Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom śmierci - ebook

Podczas ekshumacji na innsbruckim cmentarzu dochodzi do makabrycznego odkrycia: w jednej z trumien znajdują się dwie głowy i cztery nogi. Śledczy szybko ustalają, że w trumnie ukryto części ciała zaginionego dwa lata wcześniej aktora. Wniosek nasuwa się sam – doszło do zabójstwa, a sprawcą może być tylko jedna osoba: Brünhilde Blum, właścicielka zakładu pogrzebowego, który dwa lata wcześniej organizował feralny pochówek. Lecz Blum znika…

Hotel, który od dwudziestu lat stoi pusty.

Zbiegła zabójczyni.

Koszmar, który nie ma końca.

„Dom śmierci Aichnera ma zarówno coś z Jasności Stephena Kinga jak i z Alicji w Krainie Czarów. Ten thriller omamia, kusi i wyprowadza z równowagi.“ 3sat KULTURZEIT

„Thriller Aichnera, którego bohaterką jest właścicielka zakładu pogrzebowego Brünhilde Blum został zekranizowany przez jednego z największych amerykańskich producentów mediów strumieniowych, a książka ukazała się u amerykańskiego wydawcy Stephena Kinga.” DIE WELT

„Bezsenne noce gwarantowane”. INDEPENDENT

„Oryginalna, porywająca, fascynująca”. THE TIMES

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-768-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Trzy tygodnie później

Słychać jej oddech. Twarz dotyka starego dywanu. Gdzieś w Szwarcwaldzie, na wzgórzu. Już nie ma sił. Żadna myśl nie przynosi pociechy, żadne słowo, żaden dotyk, nic. Leży na podłodze, sama, z dala od dzieci. Nie słyszy ich, nie czuje, już nigdy ich nie zobaczy. Już nigdy nie pocałuje, nie usłyszy ich płaczu, śmiechu. Bo umrze. Bo zostanie na tym dywanie i umrze. Za kilka godzin.

W gardle czuje ogień. Nieznośny ból. Jej usta są jak pustynia, język jak kawał wysuszonego mięsa, każda próba przełknięcia powoduje udrękę. Nie ma już ani kropli śliny, ani kropelki wody, niczego, co uchroniłoby ją przed tym co nieuniknione. Straci przytomność, organy wewnętrzne przestaną funkcjonować. Najpierw nerki, potem płuca. Jej ciało obumrze. Nic na to nie może poradzić, nie może się bronić, kopać w drzwi, drapać ścian. Nie ma już siły, nie wie nawet, jak długo tu jest, ile godzin bez wody, ile minęło nocy, odkąd usłyszała zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Nie ma pojęcia, kiedy kończy się dzień i kiedy zaczyna nowy.

Nie ma ani jednego okna, nie dociera tu światło słońca. Są tylko żyrandol na suficie, barokowe kotary, łoże z baldachimem, secesyjne meble i ogromne lustro w złotej ramie. Kiedy otwiera oczy, widzi swoje odbicie. Swoją twarz, swoje usta, niezborne ruchy. Nie wolno jej marnować energii, musi zachować przytomność. Co jakiś czas podnosi głowę, tylko odrobinę, przez dwie sekundy jej policzek unosi się nad podłogą. Chce sprawdzić, czy ma jeszcze dość sił, czy dałaby radę wstać, gdyby się zjawił. Czy zdołałaby sama się stąd wydostać, wrócić do dawnego życia. Bo może zdarzy się cud, bo może ktoś usłyszy jej błaganie, jej szept. Dlatego musi być przytomna, nie może się pogrążyć we mgle. Chce zachować jasność myśli, chce pamiętać. Kim jest. Jak się nazywa. Jak wyglądało jej życie. Raz po raz powtarza to sobie niczym modlitwę. Wsłuchuje się w swój słabnący głos. Jestem Brünhilde Blum. Prowadzę zakład pogrzebowy, mieszkam w Innsbrucku, mam dwie córeczki. Chcę żyć, mówi, nieomal dławiąc się szmatą kneblującą jej usta.

Dobiega z nich już tylko ledwie słyszalny szept. Nazywam się Blum. Bo od zawsze nienawidziła swego imienia, bo nie używała go, odkąd skończyła szesnaście lat. Nazywam się Blum. Znowu na kilka sekund unosi głowę. Mam dwie córeczki. Umę i Nelę. Musi się o nie troszczyć, nie może ich osierocić, nie wolno jej umrzeć, zostać na tym dywanie. Musi oddychać, nie wolno jej zamknąć oczu, pogrążyć się we śnie. Musi się troszczyć o swoje aniołki, przytulić je. Niczego więcej nie pragnie. Musi wszystko naprawić. Nigdy więcej nie zostawi ich samych. Ale wie, że są za daleko, że już nic dla nich nie może zrobić, że znów się mami złudnymi myślami, karmi niespełnionym pragnieniem. Nie może ich tutaj sprowadzić. Nie może po prostu wstać i wyjść z tego pokoju, pojechać do nich i wziąć ich w ramiona. Nie może wrócić do dawnego życia, choćby nawet zdarzył się cud, o którym marzy. Choćby otworzyły się drzwi i jej wargi zwilżyła woda. Już nigdy nie wróci do domu, nie usiądzie w ogrodzie z kieliszkiem wina. Stary świat przestał istnieć, wszystko się zmieniło. Skona tutaj jak postrzelone zwierzę. Już nigdy nie ugotuje dla dziewczynek obiadu, nie usiądzie z nimi na sofie, by przeczytać im bajkę. Czuje w ustach posmak, który mówi jej, że to nie potrwa długo. Smród moczu i ta potworna cisza. Wkrótce wszystko się skończy.

Z zewnątrz nie dobiega żaden dźwięk. Tam, gdzie kiedyś musiały być okna, teraz jest mur. Nie ma drzwi wyjściowych, drzwi do łazienki, nie ma kranu, jest tylko pragnienie, marzenie o morzu, byle kałuży. Jest tylko jej szept, który opiera się powolnej agonii. Siłą woli przywołuje sceny ze swego życia. Mówi najgłośniej jak potrafi. Mieszkam w Innsbrucku. Prowadzę zakład pogrzebowy. Wypowiada słowo po słowie, bo nie kontroluje już myśli, bo wszystko się plącze, bo przepełnia ją strach, że oszaleje. Że zapomni. Kim jest. Kim była.

Nazywam się Blum. Prowadzę zakład pogrzebowy. Sugerujemy, by pożegnali się państwo ze zmarłym przy otwartej trumnie. To ważne, by bliscy mogli po raz ostatni zobaczyć zmarłego. By zrozumieli. Każde słowo sprawia ból, lecz mimo to mówi. Chce wrócić do swego dawnego życia, brakuje jej tego słodkawego zapachu, umarłych w chłodni. Chce się o nich troszczyć, myć ich, opatrywać rany, ubierać. Nie chce umierać, chce pracować. Myć im włosy, czesać, zamykać usta i składać w trumnie. Robiła to, odkąd pamięta, przez całe dzieciństwo, młodość. Śmierć jej nie przerażała. Zakład Pogrzebowy Blum był jej domem, sala przygotowań placem zabaw. Wszystko wydawało się takie naturalne. Karawan wjeżdżający na podjazd, smutne twarze w sali pożegnań, Uma i Nela, które na dworze wdrapywały się na wiśnię. I Karl, który stał na dole i łapał je, gdy spadały.

Najlepszy teść na świecie. Blum wie, że troszczy się o dziewczynki. W tej chwili siedzą na jego kolanach, a on im miesza kakao. Są szczęśliwe. Uma i Nela. Tak ma być. Cokolwiek się stanie, może na nim polegać. Zaopiekuje się dziewczynkami. Myśl o tym, że mogłoby być inaczej, jest nie do zniesienia. W jej głowie jest tylko obraz dziewczynek bawiących się beztrosko w ogrodzie. Niczego im nie brak, śmieją się, biegają, są bezpieczne. Nie boją się, nie płaczą, nie śnią im się koszmary i nie zrywają się w nocy, wołając mamę. Jest przy nich Karl. Błaga go, by przy nich został, nie pragnie niczego więcej. Proszę, uważaj na nie. Ja już nie wrócę. Powiedz im, że je kocham.

Słowa brzmią tak żałośnie. Jest kompletnie bezradna. Bezsilna. Chciałaby krzyczeć, bić rękoma, wstać i uciec. Chciałaby płakać. Lecz wypłakała już wszystkie łzy. Została pustka. Nie może już nic zrobić. Nie może cofnąć czasu, odwrócić tego, co się zdarzyło. Co zrobiła. To już nie tajemnica. Piszą o tym we wszystkich gazetach, mówią w wiadomościach, wszyscy znają jej twarz, wszyscy wiedzą, że jest potworem. Nie ma powrotu do dawnego życia. Blum. Wszystko zepsuła. I za to się nienawidzi. Za to, że igrała z losem swych dzieci, że myślała wyłącznie o sobie. O swoim gniewie. O tym, że go zabili. Ojca jej dzieci. Tak po prostu.

Wspomnienia rozdzierają jej serce. Leży jak wyschły połeć mięsa na drogim dywanie. Już tylko ostatkiem woli nie pozwala opaść powiekom, zachowuje przytomność. Już tylko myśl o dziewczynkach trzyma ją przy życiu, tęsknota za ich chichotem, gdy coś przeskrobią, za ich figlami, marudzeniem, gdy są zmęczone. Łzami, gdy się przewrócą. Widzi ich twarzyczki, gdy śpią w swoich łóżeczkach. Wszystko zaczyna się rozmazywać.

Powoli obraca się na plecy. Od kilku godzin leżała na boku, boli ją biodro, omdlała jej ręka, z trudem ją przesuwa. Najprostsze rzeczy, każdy ruch, oddech, wszystko, co kiedyś nie sprawiało jej żadnych trudności, teraz jest prawie niewykonalne. Zostanie na plecach, może jeszcze kilka razy dźwignie głowę, lecz jej ciało już się nie poruszy. Aż umrze. Nazywam się Blum, szepcze. Mam dwie córeczki. I męża. Mark. Miłość jej życia, człowiek, który po ośmiu latach tak po prostu leży martwy na ulicy. Myśli o nim po raz ostatni. O jego dłoniach, skórze, ustach. O tym, co jej zawsze powtarzał. Będzie dobrze, Blum. Wszystko się jakoś ułoży. Lecz nic się nie ułożyło. Nie było dobrze. Zniknął w trumnie pod kupą ziemi. Szczęście skończyło się w jednej chwili. I do tej pory nie wróciło. Nie ma nikogo, kto by ją podniósł, wziął w ramiona. Jest sama. Nie zjawi się żaden książę. Dobra wróżka nie spełni jej życzenia. To kara za to, co zrobiła. Nie może już nic zrobić, może tylko leżeć i czekać, ostatni raz poruszyć wargami, zanim na zawsze zamilknie. Zanim zapadnie cisza. Chociaż dałaby wszystko, by móc dalej mówić, dalej żyć, z jej ust dobywają się już tylko dwa zdania. Mówi powoli, ledwie ją słychać. Przepraszam, szepcze. Tak strasznie mi przykro. Usta milkną.

Spogląda na sufit. Od kilku godzin wpatruje się w złoty stiuk i ogromny fresk. Raj. Obraz, w którym się zatraca, ogród pełen drzew owocowych, w pełnym rozkwicie. To ostatnie, co widzi. Bujne kształty nagiej kobiety wgryzającej się w jabłko. Przez ostatnie dni Blum wielokrotnie się w nią wpatrywała. Pełna beztroski, z rozkoszą smakuje owoc, wino, życie. Biesiada na suficie pokoju, bezwstydne opilstwo. Ten obraz jest dla niej jak siarczysty policzek. Bo widzi to, czego już nigdy nie zazna. Widzi, jak mogłoby być. Wiśnie, które zrywa, gdy ją najdzie ochota, przyjemny chłód, gdy w letni dzień leży w trawie pod drzewem. Sielanka. Jeszcze raz, przez chwilę, potem zamknie oczy i umrze.1

Trzy tygodnie temu nic nie zapowiadało katastrofy. Blum nie miała pojęcia o istnieniu tego domu. Tego pokoju, dywanu, fresku na suficie. Nie miała zaschłych ust, nie umierała z głodu, nie było nikogo, kto chciałby jej śmierci. Nie było jeszcze ku temu żadnego powodu.

Czuła się niemal szczęśliwa. Leżała na plaży, pierwszy raz od dawna znowu świeciło słońce, śmiech dziewczynek przepełniał ją szczęściem. Nic jej nie goniło, na wszystko był czas. Urlop w Grecji. Beztroska. Z dala od pracy, pogrzebów, tylko czas dla najbliższych, dla Umy i Neli. Mogła się skupić na ich potrzebach, budować z nimi zamki z piasku, pluskać się w wodzie, słuchać ich głosów, zbierać muszle. Z dala od umarłych. Wolna od myśli. Od dawna pogodziła się z tym, że od dwóch lat nie mają taty. Nie wracała do tego myślami, nawet na chwilę. Do tego, że leżał martwy na ulicy, że z dnia na dzień zniknął z ich życia. Dziewczynki pierwsze o wszystkim zapomniały, nie chciały bez przerwy przypominać sobie, że kiedyś miały tatę. W pewnym momencie po prostu wyparły to z pamięci, zaczęły się zachowywać, jakby nic się nie wydarzyło, próbowały sprawić, by mama była szczęśliwa, zdjąć z niej brzemię smutku. Mamusiu, dlaczego już się nie śmiejesz? Dlaczego nie jesteś taka jak dawniej? Dlaczego już nie jeździmy nad morze? Mamusiu?

I oto są. Morze, piasek i niebo. Żadnych pogrzebów, żałobników, zapłakanych rodzin, ostatnich pożegnań, tylko lato i ten mały domek przy samej plaży. Ledwie kilka metrów od wody, z widokiem na łodzie cumujące w zatoce. Życie znowu jest piękne. Blum nareszcie posłuchała Karla i Rezy, którzy nieomal wypędzili ją z domu, przykazując, by w końcu zrobiła coś dla siebie, dla dziewczynek. Przez trzy tygodnie nie chcemy cię widzieć na oczy, powiedzieli. Damy sobie radę bez ciebie. Reza, jej pracownik, jej przyjaciel. Po śmierci Marka on i Karl nie pozwolili jej się pogrążyć w rozpaczy, mogła na nich polegać, czuła się bezpieczna. Wciąż czuła ból, lecz po dwóch latach nadszedł już czas, by rozpocząć nowy etap. Wszyscy byli w tej kwestii zgodni. Karl, Reza, również dziewczynki. Trzy tygodnie wakacji. W Grecji. Blum miała w końcu znów zacząć żyć.

Czuła się wspaniale. Kiedy wieczorem dziewczynki zasypiały, siadała samotnie na tarasie z kieliszkiem wina. Wierzyła, że ma przed sobą przyszłość. Było cudownie. Morze, które kochała od dziecka. Coroczne trzytygodniowe wakacje na starym Swanie, jachcie, który sprzedała po śmierci Marka. Przez ponad dwadzieścia pięć lat łódź cumowała w Trieście. Była częścią przeszłości, od której Blum chciała się uwolnić. Należała do rodziny od trzydziestu lat. Kupił ją Hagen, ojciec Blum. Człowiek, który uczynił ją tym, czym jest. Właścicielką zakładu pogrzebowego. To było jego największe pragnienie: wychować następcę, który odziedziczy zakład. Była tylko dziewczynką, ale przynajmniej miał komu przekazać firmę. Odkąd sięgała pamięcią, otaczali ją umarli, uwalniała się od nich wyłącznie latem, na łodzi. Tam była szczęśliwa. Czuła wiatr i słońce na skórze, odbiegały ją wszelkie zmartwienia i troski. Nic więcej się nie liczyło. Ani Hagen, ani Herta. Matka, która spokojnie patrzyła, jak dziesięcioletnia dziewczynka zszywa usta umarłym, wbija igłę w fałdy tłuszczu, zamiast bawić się z przyjaciółkami w ogrodzie. Jak wpycha watę w usta i odbyt umarłych, by nie rozchodził się odór śmierci. To był jej chleb powszedni, życie w zakładzie pogrzebowym. Choćby nie wiem jak tego pragnęła, zmarli nie chcieli zniknąć z jej życia. Zawały, samobójstwa, wypadki, utonięcia. Leżeli przed nią na stole cisi i nieporuszeni, a ona cicho i posłusznie robiła to, czego żądał od niej ojciec. Była zdana na jego łaskę, nie miała nikogo, kto by ją przed nim ochronił. Nawet matka patrzyła w milczeniu, z aprobatą, na to, co Hagen robi z ich córką. Nie obroniła Blum, nie kiwnęła palcem, nie uczyniła nic, by Hagen przestał ją dręczyć. Nie próbowała jej uwolnić od lęku. Nie przytulała jej, nie gładziła po główce, nie pocieszała. Bo Blum nie była jej dzieckiem, bo została adoptowana, bo była tylko bękartem z sierocińca, który trafił z czyśćca do piekła.

Cierpiała latami. Tylko doroczne wakacje pozwalały jej posmakować szczęścia. Były jak sen, z którego nie chciała się nigdy zbudzić, jak powracający sen, w którym jej rodzice umarli i zostawili ją wreszcie w spokoju, jak sen, który stał się rzeczywistością, gdy miała dwadzieścia cztery lata. Hagen i Herta zginęli w tragicznym wypadku. Utonęli, gdy Blum spała na pokładzie jachtu. To było jak cud. W jednej chwili jej życie się odmieniło. Blum zakochała się, urodziła dwójkę dzieci, przez osiem lat pławiła się w szczęściu. W miłości. Do dnia, gdy Mark zginął. Dwa lata temu. Wtedy wszystko nagle runęło.

Dwa lata bez niego. A potem Chalkidiki. Blum chciała pojechać z dziewczynkami gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie była, do Grecji, nie na wyspę, na wybrzeże kontynentalne. Na wietrze łopotały zielone flagi, wszystko wskazywało na to, że burza w końcu minęła. Żal, łzy, które przez tyle wieczorów płynęły jej po policzkach. Koniec strachu. Dziewczynki biegały bez kapoków po plaży, na gładkim morzu nie było już fal.

Trzy tygodnie temu na plaży świat wydawał się dobry i jasny. Blum znów chciała żyć. Wygodnie rozparta na leżaku popijała piwo z puszki, patrzyła, jak dziewczynki kopią w piasku głęboki dół. Z chichotem znikały pod ziemią. Mamusiu, zobacz, jak się bawimy, popiskiwały cieniutko. Były szczęśliwe. Blum zamknęła oczy i z uśmiechem się przeciągnęła. Słyszała tylko głosy dziewczynek. Cieszyła się myślą, że mają przed sobą jeszcze dwanaście dni w słońcu. Czuła, że mogłaby tu zostać wiele tygodni, spędzić ten czas z dziewczynkami. Było cudownie.

Nie żyjesz, Umo. Nie możesz mówić, masz leżeć nieruchomo. Jak ktoś nie żyje, nie może się ruszać, przecież wiesz. Uma parsknęła śmiechem, wygrzebała się z piaskowego grobu i pobiegła przed siebie. Nela ruszyła za nią. Fikały po plaży, tańczyły, chichotały. Nic złego nie miało prawa się zdarzyć. Dno opadało łagodnie, dziewczynki nie mogły utonąć. Nie groziła im nawałnica, trzęsienie ziemi, nic. Nie czyhało na nie żadne niebezpieczeństwo. Blum zerwała się z miejsca, porwała dziewczynki na ręce i wbiegła z nimi do wody. Ganiały się, śmiały i bawiły, aż dziewczynki znużone zasnęły. Obok niej, w cieniu. Uma i Nela. Jeszcze przez chwilę życie wydawało się piękne.

Blum delektowała się beztroską. Kartkowała jakieś czasopismo, przeczytała artykuł o ślubie szwedzkiej księżniczki, o amerykańskiej aktorce, która adoptowała ósme dziecko, trochę plotek, trochę mody, coś o podróżach i grupach wsparcia, recepty, jak zrobić samodzielnie miód, jak odnaleźć wewnętrzny spokój, jak żyć. Historie, które nikomu nie szkodzą, a czasem dają poczucie, że na wszystko jest jakaś rada. Dowiedziała się o mężczyźnie, który pieszo przeszedł z Berlina do Pekinu, o kobiecie, która pokonała raka, nacierając się codziennie własnym moczem, obejrzała zdjęcia latających ryb, fotografie z kurzej fermy, przekartkowała reportaże o artystach, przepisy kulinarne, zapowiedzi wydawnicze. I w końcu natrafiła na artykuł o tej feralnej wystawie. Na fotografię, która sprawiła, że ziemia usunęła jej się spod nóg.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Jeszcze przed chwilą był odpływ i raptem w jednej sekundzie zalała ją niespodziewana fala. Nagle, bez zapowiedzi, nadciągnęła nawałnica. Niebo się zachmurzyło, choć słońce nadal prażyło z wysoka. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy przerzuciła następną kartkę i rzuciła okiem na artykuł. Gdy zobaczyła to zdjęcie. Jakby ktoś trącił pierwszą kostkę domina, jakby kula śnieżna potoczyła się w dół, rosnąc z każdą chwilą. Życie znów zadało jej cios, a ona nie była przygotowana, by odparować atak, zrobić unik, uskoczyć. Jakby dostała pięścią między oczy. Poczuła, jak wszystko się w niej kurczy, poczuła ból. I bunt. Nie słyszała już dziewczynek, które mówiły, że chcą wrócić do wody. Ciągnęły ją z całej siły, lecz mamusia nie ruszała się z miejsca. Nagle zrobiła się nieobecna. Siedziała na krześle jak sparaliżowana. Mamusiu, powiedz coś, dlaczego się nie odzywasz? Dlaczego nagle zamilkła i wlepiła wzrok w tę fotografię? Dlaczego ignorowała wołania swych dzieci? Nie potrafiłaby odpowiedzieć na te pytania, nie rozumiała, co się z nią dzieje. Nie umiała inaczej, przeczytała artykuł, raz po raz zerkając na podpis pod zdjęciem. Zachowywała się, jakby nagle zniknęła, stała się niewidzialna. Dziewczynki były coraz bardziej zaniepokojone. Mamusiu, to przestało być śmieszne. Chcemy, żebyś coś powiedziała. I to już. Mamusiu! Lecz Blum się nie odezwała. Tylko patrzyła. W milczeniu.

Zdjęcie zajmowało całą stronę. Martwa kobieta na grzbiecie zebry. Blum widziała wyraźnie jej usta, nos. Natychmiast rozpoznała tę twarz, od razu dostrzegła podobieństwo. Te same oczy, wystające kości policzkowe, ta sama budowa ciała, kształt głowy, piersi, wszystko znajome. To nie mogła być prawda. A jednak. Zwłoki na grzbiecie wypchanej zebry, martwa kobieta, która wyglądała dokładnie jak Blum. Mimo pośmiertnych zmian podobieństwo było uderzające. Blum czuła się tak, jakby spojrzała w lustro.2

– Powiesz wreszcie?

– Niby co?

– Co się stało?

– Nie wiem, Karl. Naprawdę nie wiem.

– Ale powiesz, jeśli będę mógł ci jakoś pomóc?

– Możesz przez kilka dni zająć się dziewczynkami.

– Dokąd się wybierasz?

– Do Wiednia.

– Po co?

– Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, jak wrócę. Zgoda?

– Powinnaś być w Grecji. Masz jeszcze tydzień urlopu. Powinnaś być z dziewczynkami na plaży, bawić się w piasku, relaksować.

– Tylko przez kilka dni, proszę. Dziewczynki bardzo się cieszyły, że z tobą zostaną.

– Cieszyły się na wakacje nad morzem. Widzisz, jak są rozczarowanie?

– Widzę.

– Mam się martwić?

– Nie.

– Przerywasz urlop, wracasz do domu i zaraz znów znikasz. Coś mi tu nie gra. Znam cię, Blum.

– Naprawdę nic się nie dzieje.

– Reza wraca dopiero w przyszłym tygodniu.

– I?

– Mógłby ci pomóc.

– Proszę cię, przestań się zamartwiać.

– Łatwo powiedzieć.

– Wszystko jest w porządku, Karl. Wyskoczę na kilka dni do Wiednia i zaraz wracam.

– Nie powinnaś być sama, Blum.

– Nie rozumiem.

– Minęły dwa lata.

– Wiem.

– Masz prawo być szczęśliwa.

– A nie jestem?

– Ty mi powiedz.

– Ach, Karl.

– Co z Rezą? I z tobą?

– Reza jest moim przyjacielem.

– Jest kimś więcej.

– Nikt nie zastąpi Marka.

– Owszem. Ale Mark umarł. A ty żyjesz.

– Prawdę mówiąc, w tej chwili wcale nie jestem tego pewna, Karl.

Nie chciała mu powiedzieć nic więcej, niepotrzebnie go martwić. Zresztą sama nie miała pojęcia, co to wszystko ma znaczyć, dlaczego zdjęcie martwej kobiety nęci ją jak płomień ćmę. Blum nie chciała się dzielić tą sprawą ani z Karlem, ani nikim innym. Nie chciała mu powiedzieć, czego się boi. Karl by zrozumiał, był najbardziej troskliwym mężczyzną, jakiego znała, ojcem Marka, najlepszym dziadkiem na świecie, niezawodnym przyjacielem. Kiedyś był policjantem, jak Mark, prawdziwym psem, świetnym gliną. Był ojcem, którego Blum nigdy nie miała, a którego zawsze pragnęła mieć. Kilka lat temu przyjęli go pod swój dach, a on stał się dobrym duchem tego domu, kapitanem dbającym o to, by ich statek nie zboczył z kursu. Karl. Czuła się bezpieczna, gdy ją przytulał, akceptował jej milczenie. Choć chciałby wiedzieć, co ją dręczy, nie wiercił jej dziury w brzuchu. Wiedział, że potrafi być uparta jak osioł. Uwolnił ją z uścisku, zaufał jej, cmoknął w policzek. Uważaj na siebie, powiedział i zniknął z dziewczynkami i tomem bajek w swoim mieszkaniu.

Blum musiała jechać. Choć bardzo się starała, nie mogła dłużej zostać w Grecji, siedzieć bezczynnie, pozostawić cisnące się pytania bez odpowiedzi. Chciała się dowiedzieć, jak to możliwe, że gdzieś kiedyś chodził po tym świecie ktoś bliźniaczo podobny do niej. Czy miało to jakiś związek z adopcją? Czy Hagen i Herta coś przed nią ukrywali? A może miała obsesję? Była podekscytowana, rozgorączkowana, niecierpliwa, chciała się dowiedzieć czegoś więcej, dokopać się do prawdy. Musiałaby czekać jedenaście dni, przez jedenaście dni bić się z myślami. Nie chciała tego. Nie chciała zachowywać się, jakby nic się nie stało, udawać przed dziewczynkami, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wytrzymała w Grecji jeszcze trzy dni, potem postanowiła przerwać wakacje i wrócić do domu. Spakowała walizki i wsadziła dziewczynki do auta. Niestety, musimy wracać. Kiedyś wam to wynagrodzę, obiecała i wyruszyły w drogę.

Najpierw sześć godzin do Patras, na prom. Dom na plaży odszedł w przeszłość, Nikiti Beach, mała fontanna, w której Uma kąpała swoją lalę, rak, którego Nela przez kilka dni trzymała w słoiku. Oczywiście były łzy, bo Blum nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego wakacje z mamą tak nagle dobiegły końca. Smutne dziewczynki na tylnym siedzeniu i zdjęcie wyrwane z pisma. Groźny kawałek papieru na siedzeniu obok kierowcy, zmęczone dzieci na pokładzie promu. Zawinięte w koce patrzyły na ostatni zachód słońca. Dwadzieścia cztery godziny. Potem Innsbruck, willa, która stała na miejscu niewzruszona niczym skała, wielki ogród, karawan przed domem. I Karl.

Wyglądał przez okno, gdy Blum wsiadała na motocykl. Wcisnęła na głowę kask, włączyła silnik, dodała gazu. Wystarczyły jej niespełna cztery godziny, by dotrzeć do Wiednia. Musiała to zobaczyć na własne oczy, upewnić się, że się myliła. Że to pomyłka, że to nie ma z nią nic wspólnego, że to tylko przypadek. Jak ta sama pieśń śpiewana w różnych językach. To niepojęte podobieństwo, które wytrąciło ją z równowagi, ta twarz, którą wciąż miała przed oczami. Zniekształcona, poraniona, pocięta. Musiała ją zobaczyć. Z bliska. Z rykiem pędziła po autostradzie, ile fabryka dała. Ducati monster 900, motocykl Marka, który po nim odziedziczyła, jego miłość, którą się zaraziła. Pęd powietrza na twarzy. Dodała gazu. Jak tego dnia, kiedy zginął Mark, dwa lata temu, z zamkniętymi oczami, dwieście kilometrów na godzinę, po autostradzie. Przez trzy sekundy. Krzyczała. Ile sił w płucach. Bo nagle zniknął z jej życia. Bo ją zostawił.

Mark. I nagła pustka. Pustka, którą starała się jakoś zapełnić. Próbowała utrzymać się na powierzchni, dać szczęście dziewczynkom, nie poddawać się, nie myśleć o tym, że kiedyś było cudownie, o tym, czego nagle zabrakło. Żyła dalej. Otworzyła oczy i zwolniła. Troszczyła się o dziewczynki, grzebała umarłych, czasem siadała z Rezą przy lampce wina. Ze swoim pracownikiem, na tarasie, bez słów. Siedzieli obok siebie, złączeni milczącym zaufaniem. Bo Reza wiedział o niej wszystko, bo zawsze milczał, nigdy jej nie zostawił na lodzie. Bo nie odszedł, bo na nią uważał, dawał oparcie, gdy o to prosiła. Bez niego łódź dawno by zatonęła. Brał ster w swoje ręce, gdy Blum opadała z sił. Reza był dużo więcej niż pracownikiem, był jej przyjacielem i powiernikiem, milczącym aniołem. Uratował jej życie. A mimo to spał w suterenie, nie u niej na piętrze. On miał swoje mieszkanie, a ona swoje, on swoją skórę, a ona swoją. Spotykali się tylko od czasu do czasu. Tylko od czasu do czasu jej język szukał zapomnienia w jego ustach. Gdy już nie mogła wytrzymać, gdy przytłaczała ją samotność, tęsknota za dotykiem, gdy życie stawało się zbyt ciężkie. Wtedy ją podtrzymywał. Cierpliwie, nie żądając niczego w zamian. Reza.

Pomyślała o nim, dojeżdżając do Linzu. Tak bardzo chciałaby mu o wszystkim opowiedzieć, zabrać ze sobą do Wiednia. Lecz Rezy nie było. Pojechał do Bośni, miał wrócić dopiero za kilka dni. Blum siedziała na motocyklu sama, nie obejmowały jej niczyje ramiona, nie było nikogo, komu mogłaby powiedzieć, jak bardzo się boi. Tego, że jej domysły okażą się trafne. Chwili, gdy zaparkuje przed Muzeum Historii Naturalnej, gdy kupi bilet i zacznie wędrówkę od sali do sali. Bała się, że znajdzie właściwą gablotę. Że ją zobaczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: