Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ludzie i zwierzęta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ludzie i zwierzęta - ebook

Autobiografia Antoniny Żabińskiej, żony dyrektora warszawskiego ZOO.

Odwaga, która wciąż inspiruje pisarzy i świat filmu

Antonina Żabińska była żoną dyrektora Warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Jej mąż Jan Żabiński stworzył nowoczesne zoo. Żonę cenił za wyjątkowe umiejętności i intuicję w postępowaniu ze zwierzętami. Bez antybiotyków, testów i współczesnej wiedzy weterynaryjnej, Żabińska potrafiła wyleczyć nawet bardzo egzotycznych podopiecznych.

Śmierć zwierząt podczas pierwszych bombardowań Warszawy i likwidacja ogrodu nie załamały dyrektorostwa Żabińskich. Kiedy stracili zwierzęta zaczęli ratować ludzi, ukrywając ich na terenie domu i ogrodu.

Antonina miała niezwykły dar oswajania dzikich zwierząt, ten dar wielokrotnie ratował życie domowników, kiedy łagodną stanowczością potrafiła odwrócić uwagę faszystów od tego, co się dzieje w willi, którą zwano „Pod  Zwariowaną Gwiazdą”. Zwierzęce pseudonimy, Offenbach grany jako sygnał ostrzegawczy, skrytki w szafach, piwnicy, bażanciarni, pieczyste z gawronów, a wszystko w towarzystwie mięsożernego królika i kotki, która matkowała lisiętom.

W czasie okupacji Żabińska wraz z mężem, ukrywali zbiegłych Żydów. On wyprowadził z getta dziesiątki uciekinierów, Antonina stworzyła dla nich dom, który dawał namiastkę normalności.

Po likwidacji powstania, Jan Żabiński dostał się do niewoli, a odwaga Antoniny została wystawiona na szczególną próbę, kiedy faszyści zainscenizowali egzekucję jej syna Rysia, albo gdy bez środków do życia z synem, nowonarodzoną córka i kilkoma podopiecznymi osobami musiała uciekać z Warszawy.

W 1965 r. Antonina i Jan Żabińscy, oboje otrzymali tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Za ratowanie Żydów w czasie wojny Jan  został  pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim z gwiazdą, a Antonina  Krzyżem Komandorskim.

Z przyjemnością czytam książki pani Antoniny Żabińskiej. Są pisane i miłością, i wiedzą. To ważne, bo ogród zoologiczny nie jest marzeniem zwierząt. Tylko osoba o dużej wrażliwości i znajomości tematu może im zapewnić lepszy los. Pani Antonina żyła w cieniu męża i choć on sam twierdził, iż ma ona niezwykły dar kontaktu ze zwierzętami, to była tylko żoną dyrektora zoo. Tylko czy aż? Dzięki niej zobaczymy życie zwierząt i ludzi w ogrodzie zoologicznym, a nie zoo za kratami. - Dorota Sumińska

Fantastyczna książka! To nie jest tylko opowieść o zwierzętach z warszawskiego zoo, ale też historia niezwykłej kobiety. Ile miała w sobie odwagi?! Klasy!? Miłości do świata! Niewiarygodne! Wzruszyłam się, sięgając po raz kolejny po te wspomnienia i znów przeczytałam je jednym tchem! - Anna Kamińska, autorka Simony. Opowieści o niezwyczajnym życiu Simony Kossak

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05976-0
Rozmiar pliku: 5,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(...)

Latem 1939 roku zoo wyglądało naprawdę okazale. Na wiosnę 1940 roku miał się odbyć w Warszawie kolejny zjazd Międzynarodowego Związku Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych.

A tymczasem...

Pogłoski o wojnie tak dalece przybrały na sile, że budziły niepokój wśród największych optymistów, ludzi związanych z zoo przygnębiały bardziej niż pracowników innych placówek. Nie wchodziła tu w grę jedynie troska o warsztat pracy. Chodziło o los istot żywych, zdanych na człowieka, zależnych od niego w stopniu znacznie większym niż zwierzęta domowe. O przeniesieniu zoo gdzie indziej, w miejsce bezpieczne, nie było mowy. Nie było także mowy o utrzymaniu go w czasie wojny, nawet gdyby ta wojna była błyskawiczna, tj. nowoczesna, a nie długotrwała, jak wojny znane nam z historii.

Tłumiąc złe przeczucia, zaopatrywaliśmy się jedynie w większe niż zazwyczaj zapasy siana, owsa, kaszy, suszonych owoców i ryb, mąki i sucharów oraz, naturalnie, węgla i drzewa.

Mimo wszystko nie bardzo wierzyłam w wojnę. Wmawiałam w siebie, że wszystko skończy się na strachu. Wiadomości o braku dostatecznej ilości sprzętu wojennego i o katastrofalnym stanie lotnictwa docierały do szerokich warstw społeczeństwa, nie wywołując jednak u ogółu trafnej oceny sytuacji. Spodziewano się zresztą rychłego zawarcia paktu z Anglią i Francją. Ten pakt powinien był zmitygować Hitlera. Zresztą jeśli nawet przyjdzie mu do głowy z taką potęgą zadrzeć, możemy spać spokojnie, mając dostatecznie silnych sprzymierzeńców, Niemcy zostaną rozbite w proch i pył w parę miesięcy, może nawet w parę tygodni.

Wręcz niewiarygodne wydają się te naiwne formy pocieszania się, gdy patrzymy na nie z perspektywy czasu.

Oburzaliśmy się na bezczelną postawę hitlerowców, a jednocześnie śmieliśmy się z kawałów na temat nędzy w Niemczech (nie było tam podobno masła!) czy z wąsików Führera.

Niewiele osób spośród naszych znajomych i przyjaciół doceniało w pełni niebezpieczeństwo czy też zdawało sobie sprawę ze słabej obronności naszego kraju. Wkrótce jednak ogarnął i nas niepokój: znając dobrze nasz drobny odcinek pracy, wiedzieliśmy, że wojna to więcej niż prawdopodobieństwo zmarnowania tak wrażliwego organizmu jak ogród zoologiczny. Całą więc siłą woli odpędzaliśmy od siebie ponure myśli, łudząc się, że a nuż uratują nas jakieś nieprzewidziane wypadki... Róbmy więc tymczasem to, co do nas należy, i starajmy się robić to jak najlepiej.

Wakacje letnie owego roku spędzałam z moim kilkuletnim synem Rysiem jak zwykle pod Radzyminem, w miejscowości zwanej Rejentówką, na „ziemi obiecanej”, gdzie z pełni swobody korzystali niektórzy moi wychowankowie ze świata zwierząt. Tym razem prócz psa nie towarzyszył nam żaden przedstawiciel fauny. Robiłam częste wypady do Warszawy, zostawiając Rysia pod opieką jego wychowawczyni. Z końcem sierpnia wybieraliśmy się z mężem na wieś do krewnych na Podlasie.

Dnia 24 sierpnia przyjechałam do Warszawy, zaalarmowana wiadomością o mobilizacji. Nie była ona jeszcze powszechna ani oficjalnie ogłoszona, odbywała się przez doręczanie kart imiennych. Optymiści twierdzili, że to akt czysto dyplomatycznej asekuracji. Mimo to roztrząsaliśmy wszystkie za i przeciw mego ewentualnego zimowania z dzieckiem na wsi. W Rejentówce domki były letnie, bez pieców, ale mieliśmy kuzynów w Zalesiu; dom ich był wygodny, dojazd niezły, odległość niewielka. Zostało więc postanowione, że za tydzień znów przyjadę i wybiorę się do Zalesia, aby sprawę zimowania omówić na miejscu. Po tygodniu przeraził mnie widok Warszawy: na murach wisiały już pierwsze plakaty mobilizacyjne... Działało pogotowie obrony przeciwlotniczej... Starcia graniczne były realnymi sygnałami nieuniknionej wojny.

Noc z 31 sierpnia na 1 września spędzałam samotnie w śpiącym spokojnie zoo, w obszernej nowej willi, która powstała na miejscu dawnego domku. Mąż mój pełnił tzw. „ostry dyżur” nocny, który wyznaczono mu na odprawie u prezydenta Starzyńskiego. Jan był oficerem rezerwy, ale karty mobilizacyjnej jeszcze nie dostał.

Przed świtem za gęstą zasłoną dymną latały nad miastem niemieckie samoloty, a nam jeszcze się zdawało, że to polskie próby sprawności przeciwlotniczej. Rankiem wrócił Jan, ale nie przyniósł żadnej oficjalnej wiadomości. Wybraliśmy się razem do Zalesia i utknęliśmy na placu Zbawiciela. Zaskoczył nas pierwszy nalot niemiecki i dopiero teraz głośniki oznajmiły, że jest już wojna. W czasie drogi z placu Zbawiciela na Pragę musiałam zrozumieć i przyswoić sobie tę nową, straszliwą rzeczywistość – wojna. Nie wiem, czy byłabym zdolna do czegoś więcej niż słuchanie energicznych poleceń: „Weź konie i wóz, każ załadować zapas węgla i żywności, bierz ciepłe rzeczy i jedź zaraz do Rejentówki. Nie wiadomo, kiedy zamkną rogatki, a wtedy mały będzie od nas odcięty”.

Szosą radzymińską, zapchaną tłumem pieszych i furmankami, jechaliśmy ponad siedem godzin, aż do zmroku. Na przestrzeni tych dwudziestu paru kilometrów przeżywałam wraz z innymi momenty prawdziwej grozy. Samoloty niemieckie ostrzeliwały szosę, celując w bezbronnych ludzi. A nie wiedziano jeszcze wtedy, że nowoczesna wojna pozwala mordować kobiety, dzieci i cywilów.

Rejentówka i jej okolice opustoszały. Letnicy powyjeżdżali, poczta przestała funkcjonować. Jedyne wiadomości pochodziły z radia sąsiadów. Kilka dni minęło wśród dręczącej niepewności, bez żadnej wieści ze stolicy. Drżałam o męża, krewnych, przyjaciół, a także o zoo. Eskadry niemieckie przelatywały nisko, nie bojąc się ostrzału. Byłam zupełnie roztrzęsiona i bez reszty zdezorientowana, gdy 5 września zjawił się Jan. Przyjechał do Radzymina kolejką, kolejka więc jeszcze funkcjonuje! Z tego, co opowiadał, zapamiętałam tylko, że naloty w Warszawie są co prawda denerwujące, ale można się do nich przyzwyczaić, że frontu w ogóle nie ma i że Niemcy posuwają się ku Warszawie z piorunującą szybkością, i to również od strony Prus Wschodnich, mogą zatem być wkrótce w Rejentówce; zapadło postanowienie, że Warszawa będzie broniona, więc lepiej być wśród ludzi niż na tym pustkowiu, zwłaszcza w chwili wkroczenia wrogiej armii.

Znów gorączkowe pakowanie, pogoń za furmanką do Radzymina i wieczorna jazda zaciemnionym pociągiem podmiejskim. Na dworcu kolejki dojazdowej czekały na nas konie z Ogrodu Zoologicznego. Chwilowa zmiana sytuacji rozładowała napięcie nerwowe i z pewną ulgą pomyślałam, że mimo wszystko dobrze, iż jesteśmy u siebie, w domu. W domu łatwiej przeżywać strach, niepewność i nieszczęścia.

Ale właśnie nasz dom znalazł się tymczasem na terenie najbardziej atakowanym przez wroga. Leżał bowiem niedaleko obu przyczółków mostowych – mostów kolejowego i Kierbedzia; w zoo stacjonował ponadto batalion zapór balonowych. Niemcy rozpoczęli zaciekłe bombardowanie ogrodu. Półtonówka rozbiła skałę białych niedźwiedzi, białe misie – jeden z najgroźniejszych drapieżników – wyszły na wolność! Lada moment to samo zdarzyć się może z pomieszczeniem lwów, tygrysów, lampartów i innych drobniejszych dzikusów. Życiu ludności w bombardowanym mieście zagrozi dodatkowe niebezpieczeństwo. Jedynym wyjściem było zapobiec temu: wystrzelać wszystkie drapieżniki. Postanowione to zostało już dużo wcześniej... Broń miało tylko wojsko...

Wyszłam na ganek, kiedy się to już stało. W pobliżu studni zobaczyłam gromadkę żołnierzy, porucznika i kilku ludzi z personelu ogrodu.

Wszyscy milczeli, jeden z dozorców płakał.

Sytuacja rozwijała się jednak w takim tempie, że nie było nawet czasu na ból. Należało zatroszczyć się o los pozostałej przy życiu licznej nieszkodliwej braci.

Zgodnie z radiowym apelem pułkownika Umiastowskiego^() młodzi mężczyźni, zdolni do służby wojskowej, mieli opuścić Warszawę, nim armia niemiecka stanie pod jej murami. Dzień 7 września był punktem kulminacyjnym tego wymarszu. Całą opiekę nad zwierzętami zoo przejęło dwóch osiemnastoletnich chłopców. Jan oraz wielu jego kolegów, przyrodników i naukowców, przygotowywali się do opuszczenia miasta wieczorem.

Nie mogłam nadal pozostawać w zoo. W myśl nowego zarządzenia nikomu z cywilów nie wolno było przebywać na terenie Ogrodu Zoologicznego. W przerwie między jednym a drugim bombardowaniem, załadowawszy na wózek zaprzężony w kuce trochę żywności, przeprawiłam się z moją ciotką, gosposią, Rysiem i jego boną na drugą stronę Wisły. Na ulicy Kapucyńskiej mieszkała siostra Jana z rodziną.

Tego wieczoru, przyzwyczajeni już do eksplozji bomb, poznaliśmy inne głosy wojny: huk dział artyleryjskich, strzelających z niewielkiej odległości od miasta. Tak zaczął się dla nas trzytygodniowy okres oblężenia stolicy.

Jak wszystkie matki, szukałam i ja najbezpieczniejszej kryjówki dla mego dziecka. Ale jak tu wiedzieć, które miejsce jest najmniej zagrożone? Brakowało mi instynktu zwierząt, które przenoszą w paszczy swoje młode poza zasięg grożącego im niebezpieczeństwa. Ja mogłam tylko zejść z trzeciego piętra, z mieszkania krewnych, na parter. Ulokowałam Rysia w pracowni abażurów, pań Caderskiej i Stokowskiej, a mówiąc ściślej: układałam go na materacu w przedpokoju, osłaniając dziecko własnym ciałem. Trafiał mi bowiem do przekonania rozpowszechniony wówczas pogląd, że parter daje maksimum szans, zwłaszcza zaś futryna drzwi, która silniej opiera się wstrząsom niż zwykła ściana i bodaj częściowo chroni od zasypania gruzem. Wiele osób chowało się w piwnicach; powstrzymywała mnie od tego myśl o pożarze – Niemcy zasypywali Warszawę pociskami zapalającymi – lub o całkowitym odcięciu od świata przez zasypanie.

Atmosfera w pracowni abażurów przyciągała wszystkich jak magnes. Było to zasługą dwóch pożółkłych, zasuszonych jak mumijki staruszeczek, które wprost promieniowały łagodnością i ciepłem. Niby ćmy wokół tego światła dobroci gromadzili się tu lokatorzy z górnych pięter i suteren, osoby z sąsiednich zrujnowanych kamienic, a nawet z innych ulic. Swoje niewielkie mieszkanko, skromne zapasy węgla, jedzenia i pościeli oddawały te zacne staruszki na potrzeby wszystkich, którzy chcieli z tego korzystać. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam, jak drobna ręka obciągnięta pomarszczoną skórą podsuwała jakiś przysmak, album pocztówek czy kostki domina Rysiowi, który nie rozumiejąc, dlaczego dorośli zachowują się tak dziwnie, zaczynał się już na dobre nudzić i grymasić. Żyliśmy oczekiwaniem śmierci, całkiem nieświadomi przebiegu działań zbrojnych. W naiwności ducha wierzyliśmy początkowo w wojnę błyskawiczną, tymczasem bezustanne naloty nie zapowiadały jej końca; coraz straszniejsza zagłada nie przyspieszała pomocy sprzymierzeńców z Zachodu. „Jedna angielska eskadra lotnicza – mówiono z rozgoryczeniem w pracowni abażurów – położyłaby natychmiast kres bombardowaniom niemieckim”.

Od 15 września rozpoczęło się regularne ostrzeliwanie miasta z dział ciężkiej artylerii. Jeszcze bardziej przygnębiały docierające do nas słuchy, jakoby marszałek Śmigły znalazł się poza granicami kraju, jakoby cały rząd wyjechał do Rumunii i został tam internowany. Wywołało to nową falę oburzenia, żalu i goryczy. Nadal jednak życie oblężonych toczyło się pod gradem bomb i kul. W dzielnicach najsilniej bombardowanych ruch zupełnie zamierał, a gdy bombardowanie przenosiło się nieco dalej, ulice odżywały na krótko, ludzie przebiegali je z gorączkowym pośpiechem, bo chociaż mnóstwo codziennych spraw przestało w ogóle istnieć, wyłoniła się wszechpotężna kwestia żywności. Zaskakujący kontrast z pośpiechem przechodniów tworzyły nieruchome olbrzymie kolejki po koninę lub chleb. Królował tu niemniej groźny wróg oblężonej Warszawy – dający się już we znaki głód.

W tym czasie przeprawiłam się dwukrotnie na Pragę, żeby sprawdzić, co dzieje się w zoo. Udało mi się przebłagać wartownika i wejść do ogrodu. Słonica Kasia zdechła ugodzona odłamkiem pocisku artyleryjskiego; córka jej Tuzinka była cała i zdrowa. Część małp i antylop zginęła od kul; reszta rozbiegła się. Szympansy i ptaki egzotyczne spłonęły razem z pawilonem. Jedną z żyraf zabił pocisk, druga uratowała się. Hipopotamy, niedźwiedzie, żubry, bizony, łosie i rysie ocalały. Foki uciekły. Wielbłądy, lamy i jelenie błąkały się nad Wisłą. Nie było też srebrnych lisów ani borsuków. Wydry i bobry siedziały w swoich basenach.

Wszystkie osły i kuce padły pod bombami na szosie, w czasie przeprawy na Bielany, którą podjęto na zlecenie pewnego urzędnika zarządu miasta.

Dwa razy wracałam do azylu na Kapucyńskiej półżywa z rozpaczy i ze strachu. Najwyraźniej nie urodziłam się na bohaterkę. Bałam się, i jeszcze jak! Ileż wysiłku musiałam zużyć, aby przemóc się i ruszyć na tamtą stronę Wisły wśród piekielnych huków, gwizdów i warkotu! Tak chyba czuje się zwierzę ścigane przez obławę – myślałam.

Ale i to okazało się niczym w porównaniu z tym, co musieliśmy przeżyć od 24 do 27 września.

W niedzielę 24 września rozpoczęły się nękające naloty bez sekundy przerwy i ostrzał artyleryjski z dział najcięższego kalibru. Przestały funkcjonować telefony, odcięty został prąd, zniknęła woda z kranów, gazownia w związku z pożarami już od dawna nie dostarczała gazu, umilkło radio, ucichł ochrypły ze zmęczenia głos prezydenta Starzyńskiego, który usiłował dodawać nam otuchy; nie ukazywały się już dzienniki. W związku z brakiem wody coraz trudniej było zapobiegać pożarom i ogień buszował swobodnie...

Kamienica przy Kapucyńskiej 3 miała dwa podwórza; w drugim, skąd wchodziło się do pracowni abażurów i mieszkania rodziny mego męża, stał nieduży parterowy magazyn bawełny, należący do jakiejś firmy. Wieczorem 26 września na dach tego składu spadło parę bomb zapalających; budynek w mgnieniu oka stanął w płomieniach, które przerzuciły się na ściany kamienicy i zaczęły pełznąć po nich, sięgając trzeciego piętra. Obie siostry męża, Petrynowska i Zaorska, wiadrem czerpały wodę z zapasów w wannie i mokrymi ścierkami zwilżały zewnętrzne futryny okien, aby się nie zatliły. Za ich przykładem poszli lokatorzy pierwszego i drugiego piętra. Ja, dzieci i reszta mieszkańców domu staliśmy w bramie gotowi do ucieczki. I rzeczywiście nic by nas od niej nie uratowało, gdyby nagle pan Leon, sprzedawca gazet, człowiek odznaczający się zimną krwią i wielką przytomnością umysłu, nie wpadł na pomysł, żeby otworzyć na oścież bramę. Zdawało się bowiem, że wiatr zmienił kierunek... Uderzył w nas silny prąd powietrza, wiatr – wiejący dotychczas od Krakowskiego Przedmieścia – dmuchnął od Długiej, przerodził się w istny huragan, wleciał na drugie podwórze tunelami obu bram, przegiął słup ognia i cisnął go przez zwalony mur ku ulicy Senatorskiej. Ruiny kamienic nie stawiały tam oporu. Nasz dom był ocalony.

Roman Umiastowski (1893–1982), pułkownik, podczas kampanii wrześniowej szef propagandy Sztabu Naczelnego Wodza; apel ogłosił przez radio w nocy z 6 na 7 września.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: