Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Blues samotnych ulic - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Blues samotnych ulic - ebook

Książka jest zapisem wspomnień autora z autostopowej wyprawy do Chin, które przybierają postać krótkich form fabularnych, a miejscami także mini-reportażu lub mikro-eseju. Drugą część stanowią listy opisujące szalone podróże po Europie z budżetem nie przekraczającym pięć euro dziennie. „Blues samotnych ulic” można zamówić także w wersji drukowanej poprzez stronę internetową wydawnictwa (najlepiej wybrać druk czarno-biały).

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8126-644-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Plecak

Nie mogę doczekać się chwili, z którą ponownie zanurzę się w świat stacji benzynowych, niewyspanych kierowców oddychających papierosowym dymem, ich gratisowych czeków restauracyjnych i pięćdziesięciocentowych talonów za korzystanie z toalety, które można wymienić w kasie na czekoladki lub batonika — pisałem w jednym z listów do przyjaciół. — Z drugiej strony jednak coś po raz kolejny z rzędu każe mi się wycofać, tak jakbym w pewnym momencie wybrał niewłaściwy zjazd z autostrady, nieuważnie spoglądając na znaki…

Wyobraźcie sobie bezdomnego, zbłąkanego na autostradzie ptaszka, który przechadza się beztrosko po betonowej płycie pustej stacji benzynowej. Gdybym miał ze sobą aparat, właśnie taki obraz utrwaliłbym jako wspomnienie autostopowej podróży. Tymczasem posiadam już tylko jedno zdjęcie z tej wycieczki, zrobione przez dwójkę młodych ludzi zapytanych na ulicy o drogę. Wyglądam na nim właśnie jak taki ptaszek z czapeczką bejsbolową udającą dzióbek i w przepoconym T-shircie z wielką plamą na wysokości brzucha. W tle widać Bramę Niebiańskiego Spokoju. Na innym ujęciu stałem oparty o plecak, który tutaj najwyraźniej zniknął z kadru. Nie wiem, czy ktokolwiek zdziwiłby się, gdybym powiedział, że pojechałem tam bez plecaka, bo przypuszczam, że analizując ówczesną jego zawartość, zakwalifikowano by mnie do kategorii podróżniczych minimalistów. Zadziwiające jest raczej to, jak wiele materialnych rzeczy czasem ludzie potrzebują, by przeżyć dzień, tydzień lub miesiąc. W moim przypadku były to dwa miesiące i wszystko, co niezbędne, udało mi się upchnąć w tej jednej sztuce bagażu. Był to solidny czerwono-czarny Karrimor Hot Rock Superwick o łącznej pojemności trzydziestu litrów. Jeśli miałbym odtworzyć listę przedmiotów, jakie się w nim znalazły przed wyjazdem do Chin, wyglądałaby ona tak:

• mały, lekki śpiwór zapewniający komfort w temperaturze około zera stopni i cienki pokrowiec firmy Salewa chroniący przed deszczem,

• czarna nieprzemakalna płachta,

• jesienno-zimowa kurtka North Face z podpinanym polarem,

• kilka koszulek z krótkim rękawkiem oraz co najmniej jedna koszula z długim,

• dodatkowa para długich spodni,

• mnóstwo skarpetek i majtek (niestety babci nie mogłem zabrać, a żony jeszcze nie miałem w tamtych czasach),

• elektryczna maszynka do golenia,

• chusteczki higieniczne i jedna rolka papieru toaletowego,

• proszek do prania w opakowaniu po filmie do analogowego aparatu, płyn do mycia, pasta do zębów oraz szczoteczka,

• zapasy żywności na dwa-trzy dni, kubek i łyżeczka,

• szwajcarski scyzoryk z ostrzałką,

• mała latarka,

• plastry i paczka prezerwatyw,

• odtwarzacz MP3 o pojemności jednego gigabajta,

• książka Dziennik złodzieja Jeana Geneta,

• mapy Chin oraz części Półwyspu Indochińskiego z firmy Freytag & Berndt (Rosję musiałbym podzielić na kilka fragmentów, więc postanowiłem zamiast tego spisać sobie nazwy miast na trasie),

• banknoty o łącznej wartości około tysiąca dwustu złotych w euro (sto pięćdziesiąt), dolarach (sto sześćdziesiąt), złotówkach (trzydzieści) i rublach (trzysta) pochowane w różnych miejscach,

• kalkulator naukowy Casio,

• trzydziestodwukartkowy zeszyt A5 w kratkę oraz mały notatnik z wyrywanymi karteczkami i długopis,

• dokumenty wraz z kopią na zafoliowanych kartkach A4,

• mazaki oraz kawałek kartonu.

Nawiasem mówiąc, do dziś korzystam z tego plecaka. Niestety buty, które kupiłem niedawno z etykietką tej samej firmy, nie charakteryzowały się już taką trwałością.

Na zdjęciu nie widać przypinanej do paska nerki, więc pewnie jej nie miałem, podobnie jak nie wziąłem ze sobą telefonu, aparatu ani namiotu i myślę, że każdy człowiek mógłby się spokojnie bez tych przedmiotów obyć, o ile nie zamierzał pisać bloga ani poszukiwać pracy na miejscu, a tego jeszcze nie było w moich planach.

Przydały się za to elementy ekwipunku, po których zupełnie bym się tego nie spodziewał. Pewnego razu zaczepił mnie mężczyzna, pokazujący palcem swoje zęby. Zrozumiałem, że może chodzić mu o wykałaczkę i — jak okazało się — w jedną sztukę wyposażony był mój scyzoryk. W zasadzie to dopiero on uświadomił mi o ukrytej funkcji tego kawałka plastiku, więc z chęcią się podzieliłem.Wujek

Mam w rodzinie wujka, o którym do końca nie wiem, gdzie mieszka, czym się zajmuje, ani nawet w jakim stopniu jest ze mną spokrewniony, ale zawsze przypomina o swoim istnieniu przy najmniej spodziewanych okazjach. Pokrewieństwo jednak musi być duże, ponieważ, gdyby dokleić mojemu tacie wąsy, wyglądałby dokładnie jak on. Raz na przykład, gdy obudziłem się rano, zastanowiło mnie, co robi mój tata na rozsuwanej połówce łóżka, gdzie zwykle sypiał młodszy brat. Pobiegłem do mamy zapytać, czy mam tatę obudzić, a ona powiedziała, że tata przecież jest w pracy, więc wróciłem do pokoju upewnić się i… rzeczywiście, był to wujek Krzysiu.

Znajomy powiedział mi, że w jego rejonach, gdy wchodzi się nieproszonym na jakieś przyjęcie, zakłóca jakieś wydarzenie swoją obecnością, to znaczy, że robi się coś „na Krzysia”. Wujka Krzysia widywałem rzadko, może raz na dwa albo trzy lata, aczkolwiek — o ile dobrze pamiętam — za każdym razem zjawiał się w porze obiadu, momencie rozpoczęcia jakiejś imprezy lub akurat, gdy byliśmy na wakacjach, on dzwonił, że też tam jest. Ta jego nagła obecność zawsze jednak stanowiła pewne urozmaicenie mojego dzieciństwa, gdyż — poza tym, że odgrywał w nim postać bardzo pozytywną — otaczała go jakaś tajemnica. Rozmawiali z tatą głównie o interesach, podatkach i sprawach, których nigdy do końca nie rozumiałem. Może było inaczej, ale w mojej pamięci pozostał taki zapis. Tym bardziej więc nie przypuszczałem, że to ja kiedyś stanę się niespodziewanym gościem wujka Krzysia, a tak właśnie było podczas podróży do Chin. W dodatku magia ta zadziałała z podwójną siłą, gdyż okazało się, że prowadzi firmę transportową i wiózł akurat dziewczynę studiującą sinologię na Oksfordzie, gdy zupełnym przypadkiem zatrzymałem jego auto „na stopa” gdzieś na Mazurach. Był moim piątym kierowcą na trasie z Poznania na Litwę. Z dziewczyną o imieniu Saskia oraz jej matką wymieniłem po drodze kilka zdań o chińskich znakach i fonetyce, po czym odwieźliśmy je obie do letniskowego domku. Z racji tego, że zapadał już zmierzch, podjechaliśmy nad jezioro, gdzie wujek przenocował mnie w swoim minikamperze i następnego dnia podwiózł pod sama granicę do Budziska albo gdzieś za Suwałkami.

Litwę i Łotwę przemierzyłem tak szybko, że nawet nie pamiętam, w jaki sposób się to odbyło. Z notatek wynika, że pierwszego dnia wiozło mnie aż ośmioro kierowców, gdy skończyłem podróż w miejscowości Rezekne (po polsku Rzeżyca), a potem jeszcze czwórka do granicy z Rosją.

Parking

Długo nie mogłem przyswoić sobie myśli o łapaniu okazji przy pomocy otwartej dłoni zamiast wyciągniętego kciuka, który — z tego, co dowiedziałem się wcześniej — w Azji jest mniej rozpoznawalny niż w Europie. Dlatego pewnie początkowe parę kilometrów przeszedłem piechotą. Gdy tylko jednak mój gest zyskał znamiona śmiałości i zdecydowania, od razu na poboczu zatrzymała się ciężarówka. Kierowca był Białorusinem. Wymieniliśmy ledwie kilka zdań, lecz zrozumiał, że jadę w kierunku Moskwy i Niżnego Nowogrodu. Były to moje pierwsze nieudolne próby praktycznej nauki rosyjskiego języka.

— Ja ci pokażę najlepszą drogę — powiedział i wskazał ręką za siebie. Za sobą widziałem tylko słońce. Ta aluzja a propos mojego pomysłu wyprawy na wschód była jedynym, co udało mi się w pełni zrozumieć. Poza tym mówił, że na Białorusi płocho i Łukaszenko nie daje żyć. Kierowca, z którym jechałem wcześniej, zarządca litewskiej firmy budowlanej, twierdził jednak, że państwowa własność terenów pozwala tam przynajmniej uprawiać ziemię w bardziej wydajny sposób, z wykorzystaniem nowoczesnych maszyn.

W kolejny etap poznawania języka miałem wkroczyć po spotkaniu z innym Litwinem podczas pierwszego przystanku w kafe, gdy rozmawialiśmy między innymi o rosnących po obu stronach drogi kwiatach, wyglądających jakby nie z tej planety, mieszając słowa rosyjskie z polskimi:

— No ja też się tak właśnie pytałem, jak byłem pierwszy raz, co oni za kwiaty sadzą, a oni mówią… no, że takie tu rosną.

Miał na karku ponad pięćdziesiątkę, lecz bez widocznej obawy pozwolił mi spędzić noc w swoim wozie. Podwiózł mnie prawie do pierwszego z celów podróży wypisanych na turystycznym voucherze, gdzie pomógł w znalezieniu dalszego transportu. Nauczyłem się wtedy przydatnych w trakcie podróży zwrotów. Parking to stojanka. Tam właśnie zazwyczaj jedziemy i chcemy wysiąść. Nie w gorodie, czyli w mieście. Jeśli ktoś zapyta „za czem?”, należy odpowiedzieć turist. Kuda, a zatem dokąd? W takich momentach nieśmiało, acz z wyraźną determinacją odpowiadamy „w Kitaj”. Kitaj to Chiny. W języku angielskim używanym przez Ezrę Pounda, czy chociażby Briana Eno, brzmi podobnie — Cathay. Mimo jednak powszedniości samego pojęcia Chin jako celu podroży, zwłaszcza przed wielką olimpiadą, ciężko w takich wypadkach liczyć na zrozumienie.

Błąkając się po zatłoczonym parkingu, napotkałem grupkę rozgadanych kierowców. Stali koło wielkiego białego TIR-a z długim nosem na przedzie, przyozdobionym niebiesko-żółtymi pasami. Wcześniej widywałem podobne tylko w amerykańskich filmach. Cały parking przypominał zresztą plan filmowy jakiejś awangardowej produkcji w stylu Jarmuscha. Główną postacią jest młody turysta, student na „nieustających wakacjach”, próbujący bezskutecznie nawiązać kontakt z innymi bohaterami, którzy sprawiali wrażenie równie nietutejszych. Najlepszym przykładem był Iljicz. Od początku do końca nie przestawał mi kogoś przypominać. „Woody Allen?”, zacząłem zastanawiać się, kiedy przykładał udające lornetkę dłonie, do swoich okularów w ponadwymiarowo grubych oprawkach. Nie, raczej ktoś inny.

— Posmotrij — wołał, wymachując potem rękami w tę i we w tę. Nie wiedziałem wówczas, że oznacza to po prostu „popatrz”, a nietypowość tej sytuacji wytrącała resztki skupienia z moich zmysłów. Obok niego stał rosły mężczyzna, przykuwający uwagę swoimi azjatyckimi rysami twarzy oraz ciemną karnacją. Przysłuchiwał się naszej pseudo-rozmowie z szerokim uśmiechem, który odsłaniał jego złote zęby. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że ma na imię Misza. Iljicz też miał złote zęby, lecz tylko dwa lub trzy. Siwiejące włosy zdradzały, że niewiele lat brakuje mu do emerytury. „Wiem już kogo mi przypomina — Stephen Hawking!”, pomyślałem sobie.

Postanowiwszy jednak nie poświęcać tym myślom zbyt wiele czasu, na gest przytaknięcia głową wsiadłem do stojącej obok Iljicza ciężarówki. Zadowolony zacząłem rozglądać się po kabinie, której wnętrze zdobiły plakaty z gołymi paniami i rozłożony na fotelu obok ręcznik. Niezbyt długo mogłem się nacieszyć ich widokiem, gdyż po chwili wpadł do środka młody, szczupły kierowca, dający dłonią sygnał, żebym wysiadł. Pognałem prędko do poznanego wcześniej Litwina, który jeszcze pauzował na tym samym parkingu i poczułem się jak rozbeczany chłopak wracający z podwórka do rodziców, narzekając na to, że inne dzieci nie pozwalają mu się pobawić w piaskownicy lub na zjeżdżalni. Podszedł razem ze mną do Miszy i Iljicza, i po krótkiej rozmowie z nimi wyjaśnił, że wszystko w porządku, mogę jechać. Dopiero teraz dostrzegłem na ich autach kazachskie oznaczenia. „Boże święty, pomyliłem ciężarówkę.” To dlatego pewnie Iljicz kazał mi się rozejrzeć. Na drugie imię miał Aleksiej. Koledzy mówili na niego za jednym razem tak, za drugim inaczej. Było ich wszystkich sześciu, każdy jechał oddzielnym wozem. Zaprowadził mnie do właściwej kabiny, sam usiadł na fotelu obok i po chwili mieliśmy ruszać. Nadal jednak nie wiedziałem dokąd.Kierowcy

W pewnym momencie, spoglądając przez okno na rosyjskie krajobrazy, pomyślałem że gdyby powierzono mi kiedyś stworzenie własnego państwa, zabieranie stojących przy trasie pasażerów byłoby obowiązkiem, a emitowane w nim banknoty zostałyby ozdobione podobiznami najbardziej doświadczonych i zasłużonych pod tym względem kierowców. Andriej, Roma, Wład, Igor, Iljicz, Misza. Byłaby to pierwsza seria.

Dawno już przejechaliśmy Nowogród, w którym ciężarówka Iljicza z trudem przetaczała się przez wyboistą, gdzieniegdzie wykładaną przy pomocy grabek i łopatki, jezdnię. Plusem było to, że podczas jazdy ani na chwilę nie pozwalała zmrużyć oka.

Nie pamiętam już nawet, czy Iljicz palił papierosy, gdy od czasu do czasu na niego zerkałem, wymieniając krótkie uwagi na temat mijanej rzeki, miasta bądź fabryki. Papierosy, powstrzymujące przed snem były tak nieodłącznym atrybutem kierowcy ciężarówki, że nawet gdyby nie palił, zapamiętam go palącego. Podczas czterech wspólnie spędzonych dni i nocy, tworzyła się między nami jakaś dziwna więź, która nawet nie wymagała od nas znajomości wspólnego języka. Nigdy do końca nie wiedziałem, czy jest wesoły czy wkurzony. Spoglądałem za to niekiedy w lusterko, by upewnić się, czy samemu mam właściwą minę. On natomiast uśmiechał się od czasu do czasu. Poznałem też pewne zwyczaje, które czyniły z niego kierowcę nadzwyczaj charakterystycznego. Kazachskie maszyny nie były najlepiej wypielęgnowane i też niewiele brakowało im do emerytury. Już pierwszego poranka, spędzonego w pobliżu miasta Czeboksary, widziałem jak Iljicz, cały umazany smarem, opłukuje ręce w błocie. I tak było ono czystsze od komory silnikowej auta, natomiast po śniadaniu, które wspólnie zjedliśmy, zdmuchiwał okruchy chleba porozrzucane po fotelach za pomocą węża od kompresora. Misza tymczasem grzebał pod maską swojej ogromnej fury, ubrany w przybrudzone granatowe spodnie z szelkami, a pozostali urządzali przebieżki od TIR-a do sklepu, szukając potrzebnych części.

— Tu już Azja. Nie są to europejskie toalety — Misza mruknął pod nosem, kiwając głową, jak gdyby w lekkim zakłopotaniu i podał mi kawałek papieru.

W powietrzu unosił się nieopisany smród, a pod pozbijanymi nierówno deskami pływały kawałki ludzkich odchodów. Widokowi temu towarzyszyło wszechobecne bzyczenie much. Przez dziury w dachu przedostawały się słoneczne promienie. Równie gęsto poszatkowana podłoga umożliwiała dowolny wybór miejsca, mającego służyć jako klozet. Ważne było tylko, żeby w żadną z tych dziur nie wpaść i zbyt nisko nie pochylać się, gdyż istniało ryzyko pochlapania się brudną wodą przy wykonywaniu fizjologicznych czynności. W zasadzie po paru próbach, patrząc z punktu widzenia podróżnika o ograniczonym budżecie, można było dojść do wniosku, że jedyną wadą istnienia tego rodzaju toalet jest trudność zażycia w nich nielegalnej kąpieli. W tej chwili jednak nie to zajmowało moje myśli.

Wróciłem do swoich nowych kazachskich przyjaciół ustawionych w kręgu. Dopijali właśnie herbatę, co było znakiem, że lada chwila mamy ruszać w dalszą drogę.Tankowanie

Niedziela na wsi. Pod jeden z domów podjeżdża samochód z dziećmi trzymającymi siatki z zakupami. Nic do niczego nie pasuje. Lakier samochodów pośród zabrudzonych chat pobłyskuje niczym pierścionki na umorusanej, zapracowanej dłoni. Z innego domku słychać staromodne techno, dudniące w jednostajnym rytmie. Wydaje się, jakby miało zastępować bicie kościelnych dzwonów. Tymczasem na pobliskim trawniku wylegują się krowy, rzucając leniwe spojrzenia w stronę przejeżdżających od czasu do czasu aut.

Jeden z kierowców tłumaczył mi, dlaczego wsie w okolicach Samary (było to jak już wracałem) są takie kolorowe. „Bo taka jest rosyjska dusza. Na wiosnę ktoś pomyśli, że chce mieć żółty domek, kupuje parę puszek farby, machnie kilka razy pędzlem i domek jest żółty. Potem, na zimę, dla odmiany zechce mieć domek biały — żaden problem. Kupuje białą farbę i domek jest biały. W Europie ludzie na ogół kierują się rozumem, prawda? W Rosji tym, co podpowiada im dusza.”

Od parunastu minut siedzę pod kolorowym drewnianym płotkiem, popijając zakupione przed chwilą cytrynowe piwo. Mówię swoim dwóm towarzyszom, że ludzie pytali mnie, gdzie można kupić chleb, a ja nie wiedziałem, jak wskazać im drogę. Sięgam zaraz po słownik, by sprawdzić kilka pasujących do obecnego otoczenia słówek:

— „Niedziela”, to… — odzywam się pytającym tonem.

Przytakuje.

— A „poniedziałek” to…

— Tak.

Misza uśmiecha się do kolegi.

— Co, rosyjskiego się uczy, żeby mogli sobie trochę z Iljiczem pogadać?

Śmieją się teraz obaj, po czym wstają, kierując się do swoich ciężarówek. Po chwili ktoś podjeżdża i otwiera szybę starej łady.

— Na trasę to którędy? — Rozumiem pytanie, ale znów nie wiem jak odpowiedzieć. Odsyłam go do swoich kazachskich znajomych.

Po pewnym czasie nawet krowy z nudów opuszczają swoje legowisko i idą dotrzymać towarzystwa tym z sąsiedniego gospodarstwa, ustawiając się pod płotem. Spoglądam na ludzi polerujących światła w samochodzie i trzepiących dywany. Starszy pan w kapeluszu na ławce przy jednej z chatek bawi się kawałkiem gałązki. Grupka białych gąsek wydeptuje parokrotnie tę samą ścieżkę, niczym kolejne gromady turystów podążające za znużonym głosem przewodnika. Obok nich przebiega piesek szukający kolegi. Nawet dla niego brakuje tu rozrywki.

Od czasu do czasu przemyka jakiś chłopiec na rowerze, a grupki schludnie ubranych dziewczyn zmierzają zapewne w kierunku kościoła, którego widoczna z każdego miejsca wieża wskazuje im drogę. Podobnie jak idąca obok matka z córką, przyglądają się plandece ciężarówki:

— Skąd one przyjechały? — pyta dziewczynka.

— Pewnie z Niemiec — odpowiada jej matka, komentując obco brzmiące napisy.

Mimo to nikt nie patrzy ze zdziwieniem na cudzoziemców. Któżby przecież pomyślał, że można przyjechać na wieś dla upajania się tą mozolnie toczącą się codziennością. W Europie wystarczy znaleźć się parę kilometrów za miastem, by zobaczyć podobny widok.

— Tak właściwie po co tu przyjechaliśmy? — zapytałem wcześniej Iljicza.

— Zatankować.

Jest to już piąty dzień w konwoju kazachskich TIR-ów. Zanim dotarliśmy do tej wioski, Iljicz powiedział mi, że szukamy stojanki, gdy spostrzegłem się, że zboczyliśmy nieco z drogi. Mijamy więc jedną stację benzynową, drugą i następną, aż w końcu zatrzymaliśmy się tutaj, pośród naftowych pól i jedna z ciężarówek znika gdzieś za rogiem, podjeżdżając pod garaż przy którymś z gospodarstw. Pozostałe ustawiają się w kolejce niczym żołnierze przed burdelem w amerykańskim filmie z czasów Drugiej Wojny Światowej, czekając na swoją seksualną inicjację. Jeden numerek trwa około piętnastu minut i akurat tyle wystarcza mi na wypicie cytrynowego piwa oraz rozkoszowanie się sielską atmosferą wsi. Gdy przychodzi nasza kolej, widzę jak zza półprzymkniętych drzwi blaszanego baraku jakiś chłop ciągnie do baku ciężarówki węża z dużych beczek wypełnionych prawdopodobnie nielegalnie produkowanym tutaj, jak bimber, biopaliwem. Mija nasze piętnaście minut i pojechali!

Potem widzę już tylko kurz rozpylający się spod kół, który przypomina mi smugi zostawiane przez samolot.Obiad

Zjechaliśmy do kafe i jeden z nich zdecydował się postawić mi obiad.

— Jest szaszłyk? — pyta, ustawiając się jako pierwszy w kolejce.

— Nie, są pielmieni.

— Jakie duże?

— Normalne.

— To znaczy takie — pokazuje rękoma. — Czy takie?

— No zwyczajne.

— To poproszę.

— Tylko nie za dużo — wtrącam się do rozmowy.

— Sam jesteś nieduży — odpowiada, podając mi talerz.

— Czto? — kelnerka pyta już następnego kierowcę o zamówienie.

W telewizorze nad barem tymczasem wyświetlany jest rosyjski horror. Na ekranie pojawia się gruby mężczyzna we flanelowej koszuli. Perwersyjnym spojrzeniem ogarnia całe pomieszczenie i wciąga nosem powietrze, tak jakby je wąchał. Ona, ofiara, to skąpo ubrana pani. Role się odwracają. Dziewczyna wyciąga pistolet i strzela w jego kierunku, po czym dobija go nożem. Tamten leży przez chwilę plackiem, a potem jak gdyby powraca do życia i dziewczyna zaczyna go dusić.

W międzyczasie ja dojadam pierożki, a któryś z kierowców mówi, że pora już jechać.

Pożegnanie

Świadomość rychłego końca długiej autostopowej przejażdżki przywołuje na myśl ostatnie minuty przed zamknięciem baru, gdy wszyscy klienci już wyszli i gaśnie muzyka. Kelnerka przeciera szmatką stoliki, a my wpatrujemy się w resztki piwa na dnie szklanki, próbując rozdzielić je na kilka łyków, by uchować jakąś chwilę z minionego wieczoru, lub licząc na to, że coś jeszcze się przydarzy. Moje ostatnie kilka łyków wyglądało tak:

Gdy nasza wspólna podróż, w okolicach Makuszyna dobiegała końca, twarz Iljicza spoważniała i tego dnia niewiele się odzywał. „Żaden z ciebie pożytek”, powiedział raz, jak nie potrafiłem zrozumieć po rosyjsku, co mam zrobić z trzymanym w ręku kluczem, kiedy zepsuło się coś w samochodzie. Zdarzało się też, że mówił:

— Przeszedłbyś się trochę, pospacerował, a ty ciągle tylko w tym TIR-ze.

Najzabawniejsze było, kiedy wszyscy zatrzymali się na prysznic, a Iljicz, próbując zasugerować mi, że też powinienem skorzystać, zaczął rysować na kartce małego człowieczka i nad nim baterię z tryskającą wodą. Prysznic był płatny, ale tani, więc poszedłem.

Teraz pewnie martwił się, czy poradzę sobie sam pośród dzikiej syberyjskiej tundry, gdzie granica między nocą a dniem wyraża się tylko różnymi odcieniami błękitu. To fakt, niekiedy nie potrafiłem określić godziny i podróżowałem przez całą noc. Sugerując się tym, że ciągle jest widno, dopiero nad ranem — gdy już opadłem z sił — zasypiałem, i dziwiłem się, że wkrótce po moim przebudzeniu zaczynało ciemnieć. Gdybym miał zmieniać w swoim zegarku czas, musiałbym robić to podczas mojej podróży aż siedem razy. Byłem jednak jak opisywany przez Kerouaca włóczęga, który posiada „dwa zegarki, niemożliwe do nabycia u Tiffany’ego. Jednym z nich jest słońce, drugim księżyc, a paski do obydwu stworzone są z nieba.”

Niebo tymczasem znów lekko ciemniało, a Iljicz zatrzymał się na poboczu, włączając awaryjne światła i wskazał mi znajdującą się za skrzyżowaniem stację benzynową. „Gdy będziesz rozmawiał ze znajomymi przez CB radio, powiedz im ode mnie «priwiet»”. Przytaknął. W miarę oddalania się od jego TIR-a, obracałem co jakiś czas głowę, a on wciąż tam stał. Dopiero jak doszedłem na stację, zatrąbił i odjechał. W oku zakręciła mi się łezka.Pamiątki

Pierwszym kierowcą-Rosjaninem, który zabrał mnie okazją, był Jura. Gdy jego TIR przemykał przez niekończącą się syberyjską noc, usłyszeliśmy nagle w CB radio ludzki głos, po czym na horyzoncie pojawiła się druga ciężarówka. Kierowcy, żeby nie usnąć, przez całą drogę wymieniali się ze sobą żartami, aż doszło do spotkania w przydrożnej kafe.

Specyfika rosyjskich kafe polega na tym, że są to zazwyczaj bary połączone ze sklepem z podstawowymi artykułami spożywczymi i wszyscy korzystają z jednego, leżącego na ladzie jadłospisu. Przy dźwiękach wiszącego w rogu telewizora, który co jakiś czas odrywa wzrok od rozmów, jedzą pielmieni, popijając barszczem a potem herbatą serwowaną od razu z dużą ilością cukru. Gdy zatrzymywaliśmy się w kafe z Iljiczem, kelnerka zazwyczaj na moją prośbę o herbatę bez cukru, odpowiadała: „Seriezno?”, patrząc na przemian to w moją stronę, to w stronę Iljicza. On potwierdzał tylko skinieniem głowy z miną, która miała dać do zrozumienia obsługującej nas pani, że nie jestem do końca normalny. Poza tym zazwyczaj najlepiej zamawiać to samo co kierowcy. W barze jest zawsze umywalka i mydło, a toaleta znajduje się w stojącej nieopodal drewnianej lub — przy odrobinie szczęścia — murowanej budce.

Podczas gdy Jura z drugim kierowcą popijali kawę i zagadywali młodą kelnerkę, ja zerkałem na ekran telewizora. Leciał jakiś rosyjski serial, którego treści chyba nie zrozumiałbym nawet, gdyby był podstawiony polski dubbing. Nad ranem dojechaliśmy w okolice Omska i Jura powiedział, że w jego kraju istnieje zwyczaj zostawiania sobie czegoś. Pomyślałem, że nawet jak dam sto rubli, będzie to ledwie jedna trzecia mandatu, który dostał po drodze za jakąś błahostkę.

— Nie, nie, my nie takoje — odpowiada mi — chodzi o coś, żeby o drugim człowieku pamiętać.

Zatroskany spoglądam do plecaka, tłumacząc że chyba nic nie mam, a w tym czasie on podaje mi świecącą zapalniczkę.

— Weź, dla rodziców.

— Dzięki wielkie!

— Hmm, w takim razie może podaj mi adres do Naszej Klasy?

Dyktuję łacińskim alfabetem i żegnamy się. Kiedy jednak ląduję już z plecakiem na stacji benzynowej, wciąż dręczy mnie poczucie nietaktu. W tym momencie kładę plecak obok siebie, zmuszony zawiązać sznurowadła, i zauważam, że brakuje w nim chińskiej chorągiewki. Została u Jury! Pewnie będzie woził ją w samochodzie i pokazywał innym turystom, ale nie wiem, czy domyśli się jaką w istocie sprawiło mi radość, gdy dowiedziałem się, że ją zgubiłem właśnie w kabinie jego TIR-a.

Ałtaj

Po kolejnym dniu podróży przez Nowosybirsk i Barnauł dotarłem do wioski o nazwie Kumałyr w autonomicznej Republice Ałtaju.

— Która teraz jest? Dwudziesta, tak? To o dwudziestej drugiej, jak dojedziemy, będziesz miał żonę. Robotę też ci znajdę. Będziesz pasł krowy…

Z takich propozycji musiałem rezygnować, gdy pośród pięknych gór, których gołe szczyty przywoływały mi na myśl krajobrazy na Marsie, złapałem swój pierwszy transport. Była to taksówka, lecz kierowca zabrał mnie za darmo. Po drodze zatrzymaliśmy się na poczęstunek w wielkiej jurcie, gdzie wszyscy usadowieni byli w kręgu i sączyli małymi łykami wódkę, która wędrowała od jednej osoby do drugiej. Ruszyliśmy dalej, a ja dostałem co najmniej kilogram wijącego się grubymi nićmi, prawdopodobnie koziego, sera. Stanowił on moje pożywienie przez następne dwa dni. W Kumałyrze już zapadał zmrok i, gdy nie mogłem od dłuższego czasu znaleźć transportu, na drodze pojawiło się dwóch mężczyzn z potężnym baniakiem, który nieśli we dwójkę. Myślałem, że to woda, ale okazało się, że piwo i od razu zapragnęli mnie nim poczęstować, oferując jednocześnie nocleg.

— Będę mówił do ciebie Danił, jak w filmie Brat. Widziałeś Brata?

Pamiętam, że widziałem kilka lat temu w którejś z wieczornych edycji „Kocham Kino” i zarazem był to jeden z niewielu rosyjskich filmów potrafiących przemówić do mojej wyobraźni, więc od razu złapałem nić porozumienia. Byli przewodnikami górskimi. Na moment dołączył do nas kolega, którego żona nie chciała wpuścić do domu i gdy w końcu się tam dostał, a nam akurat skończyło się piwo, zawędrowaliśmy powoli w stronę jednej z gęsto porozrzucanych po wiosce drewnianych chatek. Zaczekałem chwilę przed domem, aż moi gospodarze dogadali się rodziną, po czym — skorzystawszy z toalety w drewnianej budce — wkradłem się po cichu do czekającego na mnie zaścielonego już łóżka. Ironia losu wszak sprawiła, że była to jedna z moich najgorzej przespanych nocy w trakcie całej podróży.

Wszyscy w pomieszczeniu spali i w ciemności nie potrafiłem doliczyć się, ile było tam łóżek ani osób — być może pięć, siedem albo i więcej. Mnie również udało się zasnąć, ale po godzinie lub dwóch obudziłem się, nadal wokół siebie słysząc tylko chrapanie. Zastanawiałem się zatem, co mogło mnie wytrącić ze snu i po chwili stwierdziłem, że chyba nigdy w życiu aż tak bardzo nie chciało mi się sikać. Źle byłoby zbudzić któregoś z domowników, gdyż podejrzewałem, że mogą wyczuć we mnie jakieś złe zamiary, jeśli nagle zacząłbym ruszać się po pokoju. Próbowałem więc mimo wszystko wrócić do spania, lecz niestety pęcherz mocno dawał się we znaki. Przez kolejną godzinę lub pół obmyślałem plan, w jaki sposób wymknąć się niepostrzeżenie do toalety i gdy oceniłem swoje szanse jako zerowe, przyszedł mi na szczęście do głowy inny pomysł. Otóż w otwartej bocznej kieszeni plecaka, który stał tuż przy moim łóżku, miałem butelkę z resztką wody. W ciągu kilku minut udało mi się ją bezszelestnie wyciągnąć i wypić, po czym przeszedłem do drugiego, nieco trudniejszego etapu. Pomocą posłużył mi kubek. Wypełnienie całej półlitrowej butelki moczem, przelewając z jednego naczynia do drugiego, tak aby nikt nie usłyszał kapania ani nie obudził się przy moich wygibasach, zakończyło się sukcesem, lecz nie przyniosło pełnej ulgi dla pęcherza. Wystarczyło jednak, bym mógł spędzić te kilka godzin, które pozostały do rana, w słodkich objęciach morfeusza.

Do dziś jestem ciekawy, czy Siergiej i Iwan, którzy o świcie odprowadzili mnie na przystanek, zauważyli zmianę koloru płynu w mojej butelce, czy też po prostu uznali go za sok jabłkowy.Święto

Nie zawsze wszystko się udaje. Przypominam sobie, jak w stronę Mongolii jechałem rozśpiewanym, rozklekotanym jeepem. Pozostali pasażerowie oraz kierowca mieli azjatyckie rysy twarzy i wykrzykiwali po kolei swoje imiona, ale nie udało mi się zapamiętać ani jednego.

W pamięci utkwiły mi za to ich wyciągnięte dłonie, którymi momentalnie zostałem otoczony ze wszystkich stron. Moje ręce szybko wypełniły się ziarnami słonecznika i zasypano mnie mnóstwem pytań:

— Grasz na gitarze?

— Nie.

— A w ogóle na jakimś instrumencie?

Pomimo niezwykle sympatycznego wrażenia, jakie na mnie zrobili, wyglądali jak Bracia Be w chwilę po obrabowaniu skarbca Sknerusa McKwacza. To zresztą tłumaczyłoby ich entuzjazm. Jeden miał pasiastą koszulę, inny marynarską czapkę. W zasadzie nawet nie złapałem ich na drodze, tylko ten z tatuażem machał z daleka, gdy stali przy wyjeździe z jakiejś ałtajskiej wsi.

— A może zaśpiewałbyś jakąś piosenkę? Co umiesz śpiewać? — zagadnął któryś z nich. — Jak to nie, przecież każdy potrafi śpiewać! U was w Polsce nie śpiewacie? — kontynuował zdziwiony.

Gdy zjechaliśmy na niewielką przełęcz przy górskiej rzece, niektórzy poszli się kąpać, inni rozmawiali sącząc piwo. Tutaj chyba pierwszy raz od czasów dzieciństwa przełamałem się, by zjeść surowego pomidora, choć akurat ten owoc zawsze budził we mnie jakieś obrzydzenie. Zatrzymywaliśmy się tak jeszcze parę razy, dopóki pięciolitrowa butelka nie została w całości opróżniona.

— Widzisz te wstążeczki? Ludzie zawiązują je wokół drzewa, by natura była dla nich łaskawa.

Rzeczywiście, wszystkie gałęzie przy niektórych odcinkach drogi były obwiązane kolorowymi wstążkami. Parę kilometrów dalej przywiązałem swoją, wpatrując się w odległe górskie szczyty i dostałem na pożegnanie szaszłyka oraz czarny kamyk z symbolem oznaczającym — jak mi wyjaśniono — ogień. Za szaszłyka musiałem niestety zapłacić, ale kamyk był w gratisie i jeszcze tej samej doby doświadczyłem widoku, który chyba najmocniej w życiu rozpalił mi serce.

Gdy o poranku wynurzyłem się ze śpiwora w strachu przed niepokojącym poszczekiwaniem psa w oddali, naprzeciw mnie zza horyzontu zaczęło się wyłaniać ogromne słońce. Ledwie kilkadziesiąt metrów z przodu przechodziło stado krów i za nimi powolnym krokiem podążał pastuszek ze swoim pieskiem. Każda z krów stawała na moment dokładnie pośrodku tej czerwono-złocistej półkuli, a słoneczny blask okładał czarnym cieniem ich sylwetki. Słychać było donośne muczenie i zaraz potem szły dalej. Wydawało mi się, jakbym zamiast ałtajskiego stepu był na afrykańskiej sawannie albo jakbym na żywo oglądał bajkę, w której przy końcowych napisach po kolei przechodzą przez ekran słonie, żyrafy i zebry, a w tle słychać etniczne rytmy odgrywane na bębnach.

Tak jak wspomniałem na początku, nie wszystko jednak się udaje i czasem trzeba uczynić parę kroków w tył, by posunąć się jeszcze dalej do przodu. Otóż granica okazała się zamknięta na kilka dni z okazji mongolskiego święta, którego zapomniałem uwzględnić w swoich planach podróży.

— To jak tam, zostajesz z nami? Nie chcesz być pastuszkiem? — przypomniały mi się słowa zachęty taksówkarza. Niestety, mimo piękna krajobrazu i braku zobowiązań, wciąż miałem marzenie do spełnienia — zobaczyć wielkie chińskie metropolie. Aby jak najprędzej tam dotrzeć, stwierdziłem że nie opłaca się czekać kilku dni na otwarcie granicy w Taszancie, gdyż w tyle samo lub nawet szybciej cofnę się kawałek i dojadę pod drugą, skąd zostanie do przejechania o wiele mniejszy obszar Mongolii. Jeden z kierowców mówił, że tędy do Ułan Bator i tak bym nie dojechał. Dlatego po krótkim namyśle i konsultacji z celnikami, którzy pokazali mi mapę, powędrowałem z wyciągniętą dłonią w stronę gór. Noclegi oferowane mi przez ludzi na wieść o zamknięciu granicy okazały się płatne, więc ułożyłem się do snu pośród bezkresnych traw, gdzie ogromny księżyc w pełni odbijał się w tafli górskiego jeziora, a niebo wyglądało niczym w planetarium.

Z rana natomiast doświadczyłem tego niesamowitego, baśniowego widoku. Matka natura była ze mną.

Przygoda

Droga powrotna — tak jak się spodziewałem — minęła wręcz niepostrzeżenie, aczkolwiek nie obyło się również bez przykrych niespodzianek. Tak to jest, że jeden pechowy moment przyciąga inne, dopóki człowiek z powrotem nie wpadnie w dobrą passę.

Dotarłem więc pierwszego dnia pod Barnauł (przeszło siedemset kilometrów), kolejnego do Nowosybirska (dwieście dwadzieścia kilometrów), ponadmilionowego miasta, którego całą obwodnicę udało mi się obejść na piechotę i jeszcze tego samego wieczoru złapać transport do Krasnojarska (osiemset kilometrów) z ojcem wiozącym dziecko. Następnego dnia przedostałem się jakoś do Irkucka (ponad tysiąc kilometrów) z dzikim noclegiem gdzieś pośród syberyjskich sosen przy drodze, aż w końcu dotarłem do Ułan Ude (czterysta pięćdziesiąt kilometrów), cały czas poruszając się szlakiem transsyberyjskiej kolei i co pewien czas obserwując z wiaduktów pociągi z kilkudziesięcioma wagonami. Transportu użyczyło mi do tej pory aż dziewięćdziesięciu kierowców. Po doświadczeniu przeciążeń na rosyjskich drogach będę mógł się chyba zapisać po powrocie na kurs pilota odrzutowca. Raz jechałem szkolnym autobusem dla dzieci przeznaczonym na eksport do Chin. Miał jeszcze zafoliowane siedzenia. W momencie, gdy skończył się asfaltowy odcinek drogi i zaczęły wertepy, nawet nie rozpiął mi się pas, lecz dosłownie wyleciał wraz z całym uchwytem. Podczas gdy trzymająca go śruba poturlała się po podłodze, ja podskoczyłem wysoko, niemalże uderzając głową o sufit. Na większości dróg, wbrew rozmaitym przesądom, jest jednak asfalt.

Był szesnasty lipca, a zatem jutro upływał okres ważności mojej wizy, ale Ułan Ude, stolica Buriacji, znajdowała się zaledwie dwieście trzydzieści pięć kilometrów od miejscowości Kiachta przy mongolskiej granicy. Powinienem więc bez problemu zdążyć.

Gdy szedłem po oświetlonej latarniami szerokiej wylotówce z miasta, przyczepił się do mnie jakiś lekko podpity facet. Spod jego wybrakowanych zębów dobywał się pijacki, choć serdeczny uśmiech. Jego twarz jednak na przemian jaśniała i pochmurniała. Po krótkich pertraktacjach obiecał, że jak dam mu dolara, to się pożegnamy.

— Co to jest za pieniądz? — wybuchł śmiechem. — Ile to na nasze?

— Dwadzieścia rubli — odparłem, posługując się swoim łamanym rosyjskim i nie zważając na poprawność gramatyczną końcówki wyrazu.

— Dwieście?

— Dwadzieścia.

Była to połowa kwoty, którą chciał początkowo na piwo.

— Dwanaście? Skąd ty w ogóle to wiesz, skoro ja nawet nie wiem. Jebany… — zaczął sypać przekleństwami, na co ja przestawiłem się na język polski.

— Gadaj po rosyjsku!

I nagle, ni stąd ni zowąd, zaczęło się. Dostałem w szczękę. Wiedziałem, że z plecakiem i moimi obolałymi po długich wędrówkach nogami nie ma już odwrotu. Okładał mnie raz po raz celnymi uderzeniami pięścią, a ja nawet nie próbowałem się bronić. Taktyka, jaką przyjąłem, polegała na tym, by kurczowo trzymać się plecaka, bo utraciwszy go, nie mógłbym kontynuować podróży i nie mam pojęcia, jak wydostałbym się z Rosji. Był niski, ale zarazem na tyle tęgiej budowy ciała, że próba odparowania jego ciosów nie miałaby sensu. Czułem to po siniakach na własnej twarzy. Musiał trochę trenować boks, jak zapewne większość ludzi w tym rejonie. W przeciwnym wypadku po co wieszaliby breloczki z bokserskimi rękawicami na wstecznych lusterkach samochodów? Nawet dwie organizatorki dziecięcych obozów — jedyne kobiety, które zabrały mnie podczas tej wycieczki okazją — miały taki wisiorek. Jego ciosy były wymierzone we mnie tak, aby jak najbardziej bolały, ale zarazem nie powodowały większych obrażeń. Jedyne co miało znaczenie z mojej perspektywy, to spróbować wyciągnąć go na ulicę i liczyć na to, że będzie akurat przejeżdżał jakiś samochód. Za każdym razem, gdy usiłowałem tego dokonać, spychał mnie do rowu po drugiej stronie. Dostałem też parę kopniaków w twarz i nie wiem, co podkusiło mnie do wyciągnięcia scyzoryka, który z łatwością mógłby zostać użyty przeciwko mnie. Teraz już leżał otwarty gdzieś w trawie, na szczęście tak gęstej, że i on nie mógł go znaleźć.

Tymczasem spośród rzadko rozsianych wokół drogi drzew wyłoniła się jakaś postać, za nią kolejna, a potem jeszcze trzecia. My wciąż szarpaliśmy się w polu i w panice wykrzykiwałem wszystkie znane mi rosyjskie słowa.Taniec

— Czto ty zdiełasz? Co wyrabiasz? — usłyszałem jakiś głos.

Myśl, że może to być jego znajomy, ustąpiła szybkiej nadziei na to, że nadeszła wreszcie pomoc. Momentalnie oderwał swoje ciężkie łapy, którymi do tej pory przyciskał mnie do ziemi, a po chwili widziałem go znikającego gdzieś w oddali. Trzymał obojgiem rąk rozłożony banknot z portretem Jerzego Waszyngtona — jedyne, co udało mu się zdobyć. Ja siedziałem już w samochodzie.

— Ten facet przed nami ma mongolską rejestrację. Może jedzie do Kiachty — odezwała się dziewczyna, na pierwszy rzut oka młodsza ode mnie i mówiąca po angielsku. Ja wycierałem twarz nawilżaną chusteczką i patrzyłem na swoje pokrzywione okulary, ciesząc się zarazem, że udało nam się je odnaleźć po drugiej stronie ulicy, podobnie jak scyzoryk. Dziewczyna z przedniego siedzenia przytrzymywała mi lusterko.

— Ale z nosem wszystko w porządku?

— Tak, tylko trochę krwawi.

— To dobrze, ważne że nos w porządku.

Dziewczyna obok mnie przetłumaczyła to na angielski i wszyscy się roześmialiśmy. Chłopak za kierownicą wyprzedził auto na mongolskich blachach, a one zaczęły machać mu zza szyby.

Zatrzymał się. Uścisnąłem ich wszystkich i przesiadłem się do ostatniego tej nocy pojazdu. Starszy człowiek o wąskiej, rzadko owłosionej twarzy, powiedział:

— Przygoda. Będziesz przynajmniej miał o czym opowiadać.

Zabrał jeszcze idącą poboczem parkę i po chwili znaleźliśmy się na stacji benzynowej w opuszczonej, zdawałoby się, wiosce. Nad niebem gromadziły się ciemne chmury, a światła miasta w oddali spoglądały tym razem złowrogo niczym oczy dzikich zwierząt migoczące pośród gęstego lasu.

Ten szeroki niemal jak ćwierć kuli ziemskiej kraj ma jednak niejedno oblicze. Kiedy wspominam jego łagodną stronę, na myśl nasuwa mi się grupka rozweselonych młodych ludzi, którą wtedy spotkałem. Tańczyli w deszczu i na przemian wchodzili do samochodu stojącego na podjeździe, zapewne po to, by uprawiać seks.

— No wiesz… romantiko.

Kiwnąłem wtedy porozumiewawczo głową.

— To u nas normalne — powiedział na widok mojej twarzy i rozdartych spodni jeden ze studentów, których głosy usłyszałem po drugiej stronie ulicy. Siedzieli na ławce. Poprosiłem ich o wodę, by obmyć skaleczenia na twarzy, dłoniach i na kolanie.

Gdy zajechaliśmy na stację, panowała jeszcze cisza. Impreza dopiero później nieco się rozkręciła. Parę razy zajrzeli do zakratowanego okienka sklepu, przez które ekspedientka podawała im piwo, po czym rozeszli się do domów, niestety nie mogąc mnie ugościć.

Nad ranem przynieśli mi reklamówkę ze śniadaniem i torebkę ze słonecznikiem. W ciemności nie mogłem zapamiętać ich ubrań, a zamroczenie umysłu po odbytej poprzedniego dnia bójce nie pozwoliło mi utrwalić sobie ich imion ani nazwisk. Jeden z nich miał lekko rozchylone usta, spod których wydobywał się łagodny, nieprzerwany uśmiech.

— Zadzwoń do mnie jak wrócisz — powiedział.

Podarował mi jeszcze paczkę prezerwatyw z wizerunkiem blondwłosej kobiety o wielkich silikonowych piersiach, którą wciąż przechowuję na pamiątkę. Miałem mu w zamian dać swoją, europejską.

— Dobrze, zadzwonię.Mongolia

Granicę przekroczyłem w ciężarówce, a do Suche Batoru, położonego pięćdziesiąt kilometrów dalej, zabrał mnie kierowca, który na stacji wymieniał koło w swoim terenowym wozie. Był to jedyny dystans, jaki przejechałem w tym kraju autostopem, ale gdyby ktoś zapytał, czy podróżowanie okazją po Mongolii jest możliwe, bez wahania odpowiedziałbym, że tak. Wymaga tylko odrobinę cierpliwości przy oczekiwaniu na transport oraz w rozmowach z kierowcami, którzy zwyczajowo oczekują zapłaty.

Tak oto wygląda typowe mongolskie miasteczko: grupka dzieciaków z łukami w ręku wyskakuje zza torów kolejowych i wołają do ciebie radosnym okrzykiem powitania, jak tylko przechodzisz obok miejsca ich zabaw. Jest to najczęściej drobny pagórek, na którym rośnie jedno bądź dwa drzewa, za to w oddali można dojrzeć rysy nawet najodleglejszych zabudowań. Gdy zachęcony tym widokiem, zbliżasz się do miasta, siadasz na murku, by na chwilę odpocząć, zaraz podchodzi do ciebie mały wesoły człowieczek i poklepuje po ramieniu, mówiąc: „Zdrastwujtie”. Oboje przypatrujecie się grupce jakichś ludzi, prowadzących dialog w zupełnie nie przypominającym niczego języku.

— Śmieszni ci Mongołowie — mówi, wskazując na nich głową, po czym znów poklepuje cię po ramieniu i rusza gdzieś dalej.

Ja po odwiedzeniu kawiarenki internetowej, gdzie wysłałem pierwszy list do rodziny i znajomych oraz sklepu, w którym nie udało mi się w nic zaopatrzyć, przysiadłem na słupku pod drzewem i rzucałem kamykami w leżąca nieopodal puszkę. Kiedy czekam długo na okazję, biorę co tylko znajduje się pod ręką, wybieram sobie cel i liczę trafione strzały. Pełni to podobną funkcję do liczenia owieczek lub chmurek przed snem. Po pewnym czasie spostrzegłem, że dookoła mnie zabrakło już kamyków. Trwało to mniej więcej dwie godziny. Ze wzgórza mogłem obserwować nadjeżdżające z oddali samochody, ale wszystkie znikały gdzieś pośród chatek rozmieszczonych wokół drogi. Minął mnie może jeden lub dwa. Gdy pytałem o właściwą drogę do Ułan Bator bądź pobliskiego Darchanu, jedynym kierunkiem, który wskazywali mi ludzie, był dworzec kolejowy. Poddałem się.

W pociągu skierowano mnie do wagonu z wielkim rozsuwanym łóżkiem i za miejsce zapłaciłem nie więcej niż za przejazd kolejami regionalnymi z Katowic do Poznania. Dostałem kuszetkę na piętrze. Nie wiem, czy było to złudzeniem czy prawdą, ale obco brzmiące głosy z dołu układały się w moich myślach w taki oto dialog:

— Mówią, że tylko Ruscy i ci z Indii (przypuszczam, że chodziło jednak o Chińczyków) to brudasy, a tu, proszę, okazuje się, że Europejczycy także.Demande-elle (franc.) — Jej zapytaj.

Paris, Paris, le meilleur! (franc.) — Paryż, Paryż, numer jeden!

Vous êtes bien équipé! Une bouteille ici… (franc.) — Jest pan świetnie wyposażony. Tu butelka, tam butelka, jeszcze do tego duża butelka…

You know, it’s music of the ghettos like rap in the US (ang.) — Wiesz, to taka muzyka blokowisk, jak hip-hop w Stanach…

Ragazzi (rum. i wł.) — chłopaki.

„Fuck off, man, what’s your fuckin’ problem?” (ang.) — Odpierdol się! Masz, kurwa, jakiś problem?

Luźna adaptacja opowiadań Jacka Londona w reżyserii Roberta Aldricha z 1973 roku.

I have no money to pay (ang.) — Nie mogę zapłacić.

Che bastardi (wł.) — Co za sukinsyny!

Miało to miejsce na przełomie 2006 i 2007 roku, gdy kurs złotego w stosunku do hrywny był prawie czterokrotnie wyższy niż dzisiaj.Chodzi o szwedzki film Lilja 4-ever z 2004 roku, którego akcja rozgrywa się w Estonii.

If they said I don’t deserve you, that my credit… (ang.) — Gdyby powiedzieli, że nie zasługuję na ciebie, że nie można mi zaufać (…), czy pozostałbyś moim przyjacielem?

Mam nadzieję, że Remi i Michel nie obrażą się za to porównanie, jeśli kiedyś książka ta trafi do ich rąk; Asteriks i Obeliks byli moimi ulubionymi bohaterami z dzieciństwa.

Excellent (ang.) — doskonale.

You know, we’re on the left (ang.) — Wiesz, my jesteśmy po lewej stronie.

SPD (niem.) — Socjaldemokratyczna Partia Niemiec

Okazało się, że to po prostu Kowno, ale przed podróżą nie przeglądałem mapy Litwy, dzięki czemu mogłem się pośmiać razem z moimi francuskimi kierowcami.

No speaking (ang.) — Ja nie mówić.W książce Heban zostały opisane w ten sposób afrykańskie autobusy.

There’s different people and…(ang.) — Są różni ludzie i kraje, ale tylko jeden ojciec, nie dwóch. Tak więc Polacy, Anglicy, Marokańczycy, wszyscy tworzymy jeden naród.

Pas de danger (franc.) — bez niebezpieczeństw.

Paul Bowles, Worlds of Tangier, źródło: http://www.paulbowles.org/tangier.html.

Pierwszy z wymienionych wystąpił w słynnej ekranizacji powieści Paula Bowlesa Pod osłoną nieba, natomiast aktorka zagrała w filmie W stronę Marrakeszu.

Powieść Jerome’a Davida Salingera o chłopaku spacerującym pod nieobecność rodziców po Nowym Jorku w czerwonej czapeczce z daszkiem.

En France… (franc.) — We Francji wołają „wskakuj”, „cała przyjemność po mojej stronie”, w Belgii też rozumiem, ale tutaj… „nie ma pieniędzy?”, „nie, nie, nic z tego”.

Fred Small, Everything possible z albumu Fred Small in Concert, New Rounder 2001.

Très gentil (franc.) — bardzo uprzejmy.Snake (ang.) — wąż.

Gangi motocyklowe, które rozpoczęły swoją działalność w Stanach w latach 60-tych.

Tak nazywała się znana w środowisku amerykańskich włóczęgów piosenka z czasów Wielkiego Kryzysu, która potem stała się popularną kołysanką dla dzieci.

Jack Kerouac, Vanishing American Hobo z tomu Lonesome Traveler, Paladin Books 1990.

Nagrania awangardowego muzyka amerykańskiego tworzącego własne instrumenty.

Je suis… (franc.) — Jestem studentem z Polski. Zbieram na autostopową podróż do Chin, Wietnamu i Kambodży (zakwaterowanie, wizy + wyżywienie). Uprzejmie dziękuję!

Je suis désolée… j’ai oubliée… (franc.) — Przykro mi. Zapomniałam zabrać portfela.

Bon voyage! (franc.) — Miłej podróży!

Julio Cortázar, Gra w klasy, przeł. Zofia Chądzyńska, Muza SA, Warszawa 2004. Tłumaczenia własne autora, chyba że zaznaczono inaczej.

José’go poznałem podczas podróży do Maroka i z miejsca zaproponował mi nocleg, mówiąc: Si quieres duchar y domir en mi casa, no hay problema (hiszp.) — Jeśli chciałbyś u mnie przenocować i wziąć prysznic, nie ma problemu.

Jest to obraz, który pojawia się w filmie Podróż czerwonego balonika (2007) tajwańskiego reżysera Hsiao-Hsien Hou.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: