Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komandos - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Komandos - ebook

To ja zastrzeliłem bin Ladena!

Poruszająca i realistyczna relacja Roberta O’Neilla, komandosa Navy SEAL, który ma na koncie ponad czterysta akcji, w tym uratowanie Marcusa Luttrella (jedynego żołnierza SEAL ocalałego po afgańskiej operacji „Redwing”), odbicie porwanego przez piratów kapitana Richarda Philipsa czy likwidacja najbardziej poszukiwanego terrorysty świata, Osamy bin Ladena, który zginął z jego ręki.

O’Neill opowiada też o szkoleniu podstawowym oraz trudnych i wyczerpujących treningach, gdy dostał już przydział do najbardziej elitarnego oddziału SEAL. Przez ponad dziesięć lat brał udział w działaniach antyterrorystycznych w okresie, który był najgorętszy pod tym względem w dziejach USA. Nierzadko jego oddział niemal co noc stawał do walki i choć sam O’Neill wyszedł z tego cało, wielu z jego towarzyszy broni nie miało tyle szczęścia.

W Komandosie O’Neill przenosi nas do Iraku i Afganistanu, nie szczędzi czarnego humoru związanego z długotrwałym uwikłaniem w walkę i szczegółowo opisuje działania najskuteczniejszych oddziałów specjalnych. Na koniec zaś pozwala nam poznać z pierwszej ręki szczegóły operacji, w której zastrzelił najsłynniejszego terrorystę świata.

O’Neill przedstawia niezwykłą i zdumiewającą opowieść, przy czym druga jej część dotyczy wydarzeń, które śmiało można nazwać najsłynniejszą współczesną operację militarną […]. Najogólniej mówiąc, dowiadujemy się z niej, jak zachować życie i pozostać przy tym człowiekiem, mając tak wiele do czynienia ze śmiercią, zniszczeniem i walką. -Doug Stanton, autor bestsellerów In Harm’s Way i Horse Soldiers

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-948-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Ostatnie czterdzieści lat dostarczyło mi licznych powodów do wdzięczności wobec wielu osób, włączając w to wsparcie moich wspaniałych rodziców oraz dar, którym są moje córki. Jednak w SEAL Team ±± dowiedziałem się, ile jest warta prawdziwa przyjaźń. Służąc w ±±±±±, dane mi było poznać zaufanie, które w moim odczuciu wykracza poza wszystko, co zdarza się w cywilnym życiu. Gdy ciemną nocą na drugim końcu świata szturmujesz budynek broniony przez terrorystów z AK-47, możesz liczyć tylko na braci z SEAL i nikogo więcej.

Długo biłem się z myślami, czy napisać coś o moich czterystu misjach, które odbyłem w Navy SEAL. Nie chciałem, aby ta książka była o mnie. Gdyby chodziło tylko o to, w ogóle bym się nie zabrał do pisania. Ale czy zdołam odmalować niebywałą wytrwałość moich braci w mundurach? Opisać trafnie, jak to jest być częścią zespołu, który działa niczym jeden organizm? Jak bez końca powtarzane ćwiczenia pozwalają osiągnąć jedność? Wyjaśnić, że jeśli jednemu z nas się coś udaje, to udaje się wszystkim?

Te pytania nie dawały mi spać po nocach.

Gdy komandosi SEAL narażają życie dla kraju, media czasem podejmują temat, czasem nie napomykają o tym ani słowem. A gdy już coś mówią, to często bez sensu i niezgodnie z rzeczywistością. Gdyby temu wierzyć, trzeba by przyjąć, że Seals nigdy nie zwracają zakładników bliskim, nigdy nie uwalniają miast od drani, nigdy nie ratują ludzi za liniami wroga. I nigdy nie zdarzyło im się zastrzelić kogoś, kogo wszyscy przez lata z wytężeniem szukali.

Gdy jednak taki strzał pada, to jakbyśmy oddali go my wszyscy. Ostatecznie zdecydowałem, że napiszę tę książkę, aby przekazać prawdę czytelnikom.

Niektórzy uważają, że SEAL powinno trzymać się w cieniu. Jednak na kurs BUD/S¹ zawiodły mnie między innymi książki, które czytałem o tej niezwykłej formacji. Mam nieskromną nadzieję, że co najmniej kilku młodych mężczyzn (albo i młodych kobiet – tak, z czasem i one tam się znajdą) znajdzie w tej książce źródło motywacji, która doprowadzi ich w końcu pod trójząb SEAL. Pragnąłbym też, aby reszta czytelników doceniła służbę SEAL w różnych miejscach świata. Służbę ludzi, którzy ryzykują życie, aby nasz kraj był bezpieczny.

Opowiadając tę historię, polegałem na mojej pamięci i starałem się jak najwierniej odmalować odwagę, frustrację, jak i rubaszny niekiedy humor, towarzyszące setkom misji. Starałem się odtworzyć z detalami różne dialogi i sytuacje i jeśli coś pomyliłem, to oczywiście wyłącznie moja wina. Z racji tajemnicy służbowej jak i potrzeb ochrony prywatności następujące imiona i nazwiska osób wspomnianych w tej książce są tylko i wyłącznie pseudonimami: Kris, Nicole, Cole Sterling, Jonny Savio, Tracy Longmire, Matthew Parris, Mack, Eric Roth, Cruz, Leo, Ralph, Decker, Adam, Harp i Karen.

1. Basic Underwater Demolition/SEAL – Podstawowy Kurs Podwodnych Działań Niszczących, pierwsze z dwóch szkoleń przygotowujących do służby w Navy SEAL (przyp. red.).Chronologia

10 kwietnia 1976 Robert „Rob” O’Neill rodzi się w Butte w Montanie
------------------ --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
jesień 1988 Rob na polowaniu z ojcem ustrzeliwuje pierwszego jelenia
lato 1995 Rob zaciąga się do US Navy
1.12.1996 Rob kończy BUD/S, najtrudniejsze wojskowe szkolenie świata
lato 1998 Rob dostaje przydział do SEAL Team 2
marzec 2004 Rob dołącza do ±±±±±±±±±±
czerwiec 2005 Rob bierze udział w poszukiwaniach Marcusa Luttrella
styczeń 2006 Rob podczas walk w Iraku po raz pierwszy zabija człowieka
lato 2008 Rob za akcję w Afganistanie zostaje odznaczony pierwszą Srebrną Gwiazdą
kwiecień 2009 Rob bierze udział w zespołowej akcji odbicia kapitana Richarda Phillipsa z rąk somalijskich piratów
maj 2011 Rob zabija najbardziej poszukiwanego terrorystę świata, Osamę bin Ladena
sierpień 2012 Rob z honorami kończy służbę w US Navy, wziąwszy udział w ponad czterystu misjach bojowych, za które otrzymał co najmniej pięćdziesiąt dwa odznaczeniaRozdział 1

Do Navy SEAL wstąpiłem przez dziewczynę. Na pewno nie pierwszy i wątpię, czy ostatni.

Była młodsza ode mnie, brunetka z twarzą supermodelki. Do tego poruszała się tanecznym krokiem i miała wielkie poczucie humoru, czym od razu mnie kupiła. Gdy pierwszy raz próbowałem ją pocałować, zbyt wcześnie zamknąłem oczy i usłyszałem:

– Ej, co ty wyrabiasz?

– Chcę cię pocałować.

– Ale najpierw randka, bez tego nie ma mowy.

– To umówisz się ze mną na jutro?

– Podjedź po mnie o siódmej – powiedziała, po czym sama mnie pocałowała, choć wcale na to nie zasłużyłem, i poszła do domu.

Następnego wieczoru z fasonem zjawiłem się po nią o dziewiętnastej i pojechaliśmy do Taco Bell. Zjadła dużą porcję nachos bellgrande i trzy tacos supreme.

Piękna dziewczyna o idealnej figurze, ale z apetytem drwala. Nic o niej jeszcze nie wiedziałem, ale wydawało mi się, że się w niej zakochałem.

Gdy ukończyłem szkołę średnią w Butte w Montanie (tę samą szkołę, do której chodził mój ojciec, a wcześniej mój dziadek) i wstąpiłem do Montana Tech, naszej miejscowej uczelni, dziewczyna ta wciąż była uczennicą. Studenci z zasady nie umawiają się z dzieciakami w tym wieku, więc trzymałem się od niej z daleka, chociaż nijak nie mogłem jej zapomnieć. Ona wiodła w tym czasie zwykłe życie, dzieląc je między taniec i randki, ja zaś nie mogłem się zdecydować, czego właściwie chcę. Trwało to ileś długich tygodni, aż w końcu, gdy usłyszałem, że spędziła cały dzień w towarzystwie jakiegoś chłopaka z klasy, zebrałem się na odwagę. Strzeliwszy kilka drinków, pomaszerowałem do jej domu, żeby coś może jednak wyjaśnić. No i zrobiłem z siebie idiotę.

Jej ojciec, rosły Włoch o czarnych włosach, bujnym wąsie i kwadratowej szczęce, słynął w okolicy z mało subtelnego podejścia. Miał firmę, która przenosiła domy w jednym kawałku, i bez trudu mógłby przenieść także mnie. Okazał jednak miłosierdzie. Zamiast solidnie mi przyłożyć, co byłoby całkiem na miejscu, złapał mnie tylko z wyczuciem, chociaż chwyt miał stalowy, i wyprowadził za drzwi.

Jego nietypowe zachowanie spowodowało, że doznałem czegoś w rodzaju „wyjścia z ciała”. Gdy w końcu posłał mnie w noc ze swojej werandy, byłem tam obecny bardziej jako obserwator zdarzenia niż jego uczestnik. No i skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się samemu sobie. Nie wyglądało to ciekawie. Zrozumiałem, że jeśli dalej będę się tak zachowywał, tylko pogorszę sprawę i w końcu dołączę do miejscowych chłopaków, którzy łażą z kwaśną miną po mieście, bez końca wspominając „stare dobre czasy”.

I wiedziałem już, że muszę coś z tym zrobić.

Doświadczenie – z racji wieku ograniczone – podsuwało mi tylko jeden sposób na wydostanie się z Butte: wstąpienie do wojska. Wcześniej nigdy o tym nie myślałem, ale decyzję podjąłem praktycznie od razu. Nie wiem, czy to był przypadek, przeznaczenie czy coś innego, ale wypaliło z grubej rury.

Dzieciństwo przepędziłem na „wolnym wybiegu”. W sobotę rano znikałem z domu zaraz po śniadaniu i wracałem, gdy paliły się już lampy uliczne. Biegałem po okolicy z moją bandą, napadając z plastikowymi pistoletami na inne bandy dzieciaków. Byliśmy jak ninja: skakaliśmy po dachach i robiliśmy mnóstwo ryzykownych rzeczy, na które nigdy nie pozwoliłbym własnym dzieciom. Wszyscy oglądaliśmy Rambo w kinie Butte Plaza Mall. To było coś. Każdy z nas chciał zostać takim twardzielem i walczyć ze złem z M60 pod pachą. Tyle że była to kompletna fantazja, niczym nieróżniąca się od wirtualnej rzeczywistości coraz bardziej dopracowanych gier wideo, które pochłaniały resztę naszej uwagi. Wojsko jako takie nigdy bliżej mnie nie interesowało, bo i czemu by miało? Nie zamierzałem przecież zostać żołnierzem. Chciałem tylko ganiać w kamuflażu i bawić się z kumplami w strzelanego.

Na pierwszy rzut oka Butte nie było najlepszym miejscem na dorastanie. Miasto rozkwitło w okresie I wojny światowej, bo każdy wystrzelony wówczas pocisk składał się głównie z miedzi. A sporą część tej miedzi wydobyto właśnie w Butte. Liczba mieszkańców osiągnęła w 1920 roku aż 100 tysięcy, lecz do moich czasów skurczyła się do jednej trzeciej tej liczby. Dzielnice mieszkalne przeplatały się z kopalniami, a całkiem niedaleko, na płaskowyżu, znajdowała się największa z nich – odkrywkowa, która pozostawiła po sobie szeroką na milę i głęboką na jedną trzecią mili monstrualną jamę. Pomiędzy 1955 rokiem, gdy zaczęło się tam wydobycie, a zamknięciem kopalni w 1982 roku wywieziono stamtąd miliony ton rudy i skał, a gdy w końcu wyłączono pompy systemu odwadniającego, zadana ziemi rana zaczęła się z wolna zamieniać w jezioro. Niestety, w napływającej do wykopu wodzie było tyle toksycznych związków, że żadna gęś, która pechowo na niej przysiadła, nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Ostatecznie zbiornik Berkeley Pit uznano za największe zlewisko odpadów przemysłowych w całym kraju.

Ja jednak interesowałem się wtedy innymi sprawami. Takimi chociażby, jak koszykówka czy sarny i jelenie żyjące na zboczach Gór Skalistych, które piętrzyły się nad miasteczkiem niczym zamarznięta fala tsunami.

Mój ojciec, syn górnika, był maklerem giełdowym, matka zaś nauczycielką matematyki (miałem z nią lekcje trzy razy: w siódmej i ósmej klasie podstawówki, a potem jeszcze w liceum). Gdy miałem sześć czy siedem lat, rodzice się rozwiedli, więc to, że mieszkają osobno, wydawało mi się zupełnie naturalne. Nie pamiętam czasów, gdy byli razem. Ojciec zawsze znajdował dla mnie chwilę, gdy go potrzebowałem, ale i tak spotykaliśmy się zwykle w co drugi weekend. Całkiem mi to odpowiadało, podobnie zresztą jak mojemu rodzeństwu. Wszyscy nasi przyjaciele mieszkali niedaleko domu mamy i uwielbialiśmy spędzać wspólnie czas. Jako wojownicy ninja czy też kopiąc puszki lub skacząc po dachach. Tylko Kris, moja starsza siostra, nie paliła się do tych rozrywek. Inaczej było z Kelley, moją młodszą o trzy lata siostrą, którą udało mi się do tego wciągnąć. Bardzo chciała nam dorównać, skakała więc z nami. Obecnie natarłbym synowi uszu za takie pomysły, ale wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jakie to ryzyko. Zabawa była ważniejsza. A Kelley została moją przyjaciółką na długie lata. Dała się nawet namówić na partnerowanie mi podczas kościelnych meczów dwuosobowych drużyn. Była świetnym skrzydłowym i przez całą szkołę przodowała w lekkoatletyce.

Dla odmiany mój starszy brat, Tom, był w czasach szkolnych wręcz beznadziejny. Potem nagle coś w nim zaskoczyło i zrobił się z niego świetny gość. A może po prostu przestał być tylko tak irytujący. Dość, że dzięki jakiejś magii przybyło mu poczucia humoru i do dziś nie znam nikogo bardziej zabawnego niż on. Nauczył się grać na gitarze, jego pierwszy zespół nazywał się The Fake ID’s. Wciąż gra i ma nawet poranną audycję w miejscowej stacji radiowej.

W moim odczuciu Kris miała spośród nas wszystkich najrówniej pod kopułą, choć mama pewnie by się z tym nie zgodziła. Może były zbyt podobne do siebie, bo czasem potężnie między nimi iskrzyło. Mnie Kris zawsze traktowała tolerancyjnie, spokojnie nawiązywaliśmy kontakt i zawsze było się z czego pośmiać. Świetnie się uczyła, regularnie dostawała najwyższe oceny i ogólnie była spokojna. Chyba że stawiała mnie do pionu, co zdarzało się do połowy mojej podstawówki. A może trochę dłużej…

Mama i tata za mego dzieciństwa byli wobec siebie serdeczni i żyli w zgodzie, a przynajmniej dbali o to, aby wszystko inne, cokolwiek jeszcze mogło dziać się między nimi, nigdy nie działo się na oczach dzieci. Rozwód dobrze im zrobił. Mama pracowała w podstawówce, zaraz obok liceum, toteż łatwo było jej nas odprowadzać. Rola matki bardzo jej pasowała, choć co drugi weekend wypuszczała się na szalone eskapady po mieście z dwoma przyjaciółkami, Lynn i Sue. Pamiętam, jak siadywały razem przy kuchennym stole, popijały daiquiri i wspominały, co zaszło ostatniego sobotniego wieczoru. Dla mnie były to często zbyt pikantne opowieści, a sporo z nich do mnie dobiegało, bo pokój miałem tuż przy kuchni. Zwykle więc po cichu zmywałem się wtedy z domu. Taka sytuacja…

Uwielbiałem za to spotkania z ojcem w pozostałe weekendy. Z charakteru był kawalerem. Wtedy jakoś to do nas nie docierało, chociaż powinno, skoro pierwszym naszym przystankiem w piątek był zawsze sklep spożywczy, Buttrey. Nie dało się inaczej, ponieważ tata nie miał w domu nic do jedzenia! Sam zwykle stołował się na mieście. Obchodziliśmy więc cały sklep i pakowaliśmy do kosza, co tylko wpadło nam w oko. Przede wszystkim „śmieciowe” jedzenie, ale także materiał na „słynne śniadanie” taty, którego głównym składnikiem była doskonała według mnie jajecznica. Robił ją z serem, majonezem, masłem, bazylią i jakimiś jeszcze sekretnymi ingrediencjami. Raz zdarzyło się, że zapomnieliśmy o mleku, i wykorzystał do jajecznicy zabielacz amaretto. To nie był dobry pomysł, nie próbujcie tego! Kończyliśmy taki weekend u dziadka Toma i babci Audrey, która była mistrzem kuchni. Potrafiła ugotować wszystko. I tam nauczyłem się jeść purée ziemniaczane z gęstym sosem.

Gdy zacząłem dorastać, między ojcem a mną wytworzyła się dość typowa przyjacielska relacja. Zaczęło się, gdy mama zdecydowała, że przenosimy się na przedmieścia, niedaleko od Berkeley Pit, gdzie nikogo nie znałem. Z początku szukałem kogoś, kto zastąpiłby moją bandę ninja, potem jednak trafiłem na wideo Michaela Jordana, to pierwsze, Come Fly with Me. Z miejsca mnie urzekło. Zaczyna się od tego, jak Jordan rzuca do kosza całkiem sam, w pustej sali, komentując zza kadru: „Nigdy nie przestanę nad tym pracować. Z każdym dniem muszę być lepszy”. A potem była oczywiście długa seria ujęć butów Air Jordan, które niosły go między obrońcami tak łatwo, jakby nie podlegały grawitacji.

To mnie ruszyło i zainspirowało. Nie byłem szczególnie wysoki, przystojny, wysportowany ani bystry, ale cechował mnie szczególny upór. Moim ulubionym przedmiotem był angielski, a ulubioną lekturą Stary człowiek i morze. Lubiłem tego starego rybaka Santiago za to, jak podszedł do zmagań z wielką rybą. Ręce miał poranione linką, był tak głodny, że jadł surowe okrawki, nie spał i dostawał skurczów od siedzenia w małej łodzi, ale prędzej by umarł, niż zrezygnował. Taka postawa do mnie przemawiała.

W Butte nie było ani jednego wielkiego marlina, z którym mógłbym się zmierzyć, ale mogłem spróbować stać się kimś takim jak Mike. Obok mojego nowego domu była szkoła, Greeley Elementary, a przy niej boisko do koszykówki. Poprosiłem więc mamę, żeby kupiła mi piłkę, i zrobiła to. Chodziłem tam całkiem sam codziennie na kilka godzin i liczyłem, ile razy z rzędu uda mi się trafić do kosza. Ćwiczyłem rzuty z wyskoku, uniki na lewo i prawo. Tata, który miał wtedy koło czterdziestki, grywał kiedyś na University of Montana i gdy się dowiedział, co robię, spytał, czy mam zamiar zacząć grać.

I tak trafiliśmy do klubu na przedmieściu Butte. Nadal ćwiczyłem sam na szkolnym boisku, po czym ojciec zabierał mnie do klubu. W ten sposób spędzałem z piłką cztery godziny dziennie, siedem dni w tygodniu. W trakcie roku szkolnego ćwiczyłem z moją drużyną, a po szkole tata udzielał mi indywidualnych lekcji. Brał mnie spod szkoły do siebie i szliśmy na tylne podwórze, gdzie spędzaliśmy dwie do trzech godzin. Robiliśmy wszystko jeden na jednego, ze zwodami i przejściami włącznie. Próbował nauczyć mnie wszystkich sposobów i sztuczek, które kiedyś sam poznał.

Gdy byliśmy już zmęczeni, ojciec mawiał: „Nie wyjdziemy, póki jeden z nas nie rzuci dwadzieścia razy z rzędu”. Rzucałem do pierwszego pudła i wtedy była jego kolej. Za pierwszym razem trwało ze dwadzieścia minut, zanim komuś z nas się udało. Potem poszliśmy w nagrodę na steki. Następnego dnia tata powiedział, że dwadzieścia celnych rzutów wystarczy na zakończenie treningu, ale jeśli mają być steki, trzeba dwudziestu pięciu. Potem zrobiło się z tego trzydzieści, trzydzieści pięć, czterdzieści. Ostatecznie obiad nabrał wartości siedemdziesięciu rzutów i niemal zawsze udawało mi się go wygrać. Wydaje mi się, że rekordem taty było 90, a moim – 105. Naprawdę sporo tego ćwiczyliśmy.

Gdy miałem dwanaście lat, ojciec rozwiódł się po raz drugi i mój stryjek Jack, brat taty, przekonał go do weekendowych polowań, żeby oderwać go od rozpamiętywania nieudanych małżeństw. Od początku było oczywiste, że też wezmę w tym udział. Jechaliśmy w góry nissanem Jacka. Z początku nie bardzo wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Równiny w tamtej okolicy pełne były szybkiej zwierzyny w rodzaju antylop, których żadne inne stworzenie w całej Ameryce Północnej nie jest w stanie prześcignąć. Ludzie w półciężarówkach i samochodach z napędem na cztery koła próbowali je ścigać, strzelając bez ładu i składu na wszystkie strony. Gdybym trafił na coś takiego dzisiaj, z doświadczeniem nabytym w SEAL, uznałbym całą zabawę za nad wyraz niebezpieczną. Wtedy jednak to nas bawiło i w końcu doszliśmy do tego, co i jak. Wchodziliśmy pieszo tam, gdzie nie można było już dojechać, aby czekać na wracającą przed świtem zwierzynę. Należało tylko zająć stanowisko pod wiatr i pozwolić, żeby coś na ciebie wyszło. I wtedy działać z zaskoczenia. Miejscowa fauna przywykła do pościgów, ale nie do zasadzek.

Moją pierwszą zdobyczą był mulak czarnoogonowy, duży jeleń. Pamiętam, jak najpierw jechaliśmy w ciemności trudnymi gruntowymi drogami, starając się dostać jak najwyżej, a potem jeszcze wspinaliśmy się tuż przed wschodem słońca. Po jakiejś godzinie dotarliśmy na szczyt, za którym była zalana żółtym blaskiem kotlina. Tam mieliśmy nadzieję trafić na jelenia, ale żadnego nie spotkaliśmy. Zostaliśmy trochę w okolicy, aż rozczarowanie osłabło. Była późna jesień, chłodna już, ale bez przesady. Tu i ówdzie widać było spłachetki śniegu. Podobało mi się tam i pomyślałem, że fajnie jest siedzieć z tatą w tym miłym zakątku, który zupełnie jakby na nas czekał.

W końcu zgłodnieliśmy. Gdy schodziliśmy, żeby coś zjeść, spomiędzy drzew jakieś sto jardów po prawej wypadły łania i jeleń. Odgłos naszych kroków musiał wydać im się dziwnie obcy, bo zamarły na środku przecinki. Tata szedł przede mną i był dokładnie na linii ognia, ale z miejsca padł na ziemię i rzucił mi tylko: „Bierz je!”. Szczęśliwie nie zastanawiałem się długo. Wiedziałem, że jeśli zaraz nie strzelę, zdołają uciec. Zadziałała adrenalina. Nie ruszając się ani o krok, uniosłem mojego winchestera magnum .300 do ramienia i ledwie ujrzałem w lunecie sylwetkę zwierzęcia, zaraz ściągnąłem spust. Ojciec uczył mnie, aby celować w pierś, tuż za mostkiem. To pozwalało trafić w płuca i zabić na miejscu. Teraz trafiłem trochę za wysoko, ale strzał i tak był udany. Pocisk przerwał jeleniowi kręgosłup i to wystarczyło, aby upadł tam, gdzie stał. Podeszliśmy ostrożnie. Ten wielki jeleń potrafi udawać martwego i lepiej było nie ryzykować, że zerwie się nagle i stratuje człowieka. Trąciłem go nogą. Ciało zadrżało, ale tylko tyle. Podszedłem bliżej głowy i spojrzałem w wielkie oko, unosząc przy tym broń. Taką samą, jakiej używałem potem w SEAL jako snajper. Zwierzę było bezdyskusyjnie martwe.

Cała sytuacja była dla mnie dość surrealistyczna. Jeleń wyglądał praktycznie tak samo jak jeszcze chwilę temu – miał pięknie ubarwioną sierść i majestatyczne poroże – ale był już martwy i to ja go zabiłem. Zrobiło mi się go żal. Wspaniałe stworzenie, którego życiu położyłem kres. Ale byłem tuż dumny z siebie. Ostatecznie urodziłem się w Montanie. Tam zawsze strzelało się do zwierzyny. Wszyscy to robili i teraz stałem się jednym z nich.

Z upływem sezonu łowieckiego moje skrupuły słabły, aż w końcu zniknęły. Jakiś czas później każdy poniedziałek zaczynał się w szkole od porównywania wyników łowieckich. „Taki to a taki dostał jelenia”. Prawdziwą zdobyczą był samiec wapiti. Ciągle słyszało się, że czyjś stryj albo ojciec dopadł takiego za „sześć punktów” (u nas liczyło się inaczej niż na Zachodzie: każdą tykę osobno, więc taki „sześciopunktowy” dawał w sumie dwanaście punktów). To wielkie, szybkie i trudne do wytropienia stworzenie. Wyrasta do pięciu stóp w kłębie i może ważyć blisko pół tony. Nikt z nas nie był na tyle dobry, aby pochwalić się podobnym trofeum, wielu nigdy nawet nie widziało wapiti.

Gdy więc zdarzyło mi się spotkać i upolować takiego jeszcze przed osiemnastką, czułem jedynie dumę.

Jesienią 1994 roku, gdy skończyłem osiemnaście lat, tata przedstawił mnie pierwszemu gościowi z Navy SEAL, którego spotkałem w życiu. Miał na imię Jim i od pierwszej chwili zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nie był wcale tak silnie zbudowany, jak oczekiwałem (wielu to regularnie zaskakuje), ale wyraźnie był w świetnej kondycji. Krótko ostrzyżony, z wojskową postawą, ale przede wszystkim bardzo spokojny i pewny siebie. To dostrzegłem w pierwszej kolejności. W drugiej zauważyłem, że zawsze zapina pasy w samochodzie. Mógł być nieustraszonym komandosem, ale ani przez chwilę nie zapominał o bezpieczeństwie. Nigdy wcześniej nie był w Montanie, ale ciekawiło go, jak się poluje w tych górach, czy naprawdę jest tu tak trudno. Zadziałał w stylu SEAL, czyli wyprawił się na trzy dni w głuszę, ale nie zobaczył nawet podogonia. Gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałem mu, że to się robi inaczej i że znam jedno dobre stanowisko.

To nie była długa wspinaczka, ledwie mila, którą normalnie pokonywałem w ciemności krok za krokiem, robiąc przerwy dla zaczerpnięcia oddechu. Pod wierzchołkiem miałem wrażenie, że nie wciągam już powietrza, lecz papier ścierny, ale cały czas pamiętałem, kto idzie za mną. „Nie bądź cipa”, powtarzałem sobie. „Nie czas na przerwy”.

On zaś praktycznie deptał mi po piętach.

Gdy doszliśmy na miejsce, zobaczyliśmy całe stado, jakieś czterdzieści sztuk dokładnie tam, gdzie miały być. Nie ustrzeliliśmy niczego, ale gdy byliśmy już na dole, Jim powiedział:

– Zastanów się nad wstąpieniem do SEAL. Widziałem, jak wspinałeś się w ciemności i to było to.

Oczywiście rozparła mnie duma, ale nie potraktowałem jego sugestii poważnie.

Zmieniło się to, dopiero gdy ojciec mojej byłej dziewczyny wystawił mnie za próg swego domu.

Przez całe lato po skończeniu szkoły dwanaście godzin dziennie, cztery dni w tygodniu, zgarniałem pokruszoną skałę na wielki przenośnik taśmowy w kopalni miedzi. Robiłem to w niemal zupełnej ciemności, którą rozjaśniały tylko dwie lampki na moim kasku. Uważałem, że dzięki temu wzmocnię raczej skromną muskulaturę górnej części ciała, i miałem rację. Nie przewidziałem tylko, ile pyłu przyjdzie mi przy tym wdychać i jak trudno będzie zapomnieć o losie tych wszystkich górników, którzy pośliznęli się przy tej robocie i porwani przez taśmę zmienili się w krwawą pulpę. Gdy zacząłem potem pracować jako dostawca pizzy, czułem się jak na wakacjach.

Przez jakiś czas biłem się z myślami, czy nie podjąć studiów, mimo że nie musiałbym wyjechać daleko od domu. University of Montana mieści się w Missouli, niecałe dwie godziny jazdy autostradą. Ostatecznie jednak się nie zdecydowałem. Może zabrakło mi odwagi. Byłem tylko małomiasteczkowym chłopakiem z Montany i wielki świat mnie przerażał, podobnie jak tamten przenośnik taśmowy w kopalni. Bezpiecznym alternatywnym wyborem wydawał się Montana Tech, który dawał mi też możliwość dalszego grania w koszykówkę. W szkole miałem na tym polu całkiem dobre wyniki, ale przy wzroście 185 centymetrów nie mogłem już liczyć na łatwe sukcesy. Uznałem jednak, że skompensuję to ciężką pracą, i w sumie się udało. To był dla mnie świetny czas i byłem w idealnej formie. Fizycznie, bo poza tym… Wspomniałem już chyba o pewnej dziewczynie.

Teraz wiem, że nie chodziło tylko o to. Czułem się wypalony, i to nie tyle graniem, ile trybem życia. Nauka, trening, trening, nauka i tak w kółko. Być może nawet by do mnie nie dotarło, w jaką pułapkę się zapędziłem, gdyby nie ta sprawa z dziewczyną. Nie mogłem o niej zapomnieć, a przecież w tak małym mieście co rusz bym gdzieś na nią wpadał. Nie chciałem też zostać stałym klientem w barze Maloney’s. Rozumiałem, że picie, aby zapomnieć, to żadne rozwiązanie. Musiałem coś z tym zrobić.

W pierwszej chwili pomyślałem o Benie i Jimie, dwóch nieco starszych gościach, których znałem od zawsze. Zaciągnęli się do Marines, kiedy byłem jeszcze w liceum, i razem pojechali na szkolenie. Gdy dostawali urlopy do domu, prezentowali się niczym superbohaterowie w lśniących butach i spodniach z takimi kantami, że ser dałoby się nimi kroić. Byli szalenie pewni siebie i pamiętam, jak mi przeszło przez myśl: Tym to nikt w mieście nie podskoczy.

Chciałem być taki jak oni.

W ogóle nie myślałem, że może to także oznaczać udział w walce. To, że można wtedy zginąć, kompletnie mi umykało. Widywałem absolwentów w mundurach, którzy przychodzili pożegnać się z wykładowcami przed wyruszeniem na operację „Pustynna Burza”. Jako dzieciak wyobrażałem sobie, że będzie to wojna tak krwawa jak w Wietnamie i że wszyscy oni zginą. Potem widziałem ten konflikt w CNN i wyglądało na to, że była to bułka z masłem. Poza tym, gdy się zastanawiałem nad służbą, nie prowadziliśmy akurat żadnej wojny, nic się też nie szykowało. Myślałem, że fajnie będzie pochodzić trochę w mundurze i nauczyć się tych wszystkich marszowych piosenek.

Poza tym zniknąłbym tylko na kilka lat i potem mógłbym znowu zaglądać do tego samego baru i opowiadać cywilom anegdoty z frontu.

I tak pewnego dnia w kwietniu 1995 roku poszedłem do biura werbunkowego Piechoty Morskiej, ale nikogo tam akurat nie zastałem. Przypomniałem sobie jednak, jak moi przyjaciele z Piechoty Morskiej żartowali sobie, że „Korpus Marines to obecnie element Departamentu Marynarki Wojennej. Element męski”. Skierowałem się więc z kolei do biura US Navy w nadziei, że może tam usłyszę, gdzie podziewa się nieobecny oficer werbunkowy Marines.

Gość, którego tam spotkałem, nie powalał wyglądem, ale był bardzo bystry. Gdybym spotkał go kilka lat później, dobrze bym wiedział dlaczego. Miał mundur w kolorze khaki i kotwice na wyłogach kołnierza. Był bosmanem, czyli jednym z tych, dzięki którym Marynarka Wojenna w ogóle istnieje. Są to ludzie inteligentni, lojalni i doświadczeni, chociaż w razie potrzeby potrafią być też ostrzy. Ten miał swoją normę rekrutów do wyrobienia, co nie było łatwe w naszym miasteczku. Zwłaszcza że miał lokal tuż obok punktu werbunkowego Piechoty Morskiej.

Na początek spojrzał na mnie sceptycznie.

– Dlaczego chcesz zostać marine?

– Ponieważ Korpus Marines ma najlepszych snajperów na świecie – odparłem. – A ja chcę być snajperem, bo wyrosłem na polowaniach.

Pokiwał głową.

– To nie musisz szukać dalej – powiedział. – W Marynarce Wojennej też mamy snajperów. Musisz tylko trafić do oddziału Navy SEAL.

Wtedy jeszcze nie umiałem nawet pływać, ale pomyślałem: Dlaczego zawodowy werbownik miałby mnie traktować jak naiwniaka? Dlaczego miałby mnie okłamywać?

I faktycznie: w żadnym razie nie kłamał. To było raczej wielkie niedopowiedzenie. Ktoś taki jak ja, z takiego zadupia, miał podobne szanse dostać się do SEAL, jak ten rekruter awansować na admirała. Niemniej, wręcz buchając ignorancją, podpisałem się, gdzie należało. To był zaciąg odroczony, co znaczyło, że miałem się stawić na kursie rekruckim dopiero za sześć miesięcy.

I dobrze, że tak się stało. Chociażby w sprawie pływania. Potrafiłem utrzymać się na wodzie, ale tak naprawdę nie pływałem. Nigdy nie ćwiczyłem podciągnięć. W broszurce, którą dostałem z innymi rekruckimi papierami, wyczytałem, że do SEAL może zostać przyjęty tylko ktoś, kto co najmniej osiem razy podciągnie się na drążku. Wcześniej zaś musi przepłynąć pięćset jardów, zrobić czterdzieści dwie pompki i pięćdziesiąt przysiadów. A jeszcze wcześniej się biega.

Wtedy właśnie postanowiłem dać spokój machaniu łopatą i na serio zająć się przygotowaniami do testu kwalifikacyjnego.

W kopalni pracowałem od miesiąca i w zasadzie powinny być już jakieś tego efekty. Jak duże? Pełen zapału pobiegłem do parku niedaleko domu, gdzie stały zardzewiałe przyrządy gimnastyczne. Chciałem sprawdzić, ile razy dam radę się podciągnąć ponad te wymagane osiem. Podskoczyłem, złapałem drążek i już. Raz!

Przyciąganie ziemskie zaraz sprawiło, że zawisłem na rękach i omal się nie puściłem. Spróbowałem nakazać bicepsom, aby ponownie mnie podciągnęły. Pieprz się! – odpowiedziały bicepsy.

Usłyszałem to tak wyraźnie, jakby wykrzyczały mi to prosto w twarz. Boże, ale to trudne, pomyślałem. Muszę nad tym popracować.

Niemniej optymizm jeszcze mnie nie opuścił. Jeszcze. Potem poszedłem na pływalnię do koledżu. Szczęśliwie wciąż miałem legitymację. Pomyślałem, że zacznę od tysiąca metrów, czyli czterdziestu długości basenu. Pod koniec drugiej długości bolały mnie ramiona, a nogi były bliskie złapania kurczu. Ledwie zdołałem wyleźć z wody.

Owszem, to było wręcz żałosne, ale nie czułem się pokonany. Podjąłem walkę i toczyłem ją codziennie. Któregoś razu miałem szczęście spotkać na basenie szkolnego przyjaciela, który od czterech lat szykował się do pływania na University of Notre Dame. Gdy zobaczył, jak miotam się w wodzie, spytał mnie, co tu właściwie robię.

– Właśnie zapisałem się do marynarki – odparłem. – Mam iść na kurs rekrucki SEAL. Wiesz, tam przepływają milę dziennie.

Spojrzał na mnie i pokręcił głową.

– Facet, nie masz pojęcia, w co się ładujesz. Na tysiąc procent nie dasz rady. Wracaj do basenu.

Pokazał mi podstawy technik pływackich, a ja próbowałem je opanować. Ojczym zamontował dla mnie drążek w piwnicy. Schodziłem tam, puszczałem na cały regulator obie części Use Your Illusion Guns N’ Roses i ćwiczyłem.

Dopiero później dotarło do mnie, jak bardzo ten tytuł pasował do mojej sytuacji. Karmiłem się wtedy złudzeniem, że zostanę sealem, i to mnie motywowało.

Pomagało mi też to, że zawsze byłem dobry w bieganiu. Ustaliłem sobie trasę, z domu do odległych o milę świateł na skrzyżowaniu. Po drodze mijałem dom najlepszego przyjaciela i dom kuzynostwa. Moim celem było pokonać ten dystans w mniej niż sześć minut. Przy światłach dawałem sobie trzydzieści sekund na głębokie oddechy i biegłem z powrotem.

Każdego ranka, siedem dni w tygodniu, zrywałem się i szedłem na kilka godzin pływania. Potem wracałem, jadłem śniadanie i schodziłem do piwnicy. Potem pobiegać. Przez sześć miesięcy zajmowałem się tylko tym. Oraz nocnym rozwożeniem pizzy.

I naprawdę dobrze się bawiłem, z każdym dniem nabierając formy.

W niedzielę 28 stycznia 1996 roku zjawiłem się w centrum werbunkowym w Butte, aby oficjalnie się zaciągnąć. I wtedy pojawił się pewien problem.

Odkąd podpisałem papiery, minęło już trochę czasu i zapomniałem, że przytłoczony mnogością rubryczek przyznałem się US Navy, że próbowałem marihuany. Po prawdzie tylko kilka razy i niezbyt mi się to spodobało, ale potraktowano mnie jak grzesznika, który musi odpokutować za swoje winy. Gdyby jakiś dziewiętnastolatek spytał mnie dziś o radę, powiedziałbym mu: „Wyluzuj, to było już ponad rok temu i nie ma się czym przejmować. Nic im nie mów, oszczędzisz sobie dzięki temu wysłuchiwania mnóstwa różnych nonsensów. Nasikaj do pojemniczka, podpisz te pieprzone dokumenty i ruszaj na spotkanie przygody”.

Mnie jednak nikt wcześniej nie dał takiej rady, musiałem więc odbyć długą i przykrą rozmowę z kimś, kto przedstawił się jako komandor, i obiecać, że prędzej wyrwę sobie wątrobę i zjem ją na surowo, nim spróbuję ponownie tego diabelskiego zielska. Jestem pewien, że mój rozmówca miał ciekawsze rzeczy do roboty i wolałby nie marnować czasu na pogaduchy z jakimś wyrostkiem. Na przykład wolałby sobie spokojnie zapalić jointa. Musiał jednak odbębnić swoje, a gdy już to zrobił, otrzymałem zgodę na zaciągnięcie się do Marynarki Wojennej.

Wciąż mam przed oczami tę chwilę, gdy przysięgałem uroczyście bronić kraju przed wrogami, tak zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Miałem na sobie czerwony T-shirt, co zaiste osobliwie pasowało do tak oficjalnego wydarzenia.

Z jakiegoś powodu marynarka załatwiła mi pokój w pobliskim hotelu. Dopiero następnego dnia rano mieli mnie odwieźć na lotnisko. Może chcieli mieć na mnie oko na wypadek, gdybym jednak stchórzył. Pierwszy raz znalazłem się wtedy w pokoju hotelowym. Siedząc samotnie w małym i ciemnym pomieszczeniu, z torbą rzuconą na łóżko, uznałem, że to bez sensu. Dlaczego mam nocować w tej klitce, gdy mogę w domu?

Tak więc wieczorem obejrzałem jeszcze z rodziną i przyjaciółmi, jak Steelers przegrali z Cowboys trzydziesty finał Super Bowl. Rano cała załoga odprowadziła mnie na Bert Mooney Airport. Z ulgą zauważyłem wśród pasażerów tego samego lotu znajomego, Tracy’ego Longmire’a. Grał w futbol w tym samym miejscu, gdzie ja w koszykówkę, przy czym była z niego tak zdolna bestia, że z równym powodzeniem sprawdzał się w ataku, jak w obronie. Wyglądał też niecodziennie: rosły, łysy, z ostrym spojrzeniem i niepokojącym wyrazem twarzy. W rzeczywistości był jednak bardzo przyjaznym gościem. Jego spokojne towarzystwo przydało mi wtedy pewności siebie. Chociaż był tylko dwa lata starszy ode mnie, wydał mi się o niebo mądrzejszy i bardziej doświadczony, skoro potrafił tak na mnie podziałać. Nie szczędził mi też dobrych rad. Całkiem jakby kiedyś już tam był i poznał sprawę od środka. Bardzo się ucieszyłem, że go spotkałem. Gdy szliśmy razem do samolotu, obejrzałem się na moją rodzinę. Nic nie powiedzieli, patrzyli tylko, jak się oddalam. Dopiero mój brat Tom w pewnym momencie krzyknął za mną: „Powodzenia, Rob!”. Wiedziałem, co ma na myśli. Życzył mi, abym się wyrwał z tego miasteczka i znalazł własną drogę w szerokim świecie.

Nikt z nas nie mógł sobie wówczas wyobrazić, nikt z nas nie podejrzewał, że piętnaście lat później przyjdzie mi się zmierzyć z szaleńcem, najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie, i że stanie się to na drugim piętrze tajnej kryjówki w kraju, o którym wówczas, na lotnisku w Butte, nawet nie słyszałem. I że potem ludzie w Nowym Jorku i Waszyngtonie będą tańczyć z radości na ulicach.

Powodzenia, Rob. Życzenie się spełniło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: