Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Naznaczona. Opowieść o dziewczynie, która widziała więcej - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Naznaczona. Opowieść o dziewczynie, która widziała więcej - ebook

Przemierzająca najpiękniejsze miasta świata historia o sile przeznaczenia

Magdalena ma niepokojący dar. Widzi słowa wypisane na ciele ludzi, których spotyka. Imiona, daty, szczegóły z życia opisują miłość, śmierć i grzechy, które popełnili.

Kiedy w Paryżu poznaje Neila, jest zaintrygowana, że na policzku ma wypisane jej imię. W mieście przebywa też jego ojciec, który chce odkryć prawdę o swej zmarłej matce, słynnej pisarce, która porzuciła go tuż po urodzeniu.

Chłopak zakochuje się w Magdalenie, urzeczony jej bladymi oczami i tajemniczą aurą. Ona sama rozpaczliwie próbuje naprawić błędy po śmierci najlepszej przyjaciółki, bo wie, że dzięki swojemu darowi mogła zapobiec tragedii.

Przypadek albo przeznaczenie splatają losy trójki bohaterów, a dar Magdaleny może być kluczem do ich szczęścia.

__

"Pełna wdzięku, elegancka powieść o miłości i tajemnicy, utracie oraz melancholii, smutku i nadziei: od słów napisanych na skórze po widok rzeczy nie do zniesienia, Saunders z wielkim rozmachem opisuje granice ludzkiego postrzegania". – Viet Thanh Nguyen, laureat nagrody Pulitzera, autor książki "The Sympathizer"

___

O autorce

Adelia Saunders – absolwentka Georgetown University (tytuł magistra stosunków międzynarodowych) oraz Tisch School of the Arts NYU. Uczyła angielskiego w Paryżu, pisała dla niezależnego informatora w ONZ i pomagała ekonomistom rolnym w Ugandzie. Dorastała w Durango w Kolorado; obecnie mieszka z mężem i dwójką dzieci w Nowym Jorku. "Naznaczona" jest jej pierwszą powieścią.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66134-27-0
Rozmiar pliku: 758 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

{ Magdalena }

Wilno, 1991

W dawnych czasach, gdy na świat przychodziło dziecko, przed domem pojawiała się Pomyślność i szeptała w stronę okna. Będzie bogaty. Będzie wysoki. Będzie mu się powodziło. Po tym, jak dziecko zostało umyte i owinięte, akuszerka siadała przy oknie i słuchała. Będzie żył, póki pali się mały płomyk, powiedziałaby Pomyślność. Jeśli akuszerka była bystra, mówiła rodzinie, że nie może pozwolić na to, by zgasł ogień w palenisku. Matka całymi dniami rzucała więc do niego gałązki, a syn dorastał w kuchni, w której zawsze było ciepło, do momentu, aż – jak to dzieje się w opowieściach – poślubił bogatą dziewczynę, która nie dbała o stare zwyczaje, prawdopodobnie niezbyt dobrze radziła sobie w kuchni i nie korzystała z rad teściowej. On więc padał martwy jak kłoda w chwili, gdy kobieta pozwoliła palenisku zgasnąć.

Tę historię opowiadała Magdalenie jej matka, aż do dnia, gdy dziewczynka zaczęła uczyć się czytać. Zanim jednak zrozumiała, że coś jest nie tak, zapytała matkę, dlaczego akuszerka nie powstrzymała Pomyślności przed przejściem przez okno ze swoim piórem.

– Jakim piórem? – zapytała matka.

– Do zapisania jej imienia.

– Jakiego imienia?

– Na dziecku.

– O czym ty mówisz? – zapytała matka.

– Tak jak tutaj. – Magdalena przesunęła palcami po słowach wypisanych na szyi i ramieniu matki, szukając „Pomyślności”, która po litewsku oznaczała również „Szczęście” i czasami jeszcze coś, czego nie dało się dokładnie wytłumaczyć. Prawie każdy miał je gdzieś na sobie. Znalazła je na zgięciu nadgarstka swojej matki, gdzie miękka skóra marszczyła litery.

– Tutaj – powiedziała.

Litery poruszały się delikatnie pod wpływem pulsu. Magdalena przesunęła palcami po słowie, zastanawiając się, jak Pomyślność nauczyła się pisać jej imię w tak staranny sposób, biorąc pod uwagę to, że nie była niczym innym jak duszkiem i nigdy nie chodziła do szkoły.

Ale wtedy jej matka odsunęła rękę.

– Robisz sobie żarty – powiedziała, nie śmiejąc się. Dotknęła czoła Magdaleny, sprawdzając, czy ma gorączkę, i kazała jej iść do łóżka. A potem już nigdy więcej nie opowiadała historii o Pomyślności czekającej za oknem.{ Richard }

Paryż, czerwiec

Inga Beart zgubiła w Paryżu tak wiele rzeczy, że jej biografowie ledwie wspominali o butach. W tamtym czasie kilka gazet doniosło, że boso wsiadła na statek powrotny do Nowego Jorku, odrzuciwszy pomocną dłoń lekarza okrętowego, i przechadzała się wzdłuż pokładu na palcach. O ile wiem, nikt nigdy nie próbował wyjaśniać, co dokładnie stało się z jej butami – czerwonymi, na wysokiej, delikatnej szpilce. Historycy mówią, że w trakcie jej kariery rzadko widywano ją bez nich. Zanim w 1954 roku opuściła Francję, te buty były tak znane czytelnikom, jak jej blade tęczówki czy poplamione atramentem usta na zdjęciu z obwoluty lub jak sposób, w jaki siłą wydobywała coś lekkiego i lirycznego z prostej frazy.

Nie winię biografów za poświęcenie tak niewiele uwagi jej stopom. Zważywszy na najbardziej brutalny epizod w krótkim życiu Ingi Beart, kwestia tego, że przepadły jej buty, wydaje się tylko szczegółem, więc zamiast na nim uczeni skupili się na ostatnich wersach, jakie napisała na statku powrotnym do Ameryki – na wyznaniu, mimo że nikt w to wierzył, wydrapanym w farbie na ścianie jej koi z użyciem końcówki ołówka, którą trzymała ukrytą pod językiem. Ponieważ wcześniej, oczywiście, wszystko inne jej zabrali.

Ale w obliczu wszystkich pytań dotyczących ostatnich miesięcy Ingi Beart właśnie zniknięcie jej czerwonych butów najwięcej dla mnie znaczy. Przez lata rozmyślałem o wyjeździe do Paryża, by sprawdzić, czy nie mógłbym się dowiedzieć, co się z nimi stało, mimo że oczywiście zdawałem sobie sprawę, że znalezienie jakiegokolwiek istniejącego dowodu na temat ich losu po pięćdziesięciu latach jest niemal niemożliwe. Zapytałem o nie kilku historyków, ale odpowiedzieli mi tylko wzruszeniem ramion lub uniesieniem brwi, zdziwieni, że starszy mężczyzna interesuje się parą kobiecych szpilek, które przepadły dawno temu. „Pewnie zostały w Paryżu”, tak mi powiedzieli. „Te buty musiały być jej zbędne, gdy pielęgniarki spakowały jej rzeczy i odesłały do jej domu”.

I mogli mieć rację. Naprawdę nie wiem o Indze Beart więcej niż inni. Widziałem swoją matkę tylko raz i nikt nigdy nie pomógł mi umiejscowić w czasie jej wizyty. Ciotka Cat i reszta rodziny stanowczo zaprzeczali, że coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło. Wszystko, co wiem, to to, że nie mogłem mieć wtedy więcej niż trzy lata, bo gdy skończyłem cztery, ona już była w Paryżu i oczywiście nigdy nie pozwolono by mi jako dziecku na zobaczenie jej w stanie, w jakim była, gdy wróciła.

Szczegóły dotyczące dnia, gdy przyjechała z wizytą, tak bardzo wymieszały się ze scenami ze starych filmów i fragmentami wyjętymi z jej biografii, że trudno stwierdzić, co naprawdę się wtedy wydarzyło, a co jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. To wspomnienie zbyt skomplikowane dla kogoś tak młodego, przyznaję to pierwszy, ale czytałem, że w tym wieku dzieci mają czasami wybitną zdolność precyzyjnego zachowywania w pamięci pojedynczych kawałków pozornie przypadkowych informacji. I chociaż jest to rzadkie, właśnie to musiało mi się przytrafić, bo pamiętam buty mojej matki tak dokładnie, że mogę je zobaczyć nawet teraz, gdy zamknę oczy.

Wspomnienie okala coś, co wygląda jak koronka, ale musiało być rogiem obrusa ciotki Cat, i dlatego wyobrażam sobie, że w trakcie całej wizyty matki siedziałem pod kuchennym stołem. Reszta wspomnienia – niebieskie drzwi, rozbicie filiżanki – nieszczególnie pasuje do kuchni ciotki Cat. To mogło mi się później pomieszać. Ale obraz tych butów należy do mnie. Podczas godzin lub minut spędzonych pod stołem, gdy ona i ciotka rozmawiały, wszedłem w posiadanie cząstki Ingi Beart, którą przegapili wydawcy, naukowcy, fani i reporterzy, czy nawet ciotka Cat i lekarze. Nigdzie w całej literaturze, w żadnej szczegółowo opowiedzianej minucie jej życia, nie ma zapisu dotyczącego jej butów tak bogatego w detale, jak ja zapamiętałem. Próbowałem opowiedzieć kilku biografom, że zaliczyłem z tymi butami bliskie spotkanie, ale nie wydawali się tym zbytnio zainteresowani i napisali w swoich książkach to samo, co powiedziała ciotka Cat – że Inga Beart nigdy nie przyjechała, by się ze mną spotkać.

Tak naprawdę jednak każdy może być pewnym tylko kilku rzeczy w życiu i założę się, że ci biografowie i profesorowie z uniwersytetów wykorzystali swoje pule pewności na coś innego. Widziałem ją raz, wiem o tym, ale przez wszystkie lata, gdy leżałem nocami rozbudzony, nauczyłem się wspomnienia stóp mojej matki na pamięć. Sposobu, w jaki poruszały się jej kostki, zupełnie jakby pod skórą utknęły małe ptaki. Znałem miękką skórę i dokładny odcień czerwieni tych butów i dostrzegłem miejsca, w których były zarysowane i naprawiane. Widziałem, że ma pękniętą podeszwę – tak samo jak duszę – zanim zauważył to ktokolwiek inny. Pęknięcie znajdowało się na lewym bucie, na wysokości śródstopia, jakby stała na palcach przed długi, długi czas.

Sądzę, że najlepiej będzie zacząć tę opowieść od poranka, w którym przyjechałem do Paryża. Starałem się przypomnieć sobie moje pierwsze chwile w mieście. Czy towarzyszył temu jakiś dźwięk, który muskałby wspomnienie? Lub zapach, w jakiś sposób znajomy? Ale tak naprawdę po tych wielu godzinach spędzonych w samolocie wszystko wydawało mi się nowe i dziwne. Gdy w końcu wysiadłem z lotniskowego autobusu na Boulevard de Sébastopol, zauważyłem tylko to, że było bardzo wcześnie rano.

O tej godzinie panowała cisza, której ludzie ze wsi nie spodziewają się po mieście. Poluzowana szprycha w rowerze pobrzękiwała na brukowanej alejce, a promienie słoneczne dopiero się przeciskały przez rzędy budynków – wszystkich wykonanych z tego samego mlecznobiałego kamienia. Nie zatrzymałem się jednak, by celebrować tę ciszę. Martwiłem się o starą walizkę ciotki Cat. Zatrzaski się rozpięły i znalazłem ją na taśmie bagażowej włożoną w plastikowe pudełko, z doklejoną taśmą karteczką, wyjaśniającą, że mój bagaż uległ zniszczeniu w trakcie lotu.

Powinienem był wiedzieć, że walizka nie wytrzyma podróży, pomyślałem, ale nie odważyłem się rozszarpać taśmy i otworzyć jej tam, na lotnisku – nie byłem pewien, czy dam radę ponownie ją zamknąć. Wszystkie moje notatki i ważne dokumenty były bezpieczne w bagażu podręcznym, walizka zawierała tylko ubrania i kilka książek – tak sobie mówiłem, i tego byłem pewien, aż do momentu, gdy się znalazłem w autobusie opuszczającym lotnisko i przypomniałem sobie, że wśród nich jest też najnowsza biografia mojej matki, wydana zaledwie kilka miesięcy temu. Potrzebowałem jej na wizytę we Francuskich Archiwach Narodowych, na którą wybierałem się następnego dnia, i nie miałem pojęcia, jak miałbym kupić kolejną taką w Paryżu.

Dlatego gdy tylko kierowca autobusu podał mi mój bagaż, przyklęknąłem na jedno kolano na poboczu i zacząłem rozrywać taśmę. Włożyłem tę książkę na samym końcu, była dokładnie na wierzchu walizki. Wtedy nie myślałem o tym, jak stare są te zatrzaski, ani o tym, że ciężka książka wypadnie stamtąd jako pierwsza.

Otworzyłem walizkę. Podkoszulki, które zapakowałem, były pogniecione, jakby się wysypały i zostały wepchnięte z powrotem, ale książka leżała na miejscu. Okładkę przecinała plama tłuszczu, więc wyciągnąłem chusteczkę i próbowałem to wytrzeć. Nie chodziło o to, że zależało mi na samej książce – to tylko kolejna wywołująca sensację historia życia mojej matki, opowiedziana przez profesora z Wielkiej Brytanii, nazwiskiem Carter Bristol. Człowiek ten napisał kilka odkrywczych biografii i wysnuł pozbawione smaku wnioski o niektórych powszechnie znanych osobach, dzięki czemu odniósł jeszcze większy sukces. Okładka z jego nazwiskiem nałożonym na zdjęcie mojej matki szczególnie mnie wkurzała, ale i tak starłem z niej tłuszcz. To urocze zdjęcie, jedno z niewielu, jakie widziałem, na którym ona patrzy prosto w obiektyw. Pomimo cieni pod spodem, jej blade oczy wyglądają na tajemnicze i przypomniały mi o opisie, który przeczytałem pewnego razu w artykule prasowym: „Inga Beart patrzyła na świat przez parę pustych otworów”, głosił artykuł. „Jej oczy były dwiema małymi lukami w obrazie, które nigdy nie zostały zamalowane”.

Wyczyściłem książkę najlepiej jak umiałem i zawinąłem ją w koszulę. Mimo wszystko jestem w pewnym sensie dłużnikiem Bristola. Przez większość życia zbierałem się w sobie, by udać się do Paryża, i mogłoby to trwać jeszcze dłużej, gdyby nie on. Bo chociaż przekręca fakty z prywatnego życia mojej matki, by wykorzystać je do swoich celów, dokonał niezwykłego odkrycia, które opisał w rozdziale o ostatnich latach Ingi Beart w Paryżu: wspomina o listach i niepublikowanych zdjęciach, które – jak twierdzi – zrobiono jej latem 1954 roku. Przypis głosi: „Fonds Labat-Poussin, Archives nationales de France”. Jeśli to prawda, jest to pierwszy nowy materiał, który ktokolwiek znalazł na jej temat od lat.

Walizka ciotki Cat nie była z rodzaju tych na kółkach. Ciążyła mi, a z powodu zepsutych zatrzasków musiałem ją nieść ostrożnie. Wybrałem hotel w pobliżu Archiwów Narodowych, nie zdając sobie sprawy, jak trudno go znaleźć. Najpierw skręciłem w wąskie przejście, które skończyło się wysoką, kamienną ścianą, potem znalazłem się na kilku uliczkach, nie oznaczonych na mojej mapie, a wszystkie one kończyły się pod dziwnymi kątami w stosunku do tego, jak się zaczynały.

Oczywiście natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy pewnego wczesnego ranka dobre pół wieku temu Inga Beart przechadzała się jedną z tych uliczek. Może opuściła imprezę, gdy zgasły lampy uliczne, i oparła się na moment o jedną z latarni, by popatrzeć w ten sam kawałek jaśniejącego nieba. Widziałem zdjęcia z tych paryskich wieczornych przyjęć: Inga Beart znajduje się zazwyczaj na krawędzi kadru, odpływając w nieświadomość na czyimś ramieniu lub odwracając się od obiektywów – które już nie skupiały się na niej, lecz na nowych pisarzach, artystach lub świeżych pięknościach. Nie zauważyliby mojej matki, gdyby się poślizgnęła, zachwiała albo potknęła, bo jeden z jej obcasów utknął między kamieniami i się wyrwał.

Okazało się, że przechodziłem właśnie obok zakładu szewskiego, więc zatrzymałem się na chwilę, by zajrzeć do środka. Postawiłem bagaż na ziemi, by dać ramieniu odpocząć, i zacząłem spoglądać przez szybę na zakurzone półki. Tak naprawdę nie spodziewałem się zobaczyć pary czerwonych szpilek, które mogły zostać przyniesione do naprawy jakieś pięćdziesiąt lat temu, w towarzystwie kaloszy i letnich sandałków, których klienci zapomnieli odebrać. Ale i tak ich szukałem, tak dla pewności.

Nie zauważyłem, że zajmuję większą część wąskiego chodnika, pochylony, by patrzeć przez to okno. Dziewczyna z walizką zeszła na ulicę, by mnie ominąć. Jej bagaż uderzył o bruk i się przewrócił. Odwróciłem się, by przeprosić, a ona zatrzymała się na krótką chwilę i powiedziała coś, czego nie zrozumiałem.

– Przepraszam – odezwałem się, a gdy wydawała się zmieszana, dodałem: – Przepraszam, nie mówię po…

– Och, nie, w porządku. W porządku – odpowiedziała po angielsku. Nie ma sensu pytać ją o kierunek, pomyślałem. Mówiła z akcentem, ale na pewno nie francuskim.

– Pomogę ci – zaproponowałem. Podniosłem jej walizkę i postawiłem na chodniku. – Obawiam się, że kółko się urwało. – Rozejrzałem się, by sprawdzić, czy nie wpadło do ścieków.

– Już dawno temu – powiedziała.

Musiała mnie wziąć za kogoś innego, bo spoglądała na mnie uważnie, delikatnie mrużąc oczy, jakby próbowała wypatrzeć jakiś szczegół na mojej twarzy. Odwróciłem wzrok i liczyłem w myślach: jeden tysiąc, dwa tysiące... To był nawyk, którego nabrałem, gdy zacząłem mieć problemy z radą szkoły, kiedy przez większość ostatniego semestru nauczania unikałem patrzenia na dziewczęta z klasy i skupiałem się na ich włosach. Liczyłem w myślach tysiąc, dwa tysiące, a potem przesuwałem wzrok ostrożnie, by nikt nie pomyślał, że spojrzenie trwa zbyt długo. Dziewczyna miała wysoką, ale równą linię włosów, które przy skórze były jasnobrązowe. Tysiąc, dwa tysiące, pomyślałem, i skierowałem wzrok na dół na nasze walizki, tysiąc, dwa tysiące, a potem na tanią różę w plastikowym stożku, którą trzymała. Jednocześnie zauważyłem, że pod pachą niesie pudełko po butach.

– Otworzę ci drzwi – zaproponowałem. Gdy spojrzała na mnie pustym wzrokiem, pokiwałem w kierunku zakładu szewskiego. – Wchodzisz do środka? – zapytałem.

– Nie – odpowiedziała. Widząc, że patrzę na pudełko po butach, które niesie, dodała: – To nie buty.

– Och – odparłem, a w myślach zacząłem: tysiąc, dwa tysiące.

Właśnie wtedy dotarło do mnie, że i w niej jest coś znajomego. Spojrzałem ponownie, próbując skojarzyć zarys jej podbródka czy nachylenie głowy.

– Czy wie pan, jak dojść na dworzec Montparnasse? – zapytała.

– Nie mam pojęcia – odparłem. – Przepraszam. Nie znam Paryża.

Tysiąc, dwa tysiące, pomyślałem, a gdy ponownie spojrzałem na dziewczynę, dotarło do mnie, co takiego rozpoznałem. To nie tak, że widziałem jej twarz wcześniej – a przynajmniej nie dokładnie. Ale patrzyłem właśnie na okładkę książki Bristola, gdzie na zdjęciu została uchwycona niespotykana jasność oczu Ingi Beart. Dziewczyna z walizką nie wyglądała jak moja matka, z wyjątkiem tego, że miała równie blade tęczówki, które nadawały je twarzy dokładnie ten sam chłodny wyraz – patrzyła na mnie, jednak mogła śledzić drobinki kurzu albo skupiać się na czymś bardziej odległym.

Dziewczyna ponownie powiedziała coś w swoim języku. Nadal na mnie spoglądała. Dostrzegałem delikatne dostosowywanie się jej źrenic, rozlewających się jak krople atramentu na spokojnej wodzie. Zbyt późno przypomniałem sobie o przeniesieniu uwagi na jej czoło. Potem, nie wiedząc, co więcej mógłbym zrobić, znów spojrzałem na witrynę sklepu.

Jest coś, co mówią o mojej matce: mimo tego wszystkiego, co widziała w innych ludziach, na mnie nie spojrzała ani razu. Według biografów w chwili moich narodzin Inga Beart odwróciła głowę. Jeden z nich cytuje pielęgniarkę obecną przy porodzie, która powiedziała, że go zapamiętała, ponieważ Inga Beart zamknęła oczy i nie otworzyła ich, dopóki nie zostałem zważony, zbadany i oddany w pośpiechu pod opiekę państwa – a nawet dziewczęta, które rodzą dzieci dla pieniędzy, próbują rzucić na nie choć jedno spojrzenie, zanim zabiorą je siostry. Potem poinformowano ją, że nadszedł czas, by podpisać dokumenty.

Ustalenie miejsca pobytu moich krewnych zajęło szpitalowi trochę czasu, i jeszcze więcej minęło, zanim ciotka Cat i wuj Walt dali radę zorganizować przyjazd i mnie zabrać. Przygarnięcie kolejnego dziecka nie było dla nich łatwe, bo Pearl nadal nosiła pieluchy, a Eddie miał zaledwie sześć miesięcy, więc pierwsze tygodnie życia spędziłem w sierocińcu.

Oczywiście, gdy urodził się mój własny syn, miałem mocne postanowienie, by w jego przypadku wszystko potoczyło się inaczej. Kiedy leżał w szpitalnym łóżeczku i chwycił mój palec z siłą noworodka, zbyt nowego na świecie, by robić cokolwiek na pół gwizdka, powiedziałem mu, że zadbam o to, by nigdy nie poczuł się samotny. Wystarczająco sprzyjało mi wtedy szczęście i nie wiedziałem, że taką obietnicę można złamać na tysiąc sposobów, więc całą noc stałem przy oknie sali dla niemowląt. Chciałem, by mój syn miał obok siebie ojca i mógł zobaczyć przez szybę jego twarz, w razie gdyby otworzył oczy.

Jeśli moja matka kiedykolwiek martwiła się tym, czy jestem samotny lub przestraszony, to żadne źródła o tym nie wspominają. Właściwie w ani jednej ze swoich powieści czy historii, w stosach korespondencji i podczas godzin wywiadów, których udzieliła przez lata, ani razu o mnie nie wspomniała. Wszyscy badacze to zauważyli i nawet najsubtelniejsi z biografów nie dali rady ująć tego w niebolesny sposób. Jak powiedział jeden z nich: „Dla Beart, która odmawiała wierzenia w kogokolwiek, dopóki o nim nie napisała, jej własne dziecko po prostu nie istniało”.

Być może. Jestem nawet skłonny przyznać, że Inga Beart i ja nigdy nie stanęliśmy twarzą w twarz – nawet tego dnia, gdy wróciła na nasze ranczo, by nas odwiedzić, bo ukrywałem się wtedy pod kuchennym stołem ciotki Cat. Ale jednak wróciła. Jakkolwiek mocno by się starała, moja matka nie zostawiła mnie zupełnie. To jedyna rzecz, jakiej jestem pewien. Bo gdy zamknę oczy, widzę podwójny szew dokładnie poniżej jej kostki, potem trzy kolejne i zaczynają się paski, krzyżujące się w lewo na prawej stopie i w prawo na lewej. Zapinane są na zewnątrz, ciasno na czwartą dziurkę, ale odrobinę poniżej trzeciej jest zagięcie, lekkie zniszczenie wskazujące na to, że przez jakiś czas musiała zapinać te czerwone buty odrobinę luźniej. To szczegół, o którym nie myślałem, gdy byłem młody. Później jednak, kiedy usłyszałem, jak ciężarna kobieta mówiła swojej przyjaciółce, że ma opuchnięte stopy, zacząłem się zastanawiać, czy te małe zagięcia na skórze obuwia nie były moim wkładem w życie matki, moim śladem na niej.

Byłem zaskoczony, gdy odkryłem, że dziewczyna z walizką nadal stoi na chodniku. Nie miałem pojęcia, że ona wciąż czeka, aż coś powiem. Nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy.

Większości sklepów na ulicy jeszcze nie otwarto, ale na tyłach zakładu szewskiego dostrzegłem sprzedawcę już przy pracy, nawlekającego nowe sznurówki na stary but do wspinaczki. Obok niego stała wypolerowana i opisana do odbioru para czerwonych butów. Wyglądały na staroświeckie, lecz kolor był zbyt jasny i zapięcia nie pasowały.

Dziewczyna wciąż mi się przyglądała, jakby jej nie satysfakcjonował fakt, że jesteśmy dla siebie obcy. Była mniej więcej w tym samym wieku co mój syn. Dalej patrzyłem w okno sklepu, próbując wymyślić, co powiedzieć.

Na półce obok maszyny do szycia stała kolekcja figurek, interesujące drobiazgi, wszystkie wykonane z kawałków obuwia. Właściciel sklepu najwyraźniej zrobił je sam z użyciem skrawków skóry i nitki, jako pokaz swoich umiejętności. Krzyżowcy trzymali kopie zakończone szewskimi pinezkami, a dziecięca wkładka do buta została wystylizowana na małą łódkę, ze sznurówkami do ozdoby i pożółkłą szmatką zamiast żagla.

Odwróciłem się do dziewczyny.

– Czyż nie są wyjątkowe? – zapytałem.

– Co? – odparła.

– Tutaj. – Wskazałem na figurki. – Te figurki w oknie. Widzisz, jakie mają maleńkie kostiumy łuczników? Mój syn dostałby fioła na ich punkcie.

– Fioła? – zapytała.

– To znaczy, że by mu się podobały.

– Jasne – odpowiedziała. – Są urocze.

Oczy utkwiła w malutkich Krzyżakach w oknie. Róża w plastikowym pudełeczku zaczęła więdnąć.

– Robiliśmy takie rzeczy, gdy był mały. Zamki i rycerze. Pamiętam jeszcze katapultę… Wiesz, co to takiego? Zbudowaliśmy taką z patyczków po lodach i drewnianej łyżki.

– Serio? – zapytała dziewczyna.

– To było dawno temu – przyznałem. – Mój syn jest teraz na studiach. Ale studiuje historię. – Kiwnąłem w stronę rycerzy. – Właśnie coś w tym stylu.

W rzeczywistości na początku sądziłem, że ta wycieczka do Paryża mogłaby być czymś, co ja i mój syn powinniśmy zrobić razem. Uczył się w liceum francuskiego, więc mógłbym skorzystać z jego pomocy, a on chętnie przeprowadziłby badania – to by była niezła przygoda. Wyobrażałem sobie, że to on będzie tym, który coś odkryje – zdjęcie mojej mamy ukryte w paryskich archiwach przez te wszystkie lata. Fotografię, której Carter Bristol nigdy nie przyjrzał się zbyt dobrze, bo jej twarz w przeciwieństwie do stóp była niewyraźna. Lub może ujęcie z imprezy w ogrodzie przy czyimś pałacu: wiejski potok, ciemnowłosa kobieta z oczami jak drobinki kurzu na negatywie, błysk flesza o sekundę za późno, by uchwycić jej uśmiech, gdy się schyla i zanurza w wodzie jeden palec, jej ramiona rozłożone, by złapać równowagę, w jednej ręce para butów z paskami, które się krzyżują, dwie rysy w miejscach, gdzie delikatnie zagięła się skóra, na jednym głębiej, na drugim mniej. I mój syn mówiący: „Rany, tato. Dokładnie tak, jak mówiłeś”.

Dziewczyna znowu przyjrzała mi się uważnie, a potem się uśmiechnęła.

– Więc jesteście tu razem?

– Z moim synem? Nie, nie, nie ma go tu ze mną. Niestety jestem tu sam – powiedziałem.

– Och, w porządku, przepraszam – odparła. Nie napotkała mojego spojrzenia. Po chwili znów się odezwała. – Więc przyjechał tu pan… na zjazd? – Na ostatnie słowo położyła lekki akcent, przeciągając sylaby i źle wymawiając „j”.

– Zjazd? Nie, czy ja coś takiego powiedziałem?

Dziewczyna zaśmiała się w ramach przeprosin.

– Myślałam, że powiedział pan coś takiego. Coś w stylu zjazdu rodzinnego.

– Cóż, możliwe – odparłem. To nie był pierwszy raz, gdy złapałem się na myśleniu na głos. Nie chciałem jej zawstydzić, więc dodałem: – To zabawne, jak takie rzeczy się wymykają.

– Słucham? – zapytała.

– Chodzi po prostu o to, że masz rację. – Długi lot lub nagła zmiana półkuli musiały zadziałać na moją podświadomość, bo mimo że nie pamiętałem mówienia tego, nawet we własnej głowie, zjazd był dokładnie tym, co sobie wyobrażałem: mój syn i ja grzebiący w starych dokumentach w poszukiwaniu wzmianki o jego babci. Kończenie dnia pracy w archiwach i porównywanie notatek dotyczących życia Ingi Beart w Paryżu nad kuflem piwa, gdy nastanie wieczór. Nasza trójka w jakiś sposób zjednoczona w czasie.

Dziewczyna nadal na mnie patrzyła, więc powiedziałem:

– Przyjechałem, by coś zbadać. To sprawy rodzinne. Mój syn lubi takie rzeczy. Wyjazd do Paryża miał być prezentem na jego urodziny.

– Jasne, brzmi nieźle – odparła ona.

Oczywiście gdy zaproponowałem swojemu synowi ten wyjazd, rozmowa w ogóle nie przebiegła tak, jak to sobie zaplanowałem.

Bądź rozsądny, tato. Właśnie tak powiedział, gdy zacząłem wyjaśniać kwestię przypisu u Cartera Bristola i okazję, by w końcu znaleźć zdjęcie, które pokazuje także jej buty. Wspomnienia mogą być mylące – dodał. Ostatecznie nie zapytałem go, czy chciałby pojechać ze mną do Paryża.

– Ale wiesz… – oznajmiłem. – Czasami nie wszystko idzie po naszej myśli.

– Jasne – odparła. – Niestety tak właśnie bywa.

Dziewczyna, która jeszcze chwilę temu wyglądała na w pełni skupioną na analizie szczegółów mojej twarzy, teraz emanowała wyłącznie uprzejmością – ona po prostu spytała mnie o drogę. Pewnie przeze mnie czuje się niezręcznie, bo mówię jej takie rzeczy.

– Trzymaj – powiedziałem. Wyjąłem mapę, którą kupiłem na lotnisku, i podałem jej, podenerwowany. – Może kogoś innego zapytasz o dworzec.

Uśmiechnęła się do mnie przelotnie.

– To dla mnie? – zapytała. – Super, dzięki.

Zerknęła na mapę, potem wepchnęła ją sobie pod pachę i spojrzała na wystawę zakładu szewskiego, układając ręce przy szybie tak, by skupić wzrok, zupełnie jakby coś wewnątrz przykuło jej uwagę.

Podniosłem walizkę ciotki Cat, ale zawahałem się, zanim odszedłem. Było coś nieopisanie nieamerykańskiego w intonacji tej dziewczyny, a szczególnie sposób, w jaki wypowiadała „jasne” i „w porządku”, kogoś mi przypominał – panią z Europy Wschodniej o imieniu Diana, która kiedyś pomagała nam w domu. Żałowałem, że nie zapytałem dziewczyny, skąd pochodzi, chociaż wiedziałem, jakim ignorantem musiałem jej się wydawać. Spotykamy na swojej drodze tak mało obcokrajowców, a dla mnie większość z nich brzmi jednakowo.

Mimo to myślami wróciłem do tych popołudni, gdy Diana kończyła pracę w domu, odwoziłem ją do miasta i wdawaliśmy się w rozmowy. Czasami zabierałem ją na obiad. Przestałem po nią dzwonić, gdy wuj Walt odszedł nagle ostatniej jesieni, bo szczerze mówiąc, nie podobał mi się pomysł, że miałaby sprzątać tylko po mnie. Rozważałem zaproszenie jej w celach towarzyskich, chociaż oczywiście dom był w totalnym chaosie, a jej dość szybko skończyła się wiza. Przed świętami zadzwoniła, by powiedzieć mi, że wraca do domu, i ułożyliśmy dość skomplikowany plan wymienienia się prezentami – nasze dzieci mieszkają w Anglii i Diana uważała, że szkoda by było, gdyby się nie poznały. Lecz nadeszły święta Bożego Narodzenia, potem wiosna, lato i do momentu mojego wyjazdu do Paryża nie dowiedziałem się, czy otrzymała drobiazgi, które wysłałem mojemu synowi do przekazania, i nie dotarła też żadna paczka dla mnie od niej.

Dziewczyna z walizką nadal patrzyła w sklepowe okno. Najwyraźniej o mnie zapomniała. Nie chciałem jej spłoszyć, kontynuując naszą rozmowę. Poza tym oboje czulibyśmy się zmieszani, gdybym próbował wyjaśnić to lekkie ukłucie w sercu na dźwięk jej świszczącego akcentu. Ale właśnie wtedy przypomniałem sobie, że nawet śmiech Diany miał swój własny akcent – gdy się śmiała, można było stwierdzić, że jest obcokrajowcem. Żałowałem, że nie mam do powiedzenia nic zabawnego, czegoś, co by spowodowało, że odwróciłaby się i głośno zaśmiała, tylko dlatego, bym usłyszał, czy jej śmiech jest taki sam jak Diany.

Zamiast tego znów policzyłem w myślach, jeden tysiąc, dwa tysiące, by oczyścić umysł. Mocniej złapałem walizkę ciotki Cat, skinąłem do dziewczyny, która nadal wpatrywała się w okno, i odszedłem ulicą nieco szybciej, niż było to konieczne.

Niedługo potem pożałowałem, że oddałem dziewczynie mapę. Miałem wskazówki, jak dostać się do hotelu, ale nie mogłem znaleźć ulicy. Znów źle skręciłem w jakąś zatłoczoną aleję. Ruch był teraz większy. Młodzi ludzie na skuterach poganiali warkotem silników światła – lub mnie – więc przyspieszyłem.

Pomyślałem, że lepiej byłoby wrócić do miejsca, w którym wysiadłem z autobusu, by sprawdzić, czy nie mogę zacząć od nowa. Ale kręciłem się w kółko, a poza tym nazwy ulic ciągle się zmieniały, nawet kiedy miałem pewność, że idę prosto w jednym kierunku. Bolały mnie ramiona od ciężaru notatników i dokumentów, które zapakowałem, i nagle poczułem się zmęczony i bardzo daleko od domu. Skręciłem w kolejną ulicę, potem w następną. Nie chciałem się zatrzymywać i sprawdzać, gdzie jestem, a już tym bardziej szukać kogoś, kto mówiłby po angielsku, by zapytać go o drogę.

Czułem, że zaraz się zgubię, gdy przypomniała mi się stara kowbojska sztuczka z dzieciństwa. Najpewniej wyczytałem to w powieści Louisa L’Amoura: odwróć się, gdy jedziesz, i zapamiętaj, jak wygląda miejsce, przez które będziesz wracał. Jakimś cudem myśl o tych tanich westernach podniosła mnie na duchu. Nierówność na chodniku była zakrętem w korycie rzeki, zapamiętałem to, a sklepy i restauracje wyglądające tak samo – po prostu innym rodzajem bylicy rosnącej na pustkowiu.

Odtworzyłem swoje kroki aż do chwili, gdy odnalazłem pierwszy zły skręt w zakończoną murem ulicę, potem szedłem wzdłuż wąskich kanionów drogo wyglądających sklepów, rozkoszując się myślą o moim zagubionym kowboju, przywiązującym swojego wierzchowca i zaglądającym do jednego ze sklepów, by kupić paczkę makaroników. Wkrótce kaniony otworzyły się na plac budowy wokół starej kościelnej wieży. Kształt wieży pod warstwami rusztowania wydawał się znajomy. To mógł być wierzchołek wygasłego wulkanu, który wyrastał z równin.

Miałem całkowitą pewność, że za przecznicę lub dwie znajdę się tam, gdzie zacząłem, na Boulevard de Sébastopol. Kolejny autobus z lotniska jechał ulicą. Rozpoznałem nawet poplamiony kawałek chodnika, gdzie przyklęknąłem, by otworzyć walizkę. Ponownie złapałem się na tym, że chciałbym, by mój syn był tu ze mną. Mógłby jęknąć z pobłażliwością, gdyby usłyszał żart w stylu nauczyciela angielskiego: tak wielu zagubionych turystów w Paryżu kręci się w kółko, pewnych, że widziało to miejsce już wcześniej. Nic dziwnego, że to od Francuzów zapożyczyliśmy wyrażenie déjà vu.{ Neil }

Londyn, maj

Gdy Neil kupił bilet autobusowy do Swindon, prezenty świąteczne, które miał dostarczyć, były spóźnione już o pięć miesięcy. Tego ranka, kiedy miał wyjechać, obudził się na kanapie. Śniło mu się, że je szpagat rolniczy, który leżał na stercie przed oborą Nan i Popa. Jeśli sny cokolwiek oznaczają, ten zwiastował kaca. Tak samo jak puste kieliszki i kartony po winie w promocji, które leżały na stole w kuchni i podłodze. Ktoś, zapewne on, zaczął wcześniej w nocy sprzątać, więc butelki wypełniały też zlew. Neil wyciągnął kilka z nich, by dostać się do kranu, nadal mógł wyczuć resztki snu na języku. Odkręcił wodę i upił trochę z nadstawionych dłoni.

Z kuchni słyszał Veejaya, swojego współlokatora, przewracającego się we śnie i mamroczącego. Oprócz tego dochodziło pikanie, bo nie wyłączył wcześniej swojego budzika. Ruszył ostrożnie między szklankami do ich pokoju. Cuchnęło tam stopami. Veejay, który ostatniej nocy był z dziewczyną ze szkoły filmowej, teraz spał spokojnie sam. Tylko Neil wiedział, że jego oczy nie zamykają się do końca, że zostają małe jasne półksiężyce w szparce pomiędzy powiekami. Było to trochę upiorne i gdyby sam nie czuł się jak żywy trup, wyciągnąłby aparat. Z jakiegoś powodu Veejay zaprzeczał, że sypia z otwartymi oczami, tak jak zaprzeczał, że w trakcie telefonicznych rozmów z rodzicami nabiera ciężkiego hinduskiego akcentu. Neil wyłączył budzik.

Wróciwszy do kuchni, zaczął pakować butelki do plastikowych toreb, tak cicho, jak to było możliwe. Nic nie obudziłoby Veejaya, a drzwi Alexa były jak zwykle zamknięte, ale brzdęk szkła przyprawiał Neila o ból za oczami. Nigdy więcej imprez w ich mieszkaniu, pomyślał nie po raz pierwszy. Nigdy więcej wina i sera na imprezach z dziewczynami mieszkającymi obok – zaczynało się od tego, że dziewczyny przynosiły coś z bąbelkami, a kończyło tym, że Neil i Veejay biegli do Tesco po kartony wina, a ludzie siedzieli gdzie popadnie i oglądali mecz Arsenalu w telewizji. Neil był słaby w piciu. Od teraz nie będzie już udawania. On nawet nie lubił piłki nożnej i był zmęczony ukrywaniem tego przed dziewczynami uważającymi Amerykanów za gburowatych, jeśli nie przejawiali szaleńczego zainteresowania sportem, w którym wynik prawie zawsze kończył się na zerze.

To w takie poranki jak ten nienawidził Alexa, który nigdy nie wychodził – nawet wtedy, gdy wyjście miało oznaczać dołączenie do imprezy w kuchni. Alex, ich współlokator wampir, nie miał żadnych przyjaciół. Kto wie, co mu się śniło. W tej chwili jednak Neil oddałby wszystko, by zasnąć z pustą głową w czarnej pościeli, którą Alex prał dwa razy w tygodniu. Nawyk ten spowodował, że ich beznadziejna brytyjska pralka przesuwała się w trakcie wirowania od miejsca pod blatem przez całą podłogę w kuchni. Neil czasem zakładał się z Veejayem, gdzie tym razem skończy, więc na podłodze były ślady po ołówku po zapisie jej wielokrotnych podróży.

Neil zastanawiał się z przygnębieniem, dlaczego się obudził, ale o bilecie autobusowym przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy był na ulicy i krzywiąc się z bólu przy każdym uderzeniu tłuczonego szkła, wpychał butelkę za butelką przez gumowy otwór do wielkiego pojemnika na odpady do recyklingu stojącego przy parku. To by wyjaśniało, dlaczego nastawił budzik, mimo że była niedziela, którą normalnie rezerwował na nawadnianie się i kończenie lektury, którą powinien był skończyć w sobotę. Swindon. Kurwa, pomyślał. Znowu będzie musiał zadzwonić do jak-jej-tam i pojechać w następnym tygodniu. Już trzeci raz odwoływał przyjazd, więc zaczynało się to robić żenujące. Chociaż jak-jej-tam nigdy nie zaproponowała, że przyjedzie do Londynu. Bo dlaczego by miała? Ta cała sytuacja była kretyńska.

Wymiana prezentów musiała być pomysłem matki jak-jej-tam. Ojciec Neila ledwie pamiętał o świętach, więc nigdy nie wpadłby na zrobienie czegoś takiego. Jeśli chciałby wysłać prezent, wepchnąłby go do skrzynki jak normalny człowiek. W jej kraju na pewno jest poczta. Nie, to był jakiś złowieszczy plan matki jak-jej-tam. Pewnie córeczka chciała poderwać Neila, by dostać zieloną kartę. To będzie żenujące.

Neil wepchnął do kontenera ostatnią butelkę. Swindon. Jego ojciec prawie o nic go nie prosił, ale odesłał mu paczkę w listopadzie, mówiąc, że córka jego przyjaciółki też mieszka w Wielkiej Brytanii, więc on i jego przyjaciółka zdecydowali, że wymienią się prezentami właśnie przez nich. To będzie dla ciebie okazja, by poznać kogoś nowego, powiedział ojciec. Zawsze chciał wiedzieć, czy Neil spotyka nowych ludzi, co było w sumie zabawne, bo Neil był całkiem pewny, że to jakaś odziedziczona po ojcu niezręczność powstrzymywała go przed poznawaniem nowych ludzi, a gdy już jakichś poznał, powstrzymywała go przed powiedzeniem czegoś interesującego, co sprawiłoby, że ci ludzie chcieliby się z nim przyjaźnić.

Sądząc po kształcie prezentu, był to jeden z miniaturowych, ręcznie robionych zestawów łuku i strzały, które jego ojciec lubił kupować od kobiet z plemienia Ute, sprzedających je po zaskakująco wysokich cenach w okresie świątecznym przed Conoco. Od tamtego czasu prezent leżał pod łóżkiem i za każdym razem, gdy Neil planował wsiąść do autobusu do Swindon – które, jak się okazało, było oddalone o wiele kilometrów od Londynu – coś mu wypadało albo o tym zapomniał i musiał dzwonić do jak-jej-tam (jak ona ma na imię?) i wymyślać wymówkę. „W porządku, w porządeczku”, mówiła. „Przyjedziesz w następnym tygodniu, dobra?”

Jedna z butelek nie była zupełnie pusta i ręce Neila kleiły się od wina. Wytarł je o jeansy. Fajnie byłoby nie mieć już pod łóżkiem paczki ojca, przypominającej mu o domu za każdym razem, gdy szukał tenisówek. Prezent został zapakowany w ten sam papier ze Świętym Mikołajem, którego używali Nan i Pop. Nan zawsze wciskała w niego banknot dolarowy, nowy, prosto z banku, co było motywacją, by go nie podrzeć – w każde święta Neil i jego kuzyni rozprawiali się z prezentami od nich, przecinając taśmę klejącą i wysuwając to, co było w środku. Nan zbierała papier i rozprostowywała zagniecenia na brodzie Mikołaja, by użyć papieru ponownie za rok – stało się to rodzinnym żartem, bo oczywiście mogła po prostu zaoszczędzić te dolary i kupić więcej papieru do pakowania. Neil położył prezent ojca pod łóżkiem po pierwsze dlatego, że był przygnębiający. Gdy odwrócił paczkę, widział, że jeden brzeg papieru ze Świętym Mikołajem został odcięty i w miejscu, gdzie był doczepiony do tekturowej tuby, została odrobina pożółkłej taśmy. To świadczyło, że jego ojciec wreszcie zużył ostatni kawałek z rolki. Nan zmarła, gdy Neil miał iść do liceum, a teraz nie żył także Pop, ale z jakiegoś powodu Neil nie mógł sobie wyobrazić, że nawet papier do pakowania ze Świętym Mikołajem się skończył.

Zegar wskazywał właśnie dziesiątą. Gdyby Neil się pospieszył, pewnie zdążyłby na ten autobus. Po tym, jak dostarczyłby świąteczny prezent ojca, mógłby do niego zadzwonić i powiedzieć mu, że profesor Piot wybrał go na jednego ze swoich asystentów badawczych na lato. Dowiedział się o tym dwa tygodnie temu. Wielka sprawa – profesor Piot był sławny. A poza tym poleci latem do Paryża. Neil kilkakrotnie próbował zadzwonił do ojca z tymi wieściami, jednak tego nie zrobił. Żaden z nich nie radził sobie za dobrze z rozmową przez telefon i gdy ostatni raz się ze sobą kontaktowali, w styczniu, odbyli coś, co było prawie kłótnią, a on powiedział sporo niepotrzebnych rzeczy. Wiedział, że powinien zadzwonić do ojca i go przeprosić, nawet jeśli to nie była jego wina. Ale skoro wciąż miał prezent ojca pod łóżkiem, postanowił to odłożyć, wiedząc, że ojciec na pewno zapyta go, czy dostarczył paczkę do Swindon.

W autobusie kac Neila przybrał na sile. Żołądek miał pusty, jednak wydawało mu się, jakby zaraz miał go opróżnić. Wziął kilka głębszych oddechów. Kiedy jechali po nierównych uliczkach, opuszczając Londyn, czuł każdy uskok i próg zwalniający, a to dokładało mu cierpienia. Żałował, że nie kupił paczki chipsów o smaku curry polecanych przez Veejaya. Żałował, że nie jest teraz w domu, w łóżku. Kiedy zauważył bezdomnego śpiącego w drzwiach, oddałby wszystkie przywileje, które nabył wraz z narodzinami, jeśli tylko dzięki temu mógłby zamienić podskakujący autobus na pobocze, bo pojazd poruszał się okropnie wolno, jak Ziemia kręcąca się po własnej osi, planety podążające wokół Słońca, płyty tektoniczne przesuwające się i…

W żołądku Neila zabulgotało okropnie, jego zawartość najwidoczniej szukała bardziej stabilnego środowiska. Chłopak się rozejrzał. Drzwi do toalety były zaklejone, okna autobusu nie należały do tych, które się otwiera. Fotele za nim były puste, ale po drugiej stronie siedziała kobieta z małą dziewczynką śpiącą twardym snem dziecka jadącego autobusem. Oczy miała przymknięte, a włosy związane na czubku głowy chustą z afrykańskim motywem. Ich ciężar sprawiał, że jej podbródek opadał na klatkę piersiową. Za każdym razem, gdy to się działo, oczy kobiety się otwierały. Nic nie zakłóciłoby jej jazdy autobusem tak bardzo, jak Neil wymiotujący na tylne siedzenie.

Zniknęły progi zwalniające i utknęli w korku. Autobus skręcił na skrzyżowaniu i się zatrzymał. Światło było zielone, ale nikt się nie poruszył. Zmieniło się na czerwone, a potem znów na zielone. Silnik ciężarówki stojącej obok nich zgasł i ruszył ponownie, wypuszczając niebieskawy dym. Światło zmieniło się na czerwone, a chmura spalin z ciężarówki uniosła się i zmieniła tę czerwień w fiolet.

Na wykładzie o drugiej rewolucji przemysłowej profesor Piot pokazał grupie osmolone, w połowie przeżarte cegły, by zademonstrować efekty zanieczyszczenia powietrza w Londynie w połowie wieku. Parasolki są czarne nawet dzisiaj, powiedział, ponieważ po raz pierwszy weszły w modę, gdy taki był kolor deszczu, a w późnych latach epoki wiktoriańskiej srebro matowiało tak szybko, że ludzie przestali z niego jadać – chociaż na to mogły mieć wpływ także czynniki społeczno-ekonomiczne. Gdy praca w fabryce stała się bardziej opłacalna, a cena zatrudnienia rosła, coraz droższym stawało się przyjęcie służącego, który czyściłby te wszystkie zimne, ciężkie talerze… Autobus znowu ruszył. Neil oparł się o chłodną szybę, wyobrażając sobie pochodzących z epoki wiktoriańskiej ludzi przyciskających obolałe głowy do misek. Autobus nabrał prędkości, przedmieścia przesuwały się za szybą jak bezkształtna plama. Neil zasnął, pozwalając swoim myślom sunąć wraz z nimi.

Profesor Piot wierzył w coś, co nazywał „wiedzą zaobserwowaną”, i zawsze mówił swoim studentom o rzeczach, których można było się dowiedzieć o przeszłości, dokładnie obserwując teraźniejszość. Na przykład we Francji, skąd pochodził profesor, dało się stwierdzić, czy miasto miało skłonności monarchiczne czy republikańskie powiedzmy sto lub pięćdziesiąt lat temu, na podstawie tego, czy zatrzymywały się w nim pociągi czy nie. Jeśli posiadało stację kolejową, można się było założyć – i wygrać zakład – że skłonności były republikańskie, bo to miasta o dobrej pozycji w nowej Republice posiadały połączenie kolejowe ze stolicą. Poza tym profesor Piot powiedział im, że można było pojechać do małych miasteczek i sprawdzić, w jakiej odległości od kościoła znajduje się pomnik nawiązujący do I wojny światowej, by stwierdzić, jak bardzo religijni byli ludzie, gdy wojna się skończyła, i ilu młodych mężczyzn z danej miejscowości zginęło. Istniała potwierdzona statystykami relacja między liczbą miejscowych chłopaków, którzy stracili życie na wojnie, a odległością pomiędzy kościołem a pamiątkową tablicą ku czci poległych. Im więcej zabitych żołnierzy, tym mniej chętni byli mieszkańcy, by wznosić monument na placu przy świątyni. Stawiali go raczej przed ratuszem. Było kilka miejscowości, jak powiedział im profesor Piot, gdzie pomniki po I wojnie światowej zawierały w sobie złamane krzyże – złamane celowo, może nawet rzeźbione w ten sposób, by pokazać, że ludzie z tego i tego miasteczka wiedzą, co się dzieje tam wysoko na górze.

Gdy Neil spał, warkot autobusowego silnika zaczął przypominać nosowy głos profesora Piota. Neil miał nadzieję, że to zapowiedź jego przyszłej wielkiej kariery jako naukowca, a nie na przykład bycia skończonym nerdem, który w trakcie niespokojnego snu ma tendencje do skupiania się na wydziale historycznym i w którego głowie utkwił głos profesora Piota – może dlatego, że miał z nim w tym semestrze dwa przedmioty. Zaczął nawet układać własne myśli z akcentem profesora Piota, co było zdecydowanie dziwne, i w trakcie ich spotkań – profesor był również opiekunem roku Neila – musiał się bardzo pilnować, by przypadkowo nie wymówić sepleniącego „r” jak wykładowca.

Neil poczuł, że coś dotyka jego stopy. Otworzył oczy. Mała dziewczynka z miejsca obok przepełzła pod nogami swojej matki i próbowała chwycić prezent ojca Neila.

– Nic nie szkodzi – powiedział Neil, gdy matka dziewczynki zaciągnęła ją z powrotem na fotel. – Pozwoliłbym jej to otworzyć, tylko że to nie należy do mnie.

Oparł głowę o nowe, chłodne miejsce na szybie. Byli już spory kawałek za Londynem. Coś jasnego i żółtego kwitło na polach wokół. Kolor wyróżniał się nad wzgórzami, jakby ktoś oznaczył markerem całą okolicę.

Profesor Piot byłby w stanie dowiedzieć się czegoś z widoku za oknem autobusu. Neil patrzył na nieprzełamane niczym bogactwo żółtych kwiatów, ale mógł myśleć tylko o tym, że w Anglii nie ma automatycznego systemu nawadniającego. Pionierom preria w Kolorado mogła się wydawać nieskończona, ale teraz każdy kawałek zieleni przy domu przecinała wykropkowana linia, koła, rury i sekwencje wody o dużym ciśnieniu, tworzące progi na krajobrazie. Gdy Neil był dzieckiem, on i jego kuzyni biegali przez spryskiwacze Popa w trakcie letnich popołudni, a gdy fala uderzała ich w plecy, czuli się tak, jakby dostali kantówką. Ale w Anglii padało. Neil zastanawiał się, czy brytyjscy rolnicy prowadzą lepsze życie, bo nie zawsze naprawiają zepsute pompy irygacyjne i nie zastanawiają się, kto w górze rzeki zgarnia więcej od nich. Żółć pól była tak jasna, że raniła go w oczy, więc do końca jazdy patrzył przez przymknięte powieki, myśląc o ranczu Nan i Popa i zastanawiając się, jak teraz radzi sobie jego ojciec, który zajmuje się tym wszystkim sam.

Dziewczyny z mieszkania naprzeciwko uważały za urocze to, że ojciec Neila był rolnikiem – w zasadzie jego ojciec był wcześniej nauczycielem angielskiego, ale Neil pominął ten szczegół. Wczoraj w trakcie przerwy po pierwszej połowie meczu opowiedział im o tym, jak jego ojciec pierwszy raz przywiózł jego matkę do domu, by poznała rodzinę – akurat w dniu, gdy Pop kastrował cielęta. Nan podała na kolację ostrygi z Gór Skalistych – nazwa może być myląca, bo to tak naprawdę smażone bycze jądra. Małżeństwo było oczywiście z góry skazane na porażkę. Amanda pomyślała, że jądra obtoczone w bułce tartej są tak zabawne, że oparła się o ramię Neila, śmiejąc się, i została w tej pozycji podczas rzutów karnych. Neil zapamiętał, by zapytać ojca, czy na ranczu wydarzyło się coś ciekawego od czasu, gdy rozmawiali po raz ostatni. To smutne, że krowy zostały sprzedane po śmierci Popa, byłoby świetnie mieć jakieś historie o cielętach lub problemach z kojotami, by opowiadać je dziewczętom.

Teraz, gdy wreszcie dostarczał świąteczny prezent, naprawdę nie mógł się doczekać rozmowy z ojcem i doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę różnicę czasu, idealnie byłoby zadzwonić do niego, gdy tego wieczoru wróci do Londynu. Opowiedziałby ojcu o grupowej wycieczce profesora Piota do East Sussex, gdzie wędrowali przez prywatne łąki w poszukiwaniu sławnego i pewnie nieistniejącego rowu, w którym Anglia zajęła swoją ostatnią pozycję w trakcie bitwy pod Hastings. Wieść o wyjeździe do Paryża zostawiłby na koniec, bo wiedział, że gdy ojciec był z niego z jakiegoś powodu dumny, zaczynał tracić dech i robiło się niezręcznie – rozłączyliby się więc, zanim Neil dokończyłby opowieść. W przeciwieństwie do matki Neila, która nie rozumiała, dlaczego Neil nie chciał spędzić ostatniego lata w domu, pracując w kinie i oszczędzając na szkołę, jego ojciec zrozumiałby, że to ważne, bo jego syn był jedynym studentem drugiego roku w zespole badawczym profesora Piota.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: