Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwne przypadki Ferdynanda Szkodnika - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Czerwiec 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziwne przypadki Ferdynanda Szkodnika - ebook

Szkodnik (prawdziwe imię Ferdynand) ma dziesięć lat. To wystarczająco dużo, żeby wyrobić o sobie opinię czarnej owcy w rodzinie. I rzeczywiście próba wniesienia na pokład samolotu oręża w postaci: żyletek, noży, scyzoryka i nunchaku rozzłoszcza nawet najbardziej wyrozumiałych członków familii. Szkodnika uznaje się za potencjalnego terrorystę, w wyniku czego rodzina odlatuje do rajskiej Tunezji, a chłopak zostaje wysłany do Kudowy, gdzie mieszka u babci jego kolegi, Bąbla. Jak się jednak okaże to dopiero początek prawdziwych przygód. Bo w Kudowie jest co robić. Można na przykład odkryć, kim jest złodziej napadający na domy staruszków i jaki związek z tymi kradzieżami ma inny niedoszły pasażer lotu do Tunezji. Marcin Pałasz z charakterystycznym dla siebie humorem opowiada niezwykłą historię, która zauroczy nie tylko dzieci, ale i dorosłych, rozśmieszając ich przy tym do łez.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-057-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

NOWY SMS OD: SZKODNIK

GUCIU, BYLEM JUZ NA TARASIE WIDOKOWYM I WIDZIALEM TEN SAMOLOT! JEST OKROPNIE DUZY!!! BOJE SIE STRASZNIE.

NOWY SMS OD: GUCIO

A JA CI ZAZDROSZCZE!!! RAZ LECIALEM I BYLO SUPER! MOJ TATA CIAGLE GDZIES LATA I NIGDY NIC SIE NIE STALO. NIE BOJ ZABY!

„Nie bój żaby” – pomyślał Szkodnik ponuro, chowając telefon do kieszeni. Jasne, łatwo Guciowi powiedzieć…

Odwrócił gwałtownie głowę, gdy nagle usłyszał cienki, dziewczęcy głos:

– Tatusiu, ten chłopczyk ma jakiś dziwny kolor. To zaskakujące stwierdzenie padło z ust niedużej, rudowłosej dziewczynki, która stała w kolejce do odprawy paszportowej tuż przed Szkodnikiem, Piotrkiem oraz ich mamą i tatą.

– Wcale nie dziwny – mruknął Szkodnik, obrzucając dziewczynkę niechętnym spojrzeniem. – Moim zdaniem, jest to kolor sinokoperkowy. A w ogóle to wolę być sinokoperkowy, niż mieć włosy koloru zgniłej marchewki. Jasne?!

– Ależ Ferdynandzie! – mama Szkodnika drgnęła nerwowo, słysząc te słowa. – Jak możesz? Tak nie wolno! Ona jest mniejsza od ciebie, nie powinieneś dokuczać młodszym dziewczynkom! I w ogóle nikomu!

Szkodnik poczuł się oburzony, tym bardziej że nie lubił, gdy ktokolwiek zwracał się do niego, używając prawdziwego imienia. Poza tym w tej chwili kolor jego twarzy faktycznie mógł budzić pewne zaniepokojenie, co przed chwilą sam stwierdził w toalecie. Z kilku powodów czuł się bowiem trochę niepewnie.

– I co z tego, że jest mniejsza? – Burknął gniewnie, nie zwracając uwagi na karcące spojrzenie pana w niebieskiej koszuli, trzymającego dziewczynkę za rękę. – Niedługo podrośnie i pewnie będzie większa ode mnie. Wiesz, mamo, że dziewczynki dojrzewają szybciej? Ale OK, masz rację. Zgniła marchewka to nie jest dobre określenie.

– Uff – wyrwało się pani Wiesławie, czyli jego mamie, bowiem jej młodszy syn rzadko kiedy przyznawał się do błędu. Ulga przeszła jej jednak równie szybko, jak przyszła.

– Zgniła marchewka jest zielona – skorygował Szkodnik po krótkim namyśle. – Więc ta tutaj jest po prostu bardzo dojrzała. Taka zwyczajna stara marchew.

– Moja córka ma włosy koloru zachodzącego słońca – rzekł surowo pan w niebieskiej koszuli, nachylając się w ich stronę. – Zawsze jej to powtarzam, bo dzieci czasem się z niej śmieją. Rozumiesz, młody człowieku? To jest kolor zachodzącego słońca!

– Po każdym zachodzie w takim kolorze przychodzi burza – rzekł Szkodnik cierpko, przestępując z nogi na nogę. – Więc niech pan lepiej uważa, bo moim zdaniem szkody w otoczeniu będą znaczne. Mamo, pójdę kupić sobie jeszcze coś do picia. Zaraz wrócę. Mogę?

Pan w niebieskiej koszuli zakrztusił się i zamilkł, dziewczynka wyglądała, jakby miała za moment się rozpłakać, a tata Szkodnika głęboko odetchnął.

– Możesz – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Przed nami jeszcze sporo osób, więc trochę to potrwa. Masz tu dziesięć złotych.

– Przynieś mi przy okazji butelkę coli – mruknął Piotrek, spoglądając na młodszego brata z czymś w rodzaju podziwu pomieszanego ze zgrozą.

– I tak każą ci ją wyrzucić, zanim przejdziesz przez bramkę – bąknął Szkodnik, patrząc na ludzi, którzy po przejściu przez wykrywacz metali przed wejściem do hali odlotów najczęściej wracali i ściągali buty oraz paski przy spodniach, a potem przechodzili jeszcze raz. Akurat na ich oczach ochrona lotniska odprowadziła gdzieś na bok poważnie wyglądającego pana w garniturze. Ten widok sprawił, że Szkodnik poczuł się jeszcze bardziej niepewnie.

Plan, który przygotował z tak wielkim poświęceniem, mógł nie wypalić! Skąd jednak miał wiedzieć, że ta cała lotniskowa ochrona jest taka skuteczna i skrupulatna?!

Droga do holu, gdzie mieściły się kioski z napojami, była dość krótka. Mimo to Szkodnikowi z pewnych powodów szło się dość ciężko i wtedy właśnie pomyślał, że być może jego znakomity plan nie był aż tak dobry, jak mu się to wcześniej wydawało…

Gdy wracał z butelką coli dla Piotrka oraz drugą, z której popijał napój herbaciany o smaku brzoskwiniowym, jego wzrok padł na bardzo bladego, dość młodego pana, który siedział na jednym z niebieskich krzesełek pod ścianą. Kolor jego fizjonomii można było określić tylko jednym słowem, i właśnie wtedy Szkodnik nie wytrzymał. Przystanął, wspiął się na palce, zauważył, że rodzice i Piotrek są jeszcze dość daleko od bramki z wykrywaczem metali, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do siedzącego pod ścianą faceta.

– Pan też jest sinokoperkowy – rzekł krótko i konkretnie, siadając obok. – Właśnie o to słowo mi chodziło. Boi się pan latać, czy jak?

Blady pan, kurczowo ściskając w dłoni reklamówkę, spojrzał na niego dość nieprzytomnie.

– Jaki ja jestem?! – spytał, odsuwając się lekko. – Co powiedziałeś?

– Spox, niech pan się nie martwi! – pocieszył go Szkodnik. – Sinokoperkowy. Niektórzy po prostu boją się latać i stąd te problemy. Pan dokąd?

– Słucham? – bąknął pan rozpaczliwie. – Nie rozumiem. Czy ja wyglądam na osobę, która boi się latać?

– No, ba! – prychnął Szkodnik. Jeszcze raz przyjrzał się ciemnowłosemu facetowi i uznał, że wzbudza on względne zaufanie. Z oczu patrzyło mu dość dobrze. Zresztą tu na lotnisku nikt nie będzie się na Szkodnika rzucał w niecnych celach, o których tyle się słyszało w radiu czy w TV.

– Rozumiem, że to „ba” miało znaczyć, że wyglądam na osobę w szoku przed lotem – odparł pan sceptycznie.

– Pewnie leci pan pierwszy raz i ogarnia pana panika, tak? Czytałem o tym – rzekł Szkodnik możliwie optymistycznie. – Niech pan się nie martwi. Podobno samoloty są najbezpieczniejszym środkiem transportu na świecie!

– Super – mruknął pan, po czym odstawił reklamówkę na podłogę. – Myślisz, że o tym nie wiem?

Prawdę mówiąc, Szkodnik miał nadzieję, że nowy znajomy rozwiąże przynajmniej jeden z dwóch problemów, które dręczyły go w tym momencie. Czyli strach przed lataniem. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że gdy boją się dwie osoby, to jest łatwiej. Teraz jednak wyglądało na to, że była to płonna nadzieja, bo widok roztrzęsionego faceta wcale nie poprawił mu humoru.

– No, kurczę – westchnął głęboko, popijając kolejny łyk pseudobrzoskwiniowego napoju o podejrzanym składzie chemicznym. – Ale przynajmniej mam z kim o tym pogadać. A w dodatku nie powiedział pan, dokąd leci.

– Do Warszawy – rzekł smętnie pan. – Bo tak jest najszybciej. I po co mi to było?

– Bo szybciej – odparł rezolutnie Szkodnik. – Niech pan to sobie powtarza.

– Nie powinienem przyznawać się dzieciom, że boję się latać – powiedział ponuro mężczyzna, patrząc w przestrzeń przed sobą. – To nie jest… nie jest…

– Humanitarne? – podsunął Szkodnik życzliwie. – Ma pan rację. A tak w ogóle, jestem Szkodnik. A pan?

– Nie jestem szkodnikiem! – zdenerwował się znienacka jego rozmówca. – I nie mów tego głośno, bo zaraz mnie zatrzyma ochrona. Mam na imię Marcin, lecę do stolicy, w dodatku nie odrzutowcem, tylko czymś ze śmigłami!

– Ja przynajmniej lecę odrzutowcem – poinformował go z dumą Szkodnik. – Boeingiem 737. Taki duży, ma dwa silniki. I lecę razem z rodzicami i bratem do Tunezji, na wczasy. Oni mówią, że będzie fajnie, ale jak dla mnie tam jest za gorąco. Nie cierpię upałów…

– Do Tunezji lata się najwcześniej w październiku – mruknął pan Marcin i po raz pierwszy spojrzał na Szkodnika nieco przytomniej. – Jak to „Szkodnik”? Przecież nie masz tak na imię, prawda?

– Nie mam – mruknął Szkodnik posępnie, stawiając swoją niewielką torbę podróżną na podłodze, między stopami. – I nawet niech pan nie pyta, bo i tak nie powiem, jak mam naprawdę na imię. Wszyscy mówią na mnie „Szkodnik” i to powinno wystarczyc.

– Wystarczy – padła niespodziewana odpowiedź, a chwilę później pan Marcin nagle się roześmiał. – Na mnie mówią Kajtek. I też nie powiem ci, dlaczego. To co, złożymy sobie nawzajem obietnicę, że postaramy się nie bać tych samolotów?

– Myśli pan, że to pomoże?

– Warto spróbować. Ja w każdym razie obiecuję. No, kolego, teraz kolej na ciebie!

– Dobra, to ja też – zgodził się Szkodnik, bo zaszkodzić to na pewno nie mogło, a może nawet pomoże? – Czyli że jednak pan nie stchórzy i poleci zgodnie z planem, tak?

– A mam inne wyjście? – zdumiał się pan Marcin, po czym głęboko westchnął. – Zona mnie zamorduje, jeśli teraz wrócę do domu.

– Może pan jechać pociągiem – mruknął z uporem Szkodnik. – Nam byłoby trudniej, bo do Tunezji chyba nie jeździ żaden ekspres… Do Warszawy łatwiej.

– Niedoczekanie. Sześć godzin w jedną stronę?! Jestem duży i dam sobie radę w samolocie.

– Ja nie jestem duży i nie wiem, czy dam sobie radę… – wyrwało się Szkodnikowi, zanim zdążył ugryźć się w język. – No i proszę, co pan narobił najlepszego? Teraz zaczynam się poważnie zastanawiać, czy to normalne, żeby się tak okropnie czegoś bać!

– A czy to w czymś szkodzi? – spytał krótko pan Marcin. Wstał nagle z krzesła i spojrzał ciepło na Szkodnika. – Mamy w życiu takie sytuacje, kiedy się czegoś boimy, prawda? Każdy ma. Niektórzy boją się latać, inni jeździć samochodem, inni boją się kuchenek mikrofalowych albo… sam nie wiem, na przykład wstawać z łóżka lewą nogą.

– Nie boję się kuchenek mikrofalowych! – zaprotestował Szkodnik słabo. – Przecież w kuchence robię sobie hamburgery.

– Niezdrowo – skarcił go pan Marcin. – Choć przyznam ci się, że od czasu do czasu też jem hamburgery. No, ale jesteś przecież facetem?

– A nie wyglądam na to? – oburzył się Szkodnik i prawie poderwał się z niebieskiego krzesełka. – Jeśli tak…

– No właśnie wyglądasz – pan Marcin uniósł dłoń. – A wiesz, co to są stereotypy?

W pierwszej chwili Szkodnikowi przyszedł na myśl jego nowoczesny zestaw muzyczny, ale już w drugiej zrozumiał nagle, o czym mówi jego rozmówca.

– Chodziło panu o stereotypowego faceta, tak?

– Masz jedenaście lat, ale chwytasz bezbłędnie! – w głosie pana Marcina słychać było wyraźny podziw. Czyli rozumiesz, że facet… No, dokończysz?

– Dokończę – Szkodnik westchnął ponownie. – Facet ma być niezniszczalny i kuloodporny. I nie bać się latania, a przynajmniej tego nie okazywać, tak?

– Ech – bąknął z zadumą pan Marcin, wpatrując się w elektroniczną tablicę odlotów. – Temat wymaga kontynuacji, ale… O mój Boże, jeśli teraz tam nie pójdę, to nie wpuszczą mnie na pokład!

– Ferdynand!!! – wrzasnął ktoś z oddali. – Gdzie jesteś?!

– Jak można mieć na imię Ferdynand? – mruknął pan Marcin i ponownie spojrzał na Szkodnika, który nagle zmarkotniał, gdyż rozpoznał zarówno wołający go głos, jak i imię. – Z drugiej strony, mieć takie imię i być uśmiechniętym to sama radość!

Szkodnik prychnął, gdyż komentarz wydał mu się stanowczo nie na miejscu.

– Ferdynandzie? – to słowo padło niczym grom z jasnego nieba, a gdy pan Marcin spojrzał na niego, w jego uśmiechniętych oczach skrzyły się łobuzerskie iskierki. – Leć bezpiecznie! No, przecież wiem,

że to o ciebie chodziło. Masz przy torbie plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Baw się dobrze w Tunezji!

– Postaram się – szepnął Szkodnik, któremu nagle zrobiło się żal, że jego sympatyczny towarzysz leci gdzie indziej.

– Ferdynand?! – usłyszał oburzony głos dokładnie wtedy, gdy patrzył na pana Marcina przekraczającego bez problemu bramkę do hali odlotów krajowych. – A więc, Ferdynandzie, ja mam na imię Angela! I popamiętasz mnie podczas tego lotu, bałwanie! Obiecuję ci to!

Szkodnik mógł tylko bezradnie patrzeć na rudowłosą dziewczynkę, która stała nad nim, patrząc na niego nienawistnym wzrokiem.

Ledwo zdążył. Jeden z ochroniarzy usiłował akurat włączyć laptopa, należącego do niewinnie wyglądającej kobiety, stojącej w ogonku tuż przed nimi. Z jakichś powodów laptop nie chciał się włączyć i to najwyraźniej bardzo nie podobało się ochroniarzowi. W dodatku drugi ochroniarz wyciągnął z bagażu podręcznego kosmetyczkę, pogrzebał w niej chwilę, wyjął małą, plastikową butelkę z jakimiś medycznymi oznaczeniami, po czym zamarł.

– Co to jest? – spytał surowo.

– To jest płyn do soczewek kontaktowych – odparła kobieta znękanym głosem.

– Czy ma pani na to receptę?

– Słucham? – przestraszyła się kobieta, cofając się o krok. – Jaką znowu receptę?! Soczewki nosi się zamiast okularów, proszę pana! A płyn kupuje się bez żadnej recepty!

– Jeśli nie ma pani recepty, to musi pani to wyrzucić przed wejściem do hali odlotów – oświadczył ochroniarz, wyglądając bardzo groźnie i profesjonalnie w swoim antyterrorystycznym umundurowaniu. – Do samolotu nie wolno wnosić żadnych płynów.

– Nie mam recepty. A czy wy macie na lotnisku lekarza okulistę?

Ochroniarza chyba zdziwiło to pytanie.

– Proszę pani, to jest lotnisko, jak sama pani zauważyła, a nie przychodnia rejonowa. Proszę to wyrzucić do tamtego kubła.

– Dobrze – zgodziła się kobieta niespodziewanie, zaczynając histerycznie się śmiać. – Wyrzucę, oczywiście. Tylko w takim razie poproszę jeszcze o pana imię, nazwisko i numer telefonu.

– Słucham?! – zdumiał się ochroniarz. – A dlaczego chce to pani wiedzieć?

– Dlatego że jeśli dziś wieczorem nie będę mogła zdjąć moich soczewek i umieścić ich w tym płynie, to dostanę zapalenia spojówek. Nie sądzę zaś, aby w Tunezji sklepy optyczne były na każdym rogu, tym bardziej w hotelu na wyspie. Więc potrzebuję pana danych, aby pozwać pana po powrocie o odszkodowanie z powodu utraty wzroku. Czy teraz pan rozumie?

Umundurowany antyterrorysta zamarł na chwilę, wpatrując się w buteleczkę, a potem delikatnie włożył ją z powrotem do kosmetyczki.

Kobieta otarła łzy, płynące jej ze śmiechu, uspokoiła się nieco, przeszła przez bramkę, która o dziwo nie zapiszczała, wzięła z taśmy swoje bagaże i poszła dalej.

– Szkodnik? – szepnęła nerwowo pani Wiesława. – Teraz my. Tylko pamiętaj, żebyś był dla nich miły i się nie kłócił. Oni tak muszą, to ich praca, rozumiesz?

Szkodnik rozumiał. I nie było mu z tym dobrze. Ta cała skrupulatność lotniskowej ochrony przyprawiała go w chwili obecnej niemalże o palpitacje. W dodatku z nerwów zaczęło go swędzieć ucho. Zawsze tak było, gdy czymś bardzo się przejął.

– Przestań się tak drapać! – syknął Piotrek. – Bo zaraz pomyślą, że jesteś czymś zarażony i na pewno nie wpuszczą nas na pokład!

– Odczep się – mruknął Szkodnik ponuro, pełen złych przeczuć. – Jak ci się nie podoba moje ucho, to na nie nie patrz.

Tymczasem tata przeszedł już przez bramkę bez najmniejszych problemów, pani Wiesława zaś wykładała właśnie do plastikowej skrzynki zawartość swojej kosmetyczki.

– Tylko proszę uważać z tymi perfumami – rzekła z lekkim zaniepokojeniem. – To Givenchy. Nie wiem, co zrobię w Tunezji, jeśli teraz by się rozbiły!

– Perfum na pokład samolotu pani nie wniesie – twardo powiedział ochroniarz. – To jest materiał łatwopalny. Czemu nie włożyła ich pani do bagażu głównego?

– Czy pan oszalał?! – zgorszyła się pani Wiesława, zamierając w pół kroku przez bramkę wykrywacza metalu. – Ten lot trwa kilka godzin! Przecież tamta pani wzięła to coś do oczu, prawda? I też było płynne! A pan wyobraża sobie, że mogłabym nie mieć przy sobie moich perfum?!

– Właśnie tak to sobie wyobrażam – padła odpowiedź. – Iw tym wypadku nie zamierzam zrobić wyjątku. Przecież nie wpuszcza sobie pani tych perfum do oczu, prawda? Nie są niezbędne dla pani zdrowia?

Szkodnika zaswędziało drugie ucho i podrapał się w nie tak gwałtownie, że spod rękawa wysunęło się coś, co absolutnie nie miało prawa się stamtąd wysunąć. Z brzękiem spadło na podłogę, a Szkodnik niemal padł na kolana, usiłując to podnieść i schować jak najszybciej. Niestety, nie był pierwszy. Jego brat, wytrzeszczając z przerażenia oczy, schylił się w tej samej chwili, przez co obaj stuknęli się głowami, aż zadudniło.

– Odbiło ci kompletnie?! – wyszeptał Piotrek ze zgrozą. – Co to niby ma być?!

– To, na co wygląda – burknął rozdygotany Szkodnik, chowając pospiesznie mały przedmiot z powrotem do rękawa. – A co? Może się przydać. Tylko nie wiedziałem wcześniej, że wszyscy muszą przejść przez ten durny wykrywacz metali!

– No pewnie, że wszyscy muszą! A coś ty sobie myślał?!

– Myślałem, że może dzieci traktują ulgowo…

Piotrkowi zrobiło się słabo, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bowiem nadeszła kolej Szkodnika. Ten zamknął na moment oczy, po czym wywlókł na wierzch kieszenie od spodni i pokazał je ochroniarzowi. Były całkowicie puste.

– Przechodź, kolego – mruknął umundurowany byczek, przeglądając podręczny bagaż Szkodnika i nie znajdując w nim niczego, co wzbudzałoby podejrzenia.

– A nie mogę bokiem? – wymamrotał Szkodnik, kiwając się niepewnie przed bramką. – Boję się tego urządzenia.

– Nic ci nie zrobi – uśmiechnął się drugi ochroniarz. – Pierwszy raz będziesz leciał, co?

– Pierwszy.

– Mówię ci, że nie ma się czego bać…

– Phi, a wcześniej był taki odważny! – pisnęła z tyłu rudowłosa dziewczynka, złośliwie chichocząc.

– I jaki wygadany! A teraz zachowuje się jak Ryjek z Muminków, cha, cha! Tchórz!

– Znalazła się Marchewkowa Panna Migotka! – prychnął Szkodnik, nie wiedząc, co powinien zrobić.

– A może…

– Szkodnik, przełaź przez to natychmiast! – zażądał szeptem Piotrek, choć sam miał pewne obawy, wiedząc, co jego brat trzyma w rękawie. – Bo inaczej te Buki w mundurach nas aresztują i będzie draka!

– Ferdynand, co ty wyprawiasz? – rzekł ze zdenerwowaniem tata z drugiej strony. – Chodź tu do nas i nie opóźniaj kolejki!

– Co za dziecko – rzekła pani Wiesława z rozpaczą, po czym niespodziewanie zrobiła dwa kroki, wzięła go za rękę i przeciągnęła przez bramkę na swoją stronę.

Wtedy nagle zamigotały światła i rozległo się tak głośne wycie alarmu, że Szkodnik zdrętwiał.

Chwilę później zapadła cisza.

– A mówiłeś, kolego, że nie masz nic w kieszeniach? – pochylił się ku niemu ochroniarz.

– Bo nie mam! – jęknął Szkodnik żałośnie. – Sam pan widział!

Ucho zaswędziało go ponownie, więc gwałtownie podniósł rękę, na skutek czego na podłogę ponownie wypadło coś, co tym razem, niestety, zobaczyli wszyscy.

– A to ciekawostka – mruknął ochroniarz, podnosząc ów przedmiot i przypatrując mu się z zadumą. – Ładny scyzoryk, wielofunkcyjny, w dodatku z korkociągiem… Ile ma ostrzy?

– Cztery – rzekł roztrzęsiony i czerwony Szkodnik. – No i korkociąg. Niech go pan zatrzyma, to znaczy cały scyzoryk, nie tylko korkociąg. Na pamiątkę. To… to ja już sobie pójdę tam dalej.

– Chwileczkę, musisz teraz przejść jeszcze raz – zatrzymał go strażnik. – Chcielibyśmy się upewnić, że nie masz więcej scyzoryków.

Szkodnik zerknął w tył i pierwsze, co ujrzał, to oczy wszystkich pasażerów, wpatrujące się w niego ze zgrozą i potępieniem. Tylko mała, rudowłosa dziewczynka chichotała pod nosem z wyraźną uciechą.

Pod gradem ponagleń ze strony zdenerwowanego taty, nie mając innego wyjścia, Szkodnik ponownie przeszedł przez bramkę.

Gdy alarm znowu zawył, Piotrek zamknął oczy i złapał się za głowę, a obaj pracownicy zrobili się jakby nieco bardziej oficjalni.

– Na bok? – spytał jeden drugiego półgłosem, wskazując gestem biednego Szkodnika.

– Na bok – drugi wzruszył ramionami i spojrzał na panią Wiesławę. – Czy pójdzie pani z synem i naszym pracownikiem do pokoju przeszukań, czy woli pani, żeby poszedł z nami mąż?

– No, pięknie – wymamrotał Piotrek, wkładając do skrzynki swój telefon, portfel i pasek do spodni. – To już sobie polecieliśmy…

Gdy Szkodnik z widocznymi oporami ściągał bluzę, do pokoju zajrzał niewysoki, szpakowaty mężczyzna w eleganckim mundurze. Za nim widać było jeszcze jednego pana w podobnym umundurowaniu oraz dwie młode, ładne panie z neseserami w dłoniach.

– Kapitan Szymkowiak! – przywitał go ochroniarz, nie spuszczając jednak oka ze Szkodnika. – Mamy tu jednego z pana pasażerów.

– Mam nadzieję, że nie miał przy sobie bomby? – spytał z humorem kapitan, uprzejmie kiwając głową pani Wiesławie, która w tej chwili wolałaby zapaść się pod ziemię. Gotowa była przeboleć swoje perfumy, które musiała oddać przy bramce, byle tylko nie okazało się, że jej młodszy syn ma przy sobie kolejne zakazane przedmioty. Miała jednak złe przeczucia, bowiem przezwisko „Szkodnik” było głęboko uzasadnione.

– Na razie znaleźliśmy scyzoryk – rzekł ze śmiechem pracownik ochrony, po czym drgnął nerwowo na widok tego, co ujrzał, gdy Szkodnik wreszcie zdjął bluzę i odłożył ją na bok. – Co to jest?

Chłopiec żałośnie spojrzał na swoje przedramię, owinięte czymś, co wyglądało jak srebrna, dość gruba nitka. Potem, pod nosem, wymamrotał słowa, których nikt nie zrozumiał.

– Czy to jest garota?! – spytał wstrząśnięty kapitan, gdy pracownik lotniska zaczął odwijac dziwną, srebrną nitkę. – Na miłość boską…!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: