Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekarz z powołania? Przygody Feliksa w krainie medyków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lekarz z powołania? Przygody Feliksa w krainie medyków - ebook

Zostać lekarzem!
Tysiące młodych ludzi marzy o tym, aby dostać się na studia medyczne, ukończyć je w terminie i z powodzeniem wykonywać wybrany zawód. Jednak tuż po maturze mało kto myśli o tym, co czeka go na uczelni, potem w przychodniach, szpitalach, klinikach uniwersyteckich, z czasem – w praktykach lekarskich.
Feliks (łac. szczęściarz), bohater książki, po ukończeniu studiów mozolnie przedziera się w Polsce i za granicą przez świat medycyny, nazywany często „basenem pełnym rekinów”. Poznaje go od podszewki w przeróżnych okolicznościach i spotyka w nim przeróżnych ludzi.
Jacy są to ludzie? Jakimi motywami, sugestiami kierowali się, wybierając właśnie ten kierunek studiów i ten zawód? Jak znieśli pierwsze zderzenia z twardą rzeczywistością? Jak radzą sobie z rygorami walki o czyjeś zdrowie, życie? Walki nie zawsze zwycięskiej. Z jakimi problemami borykają się na co dzień w środowisku, które najczęściej komentowane i oceniane jest z pozycji pacjenta? W środowisku, wobec którego chyba nikt nie pozostaje obojętny i ma o nim swoje zdanie. 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-944-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Feliks czyni wszystko, by wraz z innymi kandydatami dostać się do krainy medyków

Autobus z Włocławka do Konina telepał się jak zwykle powoli i mozolnie drogami usianymi dziurami i poprzecinanymi koleinami, pozostawiając za sobą kurzawę z suchych liści i ulicznego pyłu. Przystawał w każdym, nawet najmniejszym miasteczku: Brześć Kujawski, Radziejów, Izbica Kujawska, Osięciny… Wszystkie te ospałe miasteczka wyglądały prawie tak samo – takie same zaniedbane domki, takie same budki z piwem otoczone gronami mężczyzn niemających co zrobić z nadmiarem czasu. Stali tak jeden obok drugiego, latem w przybrudzonych, często dziurawych podkoszulkach, jesienią i wiosną w przydługich nieforemnych swetrach w różnych odcieniach szarości. Ich znudzone spojrzenia przesuwały się wzdłuż autobusu i lustrowały wysiadających pasażerów. Od czasu do czasu pojawiała się w ich okolicy jakaś kobieta, złorzecząca i ciągnąca swojego piwożłopa do domu, żeby nie przepił do końca ich wspólnych pieniędzy. Zimą ci piwosze zabijali chyba czas, gnuśniejąc w domu przy piecach lub w miejscowych gospodach, gdyż budki z piwem były zamknięte. Takie same smętne rynki, takie same powleczone patyną pomniki nie wiadomo kogo i kościoły z plebaniami stojące samotnie na wzgórzach.

Feliks znał tę drogę od 1967 roku prawie na pamięć. Przemierzał ją przez sześć lat kilka razy w roku, jadąc do Poznania na studia medyczne. Tym razem wraz ze starszym bratem udawał się do Konina, gdzie miał przez następne trzy lata odrobić stypendium zafundowane przez tamtejszy szpital, a może nawet zostać tam na stałe.

Brat chętnie i bez utyskiwania pojechał z nim, by pomóc mu przewieźć kołdrę, poduszkę, pościel i zwinięty dywanik – pierwsze wyposażenie małego służbowego pokoju w przyszpitalnym bloku. Miał coś w rodzaju długu wdzięczności za to, że Feliks właśnie u niego postawił swoją pierwszą trafną diagnozę i do tego na odległość. Kilka tygodni po weselu, na które brat był zaproszony, zaczęły się u niego problemy z przewodem pokarmowym, był dziwnie zmęczony i chudł w oczach. Skarżył się na ciągłe uczucie nieczystości i świąd w okolicy odbytu połączone z wilgotnymi odchodami, które, jak pisał, spływają mu po udach.

– Przykra sprawa, bracie, podłapałeś tasiemca. Zgłoś się do Instytutu Medycyny Morskiej, tam ci poradzą, co dalej – zalecił Feliks.

Brat nabawił się tasiemca, zjadając w czasie wesela tatara z mięsa pochodzącego z nielegalnego uboju. Kilka dni po wszczętym w instytucie leczeniu piękny okaz tasiemca ujrzał światło dzienne, by spocząć na jakiś czas w słoiku z formaliną.

Brat, o rok starszy i pół głowy wyższy, od lat nie interesował się właściwie niczym innym poza kulturystyką. Chciał koniecznie wyglądać jak popularny wówczas kulturysta i aktor Steve Reeves. Wymawiał to imię i nazwisko, ku uciesze Feliksa, tak jak napisane po polsku. Trenował więc prawie codziennie w klubie wraz z innymi zapaleńcami kulturystyki i ciężarowcami, troszcząc się tylko o swoje bicepsy i pełny żołądek. Chętnie i z dumą pozował przed lustrem, oceniając krytycznie swoje już dobrze rozwinięte mięśnie, z których można było uczyć się anatomii. Czasem szedł ćwiczyć do lasu, bo – jak mówił – należy trenować wszechstronnie. Dopiero kiedy Feliks dostał się na studia medyczne, brat ocknął się z tego kulturystycznego otumanienia i zabrał się do nauki. Uzyskał na wieczorówce świadectwo dojrzałości i zdał egzamin na WSWF (Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego) w Gdańsku. Pozostały mu jeszcze dwa lata do ukończenia studiów.

Nie był specjalnie rozmowny, Feliks miał więc czas na medytowanie, a przychodziło mu to tym łatwiej, im bardziej kołysał go pokonujący wyboiste drogi stary, rozklekotany jelcz.

Sześć lat minęło, a on ciągle jeszcze nie bardzo wiedział, jak to się stało, że zdecydował się studiować medycynę. Po szkole podstawowej było jakoś automatycznie jasne, że rozpoczynając naukę w liceum, pójdzie do klasy łacińskiej.

– Bo to jest przecież konieczne, żeby zostać lekarzem – mówiła matka. – Lekarzem albo księdzem.

Tak to sobie rodzice ubzdurali. „Jak już mam wybierać, to chyba prędzej lekarzem niż księdzem” – myślał.

Matka wracała często rozczarowana z wywiadówek, gdzie dowiadywała się o jego miernych postępach w nauce.

– Tynkarzem zostaniesz, a nie lekarzem! – gderała, wywijając ścierką i komentując kolejne niedostateczne oceny z matematyki. Chłopiec – uchylając się przed ścierką – cierpliwie wysłuchiwał jej narzekań, obiecywał najsolenniej, że się poprawi i… szedł dalej robić swoje, a na pewno nie było to uczenie się matematyki.

Jeżeli do czegoś Feliks z pewnością miał uzdolnienie, to była to muzyka. Już jako mały chłopiec grał ze słuchu na akordeonie i pianinie stojącym w pokoju gościnnym rodziców, a później nawet na wiolonczeli. W Skulsku – małej mieścinie w powiecie konińskim, gdzie spędził wczesne dzieciństwo – oprócz megafonu na rynku, kina objazdowego, odpustów i comiesięcznych jarmarków, nie było dla niego i jego rówieśników żadnej innej rozrywki. Może z wyjątkiem obserwowania wieśniaków upijających się na umór w gospodzie na skrzyżowaniu głównych ulic. W tym pożałowania godnym stanie wdrapywali się mozolnie na swoje furmanki, a stojące godzinami konie – szczęśliwe, że wreszcie mogą się ruszyć – same znajdowały drogę do domu. Zdarzało się jednak, że po długim postoju, spragnione, zbaczały z drogi i topiły się, staczając się wraz z wozem z drogi w jedno z otaczających miasteczko jezior.

Czasem zdarzała się bójka słabosilnych podchmielonych wyrostków przyciągająca uwagę i dzieci, i gawiedzi.

Nawet po elektryfikacji miasteczka mało kto miał w domu radio, a tylko dwa megafony na placach w mieścinie chrapliwym głosem opiewały karuzelę, co to na Bielanach co niedziela… Feliks naturalnie nie miał wówczas zielonego pojęcia, co to są Bielany.

Mały, 32-basowy akordeonik był z pewnością interesującą zabawką i z czasem wydawał nawet sensowne dźwięki przypominające ówczesne przeboje. Zadowoleni rodzice sprawili mu więc 64-basowy akordeon marki Weltmeister. Ukoronowaniem zdolności Feliksa do grania ze słuchu był występ na akademii pierwszomajowej w remizie strażackiej wraz z chórem szkolnym. Chór śpiewał przy dźwiękach jego akordeonu:

Dziś nasza szkoła już od rana

świeżą zielenią jest przybrana.

W każdym ogródku kwiaty ścięto,

w majowe święto, w majowe święto…

Czasem – z wrodzonego lenistwa – nie chciało mu się trwonić czasu i mozolnie wydobywać ciężkiego akordeonu z futerału, więc siadał przy pianinie i tam próbował swoich możliwości.

Tyle że na żadnym z tych instrumentów nie grał dobrze. Zdolności nie zawsze szły w parze z pracowitością. Gra na instrumentach nie wytrzymywała konkurencji z bieganiem w zawodach z rówieśnikami, papraniem się w błocie, łowieniem ryb w jeziorach czy szukaniem grzybów w okolicznych zagajnikach.

Z muzyką był obeznany z pewnością lepiej niż inni uczniowie w liceum, chociażby dlatego, że grał w orkiestrze szkolnej na wiolonczeli. Niestety, nie grał dobrze. Na akordeonie grał lepiej, lecz w orkiestrze „było akordeonistów wielu”, więc pan dyrygent zaproponował mu darmowe lekcje gry właśnie na wiolonczeli. Feliks chciał koniecznie grać w orkiestrze, zatem poniechał na jakiś czas akordeonu i z entuzjazmem przyjął tę propozycję. Zresztą gra na akordeonie nie była tak sexy jak na przykład gra na gitarze, lecz na gitarze nie miał go kto uczyć, a o dobrą gitarę też nie było łatwo.

Basia grała świetnie na wiolonczeli, zatracała się w grze, zawsze uśmiechnięta, skupiona, lekko rozmarzona. Chodziła do konkurencyjnego liceum i jednocześnie do szkoły muzycznej. Feliks siedział obok niej w jednym rzędzie przy jednym pulpicie, tak że pan dyrygent niełatwo mógł wykryć, kto właśnie fałszuje, choć z pewnością się domyślał.

Również dzięki muzyce Feliks odniósł też pierwszy znaczący sukces w życiu i choć przez jeden dzień był bohaterem szkoły, podobnie jak drużyna szczypiornistów po pokonaniu drużyny konkurencyjnego liceum. Raz w miesiącu organizowany był przez Filharmonię Pomorską w Bydgoszczy tak zwany artos. Służył on popularyzacji muzyki nie tylko poważnej (Jan Ptaszyn Wróblewski był również gościem) wśród młodzieży i odbywał się w auli Liceum Ziemi Kujawskiej we Włocławku. Tematy tych spotkań z muzyką były bardzo różne, a ostatnie spotkanie w roku kończyło się quizem muzycznym. Koledzy z klasy wypchnęli Feliksa na scenę z nadzieją, że pokona faworytkę z konkurencyjnego Liceum Marii Konopnickiej. Tak też się stało i chłopak zebrał entuzjastyczny aplauz swoich kolegów oraz uznanie ciała pedagogicznego.

„Jeśli nie dostanę się na medycynę, to chyba pójdę na muzykologię albo na operatorstwo filmowe” – myślał sobie. Tylko czego miał szukać muzykolog we Włocławku? Drugim Jerzym Waldorffem nie zostanie, chociażby z braku Puzona z racji obojętnego stosunku do psów i innych skłonności pana Jerzego. Pisać w „Gazecie Kujawskiej” o dwóch koncertach w roku, które odbywały się w małym, podupadłym już teatrzyku wybudowanym w niewielkim parku obok liceum? A może o nieudolnych popisach uczniów Społecznego Ogniska Muzycznego na ulicy Cichej?

Operatorstwo filmowe w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi – to byłoby to. Z uwagą śledził pojawiające się po programach telewizyjnych napisy wymieniające ich twórców. „Kamera – Wojciech Król”. Wiele dałby za to, by jego nazwisko znalazło się w tym miejscu. Feliks lubił fotografować. Aparat fotograficzny Zeiss Ikon z mieszkiem – pochodzący prawdopodobnie z powojennego szabru – miał format 4,5 × 6 cm i w zupełności wystarczał do wykonania iluś tam prac fotograficznych, co było warunkiem starania się na operatorstwo w Łodzi. Przeglądał uważnie dotychczas wykonane zdjęcia. Owszem, były niezłe, ale czy wystarczająco kreatywne na przyjęcie na tak renomowaną uczelnię? Po krytycznej ocenie zrozumiał, że i tu nie będzie miał żadnych szans.

Pozostała więc medycyna.

W ostatnim roku liceum całkiem odmieniła się atmosfera w klasie. Wszyscy uświadomili sobie, że jeszcze rok, a rozpocznie się dorosłe życie, a przynajmniej jego namiastka. Dotychczasowi bohaterowie klasy – chłopcy celujący w sporcie, szczególnie w piłce nożnej – nagle przestali być bohaterami. Feliks nigdy nie należał do tej grupy. Na lekcjach wychowania fizycznego nie mógł przezwyciężyć lęku przed skokami i przewrotami. W meczach wszelkiego rodzaju piłek wybierany był do drużyny jako jeden z ostatnich – najczęściej, jak zresztą wszystkie ofiary i fajtłapy – na bramkarza. Nagle pojawiło się wśród uczniów ciche współzawodnictwo o oceny z biologii, fizyki i chemii, bo liczyła się ich średnia, za którą otrzymywało się punkty przy rekrutacji na studia medyczne. Współzawodnictwo to wzmogło się, kiedy wychowawcy publicznie zaczęli pytać o plany pomaturalne. Okazało się, że z klasy Feliksa aż dziewięcioro uczniów zdecydowało się zdawać egzaminy na medycynę. Zaczęli patrzeć na siebie z ukosa, jak na potencjalnych konkurentów.

Na którejś tam godzinie wychowawczej padło pytanie, którego wszyscy najbardziej się obawiali. „Dlaczego wy wszyscy chcecie iść na tę medycynę?” – dociekała wychowawczyni. Jeden spoglądał na drugiego w popłochu, nie wiedząc, co powiedzieć. Naturalnie każdy wiedział, jak powinna zabrzmieć oczekiwana przez nauczycielkę poprawna odpowiedź: „Zainspirowany/zainspirowana powieścią Stefana Żeromskiego o doktorze Judymie… bla, bla, bla”.

Ale właściwie, tak w głębi serca… Z powołania? Z miłości do rycynusa? Do białego fartuszka? Każdy z nich próbował, wysilając swój intelekt, w jakiś sposób wykaraskać się z tych tarapatów, wytłumaczyć, co ich w tej medycynie pociąga, jakie to humanitarne pobudki nimi kierują, jak bardzo chcą poznać budowę i funkcje ludzkiego ciała czy ludzkiej psychiki. Rzadko który przebąkiwał nieśmiało coś o powołaniu, humanitaryzmie, Czerwonym Krzyżu… Zdolności kłamania w żywe oczy jeszcze nie nabyli – na to potrzeba czasu, więc ich wywody brzmiały prawie całkiem wiarygodnie.

Co oni wszyscy wiedzieli o medycynie, o pracy lekarza? Absolutnie nic! O jakiej przyszłości marzyli młodzi ludzie w tym wieku? Jakich to idoli uważali za wzorce godne naśladowania? Sportowcy mieli ich bez liku. Któżby nie chciał być Lubańskim, Gadochą czy Szurkowskim. Waldek – najlepszy piłkarz w klasie – grał nawet w klubie Włocławianka jeszcze kilka lat po maturze. Oczywiście cała klasa kibicowała w związku z tym piłkarzom Włocławianki, a już w żadnym razie nie tym patałachom z miejscowego, konkurencyjnego Kujawiaka.

W świecie muzyki było co najmniej tyle samo idoli. Dla niektórych Rodowicz, Grechuta i Czerwone Gitary, a dla innych Niemen. Zdjęcia Maryli i kilku innych sportowców wisiały na korytarzu Liceum Ziemi Kujawskiej na zaszczytnym miejscu pod napisem „Nasi Najlepsi”. Gorące i zapalczywe dyskusje zwolenników Niemena kontra Czerwonych Gitar czy Brekautów kończyły się, niestety, często tak zabójczym i kłamliwym argumentem rozgłaszanym wówczas w krytycznej dla Czesława prasie – „przecież on się wypiął na koncercie na widzów”!

Ewa – z urody i warkoczyków przypominająca trochę Karin Stanek – próbowała nawet swoich sił w jakimś tam zespoliku rapsodycznym, lecz bez większego sukcesu. Niektórzy marzyli o przygodach – Tomka w krainie kangurów czy na Czarnym Lądzie. Zostać pisarzem czy dziennikarzem-podróżnikiem jak Arkady Fidler? Pracować dla czasopisma „Poznaj Świat”…

Można było o tym poczytać i pomarzyć. Ale o medycynie mało kto coś wiedział, a doktor Judym był jedną z bardzo nielicznych postaci w literaturze i to raczej postacią kontrowersyjną niż wzorcem dla każdego – choć za taki mieli go młodzi uczniowie uważać.

Co naprawdę obiecywała sobie Krysia, najlepsza uczennica w klasie? Wysoka, szczupła dziewczyna o małej, okrągłej twarzy z długimi nogami i warkoczykami aż do pasa. Zawsze w ciemnogranatowym, czystym i starannie wyprasowanym błyszczącym fartuszku z przepisowym białym kołnierzykiem i tarczą na rękawie. Zawsze świetnie przygotowana do lekcji, na świadectwach od góry do dołu tylko bardzo dobre. Szczególnych zainteresowań nie miała, była tylko po prostu pracowitą i grzeczną dziewczynką. Pochodziła z bardzo ubogiej rodziny, więc jej udział w wycieczkach szkolnych finansował zazwyczaj komitet rodzicielski.

Nie zdała egzaminów wstępnych na medycynę i po roku przerwy zaczęła studiować farmację.

Jakie motywy kierowały Markiem – wysokim, dobrze zbudowanym, najsilniejszym w klasie chłopcem o kanciastej twarzy boksera z wystającym, mocno zaakcentowanym podbródkiem? Marek z pasją uczył się historii, sypał datami i faktami jak z rękawa i był w tej dziedzinie najlepszy w klasie. „Ty na medycynę?” – dziwiła się nauczycielka historii. Po roku studiów medycznych miał ich po dziurki w nosie i zaczął studiować prawo. Po ukończeniu studiów podjął pracę jako adwokat. Nazwano go „Marek – prawo i pięść”. Od medycyny nie oddalił się bez reszty, poślubiając lekarkę psychiatrę.

Krzysztof, niezwykle uzdolniony i pochodzący z rodziny znanego w kraju profesora dendrologii, był najlepszym matematykiem w całym mieście. Jego marzeniem było latanie samolotami i ich konstrukcja. Niezależnie od mizernych perspektyw zawodowych w tej materii w Polsce pojawiła się jeszcze jedna przeszkoda nie do pokonania. Krzysztof zakochał się, a wybranka jego serca zapragnęła studiować medycynę. Nie chcąc utracić swej młodzieńczej miłości, poszedł w jej ślady, kończąc i te studia z wyróżnieniem. Został chirurgiem urazowym i konstruował dla swoich pacjentów odpowiednie, indywidualnie dopasowane urządzenia ułatwiające gojenie się złamań po ich operacyjnej repozycji. Swojej pasji – lotnictwu – pozostał wierny aż do dziś, wykorzystując każdą wolną chwilę, by wzbijać się ponad chmury.

Co zainspirowało Alicję, najwyższą osobę w klasie. Jej długą, pociągłą twarz z wydatnym nosem „zdobiły” grube okulary. Niedobory urody kompensowała wytwornym humorem i ciętymi komentarzami. Dostała się bez problemu i jako jedna z pierwszych już na studiach wyszła za mąż. Spytana, co skłoniło ją do tak wczesnego zamążpójścia, odpowiadała zawsze: „Seks. Dobry, regularny, wyuzdany seks”.

Co skłoniło Wojtka – zwanego ze względu na swoje uczesanie przypominające fryzury rzymskich senatorów „Tytusem” – do studiowania medycyny? Był on synem małorolnego rolnika, który na skrawku ziemi hodował w cieplarni róże. Zarabiał na nich znacznie więcej niż przeciętny lekarz. Tytus był tak jak Feliks tylko przeciętnym uczniem, lecz choć „ubogi, bo małorolny”, zawsze elegancko ubrany w przepisowy mundurek szkolny z czerwonymi lampasami, tarczą na lewym ramieniu i pod krawatem. Na koniec każdego roku szkolnego obdarowywał wychowawczynię olbrzymim bukietem czerwonych róż. Motywację do nauki musiał mieć dobrą, gdyż całe 4 lata liceum dojeżdżał pociągiem z Chocenia do Włocławka, co trwało dobre pół godziny. Nikt mu nie zazdrościł godzin spędzonych w zaduchu śmierdzącej poczekalni dworca głównego wśród podchmielonych piwem i odurzonych dymem papierosowym podróżnych.

Czy któryś z nich usłyszał głos płynący z nieba i wołający: „Idź i pomagaj cierpiącym o każdej porze dnia i nocy, a nie patrz ani własnego zdrowia, ani dóbr i uciech tego świata…”?

Niebo wydawało się milczeć, a w głębię ich młodzieńczych dusz trudno było zajrzeć.

Feliks takiego posłania także nie usłyszał. Słyszał tylko kilkakrotnie, jak Janusz – przyjaciel ze szkolnej ławy – drwiąc z jego słabych wyników w matematyce, mówił: „Po co ci matematyka? Na tyle, by liczyć forsę, to ci już jej wystarczy!”.

Janusz, dwukrotny laureat olimpiady astronomicznej wprawił kiedyś w osłupienie całą klasę. Przyjechał w połowie roku szkolnego z Legnicy do Włocławka i przydzielono go do klasy Feliksa. Wysoki, chudy, w przyciemnionych okularach, z cieniutkim, niegolonym jeszcze zarostem sprawiał wrażenie przedwcześnie dojrzałego, już prawie dorosłego. Zapytany przez wychowawczynię o hobby, odparł swoim grubym gardłowym głosem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie: „Moje hobby to astronomia”.

Wszyscy zbaranieli. Hee…?! Nie koszykówka, nie piłka nożna, nie muzyka, nie znaczki pocztowe tylko astronomia!? Co za dziwak…

Znając łacińskie nazwy gwiazd i gwiazdozbiorów, zjednał sobie przychylność nauczyciela łaciny, który korzystając z okazji, opowiadał mitologiczne historyjki związane z tymi nazwami. Jego znajomość fizyki zaimponowała Feliksowi tak bardzo, że sam znalazł upodobanie do tego przedmiotu.

Janusz znajdował zawsze odmienne rozwiązania zadań matematycznych niż pani profesor matematyki sobie życzyła. Drwił z niej lub przekomarzał się z nią często, usilnie i z przekonaniem broniąc swojego punktu widzenia i tylko dlatego właśnie nie miał bardzo dobrego z matmy. Nie obchodziło go to wcale. Szlifował z pasją soczewki do samodzielnie wybudowanego teleskopu i czytał czasopismo „Sky and Telescope” po angielsku. W tym celu nauczył się tego języka metodą chałupniczą – we własnym zakresie. W końcu postawił swój gotowy już teleskop (reflektor) na tarasie, na dachu swojego stojącego w lesie domu i pokazywał (nielicznym) zainteresowanym gwiazdy i gwiazdozbiory. Miejsce na Wydziale Astronomii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu miał – jako laureat olimpiady astronomicznej – już zapewnione.

Niestety, po dwu latach został wydalony z uczelni, bo zbyt często „grał w zielone”. Feliks wcale mu się nie dziwił. W sklepach Pewexu pachniało pięknie, zupełnie inaczej i o wiele przyjemniej niż gdziekolwiek indziej. Papierosy marlboro smakowały i pachniały lepiej od klubowych, woń tytoniu Amphora upajała dziewczyny, a lampka Rémy Martin czyniła je z całą pewnością bardziej przystępnymi niż kieliszek koniaku importowanego z Albanii. Obiadki w hotelu „Europejskim” były nieporównywalnie smaczniejsze i strawniejsze od stołówkowych. I wreszcie perspektywy pracy…?

Na wydziale astronomii było ich siedmiu. Gdzie oni wszyscy pójdą po studiach? Co będą robić? Jakie możliwości pracy miał astronom w biednej, siermiężnej PRL?

Kontakt Feliksa z medycyną ograniczał się do nieregularnych wizyt u pani doktor Górskiej – doświadczonej i znającej życie lekarki rodzinnej. Szedł do niej, kiedy opadała go nieodparta potrzeba uniknięcia pójścia do szkoły. Opowiadał jej jakieś banały, a ona – widząc, że jest zdrów – przepisywała mu tylko multiwitaminę. Miała kobieta zrozumienie dla młodzieży.

Owszem, były też regularne wizyty u szkolnej dentystki. Szedł wtedy do gabinetu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony był wtedy zwolniony z lekcji, co oczywiście nie było pozbawione uroku. Z drugiej zaś stara wiertarka napędzana na pedał nie zapewniała bezbolesnych wierceń w nadpsutych zębach. Dwie wykonane bez znieczulenia ekstrakcje zębów trzonowych pozostały mu na długo w pamięci.

W Skulsku pracował wówczas doktor Michał Ilczyszyn. Cieszył się on głębokim poważaniem ludzi z miasteczka i okolicznych wsi. Po doktora – do obłożnie chorych – wysyłano wówczas furmankę, a zimą pokryte baranim kożuchem sanie. Furmankę czy sanie wysyłano także zaraz po wizycie lekarza po wielebnego księdza proboszcza, którymi jechał celem udzielenia mniej czy bardziej potrzebnego sakramentu ostatniego namaszczenia. W odróżnieniu od doktora, proboszczowi towarzyszył zazwyczaj ministrant z dzwonkiem, by pobożni ludzie, słysząc jego dźwięk, mogli przyklęknąć i przeżegnać się z pokorą.

Doktor mieszkał wraz z żoną i synkiem w najładniejszym domu w tej mieścinie, w którym mieścił się także jego gabinet lekarski. Odwiedzano go tylko w przypadkach poważnych. Takie błahostki jak stłuczenie łokcia albo kolana czy wszechobecną wszawicę załatwiali ludzie we własnym zakresie. Wszelkiego rodzaju rany traktowano piekącą jodyną, a wszy i gnidy wyczesywano na papier gęstym grzebieniem, by zgnieść je potem brutalnie paznokciem kciuka. Po tej procedurze golono głowę dziecka „na pałę”, pozostawiając małą grzywkę nad czołem.

W poczekalni gabinetu, podobnie jak i w innych miejscach publicznych, obowiązywały surowe przepisy higieniczne – oprócz krzeseł dla oczekujących stała w rogu spluwaczka, a nad nią tabliczka uprzejmie informująca, że należy „Pluć tylko do spluwaczki”.

Prawdziwą pasją doktora było pszczelarstwo. Pszczoły hodował w otoczonym wysokim parkanem ogrodzie. Potrafił mówić o nich godzinami. Podkreślał przy tym na zebraniach towarzystwa lekarskiego zbawienne działanie miodu na utrzymanie zdrowia, sprawność umysłu i długowieczność.

Był posiadaczem pierwszego i jedynego w miasteczku samochodu osobowego marki Wartburg. Na pochodzie pierwszomajowym dumnie przejeżdżał przed trybuną honorową i grającą obok niej orkiestrą strażacką (i grupą klakierów stojących za trybuną i wykrzykujących patriotyczne hasła), wymachując białą flagą z czerwonym krzyżem.

W Skulsku jeszcze, po raz pierwszy w życiu, Feliks zobaczył zmarłą – starszą już kobietę. Zwłoki spoczywały w łóżku obstawionym z powodu upalnego lata pojemnikami z lodem. Każdy, kto chciał – nawet dzieci – mógł wejść do pokoju i pomodlić się za zmarłą, pośpiewać pobożne pieśni lub polamentować wraz z innymi kobietami siedzącymi wokół łóżka. Ludzie na wsi mówili o śmierci, pisali o niej i śpiewali pieśni żałobne. Nikomu nie przychodziło do głowy, że można się od niej wymigać. Niektórzy bali się bardziej mozołu codziennego życia niż śmierci.

Byłoby z pewnością przesadą twierdzić, że ówczesne przeżycia wywarły jakikolwiek wpływ na jego wyobrażenia o przyszłym zawodzie.

Niemały wpływ natomiast wywarł na Feliksa nadawany wówczas w telewizji serial Doktor Kildare. Dobrze by było tak wyglądać jak doktor Kildare (Richard Chamberlain) i mieć mądrość życiową doktora Gillespie. Świat w tym serialu był taki jakiś nierealny. Doktor Kildare miał mnóstwo czasu, by zająć się chorym, wszechstronnie go przebadać, rozmawiać z nim i jego rodziną, zapoznać się z jego sytuacją i problemami pozamedycznymi. Prowadził intensywne konsultacje i osobiste rozmowy z kolegami, lekarzami innych specjalności. Przestrzenne, jednoosobowe apartamenty dla chorych przypominały bardziej luksusowe pokoje hotelowe niż szpitalne. Ogromne zadbane budynki szpitalne otaczały zieleń i parkingi pełne krążowników szos. Żadnych kolejek za numerkami w przychodniach, a jakie karetki pogotowia!… Całkiem inny świat!

Wśród rówieśników Feliksa zapanowała, nie wiadomo skąd, moda na posiadanie prospektów samochodów osobowych. Brakowało im jakoś kolorów w codziennej szarzyźnie. Nie, nie tych syrenek, warszaw, wartburgów czy moskwiczów. Naturalnie samochodów zachodnich. Feliks dostał od kolegi adresy różnych firm zachodnich – chyba ze 20 – wraz z tekstem w języku angielskim wyrażającym prośbę nadawcy o przesłanie prospektu samochodu, który w przyszłości zamierza kupić.

Naiwniacy! Naturalnie większość z tych firm – patrząc na adres nadawcy – zdawała sobie sprawę z tego, że zamierzenia te są iluzoryczne. Potwierdzeniem tego przypuszczenia był brak jakiejkolwiek reakcji na wysłane przez Feliksa listy – z jednym wyjątkiem. Firma Rolls-Royce przysłała po sześciu tygodniach prospekt pięknego samochodu stojącego u bardzo zdobnej bramy wjazdowej do posiadłości chyba jakiegoś lorda. Pewnie ktoś odpowiedzialny w firmie kierowany instynktem dobroczynności pomyślał sobie „Czemu nie? Niech sobie chłopak pomarzy”.

Feliks potraktował to jako dobry omen na przyszłość. Losowi należało naturalnie pomóc. Ale właściwie to chyba tylko chciał udowodnić sobie i innym, że potrafi czegoś dokonać. Zdać na wyższe studia! A co dalej? Jakoś to będzie…

W ostatnim roku liceum zabrał się do roboty. Nieprzesadnie, ale porównując z poprzednimi latami, dość konsekwentnie. Pozostawało tylko pytanie – gdzie studiować? Dokąd wysłać papiery? Naturalnie tylko do Poznania, bo… tam studiuje Zbyszek.

Zbyszek dostał się rok wcześniej na medycynę do Poznania, co dla wszystkich było przedmiotem podziwu i zazdrości. „Wzór cnót wszelakich” lub „dobrze ułożony” – ten opis jego osobowości pasowałby najlepiej. Proste włosy, zawsze gładziutko uczesane z przedziałkiem i spadającą na czoło grzywką. Uśmiechnięty i uprzejmy, pomocny i niezawodny. Do tego był ministrantem we włocławskiej katedrze. Grał na akordeonie w tej samej orkiestrze, co Feliks. A więc nie było mowy, żeby zdawać egzaminy gdzie indziej. Dopiero później się okazało, że Zbyszek ma też inną pasję. Zbierał fotografie samochodów sportowych i wieszał je na ścianie obok łóżka w domu studenckim. Szczególnie lotus – ta maszyna podobała mu się najbardziej. Można pomarzyć…

„Bo jak zdam, to mi Zbyszek pomoże” – myślał.

No, ale najpierw trzeba było zdać. Po maturze kilku uczniów pojechało na kursy przygotowawcze do Poznania. Tytus też. Rodzice bacznie obserwowali, jak Feliks codziennie siadał w ogrodzie, w cieniu drzewa orzechowego i przy szumie liści w cieple rozpoczynającego się lata czytał wypożyczoną z biblioteki publicznej Chemię Linusa Paulinga. Ciągle od początku do końca i jeszcze raz. Potem Biologię Claude A. Villeego i znów od początku.

– Właściwie to wcale nie masz po co jechać – powątpiewała matka. – I tak nie zdasz. Tytus, ten to chociaż pojechał na kursy, a ty co, siedzisz tylko w tym ogrodzie…

Tytus – jak się później okazało – wrócił z kursów już po dwu tygodniach. Był na tyle roztropny, że szybko się zorientował, o co na tych kursach chodzi. Pomagały one nie tyle kandydatom na studia, ile nauczycielom akademickim podreperować ich skromne dochody.

***

Kandydatów na studia kwaterowano w domach studenckich – mężczyzn w akademiku na ulicy Grunwaldzkiej 88, nazywanym wśród studentów „Kamczatką”. W bezpośrednim jego sąsiedztwie znajdowała się gospoda i bar mleczny.

Po przybyciu na miejsce Feliks szybko zrozumiał, skąd wzięła się ta nazwa.

Jakieś dobre 300 metrów od ulicy, na uboczu, stały 4 stare poniemieckie baraki. Żeby do nich dotrzeć, trzeba było wpierw ominąć liczne doły wypełnione prawie nigdy niewysychającymi kałużami i błotem. Wokół biegały psy, przystając co chwila i wąchając u korzeni drzew „liściki” pozostawione przez reprezentantki płci przeciwnej.

W baraku numer jeden były, oprócz kilku pokojów dla studentów, pomieszczenia administracyjne, portiernia, z telefonem, magazyn i świetlica z telewizorem oraz rozstrojonym pianinem. Na instrumencie tym pani portierka obdarzona dużą nadwagą i małym talentem muzycznym, zwykła wygrywać Ramonę.

Był też pokój do nauki, zwany „kuźnią” lub „ryjnią”.

W pozostałych barakach mieściły się po 22 pokoje – dwa dwuosobowe, a pozostałe trzyosobowe.

W każdym baraku znajdowała się kuchnia z kilkoma od wieków nieczyszczonymi piecykami elektrycznymi, łazienka z lustrem i zlewami, pamiętającymi pewnie jeszcze zamierzchłe czasy, oraz kabiną prysznicową. Wejście do kabiny zasłaniała kolorowa, u dołu lekko już przyczerniona przez zagnieżdżone w niej grzyby cerata, przyczepiona do drewnianej belki metalowymi klamerkami. Na betonowej podłodze łazienki i kabiny prysznicowej leżały zawsze wilgotne drewniane pomosty, mające za zadanie chronić stopy studentów przed zimnym betonem. W pomostach tych kwitły i rozmnażały się liczne rodzaje chorobotwórczych grzybów, o czym wkrótce miało się przekonać wielu z nich kąpiących się boso. Obok łazienki znajdowały się toalety z czterema przedziałami i przebiegającym wzdłuż ściany pomalowanej czarną emalią korytkiem służącym do odprowadzania moczu.

Nawet przy zamkniętych drzwiach przechodzący obok tego pomieszczenia nie mógł mieć żadnych wątpliwości, jakiemu celowi ono służyło – tak intensywnie informowała go o tym ulatująca stamtąd woń.

Nietypowe było rozwiązanie ogrzewania pokoi. Z sufitu zwisały na około 30 centymetrów dwie dość grube rury, owinięte zazwyczaj białymi bandażami. Bandaże te z czasem czerniały od dmuchanego ciepłego powietrza, niosącego ze sobą węglowy pył.

W pokoju stały trzy łóżka sprężynowe, drewniany stół, trzy krzesła, szafa na odzież i również drewniana szafka na żywność. Małe okno można było do połowy zasłonić kolorowymi firankami.

„Ciesz się bracie, że masz gdzie mieszkać” – myślał Feliks, niosąc dumnie koc, prześcieradło, pościel oraz słomkową matę mającą zdobić drewnianą ścianę przy łóżku.

„Czegoś się dotychczas nie nauczył, tego się już nie nauczysz. Czas więc rozluźnić się lekturą jakiejś normalnej książki” – zdecydował. Jakiś student będący na praktyce pielęgniarskiej pożyczył mu książkę Nie ma Eldorado Jana Gerharda. Książka traktowała o takich, co to wyjechali w świat szukać szczęścia (a może i rolls-royce’a) i raczej go nie znaleźli. W ten sposób była „po linii”, wybijając z głowy potencjalnym emigrantom ich niecne zamiary przeprowadzki na Zachód. Polecana była szczególnie młodzieży. „Tylko młode pędy udaje się jeszcze nagiąć…” – pisał ongiś Seneka, którego tak często cytował pan Banaszak, nauczyciel łaciny.

Poznań zrobił na Feliksie ogromne wrażenie. W porównaniu z tym miastem Włocławek był małym, prowincjonalnym i, co tu mówić, brzydkim miasteczkiem. Te ogromne, wręcz majestatyczne budowle, przy których człowiek czuł się taki malutki, niepewny i zagubiony. Pałac Kultury – dawna rezydencja cesarza Wilhelma, uniwersytet, opera, gmach Akademii Medycznej, wszystko to przytłaczało i onieśmielało. Czy o uzyskanie takich to efektów chodziło niemieckim architektom, a może raczej ich zleceniodawcom? I wreszcie Stary Rynek. Niczego porównywalnie pięknego Feliks dotychczas nie widział.

Przed pierwszym egzaminem z biologii Feliks spotkał Krzysztofa. Pochodził on z Gniezna i tak jak Feliks przyszedł dwie godziny wcześniej na egzamin – byle tylko się nie spóźnić. Szczupły, prawie ascetyczny, mówiący lekko staccato w staromodnym, ciemnogranatowym ubranku, chyba po ojcu lub starszym bracie, wyglądał – podobnie zresztą jak Feliks – dość ubogo. Wałęsali się prawie dwie godziny po placu koło kliniki położniczej na Engla, chodząc tam i z powrotem i unikając konfrontacji własnej wiedzy z wiedzą konkurenta. Nie chcieli się stresować. Spotkali się ponownie już po przyjęciu na studia i studiowali sześć lat w jednej grupie. Trochę było między nimi cichej rywalizacji, ale niezbyt wiele. Pasją Krzysztofa było uczenie się na pamięć wzorów biochemicznych. Przyswajał je tak dokładnie, że nie zapomniał ich aż do końca studiów, naprzykrzając się czasem ich natrętnym odtwarzaniem. Im bardziej skomplikowane – tym lepiej. Poza tym uczył się hiszpańskiego. W jakim celu? – Nie mówił.

W czasie egzaminów pisemnych zwróciło uwagę Feliksa, że jedna z kandydatek – jako jedyna – pisała długopisem koloru zielonego. Dlaczego? – Nikt nie wiedział. Często zatrzymywali się przy niej dozorujący pracownicy akademii, zamieniając z nią kilka słów. Oczywiście zdała egzaminy wstępne. Później się okazało, że była córką jednego z docentów pracujących na Akademii Medycznej.

Po egzaminach z biologii, fizyki i chemii doszedł jeszcze egzamin z języka rosyjskiego, a po nim rozmowa indywidualna z jednym z profesorów. Rozmowa z profesorem Pilawskim była krótka i spokojna. Wstydliwe pytanie o powołanie nie padło. Profesor pytał tylko o ostatnio przeczytaną książkę. Na szczęście Feliks zapamiętał nazwisko autora książki Nie ma Eldorado, choć nie wiedział, że był on redaktorem naczelnym czasopisma „Forum”. O tym poinformował go ze zrozumieniem pan profesor i to było wszystko.

Po egzaminach Feliks wyjechał, jak co roku, z orkiestrą do Zakopanego. Formalnie był jeszcze jej członkiem, jeżeli nie jako uczeń liceum, to jako członek „Kapeli Kujawskiej” Społecznego Ogniska Muzycznego, za którą robiła w razie potrzeby orkiestra. Wystarczyło tylko ubrać odpowiednie stroje ludowe i kapela była gotowa. A muzyka ludowa stała wysoko w cenie u władz Wydziału Kultury, które nie skąpiły dotacji na jej szerzenie. Kilka prób, koncertów i wędrówki z rówieśnikami po górach. Mieszkali jak co roku w szkole podstawowej na Orkana.

Po jakimś tygodniu zatelefonował Zbyszek, odbywający wówczas praktykę pielęgniarską po pierwszym roku studiów naturalnie w Poznaniu. Feliks nie był zbyt pewny siebie, więc czekał na ten telefon nie tylko z niecierpliwością, lecz także z obawą. Zbyszek rozwiał jego wątpliwości, gratulując mu przyjęcia na studia.

Po telefonie Zbyszka zmieniło się wiele. Pan dyrygent już się nie pieklił, kiedy Feliks nieopatrznie zahaczył fałszywą strunę, a Basia była jeszcze bardziej serdeczna, wybaczając mu wielkodusznie niedostatki techniczne w grze na wiolonczeli. Życie stało się podwójnie piękne, a słońce świeciło znacznie jaśniej!

Po powrocie do Włocławka zwracało uwagę, że wszyscy ci, którym udało się zdać na studia, jakoś bardziej szukali ze sobą kontaktu i znaleźli go. Natomiast spotkania z innymi, którym się nie poszczęściło, przebiegały krótko, rozmowy były zwięzłe bez szczególnie intensywnego kontaktu wzrokowego i kończyły się niezobowiązującym: „No to na razie, cześć”. Dumni i szczęśliwi rodzice musieli często odpowiadać na pytania sąsiadów: „A ile to pani musiała dać za to przyjęcie na studia?”.

Pierwszy szok przeżył Feliks, kiedy trzymał w ręku zamówione podręczniki do anatomii Bochenka. Pięć grubych tomów, każdy około 1000 stron zapisanych drobnym maczkiem. „I ja to mam wszystko przeczytać? I ja mam to wszystko wiedzieć?” Matka i ojciec patrzyli z powątpiewaniem, czy ich dziecko to wszystko przyswoi.

A jak przeżyje rozstanie z Marią?

Maria była jak wiosna z obrazu Botticellego. Taką mu się przynajmniej wydawała. Kilkakrotnie odprowadzał ją do domu z lekcji fortepianu praktycznie na drugą stronę miasta. Piękna, niedostępna w swojej niewinności, ponętna, z łagodnym, śpiewnym głosem, właściwie nie z tego świata. Poza spacerami za rączkę po parkach, polach i lasach nie odważył się nigdy na więcej. Któżby się bowiem odważył pocałować boginię? Może Odyseusz, może Eneasz czy też inny bohater antyczny, ale on? Zabrakło mu niezbędnej krzty zuchwałości. Nie mógł się na nią napatrzeć. Ona wydawała się chętnie przychodzić na spotkania, nigdy jednak nie ośmielała go do innych poczynań. Tym bardziej, że prawie do końca liceum Feliks był najniższym uczniem w klasie i dopiero w ostatnim roku podskoczył do przyzwoitego wzrostu. Maria była dość wysoką dziewczyną, więc i to go onieśmielało.

Kilka dni przed rozpoczęciem studiów spotkali się raz jeszcze w parku nad rzeką Zgłowiączką. Chciał ją koniecznie sfotografować, lecz ona stanowczo odmawiała.

– Po co ci moje zdjęcie? – spytała.

– Jak to po co? Chcę je mieć przy sobie. Oprawię i powieszę je w akademiku na ścianie, tak jak i inni studenci – odparł Feliks.

– Jak jakąś aktorkę albo modelkę?

– Nie, jak dziewczynę, którą kocham – wykrztusił.

– To ty mnie kochasz? – spytała szorstko i z niedowierzaniem Maria.

W jej tonie było tyle oziębłości, zakłopotania i rozczarowania, że Feliks nie miał już żadnych złudzeń. Jego uczucia nie były odwzajemniane. Rozstawał się z Marią z ciężkim sercem. Tylko wierzby rosnące wzdłuż rzeki wydawały się rozumieć jego ból, żal i smutek. Długo jeszcze trwało, nim dźwignął się po tym ciosie.

***

Pierwsze tygodnie studiów były jednak na tyle intensywne, że nie miał nawet krótkiej chwili, w której mógłby ubolewać nad utraconą miłością.

Feliks wiedział, że nie będzie łatwo, ale nie przypuszczał, że trzeba się będzie uczyć tak intensywnie. Tego się nie spodziewał. Najgorszy przy tym był ciągły i wszechobecny strach, że się wyleci ze studiów. Ta obawa towarzyszyła wszystkim, nawet tym protegowanym. Wiadomo było, że po oblaniu pierwszego egzaminu z biologii i parazytologii lekarskiej, poprawki i egzaminu komisyjnego, wylatywało się ze studiów. Można było co prawda powrócić, zdając jak wszyscy inni ponownie egzamin wstępny, ale zawsze z niepewnym wynikiem. Dopiero od trzeciego semestru można było powtarzać rok, również tylko jeden raz.

Całkiem inaczej niż dotychczas w liceum przebiegały pierwsze zajęcia, a szczególnie kolokwia z parazytologii – nauki o pasożytach. Trzeba było biegać od mikroskopu do mikroskopu i rozpoznawać, jaki to chorobotwórczy robak czy też jego jaja są tam podłożone. Na obejrzenie każdego preparatu i jego opisanie przeznaczono dwie minuty, a po tym czasie dzwonek sygnalizował zmianę stanowiska.

Pierwsze kolokwium wypadło niedostatecznie. Feliks przeczuwał to już zaraz po jego zakończeniu. Inni zresztą również. Biegali jak opętani i nikt nie był pewien, co właściwie widział pod mikroskopem. Naukę utrudniało to, że nie było żadnego podręcznika do parazytologii, był tylko skrypt ze schematycznymi rysunkami. Jedyną zaletą tego kolokwium było to, że po nim nikt nie miał już żadnych złudzeń co do faktu, że pierwsze dwa lata studiów trzeba odpisać z życiorysu – trzeba się uczyć! Wyszumieć się na studiach? Może na psychologii, socjologii, prawie czy pedagogice, ale nie na medycynie!

Należało więc skoncentrować się na przyswajaniu wiedzy, czyli ryciu. Dzień rozpoczynał się o szóstej rano krótkim powtórzeniem nauczonego materiału, 10 minut w barze mlecznym na dwie bułki z serem i małe mleko. Potem tramwajem na wykłady i ćwiczenia. Cuchnące formaliną prosektorium, pracownia w zakładzie fizyki albo biologii i parazytologii, ćwiczenia z histologii. Pół godziny na obiad w stołówce i znów na ćwiczenia. Wieczorem pierogi leniwe lub ruskie w pobliskim barze mlecznym wyposażonym w aluminiowe, lekko zatłuszczone (bo niedomyte) i wyginające się na wszystkie strony łyżki i widelce. Pani kelnerka obdarzona odsłaniającym wydatne dziąsła uśmiechem, szczerzyła się uroczo do chłopców spożywających pierogi, życząc im sukcesów w nauce. Tak podbudowani studenci znikali w wymienionej już „ryjni” czy „kuźni” albo „ryli”, jeśli warunki temu sprzyjały, we własnym pokoju do późnej nocy.

Po rozpoczęciu roku akademickiego i podziale studentów na grupy, wydawało się, że nabór studentów został już zakończony. Po około 4 tygodniach zajęć pojawili się nie wiadomo skąd w uformowanych już grupach nowi studenci i studentki. Była to dodatkowa rekrutacja na tak zwane miejsca rektorskie. W miarę upływu czasu okazywało się, że ich rodzice zajmowali ważne stanowiska we władzach państwowych, partyjnych i wojskowych. Z czasem wychodziły też na jaw ich mniej lub bardziej odległe powinowactwa z pracownikami Akademii Medycznej.

W pokoju w akademiku było ich na początku wyjątkowo czterech. Spali na dwóch piętrowych łóżkach. Tomek – wysoki, skromny chłopak z małego miasteczka, „cichy i pokornego serca”, nie odzywał się wiele i uczył się pilnie. Pewnego dnia, kiedy wracał późnym wieczorem do akademika, dostał cięgi od jakichś pijanych wyrostków wracających z hulanki w gospodzie „Grunwald”. Zaczepili go, żądając pieniędzy na zakup kolejnych butelek wódki. Tomek nie miał ani grosza. Po tym incydencie zaczął trenować boks. Kompletnie nie pasowało to do jego szczeniackiego, łagodnego wyglądu i dobrodusznego charakteru, ale od tego czasu nikt więcej już go nie zaczepiał.

Jego dokładną przeciwnością był Tadeusz, zwany Tedem. Syn młynarza, krewki i porywczy, szerokie bary, czerstwa chłopska twarz i takież maniery. Nie sposób było nie zauważyć jego powrotu do pokoju po zakończonych zajęciach. Jego ciężkie kroki słychać było już w korytarzu. Wchodząc z impetem do pokoju, mruczał złowrogo, jakby czymś rozdrażniony. Zdejmując przepoconą kurtkę, stękał i sapał ciężko. Wydawał z siebie także inne dziwne odgłosy, których znaczenie niełatwo było pojąć. Wreszcie, siadając do posiłku, uderzał w stół pięściami, tak że aż sztućce podskakiwały, i komentował przy tym głośno każdą swoją czynność. Ted regularnie otrzymywał z domu sowite zaopatrzenie wiktualne, więc procedury te powtarzały się regularnie co wieczór. Po spożyciu posiłku Ted zabierał się do nauki. W przeciwieństwie do Feliksa nie uczył się w szkole łaciny, miał więc spore trudności z uporaniem się z łacińskim słownictwem anatomicznym.

Feliks postanowił uczyć się nie dłużej niż do północy. Punktualnie o godzinie 24.00 odkładał wszystko i prawie natychmiast zasypiał. Tylko od czasu do czasu budziły go powtarzane przez Teda łacińskie sekwencje: sulcus sinus petrosi, sulcus sinus petrosi, sulcus sinus petrosinus… I tak nierzadko do drugiej lub trzeciej w nocy.

Od czasu do czasu Ted usiłował wikłać współmieszkańców w dyskusje polityczno-światopoglądowe. Nie krył przy tym swej niechęci do ustroju społeczno-politycznego w PRL. Mimo to – jak sam przyznał – wstąpił do ZMS-u (Związku Młodzieży Socjalistycznej), aby dostać dodatkowe punkty na studia. Kiedyś Feliks wytknął mu tę dwulicowość. Ted wyciągnął czerwoną legitymację ZMS-u i mrucząc: „Patrz, co ja z tą zasraną legitymacją robię”, podarł ją na oczach współmieszkańców. Ted najlepiej rozumiał się z Tomkiem. Ten cierpliwie znosił jego głośny sposób bycia, a z czasem namówił go do wspólnego boksowania.

Czwartym współmieszkańcem był Kaziu. Był on szczególnym studentem. Po drugiej wojnie światowej brakowało w Polsce lekarzy, więc na wzór sowiecki ustanowiono zawód felczera. Miało to stworzyć pozory, że w socjalistycznym kraju zapewniona jest powszechna i bezpłatna opieka medyczna. Z tej powszechnej opieki wyłączeni byli naturalnie rolnicy mający po reformie rolnej własne gospodarstwa rolne. Gwarantowało to felczerom niemałe dodatkowe dochody. Część adeptów tego fachu przechodziła jako sanitariusze szlak bojowy od Lenino do Berlina. Po dwóch czy trzech latach nauki zostawali felczerami i prowadzili małe przychodnie oraz ośrodki zdrowia na wsiach oraz w małych miasteczkach. W miarę upływu czasu przybywało jednak lekarzy, więc coś trzeba było z tymi trzydziestopięcio-, czterdziestoletnimi panami zrobić. Najczęściej nie byli oni zbyt lotni. Większość z nich pracowała po odpowiednim przyuczeniu jako personel pomocniczy w szpitalach. Mieli też możliwość rozpoczęcia studiów medycznych bez egzaminów wstępnych. Pozwalano im nawet powtarzać pierwszy rok studiów dwa razy. W większości byli to starsi panowie z brzuszkiem, żonaci i dzieciaci. Do takich to należał Kaziu.

Był on – w przeciwieństwie do wielu innych felczerów – porządnym i zrównoważonym chłopem. Miał prawie 40 lat, trójkę dzieci i ogromne trudności z nauką. Ilość materiału pamięciowego na pierwszym roku studiów przerastała jego możliwości. Pewnego dnia otrzymał paczkę z prezentem imieninowym od swojej ośmioletniej córeczki. W paczce znajdował się ołówek i gumka z karteczką, na której córeczka własnoręcznie napisała: „Dla tatusia, żeby miał czym pisać, a jak się pomyli, to żeby miał czym zmazać”. Rozczulił się chłop, a Feliks razem z nim.

Co skłoniło Kazia, żeby w jego wieku wziąć na siebie ten balast rozpoczęcia studiów? Czyżby było to powołanie? Czyżby chciał nauczyć się nowoczesnej medycyny, by lepiej służyć swoim chorym…?

Oprócz Kazia studiowało w tych latach kilku felczerów. Większość z nich, przyzwyczajonych do odpowiedniej pozycji społecznej, nie mogła się pogodzić z jej utratą. Widać to było po tym, jak obchodzili się z innymi studentami w akademiku. Młodzi – osiemnastoletni, niepewni i przestraszeni nową sytuacją chłopcy traktowani byli jak lokaje panów doktorów. Oprócz nauki mieli jeden główny obowiązek – słuchać ich poleceń. Szczególnie byli żołnierze potrafili dotkliwie gnębić swoich współmieszkańców. Kaziu co prawda nie należał do tego rodzaju gnębicieli młodszych kolegów, ale trudno mu było się pogodzić z rolą pracownika pomocniczego w szpitalu przyjmującego polecenia od młodszych od niego lekarzy. Niestety, jego przedsięwzięcie – kariera lekarza – nie powiodło się. Po dwu próbach studiowania stwierdził, że nie podoła wyzwaniom, jakie stawiały studia medyczne.

Po kilku tygodniach towarzystwo Teda stawało się dla Feliksa nie do zniesienia. Szczególnie odgłosy i zapachy, jakie wydawał, były trudne do wytrzymania, więc Feliks poprosił o zmianę pokoju. Nowe towarzystwo odpowiadało już lepiej jego osobowości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: