kotku – mama nie dawała za wygraną. Karolina zatkała sobie uszy, ale jak ma się czternaście lat, to to już nie działa. Trzeba w końcu się odezwać. Wyszła z pokoju i stanęła w drzwiach kuchni.
– Pewnie będziesz się tłumaczyć. – Zaśmiała się bynajmniej niewesoło.
Mama cicho westchnęła.
– Problem polega na tym, że sama się jeszcze nie oswoiłam z jego powrotem. Wiem od jakiegoś czasu, ale…
– Ale wiedziałaś, że ma syna.
– Kitek, on zadzwonił kilka lat po swoim wyjeździe, spytał co słychać, czy nie potrzebuję pomocy, ale na wszelki wypadek od razu zaznaczył, że ma sporo wydatków, bo założył nową rodzinę i ona się powiększa. I że może będzie lepiej, żeby zostało tak, jak jest dotychczas. A jak tylko się odkuje finansowo, to na pewno da mi znać.
– Ale dupek – zawyła Karolina, poruszona nadgniłym charakterem własnego ojca.
Mama była na tyle w porządku, że jej nie uciszyła i nie powiedziała czegoś w rodzaju: „Ależ kochanie, to w końcu twój ojciec”. Pewnie w myślach obrzuciła go znacznie dosadniejszym słowem niż „dupek”.
– Kiedy wrócił?
– Rok temu.
Karolina podskoczyła.
– Mogłaś powiedzieć wcześniej!
Mama spuściła głowę.
– Ale ja naprawdę nie wiedziałam jak. I co. I w jakim kontekście. W takich sytuacjach człowiek głupieje. Odsunęłam ten problem na bok, bo myślałam, że może jakoś sam się rozwiąże.
– No i się rozwiązał.
– Nie wzięłam pod uwagę Internetu.
Karolina machnęła ręką.
– Mamo, ja mam czternaście lat! Owszem, jestem bachorem w wieku dojrzewania, ale chyba na tyle mnie znasz, że wiesz, że nie ucieknę z domu, nie przegryzę sobie żył, ani nie łyknę ecstasy, żeby lepiej zrozumieć świat. Nie wysadzę też mieszkania na złość tobie.
Mama podniosła głowę i krzyknęła. Nawet dość głośno.
– PRZEPRASZAM! Ty masz czternaście lat, a ja trzydzieści dziewięć i prawo do pomyłek. Mam nawet prawo do bycia głupią, bo wiek nie ma tu nic do tego. Powinnam ci powiedzieć, ale się wystraszyłam, okej?
Karolina popatrzyła na nią zdumiona. Po co ten krzyk?
– Dobra. Idę się przejść i przewietrzyć myśli – powiedziała spokojnie i sięgnęła po kurtkę.
A potem poszła.
Po powrocie znowu usiadła przed ekranem. Uzależniła się czy co?
Matko, co za nachalny dzieciak.
Lubię Twoje imię. Można je zmienić na Rolka. Wiesz, Karolina – Rolina – Karolka – Rolka. Podoba się?
Idiota.MAGDALENA
Mucha spacerująca po suficie
Chyba po raz pierwszy w życiu wpadłam w histerię.
Patrzę przed siebie, a moje ciało zaczyna wypełniać strach. Czuję go dosłownie wszędzie, jakby był rtęcią, która przepływa przez kostium ze skóry i dociera do najmniejszych zakamarków, do miejsc niewidocznych dla oka.
Na stoliku stoi filiżanka z niedopitą kawą, leżą rozrzucone długopisy, jakieś kartki i puszka z miętowymi cukierkami. Mózg zaczyna odnotowywać coraz mniej znaczące szczegóły. Muchę spacerującą po suficie, gwizd wiatru, przypominający jakąś melodię, odgłos odpalanego samochodu, który najwyraźniej ma problemy z akumulatorem, tupot dziecięcych nóg na korytarzu. Na moment zawieszam się w czasoprzestrzeni, zupełnie jakbym nie wiedziała, co mam dalej robić. Krzyczeć? Płakać? Odciągnąć lekarkę od mojego dziecka? Schować się w ramiona męża i kazać mu stanowczo zaprotestować? Ale Aleksander też patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem, jakby uwierzył w to, co usłyszał, i jakby się z tym pogodził. Podchodzi do mnie i mocno przytula. Gdyby nie on, pewnie osunęłabym się na podłogę i została tam jak rozlane mleko. Jak garść piasku, którego nie można zebrać.
Mózg ludzki ma dziwną skłonność do odsuwania od siebie przerażającej prawdy. Szuka innych wyjść, innych wytłumaczeń, jakiejś pomyłki, błędu, wreszcie makabrycznego żartu. Przecież istnieje coś takiego jak błędna diagnoza lekarska. I każdy wie, że to się zdarza. Nie, nie będziemy występować o odszkodowanie, wystarczy, że lekarka wszystko odwoła i przyzna, że jej wiedza medyczna po prostu spłatała figla. Kazała wyolbrzymić problem i wystraszyć nas, rodziców.
– To nie jest powiększona wątroba. To guz.
– Nie! – krzyczę i chwytam filiżankę z niedopitą kawą. Robię zamach, zupełnie jakbym chciała rozbić ją o ścianę, ale zimny płyn tylko ochlapuje mi sukienkę.
– Muszą państwo jechać do szpitala. Teraz, od razu, nie jutro, nie za tydzień. Na onkologię. Nie ma już czasu.
Ściskam rękę męża tak mocno, że prawie syczy z bólu. A potem bierze głęboki oddech, kiwa głową i mówi:
– Jedziemy.
I bierze mnie za rękę, a ja czuję wdzięczność, że jest ktoś silniejszy ode mnie. Ktoś, kto zamówił taksówkę, wziął Olę na kolana, jednocześnie cały czas głaszcząc mnie po głowie.
Onkologia. Dziedzina medycyny zajmująca się schorzeniami nowotworowymi. Rakiem. Jeśli listopad jest najmniej lubianym miesiącem, to rak wygrywa w kategorii najbardziej znienawidzonych słów. Każdy chciałby żyć tak, żeby nigdy nie zahaczyć o to słowo, nie otrzeć się o nie, a już na pewno nie wymawiać go w kontekście kogoś najbliższego.
– Mała ma wewnętrzne krwotoki, stąd ten ból, bo guz… On się po prostu rozlał. – Wiem, że lekarka musiała to powiedzieć, a jednak nie mogłam zrozumieć, jak można tak bezceremonialnie… Tak wprost, bez żadnego „będzie dobrze”.
I wtedy zaczynam krzyczeć.
Wrzeszczę tak bardzo, że przerażam samą siebie. Nie wiem, ile razy używam słów „pomyłka”, „bzdura”, „absurd”. Świat zlewa się do jednego krzyku, którym próbuję zagłuszyć strach. Podobno o histerii mówi się w kontekście gwałtownego zdenerwowania, wzburzenia albo irracjonalnego lęku. U mnie skumulowało się wszystko naraz. Panika, szał, wściekłość.
Bo który normalny człowiek jest w stanie spokojnie odebrać słowa, które wyrzuca z siebie lekarka? Chociaż stara się to robić taktownie i z dużym współczuciem, to jednak wydaje wyrok na moje dziecko! Nie mogła powiedzieć, że Ola przejadła się słodyczami?
Że ma wzdęcia?
– Guz ma dwanaście na osiem centymetrów.
Ile, ile? Przecież jej brzuszek jest za mały na takiego bydlaka!
– Czy córka ostatnio upadła?
Nie wiem! Każde dziecko upada, przewraca się, potyka. Nie wiem!
– Możliwe, że podczas upadku guz pękł i się rozlał. Doszło do wewnętrznych krwotoków.
A gdybym rzuciła jej się do gardła i zatkała usta? Czy gdyby te słowa nigdy nie zostały wypowiedziane, guza by nie było?
Szósty zmysł.
Apatyczność Oli. Bóle pleców. Bóle brzucha. Płacz bez powodu. „Mamo, chcę z tobą spać”…
Jak można być tak ślepą? Jestem matką! Matki widzą wszystko, wyczuwają najdrobniejsze wahania nastrojów swoich dzieci, wiedzą, co im jest, jeszcze zanim ktokolwiek inny to wie. To dlaczego ja byłam ślepa?
Nie mam ani szóstego zmysłu, ani żadnego innego.
Chcę krzyczeć.
Otwieram usta i… nie wydobywam z siebie żadnego dźwięku. Po ataku histerii tracę mowę. Przez całą drogę do szpitala nie odzywam się słowem. Patrzę na Olę, a słowa więzną mi w gardle. Kotłują się w nim, próbują wydostać na wolność. Zamykam oczy.
To jest moje dziecko. Moje. Nikt, absolutnie nikt mi go nie odbierze.KAROLINA
To chyba było w październiku ubiegłego roku.
Jakiś wtorek, bo miała tego dnia basen. Nie lubiła tych zajęć, bo nigdy nie udawało jej się wytrzeć do sucha i zawsze naciągała na mokre nogi skarpetki i spodnie.
Fuj.
Chyba każdy zna to uczucie. Klejąca się do ciała odzież, nieprzyjemna wilgoć i unoszący się wszędzie zapach chloru. A najgorsze, kiedy kilka kropelek z włosów dostaje się pod bluzkę i ścieka wzdłuż pleców aż do pupy.
Basen o tej porze roku powinien być zabroniony. Człowiek nie jest rybą, foką, nie jest też pingwinem ani krokodylem. I lubi być suchy, kiedy na dworze wieje jesienią.
Po powrocie do domu zamknęła się w swoim pokoju, co ostatnio zdarzało jej się wyjątkowo często. Mama postanowiła to ignorować, zresztą dyskusje z nastolatkami są równie skuteczne jak przekonanie szerszenia, że jest niepotrzebny.
Karolina usiadła na łóżku i zaczęła skubać rękaw swetra. Wyskubała już całkiem fajną dziurę. „Mogą przez nią wejść złodzieje albo w uszy nam nawieje” – to z jakiejś bajki, ale pasowało. W końcu zerwała się, podeszła do biurka i sięgnęła po zeszyt. Nigdy wcześniej nie pisała pamiętników, dzienników ani żadnych innych „złotych myśli”, ale tym razem czuła potrzebę naskrobania kilku słów. Żeby zapamiętać te emocje, które nią teraz targały. I żeby w przyszłości nie powtórzyć błędów mamy. Bo nigdy przecież nie wiadomo, co się wydarzy. A jak jej mąż też gdzieś zwieje?
„Spróbujmy schować emocje do słoika, zakręcić go i odstawić na półkę. Zostaje czyste powietrze i niezmącony niczym spokój. Świeżo wyprasowane prześcieradło. Naciągnięta siatka w cyrku. No to co, że mam brata? Zresztą co to za brat, przyrodni? Półbrat. Od pasa w górę czy w dół?
Ojciec też mnie niewiele obchodzi. To nawet nie jest półojciec, bo zwiał, jak miałam dwa latka. Co mnie tak męczy? W dupie mam więzy rodzinne i układanie zdjęć w albumach. I podrzucanie liści w parku, trzymając tatusia i mamusię za rękę.
W dupie to mam.
Mama znowu próbowała ze mną rozmawiać, ale poinformowałam ją, że nie mam ochoty. Koniec tematu, brat wyparował, tata też. Wróćmy do stanu sprzed kilku tygodni. Nie było może idealnie, ale za to spokojnie…”.
Odłożyła zeszyt i zaczęła obierać pomarańczę tak dokładnie, że nie było na niej nawet grama białej błonki. Nic. Tylko sok zamknięty w kuli. Wbiła zęby w miąższ i pozwoliła, by ciekło jej po brodzie, szyi, aż do brzucha.
Będzie klejąco-chlorkowa.
Dlaczego życia nie można przeżyć na własnych warunkach? Wybrać sobie kilka opcji i, lawirując między nimi, mieć radość z tego, że przez kilkadziesiąt lat człowiek bierze udział w jakiejś fajnej imprezie. Rzucanie sobie kłód pod nogi, podejmowanie wyzwań, mnożenie bezsensowych problemów to kompletne zaprzeczenie filozofii epikureizmu, o której ostatnio uczyli się w szkole. Wierzyć świadectwu zmysłów, cieszyć się życiem i korzystać z jego radości. Dobro to przyjemność, czyli brak bólu, jak głosili epikurejczycy.
A ją właśnie boli świadomość, że mama ją oszukała, tata olał, a młodszy półbrat zaczepia, chociaż ona nie ma na to najmniejszej ochoty. Zdjęła z półki album z dzieciństwa i dokładnie przyjrzała się swojemu ojcu, który zwiał do Australii, gdyż zapewne poczuł zapach przygody, oczywiście z kangurem w roli głównej. Na zdjęciach wyglądał całkiem miło i nawet sprawiał wrażenie, że rodzina mu się podoba. Najwyraźniej do czasu.
Krzysztof.
Tam zapewne był Chrisem. Ciekawe, jak mówią do niego we Wrocławiu? I czemu nie odzywał się przez tyle lat? Niewiarygodne, jak łatwo jest wykreślić z własnego życia córkę i zastąpić ją synem.
– Zjesz coś? – mama zajrzała do pokoju, ale widząc minę Karoliny, zaczęła się wycofywać.
– Mielone z koali – odburknęła jej córka i rzuciła albumem w kąt.
Mama westchnęła.
– Wiem, że to dla ciebie przykre, ale czasem już tak jest, że jedni mogą chodzić we wszystkich butach, a drugich wszystkie buty obcierają.
Karolina wydęła usta.
– Ale masz porównania! Poza tym nie wiem, co mnie bardziej wkurza – fakt, że tatuś mnie wymienił na inne dziecko, czy to, że mnie okłamałaś. Nawet jeśli niczego by to nie zmieniło, powinnam wiedzieć, że mam brata. Znaczy pół.
– Wiem. – Mama skinęła głową. – Tylko chyba urosłaś za szybko i ja nie zorientowałam się, że nie jesteś już dzieckiem. Za długo to odkładałam – spuściła głowę.
No, dobrze.
Zobaczymy jeszcze, co wyniknie z tej znajomości, bo brat (pół) najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. Pisał do niej przynajmniej trzy, cztery razy w tygodniu i koniecznie chciał wszystko wiedzieć. Natręt jakiś. Musiał się potwornie nudzić w tym Wrocławiu. I na dodatek zaczął zaprzątać jej myśli. Zamiast skupić się na czymś innym, automatycznie poświęcała mu coraz więcej uwagi. Główną rolę w jej zeszyto-pamiętniku odgrywał właśnie on – młodszy, dopiero co odnaleziony brat. Półbrat.
Co się ze mną dzieje? – myślała. Chciała o nim zapomnieć, ale się nie dało. Tak jak wtedy, gdy się ma słabą gumkę do ścierania, która nigdy nie usuwa błędów do końca. Choćby się tarło i tarło, i tak widać, co się wcześniej zapisało.
„Uszy chyba jednak moje. Ten sam kształt, lekko spiczasty na końcach. Jakby nas ktoś zaraz po porodzie za te uszy na klamerkach powiesił”.
A potem dalej.
„Wiktor.
Wiktorek-traktorek. Ma rozpięty rozporek.
No i po co ja się w niego wpatruję? Raczej nie uda mi się przez ekran komputera wycisnąć rodzinnych więzi i pokochać półbrata. W zasadzie szkoda, że nie mam żadnego chłopaka. Mogłabym mu się wyżalić w rękaw, a on by obiecał, że w razie czego kopnie mojego ojca w tyłek. Niestety, chyba jestem samotna. Znaczy, pewnie mam czas na chłopaka, choć, patrząc na moje koleżanki, to raczej jestem opóźniona w tym temacie. Co gorsza, mam spore szanse wpaść w dekadencki dół, tak przynajmniej napisano w jakimś babskim piśmie.
Już w latach 80. ubiegłego wieku po raz pierwszy wykazano, iż izolacja społeczna jest jednym z czynników ryzyka przedwczesnej śmierci.
Bardzo zachęcająca notka. Zdaje się, że mój półbrat pozna mnie dopiero na pogrzebie, ale wtedy raczej nie pogadamy. Mam nadzieję, że chociaż ojcu zrobi się głupio i zeżrą go wyrzuty sumienia”.
Listopad, środa, godzina 18:09. Koniec wpisu.
– Kupiłam wędzony ser, ten, który lubisz, żurawinę i świeże bułki. – Mama zajrzała do pokoju i próbowała się uśmiechnąć.
Bez vice versa.
Kiedy wyszła, Karolina podrapała się po brodzie i włączyła komputer.
Ciekawe, czy tatuś też się gdzieś zalogował?
Wpisała imię i nazwisko.
A, nie. Nie ma gada. Pewnie ze strachu się ukrywa. Kto wie, ile jeszcze zostawił dzieciatych panienek, zanim wybrał romans z kangurem? Może po Polsce biega pół tuzina półrodzeństwa spokrewnionego z jego pierworodną córką? Gorzej, jeśli nawet nie jest pierworodna.
Zrobiła kanapkę z wędzonym serem i posypała ją obficie słodką papryką w proszku. Zjadła też kilka łyżek konfitury z żurawiny, aż ją w końcu zemdliło. A potem, kierowana jakimś dziwnym impulsem, odpisała Wiktorkowi.
Spadaj.
Może niegrzecznie, ale za to zwięźle.
Po jakimś czasie zaczęła rozmawiać z mamą jak dawniej. Starała się unikać tematu tatusia, ale udało jej się wytrzymać niecałe dwa dni.
Potem w końcu zaryzykowała.
– Mamo, czemu on wtedy zwiał? Z tego co wiem, małe dzieci są słodkie, zwłaszcza małe dziewczynki z kokardkami we włosach. Gdybym była starsza, pyskowała, podważała jego zdanie – no to co innego. Ale tak?
Mama zamyśliła się przez chwilę.
– Nie miał pracy. Był tak sfrustrowany, że nawet nie otwierał drzwi sąsiadom. Twierdził, że jest beznadziejny, że nie nadaje się na ojca, męża, a już tym bardziej na głowę rodziny. Snuł się całymi dniami po domu i nawet ty nie potrafiłaś go rozbawić. A potem pojawił się niejaki Tomasz, jego kolega ze studiów. Zaczął namawiać ojca na wspólny wyjazd do Australii. Mieli tam pracować w jakiejś małej firmie komputerowej, która pilnie potrzebowała specjalistów. A ponieważ obaj skończyli informatykę i znali dobrze angielski, uznali, że idealnie się nadają. Tyle że Tomasz nie miał wtedy jeszcze rodziny, a twój ojciec – owszem. Ale i tak się spakował, obiecał, że zarobi grube miliony, a potem wróci z kontenerem lalek Barbie dla ciebie.
– To trochę mu się ten powrót przeciągnął, nie sądzisz? Poza tym nie wspominał o bracie.
Mama uśmiechnęła się cierpko.
– O drugiej żonie też nie. To znaczy przysłał papiery rozwodowe, a ja je chętnie podpisałam, bo w końcu po co ci mąż, który ma cię w dupie.
Karolina uniosła brwi. O, mama się „wyraża”. Czyli ciągle ją to wkurza.
– A co myślisz teraz?
Wzruszyła ramionami.
– Chyba nic. Nie czuję ani żalu, ani złości, ani nawet nie jestem ciekawa tego twojego brata. No, może trochę. Szkoda mi tylko, że tobie namieszali w głowie.
Karolina napełniła szklankę wodą i wypiła ją jednym haustem.
– Spotkałabyś się z nim na moim miejscu?
– Z kim? – Mama spojrzała na nią z niepokojem. – Z ojcem?
Córka parsknęła śmiechem.
– Ojca mam w dupie. Z Wiktorkiem.
Mama zastanowiła się przez chwilę.
– Wiktorek najmniej tu zawinił.
Dobra. Czego konkretnie chcesz ode mnie? Pobawić się w Jasia i Małgosię? Bo nie bardzo rozumiem…
Wiktorek, jak przystało na prawdziwego dziesięciolatka, nie robił zapewne nic innego, jak tylko siedział w sieci. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że odpisał Karolinie w ciągu minuty?
No, nareszcie jakiś ludzki odruch. Jeszcze nie wiem, czego chcę, ale myślę, że fajnie mieć starszą siostrę. Bo ja jestem jedynak, znaczy byłem do niedawna. Ale potem podsłuchałem jakieś strzępki rozmów, trochę sobie pogłówkowałem, a na koniec spytałem mamę prosto z mostu. Dorosłych w ogóle należy pytać prosto z mostu, bo inaczej daje im się niepotrzebnie czas do namysłu. A tak – trafieni w sam środek – z wrażenia gadają prawdę.
No i powiedziała.
Że tata kiedyś miał rodzinę w Polsce, ale nic z tego nie wyszło, znaczy oprócz córki. Czyli ciebie.
– Nic z tego nie wyszło! Pewnie moja matka za mało przypominała kangurzycę – wrzasnęła Karolina i ze złością wyłączyła komputer. Dobra, może Wiktorek sam w sobie nie zawinił, ale jeśli odziedziczył przynajmniej jeden procent genów tatusia, to i tak należało go skreślić. Prędzej czy później zrobi komuś podobne świństwo.
– Nie potrzebuję takiego brata – zamruczała.
Półbrata, znaczy.
Ej, co jest znowu? Grypę masz czy ci komputer siadł?
Znowu on. Oczywiście.
Zgadłeś. Mam grypę. Kangurzą.
Wyślij.
To jakaś aluzja?
O, nieźle kombinuje. Niegłupi nawet, choć ma spieprzone DNA.
Dygresja, były jedynaku.
A potem postanowiła nie odzywać się do niego nigdy więcej i zapomnieć, że w ogóle istnieje. Nie otwierała poczty, nie reagowała na wirtualne zaczepki. Trudno. Tyle lat radziła sobie bez brata, to teraz też może. Na dodatek on za bardzo przypomina jej ojca, któremu się znudziła. A nawet najbardziej twardy i wyrachowany nastolatek, zwłaszcza płci żeńskiej, nie czuje się komfortowo z poczuciem odrzucenia. Wiktorek niech żyje swoim wrocławskim życiem, z mamą i tatusiem podłym tchórzem, a ona skupi się na sobie. Są ważniejsze rzeczy, niż sklejanie potłuczonych skorup.MAGDALENA
W dupie mam wszystkie statystyki
Oczywiście, że nie rozumiałam ani słowa z tego, co do mnie mówili. A mówili dużo, mądrze, naukowo i bardzo poważnie.
Neuroblastoma.
Stadium czwarte, przeżywalność kilkanaście procent. Możliwe przerzuty do węzłów chłonnych, wątroby, kości, skóry, szpiku, płuc i mózgu. Leczenie: chemioterapia, radioterapia, połączone z zabiegami chirurgicznymi oraz przeszczepem szpiku.
Powtórzyć?
Neuroblastoma.
Lity nowotwór, guz lub masa, który wywodzi się z cewy nerwowej będącej częścią współczulnego układu nerwowego. Każdy z tych wyrazów jest okropny, a w połączeniu brzmią jeszcze gorzej. Podobno część tego układu odpowiada za reakcje organizmu w sytuacjach stresowych, gdy trzeba walczyć lub uciekać. Jego nerwy biegną wzdłuż kręgosłupa i łączą się z różnymi organami. Najczęściej neuroblastoma atakuje nadnercza, choć czasem wybiera sobie tkanki nerwowe znajdujące się w szyi, jamie brzusznej lub w obrębie miednicy.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnejOD AUTORKI
Ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie Dorota Raczkiewicz i Magda Gref. Z Dorotą znamy się jeszcze ze studiów i naprawdę historia myśli politycznej była naszym najgorszym egzaminem. Potem nasze drogi się rozeszły. Spotkałyśmy się ponownie, tak jak większość – na Facebooku. Dorota była już wtedy szefową Drużyny Szpiku. Ta fundacja to jej dodatkowe dziecko, które traktuje na równi z pozostałymi. A ma ich aż czworo!
Najpierw była Fundacja Dar Szpiku im. Anny Wierskiej, która przez ostatnie dwa lata swojego życia nie tylko walczyła z białaczką i próbowała znaleźć dawcę, ale jednocześnie uświadamiała innych, jak ważne jest oddawanie szpiku. 26 maja 2008 roku, wkrótce po powstaniu samej fundacji, grupa wolontariuszy założyła w jej ramach Drużynę Szpiku. Jej głównym zadaniem jest zwiększenie liczby rejestracji w Centralnym Rejestrze Niespokrewnionych Potencjalnych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej, dzięki którym chorzy na nowotwór, dla których jedynym ratunkiem jest przeszczep szpiku od dawcy niespokrewnionego, mają większe szanse na wyzdrowienie.
Liczby mówią same za siebie. W 2008 roku w Centralnym Rejestrze Niespokrewnionych Potencjalnych Dawców Szpiku i Krwi Pępowinowej było około pięciu tysięcy zarejestrowanych dawców, pod koniec 2013 roku było ich już około pięciuset czterdziestu tysięcy. Dzisiaj – ponad milion. Celem Drużyny Szpiku jest stworzenie rejestru, w którym zarejestrowanych jest minimum dwa miliony potencjalnych dawców szpiku.
Szefową Drużyny jest Dorota i to ona podsunęła mi historię Magdy i Oli Gref.
Ola jest prawdziwą bohaterką mojej książki. Dziś ma piętnaście lat i jest przepiękną dziewczyną z włosami długimi do pasa. Chociaż już nie. Kilka tygodni temu Ola ścięła swoje włosy i przekazała je dzieciom chorym na raka. Oddała to, co było jej największym skarbem, zwłaszcza po tylu latach „łysej głowy”. W przyszłości chce zostać położną środowiskową i zawsze być dla dzieci i przy dzieciach.
Ola nie potrzebowała wprawdzie przeszczepu, chociaż przez moment też pojawiała się taka opcja. W wieku niecałych dwóch lat zachorowała na neuroblastomę, którą pokonała, mimo iż trzy razy miała wznowę, a lekarze nie dawali jej większych szans na przeżycie.
Karolina jest postacią wymyśloną, choć nie do końca. Jest ona zlepkiem wszystkich tych dobrych duchów, którym choroba nie przesłania całego świata, a staje się motywacją do walki o siebie i o innych. Moja przyjaciółka opowiedziała mi kiedyś o córce swoich znajomych, która mimo białaczki, próbowała spełniać marzenia innych dzieci. Nie jeździła wprawdzie po całej Polsce, ale i tak udało jej się uszczęśliwić niejednego szpitalnego malucha. Skontaktowałam się z nimi, a oni „pożyczyli” mi imię ich córki.
Takich Karolin jest dużo. Są motylami, wojowniczkami i marzycielkami w jednym.
Książkę napisałam z puntu widzenia Magdy, mamy Oli, której siła i miłość stawiły czoła najgorszemu. Takich mam są tysiące. Naprawdę śpią na karimatach, naprawdę myją się w szpitalnych umywalkach. Walczą do końca. Magda udostępniła mi wszystkie badania, epikryzy i opisy choroby. Pokazała swój pamiętnik, zdjęcia, wycinki z gazet, kartki, które dostawała Ola podczas swojej choroby. Filmy, które nakręciła Drużyna Szpiku. Razem z mężem Aleksandrem (naprawdę jest dyrygentem w Operze Poznańskiej) opowiedzieli mi o strachu, bólu, łzach i tych najtrudniejszych kilku latach, kiedy razem walczyli o Olę.
W książce mogą wystąpić pewne nieścisłości czasowe, które musiałam zastosować ze względu na fabułę. W żaden sposób nie zmieniają one jednak całej historii.
Magdo, Aleksandrze, Olu i Doroto – dziękuję Wam za tę historię i mam nadzieję, że chociaż częściowo udało mi się ją opisać tak, że spełniła Wasze oczekiwania.
Wszelkie informacje dotyczące Drużyny Szpiku, przeszczepów oraz neuroblastomy pochodzą ze strony darszpiku.pl oraz neuroblastomapolska.pl, a także licznych medycznych opracowań.
Korzystałam też z książek dotykających problemów śmierci i umierania.
E. Kübler-Ross: Rozmowy o śmierci i umieraniu. Media Rodzina. Warszawa 1998.
P. Stalfelt: Mała książka o śmierci. Czarna Owca. Warszawa 2008.
F. v. Stülpnagel: Bez Ciebie. Wsparcie po stracie bliskiej osoby. Studio Astropsychologii. Białystok 2013.
Nie obyło się też bez wykorzystania wątków z jednej z moich ulubionych powieści, czyli Jonathan Strange i pan Norrell Susanny Clarke.
Drużyna Szpiku działa coraz prężniej. Dorocie udało się zrealizować swoje projekty – Dni Mamy Onkologicznej oraz Metamorfozy Mam. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze Szpikowa Paczka, czyli prezenty dla dzieci na święta, są mistrzostwa w maratonie, jest Szpiknik czyli święto Drużyny Szpiku. W pomoc zaangażowanych jest coraz więcej osób, również z pierwszych stron gazet.
Cały czas trwają prace nad projektem edukacyjnym Podziel się życiem. Celem Drużyny jest wyedukowanie młodzieży wszystkich klas trzecich poznańskich szkół ponadgimnazjalnych. Do tej pory wolontariusze odwiedzili już ponad czterdzieści szkół, gdzie opowiadają o tym, jak zostać dawcą lub krwiodawcą.
Na koniec przytoczę słowa Doroty, bo tak naprawdę lepiej nie można tego ująć:
Drużyna Szpiku to grupa ludzi, którzy chcą dzielić się z innymi tym, co mają, co potrafią i do czego są gotowi, bo właśnie gotowość jest znakiem rozpoznawczym czerwonego teamu. A zakładając koszulkę, odpowiada on na wołanie chorych „podziel się życiem”.
Zadaniem Drużyny jest bycie głosem tych walczących. I może to właśnie Ty zatrzymasz lawinę śmierci.PODZIĘKOWANIA
Raz jeszcze Magdzie i Olkowi – za spotkanie i opowieść o Oli.
Samej Oli – za odwagę.
Dorocie – za wszystko, co robi dla innych.
Magdzie Ratajczak – za wsparcie, motywację i pozytywną energię. Za to, że jest Czarownicą.
Ani Kasprzak – za grupę fejsbukową, w której ciągle jest mnie mało, ale ja naprawdę nie wiem, jak rozciągnąć dobę. Aniu, dziękuję Ci też za to, że zarażasz innych czytaniem. Oraz za wyłapanie literówek, jesteś mistrzynią!
Lilce Fabisińskiej – jak zawsze za nasze niekończące się rozmowy, których chyba nie przerwałyśmy nawet jednego dnia. Lilka, dziękuję za racuchy z jabłkami Twojej mamy, które zrobi mi na śniadanie (kiedy to piszę, jeszcze ich nie jadłam, ale wiem, że mam je dostać).
Dziękuję za przeczytanie książki i wyłapanie kilku błędów. I za wskazówki, co zrobić, żeby było jeszcze lepiej.
Heidi za przyjaźń i pytania: „A ty znowu piszesz?”.
No i Rodzinie, bez której niewiele rzeczy ma sens.
A na koniec wszystkim, którzy mnie czytają.
Skończyłam pisać 9 maja. Kiedy chodziłam do podstawówki, w krajach bloku wschodniego obchodziło się wtedy Dzień Zwycięstwa i przed lekcjami mówiliśmy wierszyk o dziadku, który usiadł na ławeczce koło krzewu bzu i wspominał wojnę. „Jak z radziecką armią sławną, w bój na wroga szedł”.
Ta książka też jest o Zwycięstwie.
Natasza Socha
Monschau, 9 maja 2017 roku
nataszasocha.pl
https://web.facebook.com/nataszasocha73/
https://web.facebook.com/groups/189426934849827/