Atak rekina - ebook
Atak rekina - ebook
Mistrz sztuki przetrwania Bear Grylls zabiera nas w ekscytującą podróż.
Beck Granger wypływa w rejs jako ekspert survivalu. Jedynym jego zadaniem będzie wygłaszanie wykładów na temat przetrwania w trudnych warunkach. Nie jest tym zachwycony, ale potrzebuje chwili wytchnienia. Ten spokojny pozornie rejs zostaje niespodziewanie przerwany…
Kiedy statek ulega katastrofie, Beck musi użyć swoich survivalowych umiejętności, aby uratować grupkę ocalałych pasażerów. Wszystko wskazuje na to, że zatopienie statku nie było zwykłym wypadkiem.
Aby przeżyć, Beck będzie musiał dowiedzieć się, kto i dlaczego chce jego śmierci?
Czasu ma coraz mniej.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-740-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bear Grylls od zawsze kocha przygody. Alpinista, odkrywca, ma czarny pas w karate. Przeszedł szkolenie w brytyjskich oddziałach specjalnych SAS, gdzie nauczył się sztuki przetrwania. W wieku 21 lat przeżył ciężki wypadek podczas skoku spadochronowego – złamał kręgosłup w trzech miejscach. Mimo to po dwóch latach rehabilitacji zrealizował swe dziecięce marzenie i jako najmłodszy Brytyjczyk w historii stanął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odnotowano w Księdze rekordów Guinnessa. Jest znany dzięki swym fascynującym wyprawom oraz programom, które przed telewizorami gromadzą ponad miliard widzów w 150 krajach.
Atak rekina to kolejna część ekscytującej serii dla młodzieży Misja: przetrwanie, autorstwa mistrza survivalu, Beara Gryllsa.
Bohaterowie
Beck Granger
W wieku czternastu lat Beck Granger wie więcej na temat sztuki survivalu niż niejeden ekspert wojskowy. Wielu trików gwarantujących przetrwanie nauczył się od rdzennych ludów zamieszkujących najbardziej odległe miejsca na świecie – od Antarktydy po afrykański busz – które odwiedził wraz z rodzicami i wujem Alem.
Wuj Al
Profesor sir Alan Granger jest jednym z najbardziej szanowanych na świecie antropologów. Choć rola jurora w reality show przyniosła mu nieoczekiwaną popularność, dla Becka i tak zawsze pozostanie on po prostu wujem Alem, który woli spędzać czas w laboratorium przy mikroskopie, niż obracać się wśród bogatych i sławnych. Wuj uważa, że cierpliwość to cnota i wyznaje zasadę „nigdy się nie poddawaj”. Przez ostatnich kilka lat był opiekunem Becka, który zaczął go postrzegać jako drugiego ojca.
David i Melanie Grangerowie
Rodzice Becka kierowali operacjami specjalnymi działającej na rzecz ochrony środowiska organizacji Jednostka Zielona. Wraz z Beckiem mieli okazję spotkać ludzi żyjących w najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi rejonach świata. Beck wcześnie stracił rodziców, ich awionetka rozbiła się w dżungli. Ciał nigdy nie odnaleziono, nie wyjaśniono też przyczyny wypadku…
James Blake
James jest wysoki, barczysty i rok starszy od Becka. Fascynuje się nauką i wie dużo na temat legend dotyczących Trójkąta Bermudzkiego, choć nie wierzy, że za zaginięcia w tym rejonie odpowiadają zjawiska paranormalne. Niechętnie dał się namówić na rejs swojej matce, Abby, która chce, żeby James pracował w rodzinnej firmie, podczas gdy on sam skłania się ku ekscytującemu i pełnemu przygód życiu na łonie natury.Rozdział 1
Beck Granger wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w światła, które zdawały się gorętsze niż słońce na Saharze. Czuł na sobie setki zaciekawionych spojrzeń ludzi w studio. Nieraz patrzył niebezpieczeństwu w twarz, ale nic nie przygotowało go na obecność w telewizji na żywo. Ani jadowite węże, ani sumatrzański tygrys, ani nawet czyhający na jego życie bandyci. Miał sucho w ustach, w gardle, jego język przypominał pas sztywnej skóry. Cała woda w organizmie szła na produkcję potu, który zalewał mu włosy i pachy. Śmiertelne przerażenie wciskało go w krzesło.
– Beck? – Przez jego spłoszone myśli przebił się głos. – Beck?
Powoli przeniósł wzrok na kobietę siedzącą na kanapie naprzeciw niego.
Mandy Burrows, gospodyni Poranka z Mandy, musiała być mniej więcej w tym samym wieku, w jakim byłaby jego matka. Uśmiech miała przyjazny, głos łagodny i zachęcający. Jedna z kamer za jej plecami najechała na jego twarz. Nad obiektywem świeciła się czerwona lampka, co oznaczało, że przekazywała obraz na żywo. W tej chwili wpatrywały się w niego tysiące widzów talk-show.
Mandy zwykle potrafiła sprawić, by jej goście się odprężyli i odpowiedzieli na proste pytania. Przeważnie jednak rozmawiała z gwiazdami muzyki pop, kucharzami, projektantami, a nie sparaliżowanymi tremą nastolatkami. Kiedy wreszcie udało jej się przykuć uwagę chłopca, powtórzyła pytanie:
– Beck, kiedy po raz pierwszy musiałeś walczyć o przetrwanie?
– Yyy… – Sięgnął po szklankę, żeby zebrać myśli. Wuj Al, przygotowując go do wywiadów na żywo, których sam swego czasu udzielił wiele, poradził mu: „Jeśli potrzebna ci chwila, napij się wody”. Dzięki temu, tłumaczył, nie będziesz siedział jak ta mumia, zwilżysz gardło i sklecisz sensowne zdanie. Wszystko po to, by nie zrobić z siebie idioty na oczach widzów. – Hm, chyba z rodzicami… – Gdy po studio poniósł się chichot, uświadomił sobie, jak to zabrzmiało. Wysilił się na uśmiech. – Nie, znaczy, to nie z nimi musiałem się zmagać, ale to oni zabrali mnie…
Dalej już poszło gładko. Mówił o swojej pasji, o przygodach na łonie natury, które przeżył ze swoimi rodzicami ekologami.
– Rodzice mogli po prostu zostawiać mnie pod opieką znajomych na czas wyjazdów, ale nie chcieli. Woleli, żebym dorastał przy nich. Więc zabierali mnie ze sobą. I kiedy oni zajmowali się swoimi ważnymi sprawami, ja miałem okazję się uczyć. – Wzruszył lekko ramionami.
Jednostka Zielona, organizacja, dla której pracowali jego rodzice, wysyłała ich w różne zakątki globu. Ich działalność przyniosła wiele korzyści całej planecie i zamieszkującym ją ludziom. Beck podążał za nimi, a przy okazji chłonął wiedzę. Kiedy oni zajmowali się zwalczaniem kłusownictwa w Botswanie, on uczył się od starszyzny plemiennej, jak tropić zwierzęta w kotlinie Kalahari. Gdy oni pojechali za koło podbiegunowe w Finlandii, by zgłębić zielarskie praktyki lecznicze Lapończyków, on uczył się znajdować pożywienie i schronienie, by przetrwać w przenikliwym chłodzie na śnieżnym pustkowiu. Przez długi czas Beck myślał, że takie życie to coś normalnego.
Mandy nachyliła się do niego. Jej twarz spoważniała, a głos nieco się zniżył. Wyraźnie uważała, że to, co zaraz powie, będzie bardzo wnikliwe i głębokie.
– Oczywiście, Beck, twoi rodzice zginęli tragicznie, gdy byłeś jeszcze bardzo młody – ale to nie był koniec twoich przygód. Chcąc, nie chcąc… hm, zobaczmy, miałeś do czynienia z bossami narkotykowymi w Ameryce Południowej, przemytnikami diamentów w Afryce… Żyjesz dość ryzykownie jak na czternastolatka! Nie sądzisz, że poniekąd świadomie narażasz się, by dorównać rodzicom?
Beck poczerwieniał. Jeszcze niedawno wydawało mu się, iż prawie pogodził się ze śmiercią rodziców. Aż nagle, w Australii, dowiedział się rzeczy, które rozjątrzyły tę starą ranę. Rzeczy, o których nie mógł mówić publicznie. Nie chciał, żeby ktokolwiek mu o nich przypominał.
– To nie tak, że szukam kłopotów – sprzeciwił się. – Znaczy, chodzę teraz do zwykłej angielskiej szkoły, nie podróżuję, no, tylko w wakacje… – Mandy kiwnęła potakująco głową, a on podjął: – Jakoś tak wychodzi, że one znajdują mnie same. Wciąż natykam się na problemy, które trzeba rozwiązać. Rodzice na pewno by nie chcieli, żebym siedział bezczynnie na czterech literach!
Jego rumieniec pogłębił się, kiedy najpierw dwie, a potem cztery pary rąk na widowni zaczęły bić brawo. Naraz całe studio utonęło w oklaskach.
Mandy znów się uśmiechnęła.
– Dziękuję za rozmowę. Beck Granger, proszę państwa.Rozdział 2
– Brawo, Beck. Dobrze powiedziane!
Wuj Al czekał za kulisami. W telewizorze wyglądało to tak, jakby Beck siedział w wygodnym salonie z widokiem na Londyn. Ale to był tylko plan w studio. Za nim znajdowały się ściany ze sklejki, kable i monitory, między którymi krzątali się członkowie ekipy filmowej.
Wuj Al – a właściwie profesor sir Alan Granger – był opiekunem Becka od czasu śmierci jego rodziców. Ostatnio pełnił też funkcję menedżera, zarządzając raczkującą karierą medialną opornego bratanka.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie po jego powrocie z Australii. Zadarł tam z Lumosem, podstępną korporacją zmierzającą do przejęcia i skażenia rozległych obszarów Outbacku1). Lumos w ogóle nie liczył się z tym, że zniszczy naturalne dzikie rejony stanowiące tradycyjne dziedzictwo Aborygenów. Przy okazji Beck dokonał bezcennego odkrycia archeologicznego – znalazł jaskinię pełną prehistorycznych malowideł naskalnych, o których wieść obiegła cały świat.
------------------------------------------------------------------------
1) Słabo zaludnione rozległe pustynne, półpustynne lub górzyste obszary środkowej Australii (przyp. red.).
Beck spodziewał się, że sprawa szybko przycichnie, ale jakiś reporter skojarzył jego nazwisko z innym incydentem związanym z Lumosem sprzed kilku lat. Koncern musiał wtedy porzucić zamiary przeprowadzenia odwiertów na ziemiach plemiennych Anaków na Alasce po tym, jak Beck i jego przyjaciel Tikaani nagłośnili całą aferę w mediach.
Reporter dodał dwa do dwóch, a Beck dowiedział się o tym dopiero, gdy w sieci pojawił się artykuł pod tytułem CHŁOPIEC KONTRA KORPORACJA: KOLEJNE ZWYCIĘSTWO. Z tekstu można było wywnioskować, że Beck specjalnie jeździ po świecie, udaremniając jeden niecny plan za drugim. A wcale tak nie było. Ludzi jednak nie interesowały fakty… Od tamtej pory telefon nie przestawał dzwonić.
PR-owcy Lumosu, którym oddano do dyspozycji wielomilionowy budżet, oraz zatrudnieni przez koncern renomowani prawnicy w pocie czoła tuszowali jakiekolwiek powiązania z Beckiem. Ale to wzbudziło tylko jeszcze większe zainteresowanie opinii publicznej. Czy Beck zgodziłby się na wywiad? Zdjęcie do czasopisma? A może napisałby książkę?
I wtedy do akcji wkroczył wuj Al. Umiał sobie radzić z mediami dzięki doświadczeniom z Jednostką Zieloną i własnymi projektami telewizyjnymi. Al stanowił pierwszą linię obrony Becka. Dbał o to, żeby nikt nie wykorzystał bratanka, nie oszukał go ani nie zmusił do czegoś wbrew jego woli. Pilnował też, żeby wszystkie gaże zasilały konto przeznaczone na studia Becka, bo zakładał, że chłopak zechce kontynuować edukację.
To Al przekonał go do tego wywiadu. „Możemy pokazać widzom, kim naprawdę jesteś – po prostu zwyczajnym chłopcem!”.
Beck nie był przekonany, czy to mu się udało. Był za to całkiem pewien, że „zwyczajni” chłopcy nie robili takich rzeczy jak on.
– „Nie sądzisz, że poniekąd świadomie narażasz się, by dorównać rodzicom?” – wyrecytował Beck, przedrzeźniając egzaltowany ton Mandy i odtrącając rękę wuja, gdy ten zwichrzył mu włosy.
– Dałeś świetną odpowiedź. Zdominowałeś wywiad. Właśnie tak się to robi.
– No nie wiem, wujku – odparł Beck i pchnął drzwi do garderoby.
Zatrzymał się w progu zaskoczony, widząc w środku obcego mężczyznę. Nieznajomy zerwał się z fotela i ruszył w jego stronę, mówiąc:
– Hej, ty musisz być Beck! Co powiesz na wypad na Karaiby?Rozdział 3
Beck zamrugał zdezorientowany.
– Co, kiedy, gdzie, jak?
– Daj mu trochę odetchnąć, Steven – wuj upomniał przybysza, choć nie wydawał się zaskoczony jego widokiem. Delikatnie wepchnął Becka do środka.
Choć włosy miał ciemne i gęste, mężczyzna musiał być w wieku Ala. Ubrany był swobodnie, choć elegancko, w chinosy2) i kurtkę z cielęcej skóry. Szeroki, lśniący uśmiech niegdyś spodobałby się Beckowi. Ostatnio jednak, obracając się w światku celebrytów, chłopak naoglądał się wiele tego typu uśmiechów i nauczył się im nie ufać.
------------------------------------------------------------------------
2) Spodnie męskie o klasycznym kroju z miękkiego materiału, z dwiema ukośnymi kieszeniami z przodu i dwiema wpuszczanymi z tyłu.
– Wybacz, wybacz! – Mężczyzna cofnął się z gracją, wciąż z tym wielkim uśmiechem przyklejonym do twarzy, i uniósł ręce w geście kapitulacji. – Nie chciałem cię stawiać pod ścianą. – Skrzywił się lekko, ale jego oczy nadal skrzyły się pogodnie.
Al zamknął za nimi drzwi.
– Beck, poznaj mojego starego przyjaciela, Stevena Holbrooka…
To wystarczyło, by uspokoić Becka. Nigdy wcześniej nie słyszał tego nazwiska, lecz Al nie nazwałby kogoś „starym przyjacielem”, gdyby ten ktoś nie był absolutnie godny zaufania.
– Cieszę się, że mogłeś przyjść, Steven – podjął Al. – Tak mi przykro z powodu Pauli.
– Och… Dzięki. – Twarz mężczyzny pociemniała. Cokolwiek stało się z tajemniczą Paulą, musiało być to dla niego bardziej bolesne, niż chciał pokazać. Zaraz jednak znów uśmiechnął się szeroko do chłopca. – Beck, muszę ci powiedzieć, że moja córka szaleje z zazdrości. Powiedziałem jej, że będę się z tobą widział i błagała mnie, żebym ją zabrał. Ale ma tylko sześć lat, więc pomyślałem, że ważniejsze, by nie opuszczała lekcji, mam rację?
Ten uśmiech był zaraźliwy i Beck poczuł, jak przenosi się na jego twarz. Zdusił go. Nadal chciał się dowiedzieć, o co właściwie chodzi.
Al i Steven wymieniali nieco skrępowane spojrzenia, jakby zbierali się w sobie, by powiedzieć coś przykrego; Steven wyraźnie nie wpadł tu tylko po to, żeby spotkać się z jego wujkiem. Tylko co to miało wspólnego z Karaibami?
– No więc, Beck, twój wujek mówił mi, że trochę doskwiera ci presja – cała ta sława i takie tam… Co powiesz na to, by oderwać się od tego wszystkiego?
Beck nie zamierzał nic mówić, dopóki nie dowie się czegoś więcej. Posłał Alowi pytające spojrzenie.
– Steven reprezentuje firmę organizującą rejsy turystyczne. Dba o rozrywkę dla pasażerów. Zatrudnia zespoły muzyczne i teatralne…
– Prelegentów… – dodał Steven, szczerząc się szeroko.
– …i prelegentów. – Al odpowiedział mu uśmiechem. – Wiele lat temu angażował mnie, żebym zabawiał dzianych Amerykanów opowieściami o działalności Jednostki Zielonej w czasie, gdy pływaliśmy w kółko po Karaibach.
– Właśnie zacząłem pracę w nowej firmie, która organizuje kameralne rejsy w tym samym rejonie. Szukam dla naszych klientów czegoś świeżego i nietypowego.
– Nie to co ja – rzucił Al tak autoironicznie, że Beck musiał się zaśmiać.
– Ej no, jesteś całkiem nietypowy!
– Och, dziękuję.
– Chcesz tę robotę, Beck? – zaoferował Steven. – Zbliżają się święta, możemy zrobić to wtedy, żebyś nie musiał opuszczać zajęć, a pieniądze są znacznie lepsze niż z rozwożenia gazet. Płyniemy z Miami na Bermudy. Pięć dni w jedną stronę, pięć w drugą. Zdążyłbyś wrócić na Gwiazdkę z wujkiem. – Beck słuchał w milczeniu. – W tym czasie dałbyś dwie, trzy pogadanki. Opowiedziałbyś o sobie, swoich doświadczeniach i survivalu; mógłbyś też wspomnieć o Jednostce Zielonej, ochronie środowiska, innych sprawach, które są dla ciebie ważne. A ponieważ odpowiadam za rozrywkę w czasie rejsu, będę na miejscu, gdybyś czegoś potrzebował. Co ty na to?
– Jak niby ma mi to pomóc się oderwać? – zapytał Beck po chwili zastanowienia.
Steven znów błysnął tym swoim zaraźliwym uśmiechem.
– Powiedzmy, że trzeba być naprawdę ofiarnym paparazzo, żeby ścigać kogoś aż na statek wycieczkowy.
– Hm. – Beck uniósł brew i spojrzał na Ala. – Ty też się wybierasz?
– Ja? Nie. Wykorzystam tę okazję, żeby zabrać się za poważne badania, skoro nie będziesz mi się plątał pod nogami.
Beck znów się zamyślił. Choć podobał mu się pomysł spędzenia przerwy świątecznej w tropikach, nie był do końca przekonany. Lubił przebywać na łonie natury. A wycieczkowiec miał z naturą tyle wspólnego co nic. Filtrowana woda. Silniki spalające olej napędowy. Odgrzewane posiłki z zamrażarki. Krótko mówiąc, nudno i bezpiecznie.
– Spokojnie, nie utkniesz na pokładzie. – Steven najwyraźniej czytał mu w myślach. – Startujemy z Florydy i po drodze będziemy się zatrzymywać na różnych wysepkach. Byłeś kiedyś w Parku Narodowym Everglades, Beck? Naprawdę warto.
Nie, Beck nigdy nie był w tym rejonie. Miał świadomość, że Steven próbuje go przekupić. Ciekawiło go, czy robił to świadomie i wcześniej poradził się Ala. No ale… Everglades! Ponad sześć tysięcy kilometrów kwadratowych bagien i mokradeł na południu Florydy zamieszkiwanych przez niezliczone gatunki egzotycznych zwierząt. Obiło mu się o uszy, że przywracali mokradła do naturalnego stanu po tym, jak w XX wieku próbowano je osuszyć. Jednostka Zielona włożyła wiele wysiłku w uświadomienie ludziom, jak wielkie szkody przynosił taki drenaż.
– Brzmi świetnie – odparł Beck z uśmiechem równie szerokim i pewnym siebie. – Wchodzę w to!Rozdział 4
Beck wydał z siebie radosny okrzyk, gdy wiecha trawiastej kłoci śmignęła ledwie pół metra od jego oczu. Ciepłe, wilgotne powietrze wiało mu w twarz z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, niosąc ze sobą zapach miliona ton roślinności. Everglades!
Na pierwszy rzut oka bagna wydawały się gęste jak trawnik, jakby można było zwyczajnie się po nich przejść. Ten „trawnik” był jednak w rzeczywistości ciasno zbitym zielskiem wyrastającym z ciemnej wody. Zwykła motorówka nie dałaby rady między nim przepłynąć, bo śruba w mig by się w nie wkręciła. Po mokradłach można było się poruszać jedynie w płaskodennej łodzi z zamontowanym z tyłu potężnym śmigłem samolotowym napędzanym ośmiocylindrowym silnikiem o mocy sześciuset koni mechanicznych. Takiej jak ta, w której teraz siedzieli. Beck zaczynał żywić przekonanie, że to najlepszy środek transportu nie tylko na bagnach, ale i na całym świecie. No dobra, może nie dałoby się podjechać nim do sklepu, ale i tak był czadowy.
Zaledwie czterdzieści osiem godzin temu Beck był w Londynie – w przenikliwie zimny szary dzień wracał do domu ze szkoły po zakończeniu semestru. Dwadzieścia cztery godziny później dotarł ze Stevenem Holbrookiem na podzwrotnikową Florydę, gdzie mieli przejść aklimatyzację, zanim wsiądą na statek. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy w centrum handlowym zobaczył Świętego Mikołaja ubranego w tradycyjny czerwony strój, otoczonego przez dzieci w T-shirtach i szortach.
Beck nachylił się i podniósł głos, żeby Steven mógł go usłyszeć.
– Londyn się nie umywa!
Steven kurczowo trzymał się relingu. Jedno oko miał zamknięte, drugie tylko w połowie otwarte, by widzieć, dokąd płyną. Mężczyzna zwykle wydawał się myśleć, że świat jest jednym wielkim żartem – zazwyczaj jego kosztem, ale to i tak było zabawne. Dopiero po chwili przypomniał sobie, żeby się uśmiechnąć.
– Się wie! – zgodził się.
No dobra, uznał Beck, Steven nie lubi pływać z dużą prędkością łodzią, która wydaje się tak źle wyważona, że może się w każdej chwili przewrócić.
Wycieczka zaczęła się dość spokojnie. Łajba sunęła powoli naturalnym kanałem, a opiekujący się turystami strażnik parku pokazywał im florę i faunę, w tym aligatory, które czaiły się tuż pod powierzchnią albo wygrzewały na ławicach, wyglądając jak element krajobrazu, dopóki się nie poruszyły, oraz żółwiaki wylegujące się na kłodach albo wystawiające jedynie sam ryjek nad wodę. Było tu też więcej ptaków, niż ktokolwiek potrafiłby zliczyć.
W końcu jednak nadeszła chwila, na którą Beck czekał. Sternik przyspieszył i łódź wypłynęła na mokradła, mijając w zawrotnym pędzie trawiaste kłocie.
– Właściwie to jest rzeka – strażnik starał się przekrzyczeć warkot silnika. – Woda nie stoi jak w prawdziwym bagnie. Płynie bardzo powoli z północy na południe, a roślinność ją filtruje, więc jest czysta.
Tłumaczył, że na terenie parku nie ma suchego lądu, za wyjątkiem hammocks – wysepek na mokradłach, z których część wystaje zaledwie kilka centymetrów nad poziom wody. Łatwo je zauważyć, bo zazwyczaj są porośnięte drzewami. Przypominają zagajniki rozrzucone po otwartej równinie.
– Można spotkać na nich rozmaite zwierzęta – kontynuował strażnik. – Dzikie świnie, szopy pracze, jelenie. Niedługo na chwilę się zatrzymamy…
Faktycznie, niebawem łódź przybiła do wysłużonego pomostu przy jednej z większych wysepek. Była okazja, by rozprostować nogi, skorzystać z toalety i – co Beck zauważył z rozbawieniem, ale bez zaskoczenia – kupić pamiątki. Stoisko z upominkami przypominało chickee, czyli tradycyjną stanicę do połowu ryb, na którą składa się podest z drewna palmowego i cyprysowego oraz wsparty na palach spadzisty dach kryty liśćmi palmy. Beck przyznał jej punkty za autentyczność. Widział podobne konstrukcje gdzie indziej. Na całym świecie rdzenne plemiona żyjące w rejonach, które, tak jak Floryda, były nękane huraganami, nie budowały nic na stałe, wiedząc, że następna wichura rozniesie wszystko w pył. Tego typu chatki dało się postawić w pół dnia.
Steven podszedł do końca pomostu i zamarł, z odrazą wpatrując się w rozciągającą się przed nim rozmokłą ziemię. Słysząc śmiech Becka, rzucił mu krzywe spojrzenie.
– Beck, one kosztowały majątek! – jęknął, przenosząc wzrok na nowiutkie zamszowe buty, które kupił z myślą o późniejszym rejsie. – Są z cielęcej skóry, a powszechnie wiadomo, że cielęta się nie brudzą.
– Tak się to robi. – Beck skoczył na błoto i poszurał nogami.
– Okej, okej. – Steven zszedł ostrożnie. – Wszystko jest lepsze niż kuszenie losu na tym ustrojstwie. – Zatarł ręce. – No dobra, to gdzie są koktajle?
– Chyba widziałem bar gdzieś tam. Podawali je w, yyy, kokosach. Z, eee, czterema czy pięcioma likierami w różnych kolorach. I co najmniej trzema parasolkami.
– I to rozumiem, Beck! Za chwilę wracam.
Obaj wiedzieli, że może liczyć co najwyżej na ciepłą puszkę coli. Steven ruszył do chickee, a Beck skorzystał z okazji, żeby się dobrze przeciągnąć. Kiedy tak stał, wpatrując się w kłocie, usłyszał Stevena:
– Hej, Beck, spójrz!
Podszedł do niego, zastanawiając się, co tak zaciekawiło mężczyznę, który przykucnął przy krzakach. Kiedy przyjrzał się uważniej, aż gwizdnął. To, co wyglądało jak wielka kępa zwiędłej trawy, ruszało się, ślizgało, odwijało. Minęła chwila, zanim zrozumiał, na co patrzy, a nawet wtedy jego mózg potrzebował jeszcze kilku sekund na odpowiednie przetworzenie obrazu. Wąż maskował się niemal bezbłędnie.
To był pyton, i to duży. Jego grube cielsko, szerokie jak ramię siłacza, pokrywały cętki, które przypominały oblane karmelem krople gorzkiej czekolady. Łuski lśniły niczym dobrze wypolerowana skóra.
– Piękny! – szepnął chłopak ze szczerym zachwytem w głosie.
Znał się na wężach na tyle dobrze, by wiedzieć, że ten nie był jadowity i rzadko atakował ludzi; a nawet jeśli zdecydowałby się na atak, ruszał się wolno, więc wystarczyło się po prostu wycofać. Dopiero gdyby udało mu się kogoś złapać, byłaby bieda – taki duży okaz mógł zadusić dorosłego. Steven najwyraźniej też o tym wiedział, dzięki czemu zyskał kilka punktów w oczach Becka. Może i grymasił, że musi ubrudzić buty, ale wiedział coś o dzikiej przyrodzie.
Ten osobnik wyraźnie chciał, żeby zostawiono go w świętym spokoju.
– Nie wiedziałem, że na Florydzie są pytony – zdziwił się Beck.
– Bo nie ma – odezwał się strażnik parku, podchodząc do nich. – A raczej nie było. Ale jakiś przygłup zaczął importować je jako egzotyczne zwierzaki i niektóre uciekły albo wypuszczono je, gdy zrobiły się za duże i przestały być słodkie… i ni stąd, ni zowąd stały się gatunkiem inwazyjnym. Nieźle dają popalić aligatorom.
Zaczęli się wokół nich zbierać inni turyści, z „ochami”, „achami” i błyskającymi fleszami. Pyton poruszył się i uniósł głowę. Wysunął rozwidlony język, badając tłum.
Beck wiedział, że węże są wrażliwe na drgania. Kiedy wędruje się przez teren, w którym roi się od węży, najbezpieczniej jest ciężko stąpać. To da im sygnał, żeby usunęły się z drogi, zanim ktoś w ogóle je zauważy. Ten gad uznał najwyraźniej, że nie podobają mu się drgania wzbudzane przez grupę rozkrzyczanych, cykających fotki turystów, i powoli zaczął się odwijać.
– Ej, kolego, nie bój się. Nikt nie zrobi ci krzywdy.
Nim Beck zdążył go powstrzymać, Steven wyciągnął rękę, by połaskotać węża pod brodą. Pyton cofnął głowę, rozwarł paszczę i wbił zęby w dłoń.Rozdział 5
Steven krzyknął i upadł na plecy, ściskając pokąsaną kończynę. Pozostali turyści lękliwie wciągnęli powietrze i zrobili kilka kroków do tyłu. Jakiś chłopczyk rozpłakał się, szybko znajdując pocieszenie w ramionach matki.
Wąż nie ponowił ataku. Osiągnął swój cel, zmuszając napastnika do odwrotu. Steven wpatrywał się w dłoń, na której zaczęło wykwitać kilka czerwonych punkcików. Nagle, ku zaskoczeniu Becka, roześmiał się i zażartował:
– No to się doigrałem!
Tymczasem ojciec próbował na swój sposób podnieść na duchu pochlipującego synka:
– Hej, mały, już dobrze. Tatuś wszystko naprawi. Spójrz, tatuś policzy się z tym paskudnym wężem. Widzisz? – Podszedł do pytona. – Hej, wężu, a sio! – zawołał, usiłując kopnąć gada.
Beck odruchowo krzyknął w proteście, na szczęście wąż zdołał odpełznąć. Mężczyzna już brał kolejny zamach, kiedy Beck stanął między nim a zwierzęciem.
– Niech pan go zostawi w spokoju!
– Że co? – Mężczyzna spojrzał na niego spode łba. – Pogięło cię, dzieciaku? To coś rzuciło się na tego gościa!
Nagle obok Becka…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej