Po drugiej stronie cienia - ebook
Po drugiej stronie cienia - ebook
Mroczna opowieść o nieznanym obliczu miasta
Urban fantasy rozgrywające się w Olsztynie i w jego znacznie mroczniejszym odbiciu.
Młody bogaty biznesmen Aleks pogrąża się w depresji, gdy jego żona zaginęła w nieznanych okolicznościach. Kierując się wskazówkami gromady dziwnych, niezbyt przystających do rzeczywistości osobników, trafia do cienistego odbicia swego ojczystego Olsztyna, gdzie znajduje żonę. Cała grupa pochodzących z naszego świata osób stara się odnaleźć drogę powrotną, lecz musi stawiać czoła groźnym potworom, żyjącym i nieustannie mutującym zakątkom miasta, a także tajemniczemu Królowi Żebraków.
Gdy sytuacja wydaje się już normować, Aleks niespodziewania doświadcza zdrady z najmniej spodziewanej strony.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-307-1 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2007 roku przeczytałem książkę Łukasza Orbitowskiego. Była to magiczna powieść, dzięki której zacząłem pisać. Coś się we mnie otworzyło za sprawą historii i magii utkanej Orbitowskimi palcami. Nie zdradzę fabuły książki, pisząc tutaj, że jej akcja dzieje się głównie w Krakowie, że jest kryminalna zagadka i mnóstwo onirycznej magii.
Tamtego roku, a może trochę później – nie jestem w stanie sobie przypomnieć – pojechałem na wycieczkę do Krakowa. Zwiedzałem Kazimierz, za przewodnika mając słowa prowadzące mnie do miejsc opisanych w Tracę ciepło, miejsc niebanalnych, zakamarków życia autora. Była to świetna wyprawa, tym bardziej że odbyłem ją ze wspaniałymi przyjaciółmi.
Od tamtego czasu rodził się we mnie pomysł napisania książki, która stanie się swoistym przewodnikiem po mieście, gdzie fikcyjna historia będzie się rozgrywać w realnych miejscach, wśród istniejących budynków, i przeplatać z prawdziwymi wydarzeniami. Naturalne, że do tego celu wybrałem mój Olsztyn, cytując słowa piosenki – „moją małą Amerykę”.
Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie powymyślał. Nie chodzi o samą fabułę, bohaterów czy przedstawiony świat, lecz o kilka spośród opisanych w książce miejsc. Próżno by ich szukać. Zapraszam do przeczytania tej opowieści, do odnalezienia, a może nawet zwiedzenia tego, co prawdziwe, i rozpoznania tego, co jest wytworem mojej wyobraźni. Złapcie mnie na kłamstwie.
Będzie mi bardzo miło, jeśli ktoś wybierze się na wyprawę po mieście z Krainy Tysiąca Jezior śladami mojej książki, tak jak było ze mną w przypadku Tracę ciepło. W głębi duszy mam nadzieję, że nie odnajdziecie Miasta po Drugiej Stronie Cienia, że nie przejdziecie na tamtą stronę i nie spotkacie istot czających się w ciemnych zaułkach i zakamarkach straconych dusz. Jeśli jednak tam traficie, pamiętajcie o świetle.
Tylko ono może Was uratować.
Piotr SenderRozdział I
Zza niedomkniętych drzwi od łazienki dobiegał kobiecy śpiew. Delikatny, wesoły i lekko zachrypnięty. Moja żona zdawała sobie sprawę, że nie jest gwiazdą popu, a w szkole nie zawsze dostawała piątki z muzyki, jednak nic sobie z tego nie robiła, twierdząc, że śpiewać każdy może: czasem lepiej, a czasem trochę gorzej. Uśmiechałem się za każdym razem, gdy zaczynała coś nucić; często odgrywała przy tym scenę jak z filmu Gia.
Zupełnie jak wtedy.
Wyszła z łazienki. Dostojnie jak księżniczka, seksownie jak modelka. Leżąc na łóżku, nie mogłem się napatrzeć na jej piękne kształty: długie nogi, wysportowane ramiona, proste plecy, piersi i pośladki jak namalowane – nie za duże, nie za małe, w sam raz. Perfecto, mówiłem, a koledzy dodawali, że trafiło się ślepej kurze ziarno, i pewnie mieli rację, bo jak inaczej wyjaśnić związek inteligentnego okularnika z politechniki z wysportowaną i piękną dziewczyną z AWF-u?
Magda podnosiła do ust szklankę z wodą i udawała, że pije drogie wino – powoli i prowokacyjnie, pozwalając, aby kilka kropel spłynęło po szyi na biust. Odgarniała długie, ciemne włosy i uśmiechała się do mnie. Robiła dwa kroczki i w końcu znajdowała się na łóżku. Siadała na moich kolanach, całowała w usta i zsuwała się niżej, kontynuując pocałunki. Zamykałem oczy i zaczynałem się śmiać; grałem, jak mi kazała. To była jej sztuka, ja byłem tylko rekwizytem. Lekko się spinałem, gdy zdejmowała mi białe gatki, mając nadzieję, że coś z tego będzie. Czasami zmienialiśmy scenariusz z komedii romantycznej na film dla dorosłych. Właściwie wolałem tę wersję, niestety, przeważnie kończyło się na pierwszej. Madzia szybko wstawała, wkładała moje gacie, w których wyglądała jak babcia w reformach, i zaczynała śpiewać. Pijacko i fałszywie, tak lubiliśmy najbardziej.
– Dobra, koniec tego! – zachichotała. – Musimy się zbierać, bo nigdzie nie zdążymy.
– A musimy w ogóle gdzieś wychodzić? Skoro leżę nagi, może wykorzystamy sytuację? – Puściłem oczko.
– Przestań! Przecież wystarczy, że pstryknę palcami, i znowu się znajdziesz nagi w łóżku, właściwie gdziekolwiek.
– Chcesz powiedzieć, że jestem łatwy?
– Kochanie! Ty? Łatwy? – oburzyła się teatralnie. – Daj spokój! Przecież jesteś jak… jak równanie matematyczne z dwiema niewiadomymi. Dla gimnazjalistek megatrudny!
Spojrzałem na nią krytycznie, ona na mnie zawadiacko i po sekundzie wybuchnęliśmy śmiechem. Uwielbiałem te chwile.
– Idę walnąć makijaż – powiedziała. Ściągnęła białe majtki, rzuciła mi je na głowę i znowu zniknęła w łazience.
Później szliśmy ulicą; był wieczór, paliły się latarnie, pustki na chodnikach. Magda włożyła długą, aksamitnie czarną sukienkę podkreślającą jej talię, do tego białe, puszyste bolerko, bo noce nawet o tamtej porze roku stawały się zimne. Ja miałem na sobie dobrze dopasowany garnitur od Gucciego. Ostatnio ćwiczyłem, więc leżał jak ulał, a przynajmniej lubiłem tak myśleć.
Przechodząc pod latarniami, nie widziałem naszych cieni.
Za nami podążali oni. Nie dostrzegałem ich, lecz czułem. Byli jak smród, którego źródła nie da się zlokalizować. Dziwne, bo nawet wiedziałem, w co byli ubrani. Obwisłe bluzy z kapturami – brudne i dziurawe, postrzępione, jakby wiecznie ktoś je targał, oraz dżinsy umorusane w błocie po kolana. Chyba chodzili boso.
Bałem się, jednak nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Magda uśmiechała się niczym lalka, jakby ktoś jej ten uśmiech przykleił. W jej oczach nie widziałem lęku. Nie chciałem jej zawieść i przestraszyć, więc nic nie mówiłem.
Szliśmy krętymi uliczkami między starymi kamienicami. Potykałem się co chwila na kocich łbach. Moja żona kroczyła prosto i pewnie, mimo wysokich obcasów. Chciałem zapytać, jak to robi, lecz usłyszałem szmer za plecami – bose plaśnięcia na zimnych i gładkich kamieniach. Mimowolnie zacisnąłem pięści, a moje serce chyba się zatrzymało, bo nie mogłem zaczerpnąć tchu. Właśnie pomyślałem, że się uduszę i umrę, kiedy Magda spojrzała na mnie ciepło. Miałem wrażenie, że wystawiam twarz do słońca, którego promienie delikatnie ogrzewają moją skórę. Rozluźniłem się i lekko uśmiechnąłem. Szliśmy dalej, nie spoglądając do tyłu.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem z czerwonej cegły. To znaczy kiedyś musiała być czerwona, teraz była czarna jak po pożarze. Oświetlała nas jedna latarnia i w zasadzie nie widziałem, co znajduje się poza jej zasięgiem – jakby dalej kończył się świat. Wbiłem wzrok w ziemię i zobaczyłem nasze cienie; kształtem zupełnie niepodobne do ciał. Mój był zgarbiony i mały, wydawał się zamknięty w sobie, chronił się, jakby cały czas spodziewał się ciosu. Natomiast Magdy był wysoki i prosty, a na jego głowie widniało coś podobnego do korony. Pociągnęła mnie za rękę w stronę ogromnych drewnianych drzwi.
Zaparłem się, nie chciałem wejść do środka.
Moja żona wzruszyła ramionami i podeszła do tajemniczego wejścia. Chwyciła za klamkę i bez trudu otworzyła trzymetrowe odrzwia. Zionęła z nich ciemność. W dół prowadziły niekończące się schody. Magda weszła do środka.
Chciałem ruszyć za nią, lecz oni mnie zatrzymali. Chwycili mój cień i nie mogłem zrobić kroku, zupełnie jakby moje ciało przytwierdzone było kotwicą do chodnika. Siłowałem się z nimi, krzyczałem bezgłośnie, wyrywałem się, ale nie potrafiłem przekroczyć progu budynku.
W końcu drzwi się poruszyły; zamykały się powoli, jakby robiąc mi na złość. W tamtej chwili, która wydawała mi się wiecznością, zapragnąłem amputacji cienia. Nie chciałem go mieć. Może udałoby mi się go oderwać, gdyby nie strach przed nimi – obezwładniony grozą nie potrafiłem się nawet odwrócić.
Drzwi trzasnęły głucho.
Trzask.
Trzask.
Trzask.
Obudziłem się sparaliżowany strachem. Krew pulsowała w żyłach, jakby chciała z nich uciec. Czułem wściekłe uderzenia tętna, od których miałem wrażenie, że rusza się cała skóra. Bokserki i koszulka lepiły mi się do ciała, wszystko było mokre i ohydne. W dłoni ściskałem wymiętoloną poduszkę, kołdra spadła na podłogę.
Znów ten sen – pomyślałem i usiadłem na łóżku. Dla pewności spojrzałem na zegarek, chociaż nie musiałem tego robić. Wiedziałem, że tarcza LCD pokazuje dwie czerwone trójki – trzecia trzydzieści.
Znowu było tak samo.
Trzask.
Otwarte okno uderzało rytmicznie o framugę. Widocznie w nocy zerwał się wiatr. Całe szczęście, inaczej nie dałoby się spać. Tego lata temperatura za dnia sięgała trzydziestu stopni, a po zmierzchu malała tylko nieznacznie.
Wstałem i niemrawo poczłapałem do łazienki. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miałem ten sen. Od pewnego czasu dawał mi spokój. Oby nie wrócił na dobre, jak to miał w zwyczaju. Niejednokrotnie nieprzespany tydzień odbijał się na moim zdrowiu, pracy i relacjach z ludźmi.
Jezu – pomyślałem – jakiej znowu pracy, jakich relacjach, skoro siedzę cały czas w mieszkaniu?
Zapaliłem światło, które poraziło moje oczy. Na ślepo doszedłem do umywalki, odkręciłem kurek. Przemyłem twarz lodowatą wodą, uspokoiłem oddech i myśli. Sięgnąłem po okulary leżące na półeczce i je założyłem. Powoli uniosłem powieki.
– Kurwa mać – rzuciłem do postaci w lustrze.
Nie miałem pojęcia, jak mogłem się tak zapuścić. Kiedyś wyglądałem nieźle, teraz jak menel: długa, rzadka broda, wąsy w tym samym stylu, podkrążone oczy, przetłuszczone włosy do ramion. Jednym słowem – koszmar. Pomyślałem, że powinienem coś z tym zrobić. Już czas.
– Ale rano – dodałem na głos. – Rano wszystko wydaje się lepsze.
Skorzystałem z kibla, umyłem ręce i poszedłem do kuchni. Tam światło zapaliło się samo, w dodatku delikatnie i subtelnie. Dlaczego nie zamontowałem sobie czegoś takiego w łazience? Mój błąd.
Otworzyłem lodówkę, a właściwie monstrualną metalową trumnę ze świecącymi guzikami. Przypominała statek kosmiczny. W środku ziała pustka – tak dla kontrastu z wyglądem zewnętrznym. Oprócz mleka, masła i trzech plasterków szynki znajdowała się tam tylko butelka zmrożonej whisky w dwóch trzecich pusta. Nalałem sobie do szklanki i odstawiłem butelkę.
Wróciłem do pokoju, gdzie zasiadłem w wygodnym fotelu i odpaliłem laptop. Włączył się w mgnieniu oka. Nie był to cud techniki, jednak do użytku domowego wystarczał w sam raz. Włączyłem przeglądarkę internetową i kliknąłem w zakładkę „forum”.
Wypiłem solidny łyk, palący gardło i przełyk. Tego mi było trzeba. Zacząłem kasłać, jak zawsze po alkoholu. Wyciągnąłem spod stołu butelkę wody i popiłem, łagodząc podrażnienie. Zachowywałem się jak ciota, ale co poradzić, kiedy nie potrafi się pić?
Alkoholicy mają łatwiej – pomyślałem. – Szybko uciekają od problemów. Jaki jest sens męczenia się z tym wszystkim? Dlaczego nie wybrać łatwej drogi? Dwa miechy pić, jeden trzeźwieć, dwa miechy rzucać picie, i po problemie – pół roku i zdrowy jak skurwysyn.
Po chwili dotarło do mnie, że napisałem post o tym, o czym myślałem. Zastanawiałem się, czy go nie wykasować – jako administrator mam prawo – ale dałem spokój. Niech ludzie wiedzą, z czym się borykam, w końcu po to stworzyłem ten portal. Właściwie nie tylko po to.
Zagubieni. Może trochę nietrafiona nazwa. Przekonałem się o tym, gdy co jakiś czas pojawiał się małolat, zakładał nowy temat i pytał, czy oglądaliśmy najnowsze odcinki 4400 i czy nie wiemy, kiedy można się spodziewać następnych. Sęk w tym, że forum nie traktowało o serialu telewizyjnym, ale o ludziach zaginionych, co zawsze starałem się wyjaśniać. Przeważnie jeden post wystarczał, żeby młodzik, który nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że popełnił faux pas, zniknął z naszej społeczności.
Portal powstał osiem miesięcy temu, zarejestrowało się w nim sto tysięcy użytkowników, nie miał reklam, nie zarabiał, ale dzięki niemu udało się odnaleźć sześćset osiemdziesiąt pięć osób. Niestety, wśród nich nie było Magdy, która nadal miała status „zagubiony/a”. Moja nadzieja kończyła się wraz z wygaśnięciem statusu na forum, który po roku automatycznie zmieniał się na „nigdy nieodnaleziony/a”. Został jeszcze miesiąc.
Napiłem się znowu, żeby odegnać złe myśli.
„Przesadzasz – napisała Malwa34, która ostatnio stała mi się bliższa niż siostra. – Gadasz głupoty, więc pewnie pijesz. Pamiętasz, co ustaliliśmy? Weź się za siebie w końcu. Dość tego czekania. Nie wszystkim się udaje. Życie jest bolesne, kłuje, jakbyś przy pieleniu usiadł na kaktusa, ale w końcu przychodzi czas, kiedy wyjmujesz wszystkie kolce i dalej zajmujesz się ogrodnictwem, bo tak robi porządny ogrodnik, którym jesteś”.
Odetchnąłem głęboko. Miała rację.
„Dzięki – wysłałem jej prywatną wiadomość. – Jutro sprzedaję dom i wracam do pracy. Chyba już czas wyrwać chwasty, spulchnić ziemię i zasadzić nowe rośliny. Nie pierwsza i nie ostatnia burza, która zniszczyła plony…”.
„Mądry chłopczyk” – odpisała.
Dopiłem, nalałem sobie kolejnego drinka i przejrzałem nowe posty na forum. Znowu zaginęła młoda dziewczyna i jakiś facet jej szukał. Ojciec albo chłopak – za młoda, żeby mieć męża. Chociaż nigdy nie wiadomo. Statystyka jest smutna i nieubłagana. W każdej dziedzinie. Rzadko sumujemy i sprawdzamy rzeczy, które idą po naszej myśli, nie licząc pieniędzy na koncie. „Coraz więcej osób choruje na AIDS”. „Zwiększyła się liczba wypadków drogowych w ostatnich latach”. „W ubiegłym roku wyrzuciliśmy w błoto o dwadzieścia procent więcej pieniędzy, kupując podrobione leki”. A czy ktoś słyszał o wzroście liczby ludzi wyleczonych z raka albo o spadku zanieczyszczeń globalnych? Mówimy o pięciu tysiącach zaginionych, ale nie wspominamy słowem o prawie siedmiuset odnalezionych, a przecież to równie ważna informacja.
Zagubieni stali się ostatnio moim domem. Tutaj odnalazłem ludzi, z którymi mogłem porozmawiać o problemach, oni mnie rozumieli, bo też stracili ukochaną osobę. Na forum spotkałem przyjaciół o tych samych zainteresowaniach i celach. Stworzyłem portal i byłem królem smutnego królestwa, w którym czasami pojawiało się szczęście. Chwile te rekompensowały wszystkim trud włożony w poszukiwania, sprawdzanie szpitali, obdzwanianie komisariatów, a nawet wróżbitów. Były to momenty powrotu nadziei, która zasiewała ziarno w naszych umysłach – „może i mnie się uda?”.
Dupa – pomyślałem. – Nie udało się, pora wstać, a właściwie iść spać. Bełkocę nawet w myślach…
Wstałem, zrobiłem chwiejny krok, ale zmieniłem zdanie; usiadłem i zasnąłem w fotelu.
Śniłem o zagubionej whisky, której nie potrafiłem odnaleźć.
***
Ranek był ciężki jak heavy metal, którego słuchałem. Zdawało mi się, że głowę mam zrobioną z żelaza, że jestem na statku i że właśnie tonę. Kapitan Kac opuści łajbę ostatni, a ja razem z nim. Nie mogłem zrozumieć, jak to jest możliwe i dlaczego muszę tak cierpieć. Nawet gimnazjaliści nie czują się tak podle po takiej ilości alkoholu. W zasadzie to pewnie nawet się nią nie upijają.
Podniosłem się z podłogi, na którą musiałem się zsunąć we śnie. Nie pamiętałem, dlaczego znalazłem się akurat tutaj, a nie we własnym łóżku. Bujało mną, a właściwie wszystkim do-okoła. Nie chciałem zgadywać, co podchodzi mi do gardła.
Ruszyłem do łazienki. Wziąłem prysznic, zgoliłem brodę, wąsy i ogoliłem łepetynę. O mały włos z rozpędu ogoliłbym i nogi, jednak w porę otrzeźwiałem. Spojrzałem w lustro, z którego patrzył na mnie nagi i łysy przystojniak, oczywiście oceniając od szyi w górę. Reszta ciała nadal należała do zapadniętego i zarośniętego cherlaka, który wyczynowo uprawia jeden sport: surfowanie. Po internecie.
Włożyłem garnitur i zachciało mi się płakać na swój widok. Już lepiej byłoby ubrać stracha na wróble i posłać go na spotkanie. Niestety, nie miałem niczego innego pod ręką, a na zakupy nie było czasu. Dochodziła ósma, a na dziewiątą umówiłem się z rodziną Gawriłowiczów.
Na śniadanie wypiłem herbatę, bo tylko na nią zdołałem się odważyć. Z moją kondycją było już całkiem nieźle, jednak wolałem nie igrać z rozkapryszonym żołądkiem. O ósmej czterdzieści pięć wybiegłem z domu, po drodze chwytając teczkę z dokumentami, przygotowaną dzień wcześniej, kluczyki od samochodu, płaszcz i butelkę wody. Drzwi od mieszkania zamknęły się za mną same. Podziękowałem w myślach za technikę, która pozwala na szybkie wyjście z domu bez konieczności dłubania kluczem w zamku. Przy wchodzeniu wystarczy przyłożyć do czytnika palec i oko, a skaner odczytuje linie papilarne i siatkówkę i po potwierdzeniu danych otwiera drzwi. Zabezpieczenie rodem ze Star Treka, ale tak się dzieje, jak człowiek naogląda się za dużo filmów SF, a do tego nie ma co zrobić z pieniędzmi. Nie sądziłem, żeby ktokolwiek na świecie miał podobne zabezpieczenia w zwykłym mieszkaniu, i byłem z tego cholernie dumny.
Zaparkowany przed domem rolls-royce lśnił wypucowaną karoserią. Granatowa bryka należała do szczęśliwca, którym byłem ja. Zazwyczaj trzymałem ją w garażu, jednak kilka dni wcześniej poprosiłem męża pani Joli, która raz w tygodniu sprzątała moje mieszkanie, o odstawienie auta do myjni. Ucieszył się jak dziecko z możliwości poprowadzenia samochodu i zarobienia kilkunastu złotych. Spisał się na medal.
Nie za bardzo bałem się o auto, zostawiając je przed domem. Mieszkałem w Redykajnach, spokojnej dzielnicy na skraju Olsztyna. Otaczały ją lasy i jeziora. Niewielki blok, w którym kupiłem mieszkanie, okazał się jedynym tego rodzaju budynkiem; reszta osiedla składała się z jednorodzinnych domków. Blok został oddany do użytku kilka miesięcy temu, a że standard mieszkań i ceny były wysokie, to sąsiadów miałem niewielu; większość miła i ustatkowana. Drogie samochody na podwórkach, oddzielne wejścia do mieszkań i ogródki, piękne fontanny. Okolica, w której postanowiłem żyć, zdawała się bezpieczna.
Samochodu nie prowadziłem od roku, ale podobno tego się nie zapomina. Powtarzałem sobie, że to jak z jazdą na rowerze, mówieniem czy oddychaniem. Usiadłem za kierownicą, złapałem drążek skrzyni biegów i stwierdziłem, że nie mam pojęcia, z której strony jest gaz, z której hamulec i sprzęgło.
Jak można to zapomnieć? – pytałem w myślach. – No jak?!
Zamknąłem oczy i na spokojnie przypomniałem sobie, co gdzie się znajduje. Właściwie zajęło mi to kilka sekund, bo w rzeczywistości wszystko pamiętałem, a chwilowa pustka w głowie pojawiła się bardziej ze stresu niż długiej przerwy w prowadzeniu. Zapaliłem silnik i z piskiem opon ruszyłem przed siebie.
To było wrażenie – czuć wiatr we włosach (tych, które rano ogoliłem?) i ścigać się z innymi. Przypomniałem sobie, co to korki, czym jest zielona i czerwona fala, chociaż tej pierwszej w Olsztynie raczej nie uświadczysz. Jechałem w stronę centrum, sunąc dziurawymi ulicami; mijałem nowe ronda i sklepy. Siedząc w mieszkaniu, miałem wrażenie, że miasto tak jak ja pogrążone jest w smutku i bezczynności. Myślałem, że nic się nie zmieni, ulice i budynki będą takie, jakimi je zapamiętałem. W głębi duszy chciałem, żeby tak było, żeby życie zamarło i nie uciekało mi przez palce, kiedy siedziałem biernie i płakałem. Byłem samolubny. No i myliłem się – wiele się zmieniło. Pojawiły się place, nowe dzielnice, drogi; patrzyłem na miejsca, których nie poznawałem.
Ulice w mieście mają swoje niepowtarzalne historie. Niestety, większość tych, które się zapamiętuje, to opowieści o śmierci. Gdybym poprosił kogokolwiek o opisanie dziejów ulicy Bałtyckiej, którą właśnie jechałem, zostałbym zbyty mamrotaniem i półsłówkami. Nawet gdybym zagadał do stałego jej bywalca, pana Janka spod sklepu, z nosem wielkim i czerwonym jak światła sygnalizacji – pana Janka, który uwielbia opowiadać, chociaż rzadko ma słuchaczy – zobaczyłbym tylko iskierkę podekscytowania w jego oczach. W jego głowie było wiele historii związanych z ulicą teoretycznie prowadzącą nad Bałtyk, jednak ognik zgasłby, zastąpiony na powrót pijacką mętnością źrenic, ponieważ pan Janek przypomniałby sobie o bólu, jakim obdarzyła jego i innych mieszkańców ruchliwa droga, przy której krawężnikach przepijał właśnie swoje życie. Obrazy w Jankowej głowie ukazywały krwawy wypadek, gdy niebieskie audi A6 wyprzedzało na podwójnej ciągłej autobus zwalniający przed pasami. Na przejściu dla pieszych właśnie pojawił się Michałek niosący w siatce zakupy na zupę pomidorową, o które prosiła go mama, a prosiła, bo jego tato – pan Janek – wracając zmęczony po pracy, zapomniał je zrobić. Niebieskie audi A6 wpadło na chłopaka, a przerażenie w oczach młodego kierowcy prawie odbiło się na szybie, kiedy rozbijała ją jego głowa. Małżeństwo starające się o dziecko, które jechało z naprzeciwka zielonym cinquecento, właśnie rozmawiało o tym, co upiec na grillu. Mąż patrzył na żonę o sekundę za długo – zagapił się, a mógłby jeszcze skręcić na chodnik przed jadącym na nich audi i lecącym w ich stronę Michałkiem…
Wszyscy zginęli na miejscu.
Pan Janek nie opowiedziałby mi tej historii. Nie usłyszałbym nic od nikogo, bo o takich i podobnych zdarzeniach ludzie nie chcą rozmawiać. Ulice są pełne milczących opowieści.
Skręciłem w aleję Roberta Schumana, którą przejechałem szybko, na co w końcu pozwolił mi brak dziur, korków i dwupasmowa jezdnia (jedna z nielicznych tego typu w mieście). Następnie wjechałem w ulicę Armii Krajowej mającą na swoim koncie pewnie więcej ofiar niż wojna w Afganistanie. Stamtąd już tylko Obrońców Tobruku, Sikorskiego i docelowa ulica Jarocka. Za oknem przewijał się krajobraz rozbudzonego miasta: ludzie w pełnym słońcu podążali swoimi ścieżkami, a samochody pędziły po czarnych żyłach aglomeracji. Całą drogę przez otwartą szybę dochodził do moich uszu umiarkowany hałas; głosy ludzi, szum drzew i jeziora, pisk opon, warkot silników i świergot ptaków – tętno Olsztyna. Poczułem, że mogę zacząć żyć na nowo…
Przed dom zajechałem po kilku minutach i nawet obeszło się bez mandatu. Zaparkowałem koło zielonego zardzewiałego busa. Jego karoseria tęskniła za złomowiskiem i byłem pewny, że data na silniku zgadzała się z datą końca komunizmu w Polsce. Powinien pójść w ślady ustroju i pozwolić, żeby szlag go trafił.
– Dzień dobry! – krzyknąłem w stronę rodziny stojącej przed furtką, gdy tylko wysiadłem z samochodu. – Państwo Gawriłowicze?
– Da! – odpowiedziała pulchna kobieta w chustce.
Na rękach trzymała małego chłopca ubrudzonego czekoladą. W zasadzie cała piątka dzieciaków, mniej więcej w wieku od dwóch do siedmiu lat, była brudna i zaniedbana. A może mi się tylko wydawało? Wyglądały na przestraszone i zaciekawione moją osobą, lecz mimo to wszystkie się uśmiechały.
– Ja panu dzwonił – odezwał się mężczyzna o złotych zębach i bujnym zaroście. – Pamięta?
– Tak, oczywiście. – Poprawiłem krawat i poczułem się jak błazen.
Rodzina wyglądała ubogo i swojsko. Nosili gumiaki, spodnie dresowe, podkoszulki, a kobiety mimo upału wyciągnięte wełniane swetry. Pasowałem do nich jak skarpetki do sandałów. Zrobiło mi się żal tych rosyjskich imigrantów. Pomyślałem, że jeśli komukolwiek mam sprzedać dom, to właśnie im. No i właściwie nie sprzedać, tylko oddać, ponieważ pozbywałem się go za śmieszną, symboliczną sumę.
– Są państwo gotowi na oglądanie? – zapytałem.
Babka stojąca przy matce zawołała coś w swoim języku, a reszta przytaknęła. W duchu marzyłem o zupełnie innej odpowiedzi. Wcale nie chciałem wchodzić do środka.
Wziąłem dwa głębokie wdechy i ruszyłem przodem. W teczce z dokumentami miałem klucze do posesji i domu, jednak okazały się zbyteczne – furtka była wyłamana. Dawno tu nie zaglądałem, więc się zdziwiłem. Młodociani wandale często rozwalali puste budynki, jednak ja się zabezpieczyłem – alarm oraz cotygodniowa inspekcja Solid Security miały chronić przed kradzieżami i dewastacją. Jak się okazało, nie do końca chroniły. Odwróciłem się w stronę Gawriłowiczów z przepraszającym uśmiechem, jednak rodzina zdawała się w ogóle nie interesować furtką. Wlepiali wzrok w dom, jakby był zbudowany ze złota.
Na widok ogrodu poczułem ucisk w brzuchu. Miałem wrażenie, jakby coś próbowało się wydostać z mojego wnętrza. Skurcz jelit, ból żołądka, zwężenie krtani… ledwo mogłem oddychać. W końcu mu się udało – szloch wyrwał się z mojego ciała. Łzy popłynęły po policzkach.
Na szczęście szedłem z przodu i nikt tego nie zauważył.
Pamiętałem, jak Madzia w ciepłe wiosenne dni, gdy tylko stopniał ostatni śnieg, wychodziła na dwór w roboczych rękawicach i dresie, aby pielęgnować ogród. Wkładała w niego dużo pracy i zawzięcie doprowadzała rabaty do porządku. Starała się, aby każdego lata otoczenie domu zmieniało odrobinę wygląd. Wprowadzała inne odmiany i kolory kwiatów, inaczej przycinała drzewa, rozkopywała trawnik, by tworzyć dróżki z drobnych kamieni, właściwie malutkie labirynty, których kształt zależał od jej nastroju. Gdy stanąłem na zarośniętym trawniku i zobaczyłem zdziczałe jabłonie, zachwaszczone kępy kwiatów, zrytą przez krety ziemię, zrozumiałem, że Magdalena Małgorzata Bejnar odeszła na zawsze.
Przetarłem chusteczką oczy, udając, że wycieram nos. Przystanąłem przed drzwiami i powoli, szukając odpowiedniego klucza, oddychałem głęboko. Musiałem się uspokoić, wziąć w garść.
Otworzyłem dom i odwróciłem się do rodziny.
– Zapraszam.
Nic nie odpowiedzieli, tylko jak zahipnotyzowani weszli do środka.
Zapaliłem światło w przedpokoju, z którego wchodziło się do kuchni, salonu, łazienki i na pierwsze piętro. Babka Gawriłowiczowa przeżegnała się kilka razy lewą ręką i plunęła za siebie na podłogę. Nie skomentowałem tego. Zafascynowany przyglądałem się obrazom, rzeźbom, ogromnemu żyrandolowi, który zajmował cały sufit, i czerwonemu dywanowi prowadzącemu do schodów na piętro, niczym z hollywoodzkich pokazów filmowych. Zapomniałem, że Magda uwielbiała szokować. Każdy, kto wchodził do domu, miał oniemieć z zachwytu. Moja żona zaczerpnęła ten pomysł z barokowych kościołów, których ogromny przepych pokazywał wiernym wielkość ich Boga. Oczywiście w rzeczywistości miało się to nijak do wspaniałości gospodarza, jednak na wchodzących robiło wrażenie. Dom będzie w sam raz dla tej rodziny – pomyślałem, przyglądając się twarzom Rosjan. – Dla nas był za duży, nawet przy planowanej dwójce dzieci. Ogromny salon, wielka kuchnia, trzy łazienki, sypialnia, sześć pokoi. Będzie im tu dobrze.
Nieważne, ile setek tysięcy kosztowała działka i budynek. Oddawałem je za darmo, by pozbyć się wspomnień, bólu i pomóc ubogim. I tak miałem zamiar im jeszcze pomagać – sami tego nie utrzymają. Oczywiście nie wiedzieli o tym. Byli przekonani, że kupują mieszkanie po atrakcyjnej cenie, że trafiła im się wielka okazja. Dowiedziałem się o nich od mojego przyjaciela Marka, który pracował w opiece społecznej i zajmował się tą rodziną. Opowiedział, jak uciekli z Rosji do Polski. Zaproponowałem mu cichą pomoc.
– Robi wrażenie, prawda? – zapytałem.
– Priekrasnyj! – odpowiedziała kobieta, po czym postawiła dwulatka na podłodze.
Dzieci momentalnie rozpierzchły się po całym domu, krzycząc i śmiejąc się. Rodzice nawet nie starali się nad nimi zapanować, spojrzeli tylko na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się.
Zwiedziliśmy pozostałe pomieszczenia. Zaprojektowane przez Magdę w stylach, których nazw nigdy nie potrafiłem zapamiętać. W każdym razie wszystko do siebie pasowało. Pokoje były jak Madzia: subtelne i pełne wdzięku lub kontrowersyjne i ostre, jak chociażby nasza sypialnia, gdzie w ścianie wyrzeźbiona została wielka dupa albo główka penisa, w zależności od tego, jak na nią spojrzeć. W pewnym momencie stara, popękana jak zeschnięta ziemia Rosjanka złapała mnie za rękę i zaczęła ją całować, płacząc przy tym ze szczęścia. Próbowałem się wyrwać, lecz nie dawała za wygraną. W końcu to ja się poddałem i pozwoliłem jej na tę poufałość. Poczułem nawet zadowolenie.
– No dobrze… – zacząłem i delikatnie, lecz stanowczo wyrwałem dłoń z uścisku babki. – To ja zostawię państwu papiery, niech się państwo zapoznają, a jutro przyjadę i na spokojnie podpiszemy umowę. Zgadzają się państwo?
– Da! Pan szczedryj, dom priekrasnyj. Dziękujemy – odpowiedział mężczyzna i uścisnęliśmy sobie ręce.
Zostawiłem dokumenty na stole w kuchni, pożegnałem się i wyszedłem, cicho zamykając za sobą drzwi. Przywitał mnie ciepły powiew powietrza, promienie słońca dodały otuchy. Nadszedł dzień zmian, na który wreszcie byłem gotowy – pogodziłem się ze śmiercią Magdy. Dla mnie odeszła na zawsze.
Wsiadłem do rolls-royce’a, włączyłem płytę Black Sabbath i odjechałem w stronę budynku AB Corporation. Wracałem do pracy. Skąd mogłem wiedzieć, że wszystko potoczy się inaczej?