Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Będziesz na to patrzył - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Będziesz na to patrzył - ebook

Rodzina Barczów – zwyczajni ludzie, zwyczajne życie. Marek – lekarz, Elwira – tłumaczka, i ich piętnastoletnia córka Marta – ładna, zdolna, dobrze wychowana. Jeśli ktoś ma swoje słabości, bez problemu ukrywa je przed innymi, bo nie są to grzechy śmiertelne. Romans, zdrada… Z czasem takie problemy rozwiązują się same. Więc dlaczego z jasnego nieba uderza nagle grom?

Początkiem koszmaru jest anonimowy list do Marka: "Będziesz na to patrzył!".

Szczęśliwe życie zamienia się w zły sen – i rozpoczyna się wyścig z czasem. Skąd pojawiło się zagrożenie, stawiające pod znakiem zapytania byt rodziny? Co kieruje sadystycznym prześladowcą? Jak daleko się on posunie?

Marek staje do nierównej walki. Szuka przyczyn swego upadku. Nie wie, czy ma za przeciwnika psychopatę czy ostatniego sprawiedliwego. Nie wie, kto zawinił, komu i w czym. Niczego nie wiadomo, a tymczasem jakby wszystko się sprzysięgło przeciw niemu. Brak odpowiedzi, brak sposobu i czasu, żeby je znaleźć, a tymczasem wali się cały świat!

Prześladowca cierpi, nie zna więc litości.

Magda Rem urodziła się w Koninie, ale od lat mieszka w Anglii. Wyjechała tam z rodzicami jako nastolatka w 1999 roku. Założyła polsko–angielską rodzinę, pracuje jako grafik komputerowy, a powieści – czytane przez nią, teraz zaś także przez nią pisane – stanowią jej sposób na codzienny kontakt z językiem ojczystym, bo w Polsce bywa rzadko. Uważa, że o człowieku i jego wrodzonych dobrych skłonnościach więcej mówią ludzkie zbrodnie niż zacne uczynki. To brutalny kontrast sił i zamiarów sprawia, że życie ludzkie bywa rozpaczliwie dramatyczne. Żeby o tym opowiedzieć, trudno sobie wymarzyć lepszy gatunek od thrillera.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-827-4
Rozmiar pliku: 422 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

BALTAZAR

Nie znał tej kobiety. Wiedział o niej tyle, ile mógł zobaczyć. Że jest młoda, zgrabna, ładna. Miała na sobie wiosenny lekki płaszczyk, który na dobrą sprawę kończył się tam, gdzie zaczynały się nieprawdopodobnie długie nogi w fioletowych pończochach czy rajstopach. Ale nie budziła w nim erotycznych emocji. Była mu obojętna. Mogła mieć na imię Pamela albo Wioletta, mogła być nauczycielką albo sekretarką, mogła nosić na palcach pierścionki z brylantami albo tanie tombakowe podróbki z wygrawerowaną od wewnątrz dobrą wróżbą. To go nie obchodziło.

Nic do niej nie miał. Nie zrobiła mu krzywdy, nie czuł w sobie zwierzęcej potrzeby mordowania, nieznajoma niczego nie mogła mu dać i niczego nie mogła mu zabrać. Ale nie wątpił, że za pięć lub dziesięć minut ją zabije. Zrobi to bez wahania w tym odludnym zakątku i pójdzie dalej. Jeśli pochyli się nad zwłokami, to tylko po to, żeby mieć pewność, że nie popełnił błędu.

Że kobieta istotnie nie żyje.

Rozpoczęła się kalendarzowa wiosna, ale powietrze wciąż przenikał zimowy ziąb. Pachniało tającym śniegiem. W świetle latarni unosiła się wilgotna zawiesina, mieszanina mżawki i mgły. Do tego wieczorna pora i słabe oświetlenie. Z tych powodów najpierw usłyszał kobietę, na którą czekał ukryty w mroku, a dopiero później ją zobaczył.

Damskie obcasy zastukały o kolejowe podkłady. Opodal znajdowało się „dzikie” przejście przez tory. Używało go niewielu mieszkańców osiedla – z centrów handlowych wygodniej było dostać się do bloków betonową kładką nad torowiskiem.

Ale kobieta, którą zamierzał zabić, w każdy wtorek po osiemnastej korzystała z „dzikiego” przejścia. Po drugiej stronie mieścił się klub fitness, w którym wykupiła roczny karnet. Nie było krótszej drogi.

Stukot obcasów szybko się zbliżał. W tym miejscu przechodnie nie zwlekali. Mniejsza o pociągi, te widziało się i słyszało wystarczająco wcześnie, żeby zejść im z drogi. Ale okolica nie była przyjemna, zwłaszcza po zmroku. Smród śmieci, wertepy, pijące w krzakach męty, choć oni bywali tu raczej latem i przy dobrej pogodzie. Deszcz wypłaszał ich pod wiadukt.

Kobieta w lekkim, wiosennym płaszczyku wynurzyła się z ciemności.

Obejrzał ją sobie już za widoku, gdy szła do klubu. Wiedział, jak jest ubrana tego dnia, jak uczesana. Nie było możliwości, żeby ją z kimś pomylił. Ruszył naprzeciw niej szybkim krokiem człowieka, który ma pilne sprawy na głowie. Ubrany był elegancko, robił dobre wrażenie. Wzrok kierował ku ziemi, a ręce trzymał opuszczone i widoczne. Nie chciał jej spłoszyć.

Mimo to odsunęła się przezornie w bok, gdy się mijali.

Był pewien, że po dwóch, trzech krokach kobieta się odwróci, żeby sprawdzić, czy poszedł dalej w swoją stronę. Zdaje się, że każda z nich tak robi. Uznają rzut oka przez ramię za przewidujące posunięcie. Coś, co je ustrzeże przed złem. Toteż nie zwlekał. Gdy tylko się z zrównał z tą kobietą, zawrócił na pięcie, jednocześnie sięgając do kieszeni.

Przygotowanym uprzednio kamieniem zdzielił ją w tył głowy.

Nawet nie jęknęła.

Runęła na ziemię jak rażona gromem.

Zabicie człowieka wymaga niewiele zachodu. Mowa oczywiście o technikaliach, tylko i wyłącznie. Ofiara nie krwawiła, ciepłota jej ciała nie zdążyła się zmienić, przy jej ustach wciąż jeszcze unosiła się para oddechu, ale praktycznie to już były zwłoki.

Wystarczyło zrobić dwie proste rzeczy, które zawczasu obmyślił.

Najpierw dźwignął bezwładną kobietę z ziemi, następnie przeniósł ją na kolejowy nasyp. Jej ciało wygięło się w łuk na wyślizganej szynie. A potem przypilnował, żeby nie odzyskała przytomności, zanim z daleka nie rozlegnie się rosnący łoskot dziesiątków ton stali i mroku nocy nie przebije jaskrawy reflektor elektrowozu.

***

Zabicie człowieka słono kosztuje. Mowa o kwestiach finansowych.

Rzadko kto patrzy na sprawę z tego punktu widzenia. Ludzie mają tendencje do pięknoduchostwa. Roztrząsają kwestie sumienia, winy i kary, a finanse bagatelizują. Co one mają do rzeczy, mój Boże? Owszem, wynajęcie zabójcy jest zapewne wydatkiem, ale przecież można dziabnąć nożem pod żebro. Po prostu! Każdy ma w domu jakiś nóż, każdy ma żebro, zero kosztów własnych.

Niestety, to mrzonki bez pokrycia. Zabicie człowieka kosztuje i nigdy nie będzie inaczej. Mowa o zabójstwie planowanym latami. Trzeba się zaopatrzyć w dobrą lornetkę, wynająć pokój – najlepiej kosztowny i dyskretny apartament na ostatnim piętrze ekskluzywnego hotelu, bo tam będzie najlepszy punkt widokowy. Kolejowych biletów też nie rozdają na dworcach za darmo. A jeszcze modne strzyżenie, coś eleganckiego na grzbiet, przyzwoite kosmetyki, żeby się wtopić w tłum typowych gości czterogwiazdkowego hotelu…

Zwłaszcza że wszystko trwa latami, ciągnie się jak guma, wymaga żmudnych przygotowań, obserwacji, planów.

Skąd na to brać pieniądze, będąc polskim rencistą?

Oszczędzać, nie dojadać, trzymać się priorytetów.

Na szczęście samotny zabójca nie ma wspólników, którym musiałby odpalić dolę. No i na lornetce Pająk zaoszczędził. Jego zeissowska miała zasięg prawie jak teleskop Hubble’a. Dostał ją w prezencie od ojca jeszcze w latach osiemdziesiątych. Z demobilu, po amerykańskich marines. Gdzie ojciec zdobył takie cudo za siermiężnych czasów komuny? Nic się nie zestarzała przez ćwierć wieku z górką, w niczym nie ustępowała nowoczesnym optycznym gadżetom, przeładowanym skomplikowaną elektroniką.

Jako trzynastolatek Pająk siedział z nią w oknie, oglądając naparzanki demonstrantów z zomowcami generała Jaruzelskiego. Widok zapierał dech w piersiach… Leciały kamienie, waliły petardy, nad pokruszonym asfaltem snuł się biały dym, a z wodnych armatek tryskała barwiona na niebiesko woda. Chłopak miał wrażenie, że z okna wskoczyłby w sam środek wirującej ludzkiej karuzeli, gdyby zechciał. A przecież kotłowało się w śródmieściu. Daleko od ich mieszkania.

Któregoś dnia dostrzegł w tłumie ojca – jakby na wyciągnięcie ręki. Zacięta twarz, rozwiany włos, trzepocząca w górze narodowa flaga. I coś nagłego, co trysnęło czerwoną strużką w powietrze i znikło.

Tego dnia ojciec nie wrócił do domu. Kilka dni później był pogrzeb, a potem matka dostała wylewu i niedługo nastała wolna Polska.

Z tamtych lat ocalały lornetka Zeissa, meblościanka na wysoki połysk, kilka dziecięcych zabawek, parę drobiazgów.

Teraz Pająk tkwił z tą lornetką w apartamencie dla nowożeńców na najwyższym piętrze hotelu Solwejga. Wodził wzrokiem po fasadzie jednorodzinnego domu stojącego o dwa kilometry stąd, na Sobiechowie.

Ładna dzielnica. Budyneczki jak malowanie, las, łąki przecięte piaszczystym jarem. Dom Barczów też był niczego sobie. Zgrabniutki, dobrze utrzymany. Na piętrze balkonowe okno, obok kilka mniejszych, w tym jedno narożne. Na jego parapecie siedział kocur. Nosił na szyi fosforyzującą obróżkę, która błyskała w cienistym wnętrzu, ilekroć się poruszył.

Miał na imię Baltazar i oddałby życie za sardynki, sukinkot. Sardynką można go było w środku nocy wywabić z wiatrołapu, w którym sypiał. Zamontowano mu tam specjalne kocie drzwiczki z klapką na zawiasach.

Pająk przeprowadził dwa razy próbę z sardynkami. Za każdym razem kocur działał jak zaprogramowany. Wyskakiwał z domu, oblizując się na zapas. Cwana bestia.

Baltazar oglądał z piętra tę samą scenkę, którą Pająk oglądał od drugiej strony z dalekiego hotelu Solwejga.

Trzy osoby na trawniku przed domem.

Niczym ożywiony obraz dziewiętnastowiecznego malarza rodzajowego. „Leniwe popołudnie na łonie rodziny”. On – lekarz kardiolog, etat w szpitalu plus cztery prywatne dyżury w tygodniu. Ona – turkolożka, wolny zawód, tłumaczka tekstów użytkowych i literatury pięknej. Dziecko – ładne, zdolne, dobrze wychowane, korzystające aktualnie z wakacji. Co prawda to były ostatnie dni laby, ale wciąż jeszcze trwały. Były spokojne i urocze jak poprzednia część lata. Spędzili je całą rodziną w Turcji u znajomych matki.

Pająk niecierpliwie wyczekiwał ich powrotu.

Czekał na swój czas.

Aż domownicy odmeldowali się w komplecie na Sobiechowie.

Kobieta z włosami upiętymi w kok nosiła teraz czerwone majtki i rozciągniętą żółtą koszulkę z dekoltem. Kołysały się pod nią jej uwolnione ze stanika piersi, gdy się schylała po butelkę z wodą. Siedziała na rozkładanym foteliku z czytnikiem na kolanach. Nie używała okularów do bliży, bez makijażu wyglądała atrakcyjnie jak umalowana, a matkowała przecież czternastoletniej córce. Nie była już podlotkiem, gdy ją urodziła.

Dziewczynka imieniem Marta opalała się na rozłożonym ręczniku. Nakremowane ciało lśniło w sierpniowym słońcu. W skrzydełku nosa miała kolczyk, ale to nie był prawdziwy piercing. Przyklejała tam malutką cyrkonię. Oczywiście tego Pająk nie zobaczył przez lornetkę, tylko z bliska, dużo wcześniej. Rozgarnięta jak współczesna nastolatka, efektowna jak współczesna nastolatka, z pięknymi perspektywami, jakie zapewniały jej wiek i status rodziny.

Trzecia z osób, zadbany i przystojny mężczyzna w kwiecie wieku, wrócił z Turcji z tribalem na ramieniu. Pająk nie przepadał za tatuażami, ale to nie była jego sprawa. Jeśli facet lubi, wolna wola.

Z obnażonym torsem podlewał rabatki, a w przypływach dobrego humoru pryskał wodą z węża córkę lub żonę. Nastolatka kuliła się z piskiem wobec tych dowodów miłości, a jej matka pośpiesznie chowała czytnik za plecy, żeby nie zamókł. Pukała się w czoło z politowaniem, ale też chichotała. We troje się śmiali. Pająk nie słyszał tego tam, skąd na nich patrzył. Poznawał po minach, że im wesoło.

Jego te wygłupy nie bawiły, ale nie żałował im.

Niech się cieszą, niech będą tacy szczęśliwi, na jakich wyglądają. Co prawda z dala każda typowa rodzina wydaje się zadowolona z życia, ale tym trojgu na Sobiechowie Pająk życzył jak najlepiej. Zdrowia, szczęścia, pomyślności. Wzajemnej miłości. Czerpania radości z każdej chwili...

Bo tylko wtedy będzie bolało do żywego.

***

Tej nocy Markowi śniło się, że wysiadła klimatyzacja, a okna pootwierały się na oścież, jakby naparła na nie wisząca nad osiedlem czarna noc. Na trawniku przed domem stał nieznajomy facet. Z głową uniesioną ku oknom piętra, gdzie mieściły się sypialnie, darł się wniebogłosy. Niezrozumiale, zawodząco, ze zwierzęcą pasją. We śnie Marek był przekonany, że jeśli pojmie jego wrzaski, poskłada ze sobą bezsensowne dźwięki, wszystko będzie dobrze. Ale nie potrafił przełożyć tego bełkotu na żaden ludzki język.

Lękowe sny dręczyły go, odkąd jego niedawny romans, sól jego dojrzałych lat, zmienił się w coś, co bardziej przypominało chorobę psychiczną niż realne wspomnienia. Karolina nawiedzała go jak duch. Pod prysznicem przytulała się do jego pleców, spływając z góry wraz ze strumieniami wody, albo zarzucała mu rękę na szyję, gdy leżał pod kołdrą z żoną, jakby podstępnie wykluwała się z jej śpiącego ciała. Trzaskała drzwiami na piętrze, udając przeciąg. W połowie filmu odzywała się namiętnym głosem aktorki z telewizora. Wszędzie było jej pełno. Więcej niż wtedy, gdy Marek z zegarkiem w ręku odmierzał czas poświęcony na ich schadzki. Każda z tamtych minut miała swą alternatywną wersję na użytek Elwiry. Konferencja, prywatna konsultacja, awaria samochodu, dawno niewidziany kumpel z ogólniaka, nagłe zastępstwo w szpitalu… Prawdę znali Karolina, on i jego komórka, która była wiernym poplecznikiem małżeńskiej zdrady.

Podwójne życie naszych telefonów komórkowych – to temat, który wciąż czeka na współczesnego Szekspira.

Z tajemnego istnienia muszą się w końcu zrodzić koszmarne sny.

Karolina miała dwadzieścia siedem lat. Gdyby zmarła na raka, gdyby wpadła pod samochód, wreszcie gdyby ją trafił grom z jasnego nieba – Marek znałby winnego. Przekląłby go. Rozpaczałby racjonalnie, jeśli można tak powiedzieć. Ale samobójstwo?

Tu on sam lądował w kręgu podejrzanych. Otwierał listę. Policja do niego nie dotarła, on nie miał sobie nic do zarzucenia, ale jego lękowe sny nie przyjmowały tego do wiadomości.

Bezcielesna Karolina tuliła się do niego na jawie, a w snach całkiem cielesna spadała z dachu wieżowca albo pięściami waliła od spodu w lodową skorupę jeziora, na której stał Marek. Nie reagował na to. Bał się śmiertelnie, że ktoś usłyszy trzask pękającego lodu.

A potem w jego snach pojawił się wrzeszczący facet. Kto taki?

To już było na kolejnym etapie godzenia się z rzeczywistością. Gdy Marek pocił się na myśl: „co by było gdyby”. Gdyby Karolina nie umarła, gdyby odszedł od Elwiry i Marty, gdyby dał się ponieść namiętności, która skonałaby szybciej, niż się zrodziła. Gdyby wywrócił swe życie do góry nogami…

Żeby jeszcze wiedział, co popchnęło Karolinę do desperackiego kroku i zdobył pewność, że to nie miało z nim nic wspólnego, znowu byłby szczęśliwy.

Cenił w sobie umiejętność bycia szczęśliwym. To rzadkie.

***

Gdy spłukał w łazience sen o krzyczącym facecie, zszedł na dół w samych majtkach. Elwira też siedziała przy kuchennym stole na pół goła. Wcześnie rano Marta pojechała z koleżankami nad jezioro i nie musieli udawać nobliwych rodziców. Co nie znaczy, że pod nieobecność córki zamierzali się oddawać seksualnemu szaleństwu i ganiać za sobą nago po piętrach. Ich miłosne uniesienia stawały się z wolna pieśnią przeszłości.

Życie seksualne mieli unormowane, regularne jak lektura na dobranoc, aczkolwiek odrobinę od niej rzadsze. Ich na pozór prowokacyjny strój był tego poranka tylko smętnym świadectwem małżeńskiej rutyny.

– Chcesz kawę? – spytała Elwira, gdy Marek zszedł na dół.

To było pytanie doskonale retoryczne. Zastępowało „dzień dobry”. W ślad za nim nie szło żadne działanie ani też Marek żadnego działania się nie spodziewał.

– Chcę – potwierdził, co także znaczyło „dzień dobry”. – Zrobię sobie.

Ona też piła kawę. Założyłby się, że już drugą dzisiejszego dnia.

Siedziała bokiem na krześle z nogą założoną na nogę, trzymając w lewej ręce kubek. Prawą od niechcenia stukała w klawiaturę laptopa. Odpisywała na maile albo dodawała komentarze na profilach znajomych. Gdy zasiadała do pracy nad przekładami, bezwzględnie potrzebowała obu rąk. A także spokoju, biurka na piętrze, drukarki, stosu papierowych słowników, solidnej podręcznej biblioteczki, nie tylko wyszczekanego wujka Googla, który pozjadał wszystkie rozumy. Czytała na dworze lub w sypialni, zależnie od pory roku, korespondencję prowadziła w kuchni, tłumaczeń dokonywała w gabinecie.

– Odezwali się z telewizji – pochwaliła się, gdy Marek robił sobie kawę i sprawdzał stan zaopatrzenia lodówki.

Wyjął pastę pieczarkową, pomidory, twarożek, rozciął nożem świeże opakowanie wędlin. Obejrzał się na żonę, sięgając po krojony chleb.

– Czego chcieli?

– Dokooptować mnie do listy płacowej „Córki sułtana”. Czyli do zespołu tłumaczy. Tylko że w tureckiej telewizji sezon ma ponad setkę dwugodzinnych odcinków. Będą podobno przycinali metraż, ale mimo wszystko, jeśli serial chwyci, to praca na lata...

– Zgodziłaś się?

– Jeszcze nie. – Wzruszyła ramionami, że się waha. – Sama nie wiem. To jest szansa na większe pieniądze i w miarę regularne zajęcie.

– Weź – poradził, siadając naprzeciw niej.

Rzucił kawałek szynki Baltazarowi, który zamiauczał spod stołu.

– Ale skutecznie mnie wyłączą z innej pracy. Zastanawiam się.

Marek nałożył grubą warstwę pasty na kromkę chleba. Jedząc, sprawdzał wiadomości dnia na tablecie.

– Weź – powtórzył z pełnymi ustami, przewijając ekran. – W telewizji płacą prawdziwe pieniądze, a w wydawnictwach zaliczki. Należy ci się.

– Mam czas. Praca ma być od przyszłego roku.

Podniósł wzrok na żonę i zaraz go opuścił, jakby to jedno odruchowe spojrzenie mogło go zdemaskować. Nie tak dawno, gdy Elwira mówiła „za miesiąc, za pół roku”, nie miał pewności, czy to jeszcze go dotyczy. Przyszłość stała się nieprzewidywalna. Karolina naciskała. Po miesiącu lub kwartale Marek mógł już prowadzić nowe życie u jej boku. Dzisiaj robiło mu się zimno na myśl, że rozważał taki wariant na serio. Ale w tamtym zwariowanym czasie myślał innymi kategoriami. A może nie myślał.

Czy Karolina przewidziała, że za jakiś czas on uzna ewentualność ich wspólnego życia za koszmar – i zabiła się, zanim do tego doszło? Nosiła w sobie wewnętrzne rozdygotanie. Stan ducha generujący gotowość na wszystko. Świadkował temu niejednokrotnie.

Zapewne popełniał łajdactwo, uważając śmierć kochanki za dar losu. Ale to nie miało nic wspólnego z Karoliną. Przez to już nie cierpiała.

Baltazar, dotychczas plączący się wokół stóp małżonków, wskoczył na parapet. Przytknął pyszczek do szyby i postawił ogon na sztorc jak chorągiewkę sygnalizacyjną.

– Ktoś idzie – powiedziała domyślnie Elwira.

Marek uniósł się, żeby zerknąć przez okno.

– Listonosz.

Przed furtką stał mężczyzna z dużą brezentową torbą na ramieniu, w dżokejce, której daszek wyglądał jak ptasi dziób. Brzęczek domofonu odezwał się w tym samym momencie. Marek nadusił przycisk i wyszedł przed dom z kubkiem niedopitej kawy w ręce.

– List! – zaanonsował z daleka listonosz.

– Polecony?

– Miłosny – roześmiał się. – Sama wymalowała. Niech pan schowa przed żoną.

Spotkali się w połowie zalanej słońcem alejki. Podał Markowi kopertę, której jaskrawa czerwień kłuła w oczy. Czarne litery adresu były ponadnormatywnie wielkie, pewnie dlatego, żeby się odcinały wyraźnie na ciemnym tle. Rzeczywiście wyglądały jak namalowane.

To z powodu koloru i formy przesyłki listonosz pozwolił sobie na żart, który w jego mniemaniu brzmiał niewinnie, a na Marku zrobił przykre wrażenie. Budził zbędne echa przeszłości. Przez krótki, nerwowy moment kazał mu podejrzewać, że niemożliwe jest możliwe.

Obejrzał list, wracając do domu. Rozerwał kopertę, zanim wszedł do środka, jakby istotnie chciał to zrobić w dyskrecji przed Elwirą.

Litery adresu nie były namalowane tuszem, jak mu się zdawało, tylko odciśnięto je jako szereg pieczątek. Niezbyt precyzyjnie wykrojonych, nietrzymających szyku, ale czytelnych.

Marek pamiętał taki krój pisma z dzieciństwa. W jego przedszkolnych latach popularna była zabawka o nazwie „Mały Drukarz”. Prymitywna drukarenka złożona z woreczka gumowych czcionek, prowadnicy, w której można je było osadzić, i zamykanej poduszeczki z tuszem. Komunistyczna pedagogika hołdowała oświeceniowej zasadzie „uczyć, bawiąc”. W dobie komputerowych drukarek żadne dziecko nie posługiwało się już tym peerelowskim zabytkiem.

Gdy Marek rozerwał kopertę, okazało się, że jego domysły były nietrafne. Czcionki z „Małego Drukarza” nie służyły temu, żeby adres czytelnie odcinał się od czerwonego tła. Do koperty włożono kartkę białą jak śnieg, a mimo to użyto na niej tego samego kroju pisma. Wielki napis bił po oczach:

„BĘDZIESZ NA TO PATRZYŁ!”

***

Listonosz zawołał do Marka od furtki, gdy go ujrzał. Elwira nie zrozumiała słów, ale odwróciła głowę ku oknu. Pewnie się przywitał w ten sposób. Zasalutował do szpiczastego daszka dżokejki i podał Markowi kopertę w ciemnoczerwonym kolorze. Elwira w życiu takiej nie widziała. Różowe, niebieskie, zielone, pomarańczowe, rozmaite ozdobne w kwiatki i duperelki, takie były w użyciu, ale czerwone? Kompletnie niepraktyczne. Napisany długopisem adres jest na nich nieczytelny, a komputerowy druk niewiele polepsza sprawę.

Nadawca miał fantazję! Na pewno nie pacjent, który chciałby umówić się na kontrolną wizytę, chociaż czerwień można by uznać za swoiste logo kardiologicznych schorzeń. Gdy Marek przynosił do domu fachowe broszury, Elwira rozpoznawała je z daleka. Czerwone tło i stylizowane serca. Tylko internetowe agencje matrymonialne miewały równie infantylny wystrój. Notabene te pikantniejsze.

Ciekawe, kto przysłał jej mężowi tak bezczelnie ognisty list? Za tą demonstracją nie mogło się kryć nic nagannego, rzecz jasna. Naganne rzeczy odbywają się pod przykrywką. Chyba że porzucona kochanka zamierzała mu zrobić świństwo. Ale wtedy napisałaby do żony, wredna szantrapa, a Elwira zabiłaby Marka w imieniu wszystkich zdradzonych kobiet.

Z drugiej strony Elwira dałaby głowę, że Marek ma w swoim życiu coś takiego, co skrzętnie przed nią ukrywa. Kobieca intuicja nigdy nie śpi. To względnie świeża sprawa. Od pół roku – może trochę mniej, może trochę więcej – jej mąż się zmienił, popadł w stan przedziwnej nostalgii.

To nie była zmiana na gorsze, nie, tego by Elwira nie powiedziała. Raczej na lepsze. Raz czy dwa przyniósł jej bez okazji kwiaty, zabrał je obie z Martą na obiad do eleganckiej knajpy, na teatralny festyn Grand Guignol w miejskim parku, z własnej inicjatywy kupił bilety do kina i pokornie odsiedział ciężki, skandynawski dramat z lat sześćdziesiątych, na którym Elwirze z jakichś względów zależało. Wcześniej uznałby taki pomysł za idiotyczny i poradziłby jej, żeby poszła sama. On w tym czasie obejrzy sobie w domowym zaciszu któregoś Bonda. Po seansie niech zadzwoni – to po nią przyjedzie. A najlepiej, żeby się wybrała z koleżanką, która ma samochód.

W ostatnią niedzielę przed wakacjami urządził w domu nastrojową kolację. Trafiła się okazja, ale mało istotna, Elwira już nawet nie pamiętała, jaka. Marek zamówił jedzenie, odwłoki homarów norweskich w sosie koperkowym czy coś podobnie wyszukanego, dobre wino i na bonus staromodnego kelnera w muszce…

Co to było, jeśli nie typowe oznaki nieczystego sumienia?

Elwira się tym gryzła, szczerze mówiąc. Gdy siedzieli w Turcji – nie spuszczała męża ze smyczy. Bez niej był bezradny jak dziecko, bo nie znał języka. Przez ten czas nie kontaktował się z nikim w Polsce. W każdym razie ona tego nie spostrzegła. Gdyby zostawił w kraju flamę, musiałby wobec niej zachować przynajmniej pozory, że tęskni, żyć nie może, liczy dni do powrotu. Tymczasem nic z tych rzeczy. Jego komórka zazwyczaj milczała, nie zabierał jej ze sobą do łazienki, nie esemesował w pośpiechu zostawiony na moment sam. Ze dwa razy krzyknął do Elwiry, żeby sprawdziła, kto do niego dzwoni lub pisze, bo on w tej chwili nie może.

Tak się zachowuje człowiek niemający niczego do ukrycia.

Kiedyś sobie uświadomiła, kogo jej wtedy przypominał swoim zachowaniem. Pewnego znajomego pisarza. Gdy jego żona i syn wyszli cało z terrorystycznego zamachu w Paryżu, na pół roku znalazł się w podobnym stanie psychicznym jak Marek. Odreagowywał strach codziennym świętowaniem faktu, że ma ich przy sobie.

Zasadnicza różnica polegała na tym, że Elwira i Marta nie ocalały z zamachu. Marek nie miał powodu, żeby świętować cudowne odzyskanie rodziny.

– Przyniósł coś? – spytała, gdy mąż wrócił do kuchni.

Pytanie było podchwytliwe. Listonosz nie dzwoniłby domofonem, gdyby niczego dla nich nie miał. Ale Marek mógł z powodzeniem odpowiedzieć: „Jakieś zaproszenie na pokaz rondli, wywaliłem je do śmieci!”. Albo coś równie wymijającego. Co by oznaczała ta odpowiedź? Tak naprawdę Elwira nie miała pojęcia. Ale dałaby jej do myślenia, ani chybi.

Marek rzucił na stół rozerwaną czerwoną kopertę, którą wcześniej widziała przez okno, i obojętnie wzruszył ramionami.

– List do mnie. Prawdopodobnie żart, ale go nie rozumiem.

– Dlaczego nie?

– Też chciałbym wiedzieć. Zobacz, może ty jesteś bystrzejsza.

Sięgnęła po kopertę. Nadawcy nie było, podobnie jak w liście nie było podpisu. Jedynie wypisane wołami zdanie: „Będziesz na to patrzył!”. Dla pewności odwróciła kartkę na drugą stronę, ale nic więcej tam nie znalazła.

– Na co będziesz patrzył? – zapytała.

– Pewno reklama jakiegoś nowego programu w telewizji.

– Może nowa forma hejtu? – zastanowiła się Elwira i odpowiedziała sama sobie: – Ale trochę za mało nękająca... Co mam z tym zrobić?

– Wyrzuć – mruknął Marek.

Przedarła kopertę z listem na pół i wychyliła się na krześle, żeby otworzyć skrytkę za sobą. Chowali tam foliowy worek na papiery, głównie na tony roboczych wydruków Elwiry. Przy okazji zerknęła na ścienny kalendarz, wiszący naprzeciw okna. Czerwonymi kółkami Marek oznaczał na nim dyżury w szpitalu, a zielonymi w prywatnej przychodni Medica.

Przy dzisiejszej dacie kółko zieleniało. Pan doktor będzie w domu po dziewiętnastej. Jego oczko w głowie wróci znad jeziora o dwudziestej, czyli kolację zjedzą wspólnie.

Elwira przygotowała obiad na dwie osoby, właściwie na trzy, bo pod nieobecność Marty musiała obsłużyć Baltazara, a gdy Marek pojechał na dyżur, siadła do laptopa.

Napisała długi mail do Aylin, swojej tureckiej przyjaciółki, redaktorki jednego ze stambulskich wydawnictw, w której pięknej willi nad Bosforem spędzili wakacje. Aylin stała się powiernicą Elwiry nie tylko ze względu na przymioty charakteru, ale też z uwagi na jej ojczysty język. Nie było obaw, że niepowołana osoba odczyta przypadkiem w internetowej poczcie Elwiry napisane po turecku zwierzenia. Z Aylin pozwalała sobie na nieskrępowaną szczerość. Jak u psychoterapeuty. Powierzone jej zgryzoty i zwątpienia znikały niczym w studni pośród zielonych, tłocznych od domów wzgórz nad dalekim Bosforem.

„Kochana Aylin – wystukała – mam wrażenie, że stałam się przeczulona. Może mi za dobrze? Boję się, że łatwo mogę stracić to, co mam, i stąd moje bezzasadne niepokoje. Pamiętasz wieczór, gdy siedziałyśmy we dwie na pomoście, piłyśmy anforę z butelki, a ja Ci opowiadałam o podejrzeniach, jakie żywię względem Marka? Ależ byłam znękana, pamiętasz? Jestem głupia, wyobraź sobie! To chyba najprostsze wyjaśnienie moich udręk. Najbliższe prawdy. Gdybym zechciała, mogłabym w dowolnej minucie sprawdzić, gdzie Marek jest i co w danej chwili robi. Dzwonię na stacjonarne telefony, łapię go bez uprzedzenia na mieście tam, gdzie mówił, że jest – i faktycznie tam jest. Jeśli o to chodzi, już dawniej było gorzej. Znikał raz po raz i serwował mi absurdalne usprawiedliwienia. Kłóciliśmy się. Widocznie zrozumiał, że mnie to drażni. Naprawdę nie wiem, czego od niego chcę? Zmienił się – i niech tak zostanie. Wszyscy duzi chłopcy w pewnym wieku dojrzewają! Na niego też przyszła pora. A może to jednak mnie czegoś brakuje, że miotam się jak potłuczona? Jak myślisz, moja kochana Aylin? Czego nie mam, że wymyślam sobie problemy? Szczęścia czy rozumu?”

***

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Rozdział I. BALTAZAR

Rozdział II. KOMÓRKA

Rozdział III. CIĘŻARÓWKA

Rozdział IV. JEŻ NA SZOSIE

Rozdział V. MARTA

Rozdział VI. INNI LUDZIE

Rozdział VII. KIEDYŚ

Rozdział VIII. WE MGLE

Rozdział IX. SOLWEJGA

Rozdział X. BLIZNA
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: