Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Carpe diem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Ebook
23,90 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Carpe diem - ebook

Rosalie Heart ma dwadzieścia dwa lata, studiuje prawo, dba o linię i spotyka się ze swoimi przyjaciółmi. Jednym słowem – szczęśliwa młoda kobieta, czekająca na miłość. Jednak zanim zaczniecie jej zazdrościć, przemyślcie to… Rosalie zostały już niecałe dwa lata życia. Pogodziła się z tym, że umrze. Teraz tylko stara się oswoić z tym swoich najbliższych. Żyje chwilą i próbuje zrobić jak najwięcej. Nie myśli o miłości i związkach, uważa, że jest to dla niej zakazanym owocem. Po prostu trwa i czeka na ten ostatni dzień, kiedy już się nie obudzi. Ten precyzyjny plan ulega zmianie, kiedy Rosalie poznaje kogoś, z kim chciałaby spędzić jak najwięcej wspólnych chwil…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-587-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książ­kę chcia­ła­bym za­de­dy­ko­wać wszyst­kim, któ­rzy każ­de­go dnia zma­ga­ją się z cho­ro­bą, ale tak­że tym, któ­rzy nie po­tra­fią od­na­leźć szczę­ścia. My­ślę, że te dwie gru­py mo­gły­by spo­ro się od sie­bie na­uczyć. Pierw­szej z nich bra­ku­je cza­su, a dru­ga mar­nu­je czas, któ­ry im dano.

Pa­mię­taj­cie, ma­cie tyl­ko jed­no ży­cie, nikt nie da Wam dru­gie­go. Dla­cze­go więc po­zwa­la­cie, żeby Wam ucie­ka­ło? Pew­nie zda­je­cie so­bie spra­wę z tego, że „car­pe diem” zna­czy „chwy­taj dzień”, jed­nak czy na­praw­dę ro­zu­mie­cie zna­cze­nie tego zwro­tu?

W ży­ciu nie moż­na cze­kać na szczę­ście. Nie wierz­cie tym, któ­rzy mó­wią, że je­ste­ście nie­cier­pli­wi, ma­cie tacy być! Sie­dząc na ka­na­pie i cze­ka­jąc na man­nę z nie­ba, ni­g­dy nie bę­dzie­cie szczę­śli­wi. Im szyb­ciej to zro­zu­mie­cie, tym le­piej dla Was. Nie wia­do­mo, co nas cze­ka po dru­giej stro­nie, mu­si­my więc żyć tak, jak­by ju­tro ni­g­dy nie mia­ło na­dejść.

Ży­cie w zgo­dzie z za­sa­dą „car­pe diem” daje szczę­ście, dla­cze­go? Bo mo­że­my być szczę­śli­wy tyl­ko wte­dy, gdy cie­szy­my się z ulot­nych chwil, gdy do­ce­nia­my małe przy­jem­no­ści i sa­mo­dziel­nie wy­szar­pu­je­my od losu jak naj­wię­cej. Nie wstydź­my się czer­pać z ży­cia. Na­wet je­śli cza­sem wią­że się to z ego­izmem. Nie przej­muj­cie się tym! Nikt nie ma pra­wa nas oce­niać, dla­te­go że tyl­ko my sami mo­że­my zro­zu­mieć, co czu­je­my.

Nie bój­my się też po­my­łek, one są wpi­sa­ne w na­sze ży­cie i mamy do nich pra­wo. Po­do­ba Wam się ja­kaś dziew­czy­na/chło­pak? Ob­ser­wu­je­cie ich z ukry­cia od dłuż­sze­go cza­su i nie po­tra­fi­cie za­ga­dać? Prze­stań­cie się bać! Zrób­cie pierw­szy krok, bo być może to jest Wa­sza szan­sa na szczę­ście. Nie mar­nuj­cie chwil na nie­po­trzeb­ne roz­trzą­sa­nie pro­ble­mów. Nikt z nas nie wie, ile cza­su nam dano, war­to więc dzia­łać szyb­ko i nie bać się po­peł­niać błę­dy. W prze­ciw­nym ra­zie kie­dyś mo­że­cie tego ża­ło­wać. Mamy pra­wo do szczę­ścia i do ży­cia po swo­je­mu. Nie po­zwól­my so­bie tego ode­brać.

CAR­PE DIEM jest tym, co jest w ży­ciu waż­ne. Ży­czę Wam z ca­łe­go ser­ca jak naj­wię­cej wspa­nia­łych chwil i tego, że­by­ście ni­g­dy ni­cze­go nie ża­ło­wa­li.PROLOG. 100 dni wcześniej...

Rosalie Heart

Za­sta­na­wia­li­ście się kie­dyś nad war­to­ścią wa­sze­go ży­cia? Na­sze­go cia­ła, umy­słu, upły­wa­ją­ce­go cza­su? Sza­nu­je­cie ży­cie i czas, któ­ry wam dano? Pew­nie nie. Pro­blem w tym, że my­śli o tym sta­now­czo za mało osób. Moż­li­we, że sza­nu­ją je tre­ne­rzy fit­ness, my­ślą o nim po­eci, cza­sem le­ka­rze, ale głów­nie cho­rzy, tacy jak ja. Z tym że ci, któ­rym nie­wie­le już zo­sta­ło, nie mają cza­su na­uczyć tego in­nych, przy­naj­mniej tak mi się wy­da­je…

Te­raz czu­łam się źle. Nie in­te­re­so­wa­ło mnie już, co się dzi­siaj wy­da­rzy, chcia­łam po pro­stu po­czuć się le­piej. Zro­bi­ła­bym wszyst­ko, by zno­wu czuć się do­brze, nor­mal­nie. Nie­ste­ty, od paru ty­go­dni nie mo­głam ro­bić pra­wie nic. Zwy­kłe wsta­nie z łóż­ka było dla mnie wy­sił­kiem po­rów­ny­wal­nym z prze­bie­gnię­ciem ma­ra­to­nu. Nie wiem, co dzie­je się z moim ser­cem, ale zde­cy­do­wa­nie nie jest do­brze, a w za­sa­dzie to ni­g­dy nie było tak źle.

– Ja­koś to bę­dzie, ko­cha­nie. Roz­ch­murz się – po­wie­dział mój brat. Po­gła­skał mnie przy tym po mo­ich dłu­gich wło­sach, któ­re te­raz znaj­do­wa­ły się w spo­rym nie­ła­dzie. – To wszyst­ko się kie­dyś skoń­czy. Bę­dzie le­piej.

Po­ki­wa­łam gło­wą na znak, że zro­zu­mia­łam, i przy­tu­li­łam się do nie­go moc­no. Po­trze­bo­wa­łam go te­raz, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Ja­mes był naj­lep­szym star­szym bra­tem na świe­cie. Za­wsze mo­głam na nie­go li­czyć w złych chwi­lach. Na­wet te­raz, cho­ciaż w ta­kiej sy­tu­acji po­win­ni to­wa­rzy­szyć mi ro­dzi­ce. Nie­ste­ty, ni­g­dy ich nie było, nie ma i już nie bę­dzie. Mu­sia­łam się z tym po­go­dzić, ale nie czu­łam się z tym źle. Ja­mes mu­siał mi wy­star­czyć za nich obo­je.

Moja mat­ka zmar­ła przy po­ro­dzie, a oj­ciec ni­g­dy nie sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia i nie za­jął się mną tak, jak po­wi­nien. My­ślę, że mnie nie­na­wi­dził za to, że ona umar­ła, cho­ciaż ni­g­dy nie po­wie­dział mi tego wprost. Opie­ko­wał się mną, do­pó­ki nie po­szłam do szko­ły. Wte­dy sta­ło się ja­sne, że je­stem małą ko­pią swo­jej mat­ki i nie mógł już na mnie pa­trzeć. To Ja­mes ubie­rał mnie do szko­ły, pil­no­wał, że­bym ja­dła i przy­cho­dził na szkol­ne przed­sta­wie­nia. Gdy ja mia­łam sie­dem lat, on miał za­le­d­wie sie­dem­na­ście, ale to mu nie prze­szka­dza­ło, by mnie wy­cho­wy­wać. Nie dbał o zda­nie in­nych. Za­bie­rał mnie na swo­je me­cze, za­wo­dy i tre­nin­gi. Ni­g­dy się mnie nie wsty­dził, a ja chwa­li­łam się wszyst­kim, ja­kie­go mam cu­dow­ne­go bra­ta.

W wie­ku pięt­na­stu lat do­wie­dzia­łam się, że mam cho­re ser­ce. Wte­dy oj­ciec za­czął pić. Nie dość, że by­łam ko­pią jego uko­cha­nej, to w do­dat­ku śmia­łam za­cho­ro­wać i od­bie­rać mu ją po­now­nie. Ja­mes wte­dy nie miesz­kał już z nami. Przy­jeż­dżał głów­nie po to, żeby mnie od­wie­dzić, spraw­dzić, czy nic mi nie bra­ku­je. Pew­ne­go dnia strasz­nie po­kłó­cił się z oj­cem, do dziś nie wiem o co, ale po tym po pro­stu za­brał mnie do sie­bie. Miał wte­dy za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat, żonę i ma­łe­go syn­ka, a te­raz jesz­cze cho­rą na­sto­let­nią sio­strę. Agniesz­ce, żo­nie Ja­me­sa, chy­ba nie do koń­ca się to po­do­ba­ło, ale ni­g­dy nic nie po­wie­dzia­ła. Po­ma­ga­łam jej zaj­mo­wać się dziec­kiem, ko­tem oraz do­mem. I by­łam szczę­śli­wa, jak tyl­ko mo­głam.

Ja­mes ni­g­dy nie miał ze mną pro­ble­mów wy­cho­waw­czych. Nie pi­łam, nie pa­li­łam, nie bra­łam nar­ko­ty­ków, nie wy­my­ka­łam się na im­pre­zy, nie spro­wa­dza­łam chło­pa­ków. Uczy­łam się i bie­ga­łam, to były moje je­dy­ne na­ło­gi. My­ślę, że gdy­bym zo­sta­ła z oj­cem, moje ży­cie po­to­czy­ło­by się ina­czej. Bądź­my szcze­rzy, sto­czy­ła­bym się, nie­chcia­na, nie­ko­cha­na i znie­na­wi­dzo­na przez je­dy­ne­go ro­dzi­ca, któ­ry mi po­zo­stał. Tak koń­czy się więk­szość ta­kich hi­sto­rii, praw­da? Na szczę­ście ja mia­łam Ja­me­sa i czu­łam, że ko­cha mnie naj­bar­dziej na świe­cie. Wy­star­cza­ło mi to w zu­peł­no­ści.

Mam żal do mat­ki o to, że umar­ła, i pew­nie ni­g­dy się go nie po­zbę­dę. Nie­na­wi­dzę rów­nież ojca. Opu­ścił mnie i nie wró­cił wte­dy, kie­dy bar­dzo go po­trze­bo­wa­łam. Jed­nak tyl­ko dzię­ki nim mam tak wspa­nia­łe­go bra­ta – za to za­wsze będę im wdzięcz­na i ni­g­dy nie spła­cę tego dłu­gu.

* * *

We­szli­śmy do ga­bi­ne­tu dok­to­ra Fi­li­pa Gra­bow­skie­go. Nie lu­bi­łam tego miej­sca. Zresz­tą nie do koń­ca prze­pa­da­łam za moim le­ka­rzem, czę­sto nie by­łam w sta­nie zro­zu­mieć jego po­stę­po­wa­nia w sto­sun­ku do pa­cjen­tów. By­wa­ły chwi­le, w któ­rych wy­da­wał mi się zdro­wo szur­nię­ty. Róż­nił się od wszyst­kich osób wy­ko­nu­ją­cych ten za­wód, któ­re po­zna­łam w Ame­ry­ce, i chy­ba to draż­ni­ło mnie naj­bar­dziej. Zresz­tą wy­róż­niał się tak­że na tle pol­skich le­ka­rzy. Bra­ko­wa­ło mu chłod­ne­go pro­fe­sjo­na­li­zmu i trzeź­wej oce­ny sy­tu­acji, któ­rych za­zwy­czaj ocze­ku­je się od swo­je­go le­ka­rza.

Wraz z Ja­me­sem usie­dli­śmy na­prze­ciw­ko nie­go. Dok­tor Gra­bow­ski był męż­czy­zną prze­cięt­ne­go wzro­stu, lek­ko oty­łym. Miał twarz po­ora­ną zmarszcz­ka­mi, cho­ciaż do­pie­ro zbli­żał się do pięć­dzie­siąt­ki. Przez jego krót­kie, brą­zo­we wło­sy prze­świ­ty­wa­ła si­wi­zna. W błę­kit­nych oczach wi­dać było mą­drość, opa­no­wa­nie i spo­kój. To wszyst­ko było spo­wo­do­wa­ne jego pra­cą. Był jed­nym z naj­lep­szych kar­dio­chi­rur­gów w kra­ju. Zo­stał or­dy­na­to­rem od­dzia­łu kar­dio­chi­rur­gii w jed­nym z naj­bar­dziej ce­nio­nych pol­skich szpi­ta­li. Nie był jed­nak ka­rie­ro­wi­czem. Był inny niż wszy­scy le­ka­rze. Przej­mo­wał się swo­imi pa­cjen­ta­mi, prze­ży­wał ra­zem z nimi to, co mu­siał im prze­ka­zać, wspie­rał ich pod­czas le­cze­nia… i za­wsze ro­bił to z uśmie­chem. Tyl­ko nie­licz­ni wie­dzie­li, jak moc­no cier­piał, gdy jego pa­cjen­ci umie­ra­li, a zda­rza­ło się to bar­dzo czę­sto. Sam mi o tym po­wie­dział. I już choć­by to czy­ni­ło go dziw­nym. Nie znam żad­ne­go in­ne­go le­ka­rza, któ­ry opo­wia­dał­by o pa­cjen­tach, któ­rzy umar­li. Zde­cy­do­wa­na więk­szość woli się tym ra­czej nie chwa­lić.

Dok­tor Gra­bow­ski dzi­siaj wy­glą­dał ina­czej. Na jego twa­rzy bra­ko­wa­ło uśmie­chu, któ­ry zdą­ży­łam do­brze po­znać, a na­wet znie­na­wi­dzić. Wie­dzia­łam już, że ta roz­mo­wa nie bę­dzie na­le­ża­ła do przy­jem­nych. W wie­ku pięt­na­stu lat prze­ka­zał mi, że mam cho­re ser­ce, i wów­czas jego twarz mia­ła po­dob­ny wy­raz. Te­raz mia­łam pra­wie dwa­dzie­ścia dwa lata i in­stynk­tow­nie czu­łam, że dok­tor Gra­bow­ski miał mi do prze­ka­za­nia jed­ną z naj­gor­szych wia­do­mo­ści, ja­kie mo­głam od nie­go usły­szeć. Przez chwi­lę roz­wa­ża­łam, czy stam­tąd nie uciec. Jed­nak Ja­mes sie­dział tuż obok, mu­sia­łam więc zo­stać, cho­ciaż to była ostat­nia rzecz, o ja­kiej ma­rzy­łam. Wo­la­łam żyć w nie­świa­do­mo­ści co do mo­je­go sta­nu.

– Masz pięć­dzie­siąt pro­cent szans na prze­ży­cie dwóch ko­lej­nych lat.

Po­czu­łam, jak Ja­mes moc­no ści­ska moją rękę, a mnie obie­gła fala dresz­czy. To za­brzmia­ło jak wy­rok. Przez chwi­lę my­śla­łam, że sza­lo­ny dok­to­rek żar­tu­je. W więk­szo­ści kra­jów znie­sio­no karę śmier­ci. Uzna­no ją za nie­hu­ma­ni­tar­ną, nie­spra­wie­dli­wą, złą, bru­tal­ną. Czy ktoś jed­nak pró­bo­wał po­rów­nać dwie sy­tu­acje wy­ro­ku śmier­ci? Weź­my na przy­kład oso­bę, któ­ra za­bi­ła sze­ścio­ro dzie­ci. Ska­za­nie jej na karę śmier­ci jest złe, nie­moż­li­we, za­ka­za­ne, sąd nie może wy­dać ta­kie­go orze­cze­nia. Nikt jed­nak nie może za­ka­zać le­ka­rzo­wi po­wie­dze­nia pa­cjen­to­wi, że jego czas na tym pa­do­le wła­śnie do­biegł koń­ca. Czę­sto mówi to oso­bom, któ­re ni­g­dy w ży­ciu nie zro­bi­ły nic złe­go. Gdzie tu spra­wie­dli­wość? Ni­g­dy ni­ko­go nie za­bi­łam, a wła­śnie usły­sza­łam wy­rok śmier­ci. Zro­bi­ło mi się sła­bo.

Dok­tor Gra­bow­ski cier­pli­wie cze­kał, aż jego sło­wa na­bio­rą mocy. Je­stem pew­na, że w ta­kich mo­men­tach nie­na­wi­dził swo­jej pra­cy. Nie był czło­wie­kiem, któ­ry lu­bił prze­ka­zy­wać złe wia­do­mo­ści.

– Le­czył ją pan dwa lata i mó­wił, że…

Ja­me­so­wi za­ła­mał się głos. Po raz pierw­szy od… wła­ści­wie od za­wsze. Mój brat po­tra­fił wy­brnąć z każ­dej sy­tu­acji i ni­g­dy się nie pod­da­wał. Nie wa­hał. Za­wsze wie­dział, jak ma po­stą­pić. Jego głos i drże­nie dło­ni wpra­wi­ły mnie w osłu­pie­nie. Był wiecz­nym opty­mi­stą, aż do te­raz. Był moją opo­ką i moją siłą. Czu­łam, jak po­wo­li spa­dam w ot­chłań, z któ­rej nie ma po­wro­tu. Stra­ci­łam moją ostat­nią pod­po­rę.

– Przy­kro mi – po­wie­dział le­karz i wie­dzia­łam, że mówi szcze­rze.

– Co to do­kład­nie ozna­cza? – spy­tał Ja­mes, a ja upar­cie mil­cza­łam, wpa­tru­jąc się w swo­je błę­kit­ne tramp­ki.

– Bę­dzie­my szu­kać daw­cy. Je­steś mło­da i sil­na, po­ra­dzisz so­bie – po­wie­dział Gra­bow­ski, zwra­ca­jąc się do mnie.

Aku­rat. Ile osób w Pol­sce, na świe­cie, cze­ka na prze­szczep? Ile osób go do­sta­je? Ile osób do­sta­je nowe ser­ce?

– Ma­cie ja­kieś sie­dem­set dni – stwier­dził zre­zy­gno­wa­nym to­nem Ja­mes. – Jak w tak krót­kim cza­sie chce­cie zna­leźć daw­cę?

Cuda się zda­rza­ją ja­sne, ale… ja… nie mam szans, czu­łam to. Nie wie­rzy­łam w to, że mogę do­stać nowe ser­ce. To wy­da­wa­ło się po pro­stu nie­moż­li­we, nie­re­al­ne, jak sama moja cho­ro­ba.

Dok­tor Gra­bow­ski wstał ze swo­je­go krze­sła i pod­szedł do ogrom­nej ta­bli­cy wi­szą­cej z tyłu. Przed­sta­wia­ła ona ran­king jego po­je­dyn­ku ze śmier­cią. Nie­ste­ty nie na­pa­wa­ły one opty­mi­zmem. Sam fakt, że w ogó­le wy­my­ślił coś ta­kie­go, był prze­ra­ża­ją­cy. No bo kto nor­mal­ny za­kła­dał się ze śmier­cią?

– Wi­dzi­cie tę ta­bli­cę? – spy­tał Gra­bow­ski. – Za­ło­ży­łem się ze śmier­cią, że ura­tu­ję wię­cej pa­cjen­tów, niż ona za­bie­rze.

Pod­nio­słam gło­wę i wpa­try­wa­łam się z nie­po­ko­jem w licz­by, któ­re nie­raz już ob­ser­wo­wa­łam w jego ga­bi­ne­cie.

– Śmierć wy­gry­wa – za­uwa­ży­łam, zre­zy­gno­wa­na.

– Tak, ale ja wciąż wal­czę. Ro­zu­mie­cie? – po­wie­dział z uśmie­chem dok­tor Gra­bow­ski. – Wal­czę z nią o każ­de­go pa­cjen­ta i będę wal­czył tak­że o cie­bie. Je­steś mło­da i bę­dziesz żyła, choć­bym miał cię wy­rwać spod kosy śmier­ci, ro­zu­miesz?

Nie ro­zu­mia­łam. Nie wie­rzy­łam mu. Spoj­rza­łam na Ja­me­sa, któ­ry wy­glą­dał ina­czej, tak jak­by spadł mu wiel­ki ka­mień z ser­ca. Ja, nie­ste­ty, tego nie czu­łam. De­kla­ra­cja dok­to­ra nie zro­bi­ła na mnie wra­że­nia. Ir­ra­cjo­nal­nie czu­łam, że już nic wię­cej nie jest w sta­nie dla mnie zro­bić.

– Jak mogę po­móc? – spy­tał Ja­mes z nową ener­gią i moc­no wy­czu­wal­ną na­dzie­ją.

Mój brat za­wsze szu­kał roz­wią­za­nia. Po­wo­li wra­cał do sie­bie. Jed­nak ja nie po­tra­fi­łam od­zy­skać spo­ko­ju. Wła­śnie do­wie­dzia­łam się, że nie­dłu­go umrę. To by było na tyle, je­śli cho­dzi­ło o złe wia­do­mo­ści tego dnia. By­łam pew­na, że żad­na nie bę­dzie już w sta­nie jej prze­bić.

– Wal­czyć i wie­rzyć, dbać o nią i pod­nieść, kie­dy upad­nie, do­pin­go­wać ją do wal­ki. Bądź­my jed­ną dru­ży­ną, we trój­kę – mó­wił dok­tor Gra­bow­ski z prze­ję­ciem. – Za­walcz­my o two­je ży­cie. Po­każ­my śmier­ci, że jest ni­kim!

Że co niby jej po­ka­że­my? Śmiech przez łzy. I tak po mnie przyj­dzie, po każ­de­go z nas, po nie­któ­rych po pro­stu szyb­ciej niż po in­nych.

– Będę wal­czył – za­de­kla­ro­wał Ja­mes.

Ja na­dal nie umia­łam wy­krze­sać z sie­bie choć­by odro­bi­ny opty­mi­zmu. Wy­szłam z ga­bi­ne­tu, pod­czas gdy oni na­dal roz­ma­wia­li. Od­pię­łam mały me­da­lik z anioł­kiem, któ­ry Agniesz­ka dała mi na uro­dzi­ny, i ci­snę­łam nim o pod­ło­gę. Ni­g­dy nie by­łam ja­koś szcze­gól­nie wie­rzą­ca. Ja­mes za­ra­ził się żar­li­wą wia­rą od swo­jej żony, ja jed­nak nie by­łam do koń­ca prze­ko­na­na. Je­śli Bóg nie ist­nie­je – trud­no, a je­śli jed­nak ist­nie­je – to go nie­na­wi­dzę, bo był cho­ler­nie nie­spra­wie­dli­wy.

Naj­waż­niej­szy w ży­ciu jest czas. Co ci po mi­ło­ści, ro­dzi­nie, przy­ja­cio­łach, stu­diach, sko­ro nie mo­żesz się nimi dłu­go w peł­ni cie­szyć? Ktoś wła­śnie ode­brał mi coś naj­cen­niej­sze­go. Bez cza­su ni­g­dy nie skoń­czę stu­diów, nie po­wiem wię­cej Ja­me­so­wi, jak bar­dzo go ko­cham, nie za­ko­cham się, nie za­ło­żę ro­dzi­ny… Bez cza­su je­stem ni­kim.

We­szłam do ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go, w któ­rym ni­ko­go nie było. Chwy­ci­łam ma­lut­ki skal­pel, któ­ry le­żał na sto­li­ku, i ru­szy­łam do naj­bliż­szej ła­zien­ki. Pła­ka­łam. Jed­nak to nie była trud­na de­cy­zja. Mia­łam do wy­bo­ru cze­kać na mo­ment wy­ro­ku, bać się i pod­dać bez­sen­sow­nej ku­ra­cji albo mo­głam też za­koń­czyć swo­je ży­cie tu i te­raz.

Za­mknę­łam za sobą drzwi. Usia­dłam na pod­ło­dze. Czu­łam ude­rze­nia mo­je­go uszko­dzo­ne­go ser­ca. My­śla­łam o rze­czach, któ­rych już ni­g­dy nie prze­ży­ję. Przy­wo­ła­łam wszyst­kie naj­lep­sze wspo­mnie­nia zwią­za­ne z Ja­me­sem. Pła­ka­łam, ale to nie mo­gło mnie po­wstrzy­mać. Nie będę cze­kać na wy­rok. Nie będę li­czyć dni. Nie ma ta­kiej opcji. Ktoś może po­wie­dzieć, że mam ko­cha­ją­ce­go bra­ta. Mam ro­dzi­nę, któ­ra bę­dzie mnie wspie­rać. Jed­nak to nie­praw­da. Kie­dy umie­rasz, je­steś sam. Nikt nie jest w sta­nie cię zro­zu­mieć. Pierw­szy raz zo­sta­łam sama. Nie chcę być sama. Nie umiem być sama. Nie chcę na­wet o tym my­śleć.

Przy­tknę­łam skal­pel do skó­ry w oko­li­cy nad­garst­ków, prze­ko­na­na o słusz­no­ści tego, co ro­bię. Była pew­na, że nie po­tra­fię żyć z wie­dzą o tym, ile dni mi zo­sta­ło. Po­czu­łam krew tęt­nią­cą mi w ży­łach i za­mknę­łam oczy…11 lat wcześniej...

Daniel Szymański

Oj­ciec i dzia­dek sie­dzie­li na­prze­ciw­ko mnie, za­pad­nię­ci w głę­bo­kie fo­te­le w na­szym sa­lo­nie. Twarz pierw­sze­go wy­ra­ża­ła tyl­ko jed­no – ocze­ki­wa­nie, na­to­miast dzia­dek wier­cił się nie­cier­pli­wie. Naj­wy­raź­niej wcze­śniej już roz­ma­wia­li i po­sta­no­wi­li mi tę cu­dow­ną no­wi­nę prze­ka­zać ra­zem.

Na co li­czy­li? Jak mia­łem za­re­ago­wać na ich re­we­la­cje? Może ich uści­skać? Sam nie wie­dzia­łem, co czu­ję. Przez chwi­lę by­łem pu­sty, wy­lą­do­wa­łem w ja­kiejś ot­chła­ni, a moje ser­ce roz­ry­wa­ło się na ka­wał­ki.

Ja­sna cho­le­ra!

Wsta­łem ener­gicz­nie, wa­ląc pię­ścią w stół. Jed­na ze szkla­nek spa­dła na pod­ło­gę i roz­bi­ła się, ale nie dba­łem o to.

– Da­nie­lu, uspo­kój się – upo­mniał mnie dzia­dek.

Wy­glą­dał na za­sko­czo­ne­go. Za­zwy­czaj je­stem osto­ją spo­ko­ju. Przez całe moje szes­na­sto­let­nie ży­cie zda­rzył mi się tyl­ko je­den wy­buch zło­ści. Mia­łem sześć lat i ode­szła moja mat­ka. Naj­wy­raź­niej dzi­siaj przy­szedł czas na dru­gi.

– Jak mam się, do cho­le­ry, uspo­ko­ić? – spy­ta­łem re­to­rycz­nie. – A cie­bie to­tal­nie po­grza­ło, czło­wie­ku?! – wy­krzyk­ną­łem w stro­nę ojca.

– Da­niel! – skar­cił mnie dzia­dek, po chwi­li do­da­jąc ła­god­niej: – Da­nie­lu, pro­szę…

Oj­ciec spu­ścił gło­wę. Wie­dzia­łem, że cier­pi, ale nie za­mie­rza­łem mu od­pu­ścić. Nie po tym, co wła­śnie usły­sza­łem.

Wy­bie­głem z sa­lo­nu i wpa­dłem do swo­je­go po­ko­ju, osten­ta­cyj­nie trza­ska­jąc drzwia­mi. Nikt za mną nie po­szedł, naj­wy­raź­niej chcie­li dać mi czas, że­bym to prze­tra­wił. Tyl­ko że… tego nie dało się prze­tra­wić.

Wzią­łem głę­bo­ki wdech. Wy­cią­gną­łem swój ple­cak tu­ry­stycz­ny. Oj­ciec ku­pił mi go dwa lata temu na na­szą pierw­szą sa­mot­ną wy­pra­wę w góry. Spa­li­śmy wte­dy pod na­mio­tem, ży­wi­li­śmy się obrzy­dli­wy­mi kon­ser­wa­mi i wspi­na­li­śmy na naj­wyż­sze szczy­ty, aż do utra­ty tchu. Było świet­nie. Nie­ste­ty te cza­sy już bez­pow­rot­nie mi­nę­ły. Za­czą­łem wrzu­cać do ple­ca­ka swo­je rze­czy i książ­ki po­trzeb­ne do szko­ły.

Moja mat­ka ode­szła, gdy mia­łem sześć lat, a wcze­śniej nie­ko­niecz­nie się mną zaj­mo­wa­ła. Za­wsze by­łem bar­dziej szczę­śli­wy z oj­cem. To on ba­wił się ze mną kloc­ka­mi Lego i po­zwa­lał po­ma­gać w my­ciu sa­mo­cho­du. Ra­zem tre­no­wa­li­śmy sztu­ki wal­ki i oglą­da­li­śmy fil­my o su­per­bo­ha­te­rach. Mat­ka cza­sem nam to­wa­rzy­szy­ła, ale rzad­ko. Wo­la­ła za­my­kać się w swo­jej pra­cow­ni i ma­lo­wać ob­ra­zy. Cza­sem ma­lo­wa­ła i mnie, ale cią­gle ma­ru­dzi­ła, że za bar­dzo się ru­szam. Za­bie­ra­ła mnie też nad mo­rze, oj­ciec je­chał z nami i wte­dy było faj­nie. To na­sze małe se­kret­ne miej­sce da­wa­ło mi dużo ra­do­ści. Pły­wa­li­śmy, bu­do­wa­li­śmy zam­ki z pia­sku i gra­li­śmy w pił­kę.

Po­tem po pro­stu znik­nę­ła. Wte­dy nie ro­zu­mia­łem, co się wła­ści­wie sta­ło. Mat­ki na­gle za­bra­kło w moim ży­ciu. Po la­tach do­wie­dzia­łem się, że za­bra­ła spo­rą sum­kę z kon­ta ojca i wy­je­cha­ła ze swo­im ko­chan­kiem do cie­płych kra­jów. Bio­rąc to pod uwa­gę, mu­szę stwier­dzić, że oj­ciec za­cho­wał się bar­dzo ele­ganc­ko. Ni­g­dy nie na­sta­wiał mnie prze­ciw­ko mat­ce. Tego, że ucie­kła z ko­chan­kiem i go okra­dła, do­wie­dzia­łem się od dziad­ka, gdy mia­łem dwa­na­ście lat, i do­pie­ro wte­dy za­czą­łem ją nie­na­wi­dzić. Wcze­śniej tro­chę za nią tę­sk­ni­łem, jed­nak ni­g­dy nie pła­ka­łem z po­wo­du jej odej­ścia. Po­ko­cha­łem moją nową, po­mniej­szo­ną ro­dzi­nę. Oj­ciec za­stę­po­wał mi mat­kę, gdy było trze­ba. Za­wsze mo­głem na nie­go li­czyć. To on tłu­ma­czył mi, jak pod­ry­wać ko­bie­ty, po­ma­gał w na­uce, chwa­lił i za­wsze był w szko­le, gdy od­bie­ra­łem na­gro­dę dla naj­lep­sze­go ucznia. Bie­ga­li­śmy ra­zem, wspól­nie po­więk­sza­li­śmy na­szą ogrom­ną ko­lek­cję fil­mów. To on ode­brał mnie po im­pre­zie, na któ­rą wy­mkną­łem się nie­le­gal­nie i upi­łem pra­wie do nie­przy­tom­no­ści. Trzy­mał moją gło­wę nad se­de­sem i krył mnie przed dziad­kiem, a póź­niej nie krzy­czał. Ni­g­dy. Po pro­stu zmu­sił mnie do prze­bie­gnię­cia dzie­się­ciu ki­lo­me­trów do szpi­ta­la. Za­brał mnie na salę, gdzie le­żał pi­jak w de­li­rium i za­py­tał, czy chcę tak skoń­czyć. Zna­czy­ło to dla mnie wię­cej niż ja­ka­kol­wiek roz­mo­wa. Za­pa­mię­tam ten wi­dok do koń­ca ży­cia. Mia­łem wów­czas czter­na­ście lat i wy­war­ło to na mnie spo­re wra­że­nie. Wciąż wy­my­ka­łem się na im­pre­zy, ale już ni­g­dy się nie upi­łem.

Oj­ciec nie wpro­wa­dzał dys­cy­pli­ny. Nie było po­trze­by. By­łem w nie­go wpa­trzo­ny jak w ob­ra­zek. To dzia­dek był tym su­row­szym. Je­śli już mia­łem do­stać szla­ban, to wła­śnie od nie­go, a oj­ciec ni­g­dy nie ne­go­wał jego zda­nia. Dzia­dek oglą­dał z nami fil­my i uczył mnie go­to­wać, w za­sa­dzie cały czas by­li­śmy ra­zem. Może ktoś na­zwie moją ro­dzi­nę „nie­nor­mal­ną”, ale ja ją ko­cha­łem.

Mój oj­ciec jest le­ka­rzem, po­dob­nie jak dzia­dek, w do­dat­ku ma szan­sę awan­so­wać na dy­rek­to­ra szpi­ta­la. Pra­co­wa­li dużo, jeź­dzi­li na kon­fe­ren­cję, ale rzad­ko ra­zem, cza­sem na­wet za­bie­ra­li mnie ze sobą. Wcią­gną­łem się w me­dy­cy­nę, za­nim jesz­cze do­brze po­tra­fi­łem li­czyć. W gim­na­zjum, za­nim przy­szła hi­gie­nist­ka, to ja udzie­la­łem pierw­szej po­mo­cy swo­im ró­wie­śni­kom. By­łem w tym lep­szy od na­uczy­cie­li. Chcia­łem zo­stać le­ka­rzem, a oj­ciec i dzia­dek wspie­ra­li mnie w tych pla­nach. By­łem pew­ny, że za­wsze przy mnie będą, że ni­g­dy mnie nie opusz­czą, tak jak mat­ka. Cóż… po­wiedz­my, że się po­my­li­łem.

Za­pią­łem spa­ko­wa­ny ple­cak i na­rzu­ci­łem go na ple­cy. Spoj­rza­łem na krzy­żyk wi­szą­cy na ścia­nie, ścią­gną­łem go i przez chwi­lę się mu przy­glą­da­łem.

– Wiesz co? Nie­na­wi­dzę cię. Ode­bra­łeś mi go.

Ci­sną­łem krzy­ży­kiem przez okno i wy­sze­dłem ze swo­je­go po­ko­ju, wie­dząc że nie­pręd­ko do nie­go wró­cę. Dzia­dek i oj­ciec już na mnie cze­ka­li i zszo­ko­wa­ni pa­trzy­li na mój ple­cak. Nie spo­dzie­wa­li się tego.

– Wy­pro­wa­dzam się na­tych­miast – oznaj­mi­łem.

– Ty chy­ba so­bie żar­tu­jesz! Masz szes­na­ście lat! – krzyk­nął dzia­dek.

– Tak, i nie mam ro­dzi­ny, więc za­mie­rzam żyć na wła­sną rękę.

– Da­nie­lu… pro­szę, po­roz­ma­wiaj­my spo­koj­nie… – za­czął oj­ciec bła­gal­nym to­nem.

– Nie. Nie ma mowy. Ty już wy­bra­łeś, zo­sta­wi­łeś mnie, więc ja też stąd spa­dam. Ma­cie mi ku­pić miesz­ka­nie i pła­cić ali­men­ty. Taki jest wasz obo­wią­zek. Do wi­dze­nia.

Wy­sze­dłem z domu, wie­dząc, że za mną nie pój­dą, byli zbyt zszo­ko­wa­ni. Kie­dy się otrzą­sną, będą roz­ma­wiać do póź­nych go­dzin wie­czor­nych, sta­ra­jąc się zna­leźć wyj­ście z tej sy­tu­acji. Za­wsze tak ro­bi­li.

Spoj­rza­łem ostat­ni raz na dom i na­rzu­ci­łem kap­tur na gło­wę. Czu­łem, że łzy po­wo­li spły­wa­ją po mo­ich po­licz­kach. Ostat­ni raz pła­ka­łem, ma­jąc sześć lat, kie­dy zo­sta­wi­ła mnie mat­ka, póź­niej prze­sta­łem. Oj­ciec po­wie­dział mi, że męż­czyź­ni nie pła­czą. Otarł moje łzy i za­brał mnie na lody. Te­raz mam szes­na­ście lat i pła­czę, bo oj­ciec mnie zo­sta­wił. Tym ra­zem jed­nak nie ma kto mi otrzeć łez i po­wie­dzieć, że­bym nie pła­kał, a na lody mogę się co naj­wy­żej za­brać sam.

Na­uczo­no mnie, że naj­waż­niej­szą war­to­ścią w ży­ciu jest ro­dzi­na. Wy­cho­wa­no mnie w wie­rze ka­to­lic­kiej, zgod­nie z któ­rą na­le­ży ko­chać i sza­no­wać swo­ich ro­dzi­ców, a te­raz ta wia­ra od­bie­ra­ła mi naj­bliż­szą dla mnie oso­bę. Mat­ka mnie zo­sta­wi­ła, a te­raz Bóg ode­brał mi ojca. Co to w ogó­le za po­mysł, żeby cho­ler­nie do­bry le­karz, któ­ry na do­da­tek ma do­ra­sta­ją­ce­go syna, zo­sta­wał księ­dzem?!

Spoj­rza­łem na gwiaz­dy. Oj­ciec po­wie­dział mi kie­dyś, że Bóg sie­dzi na chmur­ce i nas ob­ser­wu­je, a na pew­no sły­szy na­sze my­śli. Wcią­gną­łem chłod­ne po­wie­trze.

– Pieprz się! – krzyk­ną­łem w stro­nę nie­ba.

Ru­szy­łem przed sie­bie. Pierw­szy raz by­łem na­praw­dę sam…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: