Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści lokomocyjne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,90

Opowieści lokomocyjne - ebook


Zbiór opowiadań, w których przeplatają się wątki historyczne, fantastyczne i obyczajowe.

Autor niejednokrotnie zadał sobie trud gruntownego zgłębienia wiedzy historycznej, opisując zdarzenia, rozbudowując je, niekiedy do granic możliwości, o sferę magiczną i niewidzialną.

Dla napisania jednego z opowiadań odwiedzał miejsca związane z akcją, korespondował z ludźmi, którzy posiadali wiedzę na temat interesujących go zdarzeń. Zapoznał się ze znaczną częścią monografii dotyczących bohaterki opowiadania.

Niektóre dialogi zawarte w opowiadaniach - z zachowaniem stosownej anonimowości - pochodzą również z autentycznych rozmów np. z pacjentami szpitali, czy osób śmiertelnie chorych. Zasłyszanych od osób trzecich, czy osobiście przez autora.

Czytelnik z całą pewnością będzie zaskoczony opisem losów znanego badacza, dyktatorki mody, niezwykłego fana i kolekcjonera starych motocykli, a także wielu innych postaci, których pasją, a czasem tylko koniecznością, jest podróżowanie w czasie i przestrzeni.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8119-177-7
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Uważa się, że tak zwany szósty zmysł to intuicja i zdolność przewidywania. Jest darem, który posiadają tylko nieliczni. Ale właściwie dlaczego mówić o intuicji? Dlaczego nie uważa się za szósty zmysł na przykład wyobraźni? Przecież mają ją wszyscy. Nawet ci – choćby i w szczątkowej formie – o których mówi się z politowaniem, że wcale jej nie posiadają.

Jednak bez posiłkowania się innymi zmysłami wyobraźnia jest niepełna, mdła, nijaka. To ona spina przecież sobą inne zmysły. Znajomy zapach perfum… czyjś niemal identyczny głos… potrawa babci… dotyk ukochanej osoby. A zmysł wzroku? Ktoś zamyka oczy, żeby nie patrzeć, ale żeby widzieć. Przecież mawia się: „widzieć oczami wyobraźni”.

Mogą wszyscy jej nominalni posiadacze, uruchamiając mały, niewidoczny pstryk, w dowolnej chwili znaleźć się w wybranym swobodnie miejscu i czasie. Jedni przenoszą się myślami dokądś, w inny wymiar, bo znaleźli się akurat w życiowej pułapce i nie dostrzegają wyjścia z niej, a inni tylko dlatego, że chcą, lub po prostu się nudzą. Masowo oddają się wędrówce po wertepach czasu i bezmiarach przestrzeni, ale równie często zmierzają do konkretnych, „upatrzonych” miejsc – szczęśliwszych, leniwych, słonecznych, ale i tych niebezpiecznych, elektryzujących, z dreszczykiem napięcia. Translacja czasowa, migracja przestrzenna? Ze zgrozą skonstatujemy nieoczekiwanie, że w ogóle niewielu ludzi żyje „tu i teraz”.

„Opowieści lokomocyjne” traktują właśnie o takim przemieszczaniu się. Wszyscy bohaterowie dokądś podążają. Większość z nich nie zostawia namacalnych odcisków swoich stóp, ale z całą pewnością są w drodze. Nomadowie realni, ale i wirtualni wędrowcy…

Korzystajmy z daru – jakim jest wyobraźnia – z rozwagą. Bezpiecznie przenosić się w świat wyobraźni możemy, kiedy jest to dla nas rzeczywistość, nad którą panujemy, a nie odwrotnie. Tworzenie ułudy „gdzieś tam”, która ma funkcjonować zamiast – jest niebezpieczne. Ona nigdy nie będzie skończonym, pełnowartościowym światem.

Warto o tym pamiętać, przyglądając się decyzjom podejmowanym przez bohaterów, z którymi się niebawem zapoznacie.

Miłego podróżowania

Autor

Motor Pana B.

Pan B. sprawiał wrażenie łakomczucha, który za chwilę ma otrzymać zasłużony deser. Świadczył o tym blask jego filuternych oczu. Osadzonych głęboko, mądrych i przenikliwych, ale po trosze dziecięcych.

Czasem największą zachętą do działania jest to, co ma być zwieńczeniem podjętej pracy. Jakaś nagroda, czyjaś pochwała, może jakiś drobiazg, niewspółmiernie błahy do wagi wykonanego zadania. Ot, taki deser. Pudding uniwersalny – w tysiącach wariantów dla oczekujących łakomczuchów. Dla każdego inny – stosowny na każdą okoliczność. Najbardziej nawet wymyślne desery i nagrody łączy jedno: uśmiech hedonistycznego błogostanu tych, którzy go otrzymują.

W szafie z odzieżą, na samym dnie, cierpliwie czekały spodnie ogrodniczki. Zniszczone, wypłowiałe, choć wyprane i złożone z dbałością, pokaźnych rozmiarów, bo i Pan B. był słusznych rozmiarów – nieco obszerniejsze niż on sam, żeby używane do różnych prac nie krępowały ruchów. Najwyraźniej właściciel traktował je na równi z innymi ubraniami zgromadzonymi w przepastnej szafie. Kto wie, może nawet darzył większym szacunkiem. Brał do rąk z namaszczeniem, a zakładał ostrożnie, rozglądając się dookoła niedowierzająco, czy nikt go nie obserwuje, nikt nie patrzy na niego pytająco, z wymalowanym na obliczu pytaniem, po cóż ta cała maskarada?

Dom, a właściwie posiadłość, którą zamieszkiwał Pan B., nie wskazywał na konieczność wykonywania przez gospodarza ciężkich prac domowych lub, co gorsza, zarobkowych. Najwyraźniej spodnie służyły do zajęć nadobowiązkowych. Dostojeństwo właściciela posesji było niezaprzeczalne. Wyglądał na gospodarza domu i nim bez wątpienia był. Słuszny wiek, wyprostowana, mocarna sylwetka. Głowa okolona popielatą – jak proch spalonego feniksa – brodą. Włosy bujne, podobnie siwe i srebrzyście opalizujące. Twarz pełna zadumy, władcza, ale nie apodyktyczna.

Poruszał się z wrodzonym temperamentem, pewnie i żwawo. Oprócz ogrodniczek założył jeszcze buty na grubej podeszwie i farmerską koszulę flanelową w kratę. Ale to, co zrobił za chwilę, nijak nie przystawało do wizerunku jego dostojnej postaci. Wyjął z kieszeni ciemnoczerwoną chustkę w wymyślne, kwieciste wzory i założył ją na głowę, wiążąc po bokach supełki w sposób najwyraźniej wyćwiczony, wręcz rutynowo. Tak ubrany ruszył do drzwi kuchennych wychodzących do ogrodu, jakby miał obawy, że ktoś go może zatrzymać i zniweczyć zaplanowane zajęcia, jeśli wyjdzie frontowymi drzwiami. Nie były to obawy osoby nakrytej na nieprzyzwoitym uczynku, a raczej kogoś, kto ma zbyt wiele zajęć, zbyt mało czasu na samotność, refleksję, a już z pewnością najmniej na relaks i rozrywkę.

Nikt jednak nie miał zamiaru burzyć jego planów. Mógł spokojnie przemierzać ogród. Gdyby chciał przystrzyc trawnik czy poprzycinać sekatorem róże, nie miałby zbyt wiele pracy, ponieważ ogród wyglądał jak gobelin utkany z żywych liści i kwiatów. Nikt, kto by się tu znalazł po raz pierwszy, nie miałby ochoty zbyt prędko pozbawiać swojego wzroku i powonienia tak niebywałych doznań estetycznych. Trawnik, niczym kobierzec zaprojektowany z mieszanki nasion kostrzewy i mietlicy – traw o najcieńszych i najdelikatniejszych źdźbłach – stanowił najbardziej możliwe zbliżenie się trawy i mchu w swej delikatności. Gdyby nie przycinanie go na nieco większą wysokość, każde pole golfowe mogłoby takiej nawierzchni pozazdrościć, a w parkach zakazano by po nim chodzić z obawy przed zniszczeniem. Krzewy i kwiaty stanowiły w swej nieskazitelnie dobranej kompozycji obraz marzeń. Najrzadsze gatunki roślin poprzeplatane w sposób zupełnie naturalny z krzewami rosnącymi w naturze na poboczach dróg, w zagajnikach, nad morzem nawet, takie jak tawuła, jałowiec czy rokitnik, przeczyły przyjętym przed setkami lat regułom zakładania wykwintnych ogrodów. Ale tutaj malwa strzelająca w niebo, polne chabry czy kąkole rosły razem z różami damasceńskimi, portlandzkimi, burbońskimi czy remontantami. Połączenie tego, co w świecie powszechne, spotykane na każdym kroku, z tym, co rzadkie, ekscentryczne, a czasem istniejące tylko dzięki upodobaniu piękna i dbałej, zapobiegliwej ręce ogrodnika. Delikatność poranna trawy, jej miękkość nasączona poranną rosą znosiła z cierpliwością stąpnięcia ciężkich butów. Nie jęknęło ani jedno źdźbło, wszystkie uginały się pokornie na powitanie gospodarza. Jeśliby kiedyś gdzieś spadł zielony, puchowy śnieg, to z pewnością odciśnięte na nim ślady kroków wyglądałyby tak właśnie jak po przejściu Pana B. Głęboko i wyraźnie.

Całe to nieskończone piękno porannej świeżości przyrody zajmowało zmysły gospodarza nieproporcjonalnie do wrażenia, jakie robiło. Miał świadomość piękna otoczenia, w którym przebywa, znał z pewnością każdą roślinę, która zapuściła korzenie w jego ogrodzie, ale teraz przemierzał go w konkretnym, sobie tylko znanym, celu. Idąc, pochylał lekko głowę, jakby witając się ze wszystkimi. Liście zdawały się odwracać twarzą w jego kierunku, a kwiaty pochylały się krynolinami płatków prawie niewidocznie, jakby w ukłonie. Wyglądało to wszystko jak tajemniczy, baśniowy świat spowity poranną mgiełką. Ogród-nieogród, baśń-niebaśń. Odległy kraniec dywanu zieleni porastał szpaler gęstych krzaków i niewysokich drzew. Między nimi biegła ścieżka i nią podążał poranny piechur.

Po przejściu przez portal w ścianie zieleni wyszedł poza ogród, ale znajdował się dalej w obrębie posiadłości. Stał tam niewysoki budynek, który od strony ogrodu wyglądał dość niepozornie. Ot zwykły, choć zadbany, budynek gospodarczy. Dopiero po obejściu go od frontu widać było, że jest to garaż. Typowe podnoszone drzwi, pomalowane na niebiesko i podjazd, którym ze względu na pochylenie każdy pojazd mógł się wytoczyć na zewnątrz nawet wtedy, gdyby mu zabrakło elektrycznej siły rozruchu lub paliwa.

Pan B. ujął metalową rączkę drzwi i podniósł je bez większego wysiłku. Światło słoneczne wpadło do wnętrza garażu, który mógł uchodzić, ze względu na panujący tam porządek, za muzeum. Wnętrze było bardziej obszerne, niż mogłyby wskazywać gabaryty budynku, choć może to było złudzenie, ponieważ w środku znajdował się tylko jeden pojazd – i to o wiele mniejszy niż drzwi, w których swobodnie zmieściłby się czołg.

Kiedy tylko oczy Pana B. oswoiły się z nagle rozświetlonym półmrokiem spowijającym garaż, twarz jego rozpromienił uśmiech. Wewnątrz stał Harley-Davidson VL 1930. Egzemplarz szczególny. Jeden z ostatnich schodzących w 1933 roku motocykli z taśmy zakładów w Milwaukee w tradycyjnym kolorze zielono-oliwkowym. Od tego właśnie roku, kiedy to kończył się Wielki Kryzys, motocykle stały się maszynami, które miały sprawiać przyjemność jadącym poprzez samo przemieszczanie się. Malowano je od tego czasu także w pięciu innych kolorach oprócz charakterystycznego oliwkowego.

Ze wszystkich 43 501 wyprodukowanych w zakładach Harley-Davidson Motor Co. egzemplarzy tego modelu ten jego był jedyny, niepowtarzalny. Czterostopniowe skrzynie biegów (nie licząc wstecznego) były montowane tylko na zamówienie, ten taką właśnie skrzynię miał. Poza tym jego szczególną cechą była przynależność do Pana B. To sprawiało, że ich wzajemne relacje były przyjacielskie, przepadali za sobą i każdą wolną chwilę spędzali razem.

– Cześć – rzucił zdawkowe powitanie właściciel motocykla.

– Cześć – odparł Harley. – Już myślałem, że zapomniałeś dziś o mnie i nie przyjdziesz.

– Wątpisz w moją słowność? Zawiodłem cię kiedy? – z udawaną konfrontacyjną nutą zapytał Pan B. Wiedział, jaka może być odpowiedź, ponieważ z natury był konsekwentny i słowny jak nikt inny.

– No coś ty! Jesteś moim najlepszym bossem… Najlepszym, jakiego miałem. Dla wszystkich motocykli byłbyś idealnym właścicielem. A poza tym jesteś moim przyjacielem, a ja twoim, i to już pewnie na zawsze. Nieprawdaż? – podchwytliwie zapytał Harley.

– A czy ty przypadkiem nie masz dla mnie na dzisiaj wymyślonych jakichś zadań specjalnych? Poza tym to prawda – Pan B. poskrobał się palcem po głowie okolonej chustką – że nie wyobrażam sobie kiedykolwiek naszego rozstania. Nie ma takiej możliwości.

Deklaracja była dobitna i nie pozostawiała cienia wątpliwości. Motocykl wydał z siebie po raz tysięczny pierwszy ledwie zauważalne – zważywszy na normalny, hałaśliwy odgłos pracy silnika – pufnięcie zadowolenia z rury wydechowej.

– Całe szczęście, ale teraz zrób coś z karburatorem, bo coś mnie łaskocze. Jakiś paproch lub opiłek się dostał. Komorę pływakową trzeba sprawdzić, dysze też trzeba by było przeczyścić. Nie chciałbyś pewnie, żebyśmy gdzieś w drodze utknęli z tak banalnego powodu jak zatkanie gaźnika? – Rozbudowany zestaw życzeń nie wywołał najwyraźniej zakłopotania u Pana B. Był przygotowany na zabiegi pielęgnacyjno-serwisowe swojego podopiecznego i przyjaciela w jednej motocyklowej osobie.

– Nigdy nam się to nie zdarzyło, o ile dobrze pamiętam. Jesteś po prostu niezawodny.

– To nie tyle zasługa fabryki, która mnie wyprodukowała, ile tego, że ciągle mnie pielęgnujesz i przeprowadzasz konieczne remonty. – I pewnie pogładziłby się kierownicą po baku, jak sybaryta ręką po brzuchu na myśl o jedzeniu, ale kierownica miała swoje fabryczne ograniczenia.

– I tak masz szczęście, że mam mało kłopotu z tobą. Pierwsze dwa tysiące egzemplarzy twojego modelu, wypuszczone w 1930 roku, nie nadawały się praktycznie do jazdy, tyle było w nich usterek fabrycznych – popisał się fachowymi informacjami Pan B.

– Cóż, ludzie są omylni i niedoskonali, jak wiesz – odparł Harley, kierując zaczepnie uwagę w kierunku ludzi. W tym momencie Pan B. popatrzył uważniej na motocykl, ale nie podchwycił tematu.

– Masz z tym przecież na co dzień do czynienia – dorzucił.

– I ja mam może poprawiać te usterki po ludziach do końca świata? – dodał tonem nagłej rezygnacji, zaskoczony perspektywą mozolnej, nie do końca sensownej pracy.

– Najwyraźniej nie masz wyjścia. Rzeczy i zadania źle wykonane wracają. Zawsze wracają, wcześniej czy później. Czasem do twórcy czy producenta, a czasem do serwisanta.

– Masz może coś konkretnego na myśli? – lewa brew Pana B. wyraźnie drgnęła.

– Nie, skądże! Weź tylko klucz dynamometryczny, bo jak urwiesz mi którąś śrubę, to takiego gaźnika już nie zdobędziesz. Ostatnie gaźniki do mojego modelu wyprodukowano wiele lat temu. Bez różnicy, czy to gaźnik Linkerta czy Scheblera, każdy mi pasuje. Żadnego z nich nie zdobędziesz – Harley wykazał się znajomością swojej budowy, popisując się mentorsko-belferskimi uwagami.

– Czy ty przypadkiem nie chcesz mnie dzisiaj trochę rozdrażnić, mój przyjacielu? – dla przywrócenia równowagi i hierarchii ważności zapytał Pan B.

– Nie śmiałbym nawet – prychnął demonstracyjnie motocykl.

– Dobrze, to gdzie leży ten klucz?

– Druga półka od góry, po prawej stronie, koło klucza z nasadką do świec – odparł bez zastanowienia Harley. – I podłóż sobie derkę pod kolana, nie jesteś już taki młody.

– Ty też za młody nie jesteś!

I obaj wybuchnęli śmiechem – donośnym, trochę nawet rubasznym, jak przystało na doświadczonych w przemierzaniu bezdroży oldboyów. Pan B. z lubością przyglądał się po raz nie wiadomo który swojemu motocyklowi. Jego charakterystyczna, rozpoznawalna już z daleka sylwetka, uosobienie motocyklowości wśród jednośladów cieszyła oko. Nad tylnym kołem, zawieszonym na stałe, bez amortyzacji, było umieszczone siodełko, a właściwie siodło. Musiał je projektować zapewne cowboy, nie wyglądało na takie, z którego się łatwo wypada. Rozłożyste, z dobrze wyprawionej wołowej skóry, na solidnych sprężynach, potrafiło zamortyzować na wybojach nawet takiego olbrzyma jak Pan B. Potężny dolnozaworowy, widlasty silnik o pojemności 1206ccm budził szacunek i dawał moc 29 koni mechanicznych.

I chociaż w następnych modelach zaczęto produkować większe silniki, to ten akurat był najbardziej klasyczny. Jego warkotu nie dało się podrobić, mimo że wiele firm próbowało przez dziesięciolecia uzyskać w swoich maszynach podobny dźwięk. Dodatkowo osiągał kosmiczną prędkość ponad 100 mil na godzinę. To był jego kolejny, niezaprzeczalny atut. Ale żeby taką moc utrzymać, musiał być bezustannie pielęgnowany, niczym piec do wypalania porcelany. Czyszczony, konserwowany i pieszczony, z dala od wilgoci. Na baku miał umieszczony charakterystyczny napis czerwonym lakierem „Harley-Davidson” na cześć współwłaścicieli firmy. Olbrzymi reflektor przypominał przepołowiony globus. Wypełniony światłem rzucał po zmroku snop światła w kierunku jazdy. Połyskujące szprychami poniżej reflektora przednie koło było dobrze amortyzowane, co zmniejszało dokuczliwość najechania na kamień czy dziurę w jezdni.

– Pomyśleć, że kilogram tego smoka kosztował u dealera 1,5$. Dwieście czterdzieści kilogramów dostojeństwa i mocy – mruknął do siebie Pan B. – Tak, to jeden z dowodów, że myśl ludzka to mieszanka konsekwencji i nieograniczonej fantazji. – Wziął z warsztatu dwie derki i rozłożył obok motocykla. Niedaleko ustawił też skrzynkę z niezbędnymi narzędziami. Sprawiał wrażenie odprężonego i zadowolonego.

– I tak dobrze, że nie każesz mi zdejmować którejś głowicy – zachichotał pozornie zrzędliwie.

– Nie mów, że nie lubisz mnie rozbierać. Co prawda, za stary jesteś na rozbieranie panienek, ale na rozbieranie motorów w sam raz – odgryzł się Harley.

– A kiedy ostatnio spadł na ciebie „niechcący” (powiedział to z naciskiem sugerującym odwrotność użytego słowa) duuuży klucz? – Bez cienia złości, lecz niewątpliwie ostrzegawczo zapytał Pan B. Najwyraźniej czuł się świetnie i nie szukał nawet najlżejszych przyjacielskich sprzeczek tego dnia.

– Akurat. Nie żartuj w ten sposób. Jeszcze by mi się zarysował lakier i sam płakałbyś nade mną. Poza tym motorów się nie bije, tylko nimi jeździ – skwitował Harley.

– Poczekaj, wezmę lampę, bo wzrok już nie ten – powiedział niedzielny mechanik i zaczął szukać kabla elektrycznego do przenośnej lampy.

– Jak myślisz, zdążymy gdzieś dzisiaj jeszcze pojeździć? – z niecierpliwością zapytał motor.

– Jeśli będziesz cały czas gadał i mądrzył się, to pewnie nie – powiedział z udawanym powątpiewaniem Pan B. Miał najwyraźniej ochotę na pogawędkę podczas pracy. – Widzisz, ile trudu mnie kosztuje, żeby znaleźć dla ciebie czas? Wiesz przecież, ile mam pracy na co dzień.

– Tak, to prawda. Nie mam pojęcia, jak ty sobie z tym wszystkim dajesz radę. Wszystko w końcu jest na twojej głowie – zauważył Harley.

– Gdybym nie miał zaufanych ludzi, wszystko już dawno obróciłoby się w niwecz.

– E tam. Jakoś to wszystko się przecież kręci już tyle czasu.

– I końca nie widać.

– Ha, ha, ha. Tyle razy już się odgrażałeś, że zrobisz z tym wszystkim porządek. Już ci nikt nie uwierzy. Przecież kochasz swoje dzieło. To za twoją sprawą wszystko jakoś się kręci.

– Oj, kręci się, kręci się – zawtórował Pan B. i zakręcił przednim kołem motocykla. – Ale mogłoby lepiej. Bez pisków i zgrzytów.

– Ale z ciebie malkontent, masz wszystko, czego zapragnąłeś, i jeszcze marudzisz. Co z tego, że musisz czasem interweniować, pogrozić palcem, wymienić kogoś… Normalka. To w końcu nie ferma strusi.

Pan B. zareagował na sformułowanie „ferma strusi”. Pomyślał przez chwilę i powiedział:

– Wiesz, to niegłupie, co mówisz. O strusiach mawia się, że chowają głowę w piasek, jak czegoś nie chcą wiedzieć, czy się boją. W tym, czym się zajmuję, wygląda to tak samo. Moi ludzie czasem chowają głowę w piasek, jakby nie docierało do nich coś zwykłego, prostego albo w chwili, w której trzeba stawić czoło przeciwnościom i niewygodom. To nie tak miało być. Nie tak – zmarkotniał.

– Przesadzasz. Po co generalizować, że zaraz wszystko nie tak – pocieszył Pana B. Harley. – Nie wygląda to wcale tak źle… Ale ty przecież jesteś perfekcjonistą – zauważył, podkreślając słowo „perfekcjonista”. Dawał do zrozumienia, że to i źle, i dobrze jednocześnie. – Masz przecież mnóstwo ludzi, którzy ci pomagają. No i twój syn…

W oczach Pana B. pojawił się nagle błysk.

– Mój syn? Co z moim synem? – zapytał.

– Jest tu z tobą i może ci pomagać.

– Wiesz przecież, że z moim synem to inna historia. Miał ten incydent, w wyniku którego o mało nie postradał życia. W dodatku na własne życzenie. Cudem go odratowałem. Teraz działa już tylko symbolicznie. Ale przed tą tragedią mianował kogoś na swoje miejsce i na szczęście sprawy dalej potoczyły się swoim trybem, w dobrym kierunku. A teraz jest tu ze mną i bardzo dobrze. Obaj cieszymy się z czasu, którego mamy nieskończenie dużo. Ale było wtedy niebezpiecznie. Mogłem się spóźnić.

– Ty się nigdy nie spóźniasz – dodał skwapliwie Harley.

– Ha – pominął tę uwagę i zmienił temat. – No, mamy otwarte komory gaźnika. Żebym tylko nie połamał skrzydełek pływaka. A skąd tu tyle paprochów? Miałeś rację, nazbierało się tego trochę. Trzeba to wyczyścić. Gdzie jest butelka z benzyną? – rozejrzał się cokolwiek bezradnie, mimo że znał warsztat, wydawałoby się, jak własną kieszeń ogrodniczek.

– Tam za stołem z imadłem, na podłodze, taka bez nalepki – ponownie Harley udzielił instrukcji Panu B.

– Jeszcze jakiś pędzelek i będzie można to wyczyścić – oblicze Pana B. wyglądało jak twarz zegarmistrza. Założył okulary na koniec nosa, przypatrując się wnętrzu zdemontowanej części motocykla. Broda, okulary i to niecodzienne nakrycie głowy dawały niezwykły, choć niezaprzeczalnie ciepły wizerunek. Miał ten obraz w sobie trochę z Hulka Hogana, mistrza wrestlingu i trochę z typowego wizerunku świętego Mikołaja, dobrotliwego staruszka rozdającego prezenty i marzenia. Ale Pan B. nie zajmował się zapasami w ringu ani nie rozdawał zapasów sklepu z zabawkami.

– Pędzelki są… – Wiem, gdzie są pędzelki – i sięgnął do puszki na półce. – Pędzelków używam nie tylko do czyszczenia twoich części, ale i do malowania świata. Nie tych oczywiście. Na szczęście nie muszę tego robić w garażu. Robię to w mojej pracowni, na poddaszu – dodał z dumą, jakby poddasze było ważniejsze od urządzonych z przepychem salonów. – Poza tym lubię malarstwo. Podglądam malarzy, kiedy malują, śledzę ich warsztat, uczę się po prostu. Nauki nigdy nie za wiele. Nawet w moim wieku. Ale jednocześnie obserwuję ludzi i świat okiem malarza, bo to wielka umiejętność widzieć świat takim, jakim został stworzony, a jednocześnie postrzegać go wyobraźnią, oczekiwaniem, tęsknotą za pięknem. Malarze, tworząc obrazy świata – nieważne, lepszego czy gorszego, niż go zastali, rodząc się – ale swojego świata, ubogacają go każdym swoim dziełem, a nie prymitywizują. Nie ma dzieła nieskończenie skończonego, nie ma świata, który nie mógłby być jeszcze wspanialszy. Nawet w swoje inności. Pozytywne malkontenctwo, twórcze niezadowolenie, wieczne dążenie do upiększenia piękna. Ludzie sami w sobie poza tym w swym nieodgadnieniu są – niczym kobieta pozująca do portretu, nazywana przez następne stulecia Giocondą – inspiracją dla twórców. Tak, ludzie są i dla mnie źródłem inspiracji.

– Ty chyba w ogóle dość często ich podglądasz.

– Patrzę na nich trochę, jak się patrzy na dzieci. Nie ma w tym w końcu w mojej sytuacji nic dziwnego.. Ale jak to z dziećmi bywa, jedne podążają śladami ojca, a inne zajrzą w każdy ciemny zakamarek po drodze, nie nadążając czasem za tym, który przewodzi. Jedne są lepsze, inne gorsze – zasępił się Pan B.

– A dlaczego właściwie mówią na ciebie „Pan B.”?

– To stara historia, ale najkrócej mówiąc, stworzyłem swoisty regulamin dla moich podopiecznych, w którym zastrzegłem, żeby nie używano mego imienia bez uzasadnionej potrzeby. Od tamtej pory mówią na mnie Pan B., zamiast Pan Bóg, kiedy mają wątpliwości, czy nie używają mojego imienia nadaremno, po próżnicy – wyjaśnił. – No, udało się odkręcić podstawę gaźnika. Zaraz zajrzymy do środka.

– Wątpliwości to oni chyba mieli zawsze dużo? – drążył wątek Harley.

– Ludzką rzeczą jest wątpić, mawiają niektórzy, ale skoro ja sam mam wątpliwości, to oni tym bardziej mogą je mieć – zauważył. – Wolałbym, żeby wierzyli mi bezgranicznie, ale oni wiele rzeczy robią jakby na przekór. Na przekór mnie i samym sobie – zauważył ze smutkiem.

– To smutne. Pewnie odczuwasz czasem żal, że twoje dzieło dalece odbiega od pierwotnych wyobrażeń.

– Cóż, jak widać, ja też nie jestem nieomylny – zastanowił się przez chwilę nad słowem „nieomylność”, dziwiąc się, że to słowo jest tyle pojemne, ile ograniczone zarazem.

– Ale to w końcu ja ten świat stworzyłem, ja stworzyłem ludzi. Oni są moimi dziećmi. Wszystkie je jednakowo kocham i wybaczam im na ogół błędy.

– Wszystkim?

– Widzisz, nie jest prawdą, że mam nieograniczoną władzę. Ludzie przez tysiące lat pisali na mój temat tysiące stron przeróżnych hipotez – kim jestem i czy w ogóle jestem? Nazywają to filozofią, czasem religią. Czytam to wszystko z zainteresowaniem i często dziwię się, jak można aż tak dalece błądzić w rozumowaniu. Pochwalam jednak samo poszukiwanie prawdy… To już bardzo dużo. Nie myli się tylko ten, kto nie docieka istoty sprawy. Skoro ktoś niczego nie chce wiedzieć, to i prawda jest mu obojętna.

– A jaka jest prawda?

– Ha, ha, ha. Wiesz… Czasem też bym chciał wiedzieć wszystko tak do końca… Nie ustaję w wysiłkach, aby poznać prawdę.

W swojej skromności – pomyślał motor – uważa czasem, że niewiele jest w jego mocy. A on przecież t y l k o rządził całym światem. Po prostu. Nawet kiedy rozmawia ze mną, swoim motocyklem, to i tak towarzyszą mu zapewne myśli związane z tym, co tam, na ziemskim padole się dzieje. Przyjął w końcu na siebie niewyobrażalne zadanie stworzenia świata, doglądania go i czuwania nad nim. –zadumał się Harley.

– Wszechświat jest taki ogromny – kontynuował Zegarmistrz światła (i tak go czasem, niezupełnie słusznie nazywano) – a ja w jego scenerii wcale nie taki mocarny, jak się wszystkim wydaje. Sam wobec uniwersum. Nade mną Wszechświat, a tu nawet takie małe paprochy mogą uniemożliwić normalne funkcjonowanie. No, chyba oczyściłem to nie najgorzej. Może powinienem jeszcze dmuchnąć sprężonym powietrzem? – wrodzona skłonność do kunktatorstwa, a może raczej dokładności i perfekcji podszepnęła mu kolejne zadanie.

– Dla pewności możesz, ale ostatnio sprężarka nie chciała działać.

Pan Bóg podszedł do włącznika i przekręcił go, ale nie usłyszał charakterystycznego, głucho dudniącego odgłosu pracy sprężarki.

– Cholera, wszystko się psuje (błyskawicznie położył dłoń na ustach, rozglądając się na boki, ale samymi oczami, jakby przyłapał się na użyciu nieeleganckiego wyrazu i jednocześnie sprawdzał, czy ktoś go nie usłyszał). – Trudno, naprawimy ją następnym razem. Teraz musimy poradzić sobie inaczej.

Nabrał powietrza w płuca i przez chwilę wyglądał z nadętymi policzkami jak grecki bóg wiatru, Eol, którego wizerunek Grecy umieszczali na mapach. Kiedy dmuchnął do wnętrza gaźnika, co lżejsze drobiazgi, a zwłaszcza skrawki papieru na blacie warsztatu, zadrżały, unosząc się lub co najmniej przesuwając pod naporem podmuchu. Gaźnik wyglądał jak wypolerowany powietrzem.

– Świetnie! Możemy teraz to złożyć. Na szczęście wśród moich wyznawców znajdowali się i tacy, którzy nie wątpili w moje zdolności. Joseph Pristley, który odkrył istnienie czegoś, czego nie widać, a bez czego nie istniałoby życie na Ziemi, mianowicie tlenu, stwierdził: „Cokolwiek zostało rozmontowane, z pewnością może zostać ponownie złożone przez tę samą Wszechmocną Siłę, która zmontowała je pierwotnie”. Widzisz, dzięki takim ludziom stworzono między innymi ciebie i twój gaźnik, a ja go mogę rozebrać, a następnie złożyć, he, he, he, he – zaśmiał się rubasznie.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: