Listy do młodego kontestatora - ebook
Listy do młodego kontestatora - ebook
Słynna publikacja kontrowersyjnego intelektualisty. Odwołując się do przykładów z własnego życia oraz postaw takich ważnych dla niego osób, jak Emil Zola, Rosa Parks, George Orwell czy Vaclav Havel, autor analizuje różne formy sprzeciwu i kontestacji. Opowiada o tym, jak być krytycznym, nie ulegać manipulacji mediów, nie poddawać się politycznej propagandzie i zachowywać twórczy dystans wobec rzeczywistości.
Na co dzień możesz stanąć wobec różnych odmian przemocy albo hipokryzji, bałamutnego powoływania się na wolę ogółu albo małostkowych nadużyć władzy. Jeśli należysz do jakiejś organizacji politycznej, ktoś może cię poprosić o mówienie kłamstw albo półprawd służących jakiemuś krótkoterminowemu celowi. Każdy wypracowuje sobie własne sposoby radzenia sobie z takimi sytuacjami. Staraj się zachowywać, „jak gdyby” nie trzeba było ich tolerować i jakby nie było w nich nic oczywistego – pisze Hitchens do młodego adepta sztuki sprzeciwu.
Christopher Hitchens (1949–2011) – dziennikarz, pisarz, krytyk literacki. Sprzeciwiał się wojnie w Wietnamie i amerykańskiemu imperializmowi, krytykował politykę Henry’ego Kissingera i Billa Clintona. W drugiej połowie życia poróżnił się ze swoim lewicowym środowiskiem, oskarżał je często o nadmierną tolerancję, polityczną poprawność i brak rzeczywistej woli rozwiązywania współczesnych konfliktów. W roku 2003 poparł inwazję na Irak, co odebrano jako zdradę jego wcześniejszych ideałów. Znany był z ostrych wystąpień przeciwko religii; na zaproszenie Watykanu wziął udział w procesie beatyfikacyjnym Matki Teresy, przedstawiając argumenty przeciw beatyfikacji. W Polsce ukazało się kilka jego książek, m.in.: Misjonarska miłość. Matka Teresa w teorii i w praktyce (1995), Bóg nie jest wielki. Jak religia wszystko zatruwa (2007), Thomas Paine. Prawa człowieka. Biografia (2008), Śmiertelność (2013).
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-45-7 |
Rozmiar pliku: | 510 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój drogi X,
nadszedł czas, by tę papierową łódeczkę puścić na wodę, i pomyślałem, że list na zakończenie napiszę jako wstęp. Jak wiesz, kiedy ta książka była w rękach redaktorów i drukarzy, ja działałem na wielu innych frontach. Wówczas przypomniałem sobie pytanie, które mi kiedyś zadałeś: co zrobię, gdy zobaczę, że owoce mojej pracy są wykorzystywane niezgodnie z przeznaczeniem albo błędnie omawiane w prasie?
Krótka odpowiedź brzmi, że się zahartowałem, choć z pewnością nie jest mi wszystko jedno. Sam atakuję i krytykuję różne osoby, więc nie mam prawa się spodziewać taryfy ulgowej. Nie wierzę autorom, którzy twierdzą, że nie przejmują się recenzjami i omówieniami ich książek. Męczy mnie jednak czytanie coraz to nowych tekstów tego rodzaju, które oparto na fragmentach wcześniejszych. Takie omówienia zaczynają się zwykle akapitem napisanym w typowej dla zapożyczeń formie: „Hitchens, który wcześniej wziął na cel między innymi matkę Teresę i księżną Dianę, obecnie atakuje…”.
Oczywiście, jak się domyślasz, jest to dość frustrujące. Po pierwsze, nuży mnie, gdy „profesja”, którą i ja rzekomo uprawiam, zostaje sprowadzona do recyklingu. Nikt nie potrafi wykazać się kreatywnością choćby na tyle, by napisać: „Hitchens, który krytykował matkę Teresę za jej gorące poparcie dla reżimu Duvaliera na Haiti…”. W ten sposób wywrotowe idee są po cichu marginalizowane lub traktowane z pobłażaniem i tym samym uśmiercane. Lecz do pisania nie skłoniła mnie przecież chęć, by się nad sobą poużalać. Pozwól, że ci opowiem, co przytrafiło mi się w ciągu czterech tygodni maja i czerwca 2001 roku.
Watykan zaprosił mnie, bym przedstawił dowody na rzecz strony przeciwnej podczas zbliżającego się procesu beatyfikacyjnego matki Teresy. Oznaczało to dla mnie niezwykłą szansę odegrania roli adwokata diabła, w dosłownym tego słowa znaczeniu, i muszę wyznać, że Kościół podszedł do sprawy ze znacznie większą troską i skrupulatnością niż moi liberalni krytycy. Zamknięty pokój, Biblia, magnetofon, monsignor, diakon i ojciec – odbyło się bardzo poważne wysłuchanie, podczas którego zachęcano mnie, bym przedstawił wszystkie swoje dociekania i opinie. Opowiem ci o tym innym razem. W tej chwili chciałem jedynie zaznaczyć, że to nagranie nie pozostaje wyłącznie w rękach fundamentalistów.
Brytyjska telewizja wyświetliła obszerny film dokumentalny o księżnej Dianie, w którym (w końcu) znalazło się dość miejsca i czasu dla nas – ludzi nienależących do jej kultu. Przeprowadzono ze mną dość długi wywiad, po którym nie dostałem nawet cząstki tej sterty nienawistnych listów, jaką jeszcze do niedawna regularnie dostawałem przy takich okazjach. Suflet dwa razy nie wyrośnie.
Slobodana Miloševicia postawiono przed trybunałem haskim. Nie podobało mi się zbytnio, że de facto kupiono go od Serbii za obietnice pomocy finansowej, ale upłynęło już kilka lat, odkąd w Dayton zapowiedział współpracę z trybunałem, i nastał w końcu czas, by do niej doprowadzić. Przypomniały mi się wszystkie dyskusje, które toczyłem na temat Srebrenicy, Sarajewa i Kosowa, wszystkie niedowarzone wymówki, dlaczego nic się nie robi, by powstrzymać serbofaszyzm, oraz wszystkie te chwile, gdy sytuacja w Bośni wydawała się zupełnie beznadziejna. Wówczas w głębi ducha poczułem się dumny, że zdziałałem w tej sprawie choć trochę, a zarazem zawstydzony, że tak niewiele.
Parafkę prezydenta Billa Clintona odkryto na notatce napisanej przez jego przyrodniego brata Rogera, który usiłował doprowadzić do ułaskawienia handlarza narkotykami1 i tłumaczył się z posiadania grubego jak encyklopedia pliku czeków podróżnych. Jak zwykle rozwadniano temat, mówiąc, że „nie udowodniono widocznych korzyści”, spostrzegłem jednak, że po sprawie ułaskawienia Richa2 po raz pierwszy od wielu miesięcy znów mogłem brać udział w sporach o to, czy Clinton nie jest aby pospolitym oszustem. Wierz mi, pamiętam czasy, kiedy było zupełnie inaczej.
Henry Kissinger, kiedy przed kamerą przedstawiono mu mój zarzut, że jest odpowiedzialny za zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości, desperacko próbował zmienić temat i stwierdził, że zaprzeczam Holocaustowi. (Poszedł przy tym w ślady poprzedników i wspomniał też o matce Teresie oraz, z niewyjaśnionych przyczyn, o Jackie Kennedy). Dzięki temu mogłem zacząć przygotowywać proces o zniesławienie przeciw niemu oraz wykazać w toku czynności wyjaśniających, że jest regularnym, zatwardziałym kłamcą. Biorąc pod uwagę to, co o nim napisałem3, każdy łatwo dostrzeże różnicę między podstawami, na jakich opierał się mój proces przeciw niemu, a tymi, na podstawie których on chciał wytoczyć proces mnie. Otóż ja mogłem udowodnić, że mówię prawdę, podczas gdy on nie – a to zasadnicza różnica. (Adlai Stevenson powiedział kiedyś do Richarda Nixona: „Jeśli przestanie pan opowiadać kłamstwa na mój temat, ja przestanę mówić prawdę o panu”. Podoba mi się, jak zgrabnie to ujął, choć nie przyznałbym sobie prawa do podobnego kompromisu z człowiekiem, który zdewastował Kambodżę, Cypr, Chile i Timor Wschodni).
Był to niezwykły, cudowny miesiąc, być może najlepszy w moim życiu. (Ukończyłem wtedy także książkę o Orwellu na stulecie jego urodzin. Pisanie o nim to rzecz znacznie bardziej cywilizowana niż pisanie o którymkolwiek z wcześniej wymienionych zagadnień). Wspominam ci o tym nie tylko po to, by się pochwalić. Tamten miesiąc wynagrodził mi mnóstwo innych, kiedy wydawało się, że wszystko zawsze idzie po myśli kultury celebrytów, szumowin od socjotechniki, zakłamanych adwokatów, pseudodygnitarzy i klech. Oni oczywiście w końcu powrócą. Zawsze wracają. Nigdy nie odchodzą na dobre. Ich zwycięstwo nie jest jednak wcale z góry przesądzone. No i wciąż czasem można udowodnić własną słuszność, a to smakuje dużo lepiej niż wszystko, co wyczytasz w złudnie obiektywnych recenzjach albo w „dobrej prasie”.
Mam nadzieję, że na kolejnych stronach uda mi się dokładniej omówić te sprawy. Bardzo ci dziękuję, ponieważ to ty skłoniłeś mnie do pisania.
Christopher Hitchens, Stanford w stanie Kalifornia, Dzień Niepodległości, 2001 r.
1 Rosario Gambino (ur. 1942) – gangster włoskiego pochodzenia i przemytnik narkotyków. W roku 1995 Roger Clinton, w zamian za pięćdziesiąt tysięcy dolarów i zegarek Rolex, bezskutecznie próbował doprowadzić do jego ułaskawienia przez prezydenta Billa Clintona (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Marc Rich (1934–2013) – finansista i biznesmen. W roku 1983, oskarżony m.in. o ogromne oszustwa podatkowe, wymuszenia i handel ropą z obłożonymi embargiem Iranem i RPA, uciekł do Szwajcarii i trafił na listę dziesięciu najbardziej poszukiwanych przez FBI zbiegów. Został ułaskawiony przez Billa Clintona 20 stycznia 2001 roku, w ostatnim dniu jego prezydentury.
3 W roku 2001 Christopher Hitchens wydał książkę The Trial of Henry Kissinger. Rok później na jej podstawie nakręcono film dokumentalny The Trials of Henry Kissinger.Wprowadzenie
Niniejsza książka jest rezultatem wyzwania, które podjąłem z wahaniem na początku 2000 roku. Co mógłbym doradzić młodym i poszukującym? Jaka wskazówka pozwoli im uniknąć rozczarowań? Wśród moich studentów w nowojorskiej New School oraz w barach i kawiarniach innych kampusów, w których prowadziłem dyskusje, wciąż wiele osób żywiło niemodną nadzieję, że można zmienić świat na lepsze oraz – a to niezupełnie to samo – w znacznym stopniu samodzielnie decydować o własnym życiu. Rozmowy te z biegiem lat przybierały różne formy, aż zacząłem odczuwać ciężar każdej sekundy, która robiła ze mnie posiwiałego soixante-huitarda czy też pogrobowca ostatniej wyrazistej epoki rewolucyjnego fermentu – epoki po części zakończonej, po części spuentowanej przez les événements de quatre-vingt neuf. Wówczas otrzymałem propozycję, aby wyłożyć i przedyskutować te sprawy w postaci listów – tak jak to zrobił Rainer Maria Rilke w Listach do młodego poety. Od razu przypomniałem sobie, jak Byron w wierszu skrytykował służalczych Greków:
Czy twoja lutnia o boskich dźwiękach
Ma skończyć w moich niegodnych rękach?1
Wielu moich studentów uznało jednak, że gra jest warta świeczki, a na pewno dostarczy sporo rozrywki. Poniższe listy ukazują meritum naszych dyskusji – adresuję je do jednej osoby, która reprezentuje wszystkich studentów.
1 Wszystkie cyt., o ile nie podano inaczej, w tłum. D.Ż.I
Mój drogi X,
pochlebiasz mi i wprawiasz w zakłopotanie, pytając, jak powinno wyglądać życie radykała czy też „kontestatora”. Pochlebiasz mi swoim przekonaniem, że mógłbym stanowić pod tym względem „wzór”, choć niemal z definicji jedno życie nie wystarczy, by się nim stać (zwłaszcza że, skoro jest zbudowane na idei sprzeciwu, nie należy zakładać, że powinno się je naśladować). W zakłopotanie z kolei wprawia mnie tytuł, który proponujesz. To dziwne, lecz prawdziwe, że w naszym języku i kulturze brakuje właściwego słowa na oddanie tego, co masz na myśli. Szlachetnego miana „dysydenta” nie można sobie po prostu nadać – należy na nie zasłużyć. Wiążą się z nim poświęcenie i ryzyko, a nie jedynie sprzeciw, i zostało uszlachetnione losami wielu znakomitych, odważnych mężczyzn i kobiet. „Radykał” jest innym pożytecznym i zaszczytnym tytułem – pod wieloma względami bardzo mi odpowiada – lecz bywa groźny dla zdrowia, o czym opowiem ci w jednym z kolejnych listów. Inne określenia, które nam pozostają – „autsajder”, „śmiałek”, „buntownik”, „młody gniewny”, „uparciuch” – są trochę afektowane i niepoważne, a przez to w jakimś stopniu protekcjonalne. Gdy się je stosuje, powstaje wrażenie, że społeczeństwo niczym pobłażliwa rodzina toleruje czy wręcz podziwia ekscentryczność. Nawet terminu „obrazoburca” rzadko używa się w znaczeniu negatywnym – przeważnie owo „burzenie obrazów” ukazywane jest, koniec końców, jako nieszkodliwe rozładowanie energii. Istnieją już nawet utrwalone zwroty, którymi wyraża się aprobatę dla tego rodzaju skłonności. Najnowszym z nich jest prawdopodobnie „nieszablonowe myślenie” przedstawiane jako umiejętność godna pozazdroszczenia. Ja sam żyję na tyle długo, że – mam nadzieję – wyrosłem już z wieku „niegrzecznego chłopaka”, którym niegdyś byłem, i stałem się „nudziarzem”. Aż w końcu „ogromna protekcjonalność potomnych” – sugestywne określenie ukute przez E.P. Thompsona, heretyka, który był już weteranem, gdy ja dopiero zaczynałem – spowije moje kości.
Oczywiście jeśli ktoś myśli zbyt nieszablonowo, może się zderzyć z określeniami znacznie mniej „tolerancyjnymi”. Słowa klucze to: „fanatyk”, „zadymiarz”, „awanturnik”, „malkontent”. Pomiędzy tymi biegunami odnajdziemy niezliczone, epatujące samozadowoleniem pamiętniki o szablonowych tytułach, takich jak „Pod prąd” czy „Na przekór”. (Harold Rosenberg znanemu mu środowisku „nowojorskich intelektualistów” nadał zbiorową nazwę „stada niezależnych umysłów”).
Przemysł rozrywkowy z jego niezaspokajalnymi potrzebami także pozbawia nas różnych form stylu krytycznego oraz zdolności jego doceniania. Powiedzenie o kimś, że wypowiada się w sposób „satyryczny” lub „ironiczny”, jest dziś kolejną metodą protekcjonalnego traktowania. Satyryk to szybko gadający cynik, a ironia to sarkazm albo popisy i mędrkowanie. Kiedy cenne, niemożliwe do zastąpienia słowo, takie jak „ironia”, staje się niedowarzonym synonimem anomii, gwałtownie kurczy się przestrzeń oryginalności.
Ale nie narzekajmy. Nikt nie może oczekiwać, że będzie żył w czasach sprzyjających tendencjom wywrotowym. W końcu większość ludzi przez większość czasu pragnie akceptacji lub bezpieczeństwa. To także nie powinno nas zaskakiwać (zresztą dążenia te jako takie nie zasługują bynajmniej na potępienie). Niemniej w każdej epoce istnieli ludzie, którzy czuli się trochę poza. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że ludzkość wiele im zawdzięcza, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzała. (Nawiasem mówiąc, nie oczekuj podziękowań. Życie opozycjonisty jest po prostu trudne, i tyle).
W tej chwili przyszło mi do głowy słowo „odszczepieniec”, które dobrze nadawałoby się do naszych celów, gdyby nie jego religijne i sekciarskie konotacje. Podobny problem nastręcza określenie „wolnomyśliciel”, choć wydaje się lepsze o tyle, że podkreśla element samodzielnego myślenia. Istota niezależnego umysłu polega nie na tym, o czym myśli, lecz w jaki sposób to robi. Termin „intelektualista” wymyślili natomiast Francuzi wierzący w winę kapitana Alfreda Dreyfusa: uważali, że stają w obronie organicznego, harmonijnego, uporządkowanego społeczeństwa przed nihilizmem, i tym pogardliwym słowem określali ludzi, którzy ich zdaniem byli wykolejeni, skupieni na sobie, nielojalni i niepewni. Słowo to do dziś nie wyzbyło się całkowicie tych konotacji, choć obecnie znacznie rzadziej używa się go w charakterze zniewagi. (Podobnie jak „torys”, „impresjonista” i „sufrażystka” – określenia powstałe jako inwektywy czy obelgi – zostało zaanektowane przez część obrażanych, którzy odtąd używali go z dumą). Trudno twierdzić, że jest się „intelektualistą” – lub „dysydentem” – bez pewnego poczucia zażenowania, choć Emil Zola daje dobry przykład, zaś jego samotna kampania na rzecz sprawiedliwości stanowi jedną z najwspanialszych ilustracji tego, czego może dokonać jednostka.
Zola nie potrzebował jednak szczególnej siły intelektu, by stanąć w obronie pokrzywdzonego. Posłużył się przede wszystkim umiejętnościami dochodzeniowymi i dziennikarskimi, z których korzystał, tworząc tło społeczne swoich powieści. W ten sposób uzbroił się w niepodważalne fakty. To jednak nie wystarczyło, ponieważ antydreyfusowcom nie chodziło o ustalenie winy lub niewinności oskarżonego. Otwarcie twierdzili, że w imię racji stanu nie należy ponownie rozpatrywać jego sprawy, takie posunięcie mogłoby bowiem podważyć publiczne zaufanie do państwowego ładu i instytucji. Po co ryzykować? I to dla Żyda? Zwolenników Dreyfusa oskarżano więc nie tyle o błędne ustalenie faktów, ile o to, że postępują jak niepatriotyczni, bezbożni zdrajcy. Z tego powodu wielu przezornych ludzi wolało nie zabierać głosu w sprawie.
Starożytni Rzymianie ukuli powiedzenie fiat iustitia – ruat caelum. Sprawiedliwości musi stać się zadość, choćby niebo miało runąć. W każdej epoce byli tacy, którzy twierdzili, że pewne „wyższe” dobra, takie jak plemienna solidarność czy spójność społeczna, są ważniejsze od sprawiedliwości. Aksjomat cywilizacji „Zachodu” zasadza się ponoć na tym, że jednostki – lub prawdy – nie można poświęcić dla hipotetycznych korzyści, takich jak „porządek”. Jednak w rzeczywistości dochodziło do tego bardzo często. Dzieje się tak, ponieważ jednostki walczą ze zbiorowościami, a te pragną spokojnego życia. Emil Zola mógł być wzorem dla zaangażowanych i humanistycznie zorientowanych radykałów, ponieważ nie tylko uznawał niezbywalne prawa jednostek, lecz także uogólnił swoje oskarżenie, wskazując na nikczemną rolę, jaką odgrywały klerykalizm, nienawiść rasowa, militaryzm oraz fetyszyzacja „narodu” i państwa. Jego zjadliwą, błyskotliwą kampanię listową, którą prowadził w latach 1897–1898, można uznać za pierwowzór większości znakomitych akcji sprzeciwu organizowanych później w dwudziestym wieku.
Ludzie nie pamiętają, że przed napisaniem słynnego listu Oskarżam do prezydenta republiki Zola wystosował wiele listów otwartych do francuskiej młodzieży oraz do samej Francji. Nie ograniczał się do piętnowania skorumpowanej elity, lecz ustawił zwierciadło, w którym swoje brzydkie oblicze mogła ujrzeć opinia publiczna. Do młodych, wspominając chwalebne czasy, gdy w dzielnicy łacińskiej demonstrowano poparcie dla Polski i Grecji, pisał o odrazie, jaką czuł względem studentów protestujących przeciw obrońcom Dreyfusa:
Antysemici wśród naszej młodzieży? Oni wciąż istnieją? Ta idiotyczna trucizna już zdołała skazić młode umysły i zniszczyć dusze? Co za przykre, niepokojące odkrycie na nowe stulecie, które niebawem zawita. Wiek po Deklaracji Praw Człowieka, wiek po akcie najwyższej tolerancji i emancypacji osuwamy się z powrotem w wojnę religijną, w najohydniejsze, najgłupsze fanatyzmy!
Opisując toksyczną atmosferę moralną, Zola posłużył się uderzającym obrazem:
Panują hańbiące rządy terroru, najdzielniejsi zamieniają się w tchórzy i każdy boi się mówić, co myśli, by nie zostać uznanym zdrajcą albo łapówkarzem. Tych parę gazet, które początkowo broniły sprawiedliwości, teraz czołga się uniżenie przed czytelnikami.
Wrócił do tego wątku w liście do narodu francuskiego, prosząc współobywateli o zastanowienie:
Czy zdajesz sobie sprawę, że niebezpieczeństwo kryje się właśnie w tym uporczywym mroku otumaniającym opinię publiczną? Setki pism powtarza co dzień, że opinia publiczna nie chce niewinności Dreyfusa, że ustalenie jego winy jest konieczne dla dobra ojczyzny. Czy czujesz, jak bardzo zawiniłbyś, gdyby najwyższe czynniki poczuły się upoważnione takim sofizmatem do zdławienia prawdy?1
Analizy społeczne Zoli nigdy nie były abstrakcyjne – w dalszej części listu demaskował niemal sado-masochistyczne przywiązanie lękliwego tłumu do „silnych mężczyzn” i wojska:
Uczyń rachunek sumienia: czy ty naprawdę armii swojej chciałaś bronić wtedy, gdy nikt jej nie atakował? Czy nie odczuwałaś raczej gwałtownej potrzeby wznoszenia okrzyków na cześć szabelki?
W gruncie rzeczy w żyłach twoich nie płynie jeszcze krew republikańska; serce ci bije na widok pióropuszy, przyjedzie jakiś król i ty od razu jesteś w nim zakochana. Armia twoja, ba! wcale o niej nie myślisz! Po prostu chcesz mieć w swym łożu generała2.
Najlepszym fragmentem jego argumentacji jest moim zdaniem ten, w którym wskazuje na współwinę Kościoła:
Czy wiesz, dokąd idziesz, Francjo? Do Kościoła, wracasz ku przeszłości, ku tej przeszłości nietolerancji i teokratyzmu, którą najznakomitsze z twoich dzieci zwalczały . Dziś taktyka antysemityzmu jest zupełnie prosta. Na próżno silił się katolicyzm oddziaływać na lud, tworzył kluby robotnicze, organizował częste pielgrzymki, nie udało mu się pozyskać go na nowo i przyprowadzić z powrotem do stóp ołtarzy. Stała się rzecz nieodwołalna, kościoły świeciły pustkami, lud przestał wierzyć. Lecz oto okoliczności pozwoliły tchnąć w lud antysemickie szaleństwo, sączy się weń truciznę fanatyzmu, pędzi się go na ulicę z okrzykiem: „Precz z Żydami! Śmierć Żydom!”. kiedy się uczyni z ludu Francji fanatyka i oprawcę, kiedy mu się wydrze z serca szlachetność i umiłowanie tak ciężko zdobytych praw człowieka, Bóg z pewnością dokona reszty3.
Było to saeva indignatio o mocy niespotykanej od czasów Swifta. Później wystarczyło już tylko, by w liście do prezydenta Félixa Faure’a, opublikowanym na pierwszej stronie gazety „L’Aurore”, Zola uzupełnił swój akt oskarżenia o szczegóły, w tym skierowany przeciw syndykatowi reakcjonistów zarzut popełnienia podwójnej zbrodni: obciążenia niewinnego człowieka i uniewinnienia przestępcy. (Gdy mowa o „nieuczynieniu zadość” sprawiedliwości, jak to władze zwykły neutralnie i urokliwie określać, warto pamiętać, że oskarżenie niewinnego w oczywisty sposób pociąga za sobą uniewinnienie winnego. To żadne „nieuczynienie zadość” sprawiedliwości, lecz jej ohydne pogwałcenie).
Poczytaj uważnie Zolę, a mniej będą cię zaskakiwać szaleństwa i zbrodnie – od Verdun po Vichy – których dokonano później nie tylko we Francji, ale i w całej Europie: procesy pokazowe, obozy, wojskowe parady, nieomylni przywódcy. Zrozumiesz lepiej, dlaczego Watykan nigdy nie wyda uczciwego lub jednoznacznego oświadczenia na temat historycznych stosunków Kościoła z Żydami, protestantami i niewierzącymi, choć obecnie próbuje to robić niemal codziennie. Wszystko to można wywieść od działań jednego zdeterminowanego człowieka z zasadami, który z powodzeniem korzystał z prawa do sprzeciwu i domagał się wysłuchania nie „w sądzie”, jak dziś często mawiamy, starając się nadać sprawie pozorów neutralności, lecz przed publicznością.
Jeszcze jedna obserwacja na temat dawnych czasów: o ile odwaga nie należy do najważniejszych cnót, o tyle bez niej korzystanie z pozostałych jest niemożliwe. Jednak ona także nie wiąże się bezpośrednio z intelektem. Galileusz dokonał odkrycia, które podważyło wygodną kosmologię ojców Kościoła, ale gdy zagrożono mu torturami, szybko się wycofał. Jego pokajanie się nie wpłynęło oczywiście na ruch ciał niebieskich i Ziemia nadal krążyła wokół Słońca, niezależnie od opinii Watykanu. (Galileusz, zaraz po odwołaniu swoich poglądów, miał podobno mruknąć: eppur si muove – a jednak się kręci).
Jego sprawa stanowi jednak raczej przykład nieobiektywnego procesu niż heretyckiej odwagi. To inni musieli się nią wykazać w jego imieniu, tak jak Zola musiał demonstrować odwagę w imieniu Dreyfusa. (Swoją drogą, dziś jest już niemal pewne, że Zola został zamordowany we śnie, a nie zmarł uduszony czadem z niesprawnego piecyka. To kolejny dowód, że wielcy ludzie najczęściej są niedoceniani w swoich czasach i we własnych krajach).
Często myślę o moim nieżyjącym przyjacielu Ronie Ridenhourze, o którym przelotnie zrobiło się głośno, gdy, służąc w Wietnamie, zebrał i ujawnił dowody potwornej masakry mieszkańców wioski My Lai, dokonanej w 1968 roku. Jedną z najtrudniejszych rzeczy, z jakimi człowiek może się zmierzyć, jest odkrycie, że „jego” strona nie ma racji w toczącej się wojnie. Presję, by milczeć i „trzymać ze swoimi”, wzmacniają oskarżenia o tchórzostwo i zdradę, które natychmiast padają przeciwko myślącym inaczej. Złowrogie sformułowania, które mają wymuszać podporządkowanie, takie jak „cios w plecy” czy „wręczanie broni wrogom”, narodziły się właśnie w takich sytuacjach i zawsze są na podorędziu w walce o jednomyślność. Opierając się im i obstając przy przekonaniu, że amerykańskich oficerów i żołnierzy powinny obowiązywać reguły prawa wojennego, Ron Ridenhour zawstydził wiele osób, które przyjmowały bezpieczniejsze stanowiska. Pewnego razu powiedział mi, że na jego korzyść zadziałało pewnie to, iż nie był jakimś nadwrażliwym uczelnianym mędrkiem, tylko pochodził z ubogiej białej wiejskiej rodziny z Arizony. Jak wspominał, wszystko się zaczęło, gdy leżał na łóżku – on, niewykształcony poborowy – i usłyszał, jak grupa żołnierzy z ochotniczego zaciągu planowała nocną napaść na jedynego czarnego szeregowca w baraku. Ron powiedział, że usiadł i usłyszał, jak z jego ust wydobywają się słowa: „Jeśli chcecie to zrobić, najpierw będziecie musieli poradzić sobie ze mną”. Jak to często bywa, zdeterminowana postawa jednego człowieka wystarczyła, by powstrzymać tych, którzy byli odważni tylko w grupie. Ważne jest jednak to, że aż do ostatniej, kluczowej chwili Ridenhour nie miał pojęcia, że się w ten sposób zachowa.
Miałem przywilej i szczęście spotkać w życiu wielu odważnych dysydentów z różnych krajów i społeczeństw. Ich kariery (których w pewnym sensie nie wybrali sami – to one wybrały ich) zwykle zaczynały się od jakiegoś incydentu w młodości, kiedy stwierdzili, że muszą stanąć w obronie jakiejś osoby lub sprawy. Część z nich przyjęła też wówczas zbiór zasad, które się później w nich zakorzeniły. Bertrand Russell w Autobiografii wspomina, że jego budząca lęk purytańska babka podarowała mu „Biblię ze swoimi ulubionymi tekstami, wypisanymi na pustej stronicy. Między nimi było: «Nie będziesz podążał za tłumem, by czynić zło». Nacisk, jaki kładła na ten tekst, wyrobił we mnie brak obawy przed należeniem do drobnej mniejszości”4. To naprawdę ujmujące, że przyszły młot na chrześcijan utwierdził się w swoich poglądach w taki właśnie sposób. Okazuje się, że górnolotne maksymy mogą odegrać ważną rolę w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Często „chrzest” przyszłego kontestatora następuje w zupełnie nieprzewidzianej sytuacji – na przykład jest aktem sprzeciwu wobec przemocy, hipokryzji lub głupoty pedagogicznej. Zupełnie możliwe, że reakcja taka wynika z pewnych wrodzonych cech, a nie jest wyuczona: Nickleby do ostatniej chwili nie wie, że w trwającym sporze stanie po stronie Smike’a5. Noam Chomsky wspomina, że gdy jako młody człowiek usłyszał wiadomość o zniszczeniu Hiroszimy, poczuł potrzebę, by wyjść i zaszyć się gdzieś w samotności, ponieważ nie miał nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać. Chciałoby się wierzyć, że takie postawy są wrodzone, wtedy moglibyśmy mieć pewność, że będą się pojawiać niezależnie od ich upowszechniania w formie dobrych praktyk czy umoralniających opowieści.
Być może, drogi X, w wymienionych przeze mnie osobach dostrzegasz także własne cechy – skłonność do oporu, choćby symbolicznego, przeciw arbitralnie ustanowionym autorytetom czy bezrozumnym przekonaniom mas albo dreszcz ekscytacji po przeczytaniu trafnego zdania napisanego przez człowieka o niezależnej umysłowości. Jeśli tak jest, chciałbym dalej z tobą korespondować, bym mógł czerpać z twoich doświadczeń, choć schlebiasz mi, prosząc, abym to ja zechciał się dzielić swoimi. Tymczasem pamiętaj, że cynicy mają po części rację, gdy wyśmiewają „zawodowych kontestatorów”. Sprzeciw nie jest równoznaczny z nihilizmem. I nie istnieją żadne uczciwe czy sprawdzone sposoby, aby na nim zarabiać. Kontestacja jest częścią twojej natury, a nie zawodem.
1 Emil Zola, Oskarżam!, tłum. Zbigniew Bieńkowski, Jadwiga Dmochowska, Irena Rolewska, Warszawa: PIW, 1953, s. 50.
2 Tamże, s. 56.
3 Tamże, s. 57.
4 Bertrand Russell, Autobiografia 1872–1914, tłum. Bronisław Zieliński, Warszawa: Czytelnik, 1996, s. 32.
5 Chodzi o postaci z powieści Charlesa Dickensa Nicholas Nickleby.