Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróże po Gauguinie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróże po Gauguinie - ebook

Za życia wyśmiany, po śmierci ubóstwiany. Dziś jest ikoną sztuki światowej. Paul Gauguin. Prowokował, odrzucał zasady, kpił z całego świata. Mieszkał w Paryżu, Bretanii, na Tahiti i Hiva Oa. Podróżował do Brazylii, Peru, Nowej Kaledonii, Indii i Australii. Zwiedził cały niemal świat.

„Podróże po Gauguinie” to opowieść o miejscach gdzie bywał. Tomasz Rudomino udał się jego śladami by wytropić wszystkie zakamarki życia i duszy tego artysty. W tej historii pełno jest zatem ludzi, sztuki i anegdot. Jest też o tym, co znajdowało się na talerzu Gauguina i dlaczego nie lubił malarstwa Van Gogha. Wreszcie jest to książka o podróżowaniu. I o tym co może być najważniejsze, gdy pasja i pragnienia nie idą w parze z rozsądkiem.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-43-5
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wolisz najpierw zjeść stek czy warzywa?

Lepiej na początku zjedz, co dobre,
bo nie wiesz, kiedy umrzesz…

Takashi Nagai, Listy

Podróż druga. on i ja…

Nie wiadomo, dlaczego Gauguin tak się nazywał. Na mapie środkowej Francji istniała spora osada o nazwie Les Gauguins, położona niedaleko Courtenay, gdzieś pomiędzy autostradami A6 i A19. To region Loiret. Rosły tam kiedyś dęby, a na liściach miały noix de galle lub prościej galle, rodzaj pasożyta o wyglądzie piłeczek, którego używano w tamtych czasach do farbowania tekstyliów. Ta nazwa to nic innego jak derywacja od starego francuskiego galge+gaugue, używana właśnie w regionie Loiret. To stamtąd pochodzili przodkowie Paula Gauguina. Jego życie to absolutna zagadka. Nic pewnego. Obrał drogę buntu, kontestacji. Żył w nieustannym niepokoju. Ponury, zamknięty w sobie. Gburowaty. Wciąż poszukujący swojego miejsca na ziemi. Był podróżnikiem. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Przebyć całą drogę w ślad za nim to jakby odbyć nową podróż dookoła świata. Albo dwie. Na pewno bardzo różne od tych, które oferują biura turystyczne.

Gauguin bez sztuki nie widziałby sam siebie. Trwałby zamknięty w granicach ciasnych dla niego reguł. Nie wiemy, to znaczy: ja nie wiem, czy i jak by przetrwał.

Był znudzony i sfrustrowany nijakością własnego życia. Któregoś dnia rzucił wszystko i postanowił malować. Był arogancki i pewny siebie. Do malowania namówił go Camille Pissarro, największy z impresjonistów. Pisał w listach do syna, że: pan Gauguin ma sporo talentu do malowania, ale przy tym jest okropnie niegrzeczny.

Ta frustracja nigdy u niego nie minęła.

Malował w nędzy.

Legendy o artystach zwykle sprowadzają się do tego, że z powodu biedy i frustracji tworzą wielkie dzieła sztuki. Umierają w niezrozumieniu oraz zapomnieniu, a dopiero potem, czyli po śmierci, ludzie zaczynają ich odkrywać, podziwiać i cenić. Mówią na przykład tak: „Ach, jaki to był wspaniały artysta. Biedny, całe życie cierpiał”. Współczują, kupują poświęcone im książki, albumy, których po ich śmierci ukazuje się pełno.

Te wzruszające dziś historie stworzyły właśnie taki obraz sztuki. Obraz nędzy i umartwienia, obraz wzlotu po upadku. Świat modnych artystów. Lubimy ich takimi widzieć. Paul Gauguin, Chaim Soutine, Amedeo Modigliani i wielu innych tak zaczęło i nędznie skończyło. Bieda to legenda, która pomogła stworzyć ich mit.

Sztukę tworzy jednak pasja, a ona niekoniecznie musi żyć w biedzie. Czy nawet w jej okolicach. Syci byli na przykład Claude Monet czy Henri Matisse.

Czy Gauguin był nędzarzem z wyboru?

Nie jest do końca prawdą, że w ogóle nie sprzedawał swoich dzieł. Być może za bezcen, ale sprzedawał stosunkowo dużo. Na chwilę przed pierwszym wyjazdem na Tahiti spieniężył jednorazowo co najmniej trzydzieści obrazów. Malował dużo, sprzedawał też sporo (obrazów olejnych, rysunków, rzeźb, ceramik).

Coś jednak sprawiło, że nie był za życia uznany za wielkiego malarza. Może był aż nadto zarozumiały, zbyt pewny siebie…

Na ostracyzm reagował gburowatością. Ludzie nie lubią zarozumialców wśród artystów. Wyjątkiem był Salvador Dalí. Ale Gauguin nie miał tyle szczęścia, co wąsaty Katalończyk.

Co by było, gdyby na przykład Gauguin mieszkał w Aix-en-Provence i był synem kapelusznika? Czy byłby wtedy geniuszem? Czy wzniósłby się ku niebu, prowadząc błogie życie pomiędzy sztalugami a kuchnią, gdzie smażyłby swoją ulubioną cebulę i spisywał przepisy kulinarne? Jak Cézanne, który żył jednak przecież bardzo skromnie. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Ale to właśnie Gauguin stał się symbolem upartej drogi, która wznosi się na szczyt. I to on się tam wdrapał. Już za życia. Wiedział, że jest na szczycie. Mówił wszak o tym i pisał.

Chciałem poznać jego drogę. Nieco z boku, podreptać po jego śladach. Patrzeć na jego malarstwo z tych miejsc, które nawiedził. Być tam, gdzie upadał albo się wznosił. Tam, gdzie mieszkał. Wszędzie, gdzie maczał pędzel w farbach. Gdzie mieszał kolory.

Gauguin miał niezwykły talent do malowania. Był absolutnym geniuszem. Jak Chopin czy Einstein. Każdy w swoim rodzaju. Ale nie szanował autorytetów. Nie miał w sobie pokory. To zaprowadziło go na bezdroża. Gdzieś pomiędzy snem i marzeniami a trudną rzeczywistością.

Dla Gauguina najważniejsi byli inni malarze. Ci, dla których żył, czyli rodzina, mieli mniejsze znaczenie. Bo swoją rodzinę opuścił, choć zapewne uważał, że to ona porzuciła jego.

Rzecz jasna Mette, jego żona, nie chciała albo nie mogła zrozumieć człowieka, który zlekceważył niezłą posadę w agencji maklerskiej, a następnie zabrał się za malowanie obrazów, choć nic nie wskazywało, iż ma w tej dziedzinie jakieś szanse.

Z tym jego porzuceniem pracy w agencji Paula Bertina przy ulicy Laffitte 1 w Paryżu jest trochę nieporozumień. Przez lata utrzymywano wersję, że Gauguin, znużony monotonią urzędnika giełdowego, sam rzucił posadę i poświęcił się malarstwu. Poczuł jakieś natchnienie czy zew. Codziennie przecież oglądał obrazy innych artystów w drodze do pracy, bo ulica Laffitte pełna była naonczas galerii sztuki. Gauguin chodził do biura od strony Lorette, czyli musiał przejść całą Laffitte, nim dotarł do swojego miejsca pracy. Émile Schuffenecker, przyjaciel rodziny, pisał nawet, że Gauguin był sfrustrowany giełdą.

A zatem pewnego dnia w 1883 roku Gauguin oznajmił żonie, że porzucił pracę u Galichona w biurze maklerskim przy ulicy Laffitte (na drugim piętrze tego budynku mieściło się wtedy biuro wspomnianego Galichona, któremu Bertin przepisał wcześniej udziały w swojej agencji). Inna wersja powiada, że krach na giełdzie związany z głośnym upadkiem Union Générale spowodował po prostu zdymisjonowanie Gauguina. Dziś powiedzielibyśmy, że zlikwidowano jego stanowisko pracy z powodów ekonomicznych. Nie przejął się tym specjalnie. Malował i wystawiał już od jakiegoś czasu. Czuł, że sztuka jest mu bardziej potrzebna. Bo giełda czy praca urzędnika nie były tym, co szczególnie cenił.

A zatem najważniejsi dla niego byli inni malarze: Pissarro, Degas, Cézanne – ci, których uważał za wielkich, i tacy, jak Laval, Monfreid, Sérusier czy van Gogh, tylko dlatego, że oni jego uważali za wielkiego. No i był jeszcze Morice. Charles Morice, poeta, który pisał eseje i petycje do rządu w sprawie Gauguina właśnie. Był świetny w pisaniu podań. Zobaczył w Gauguinie niemal Boga. Przylgnął do niego ze szczerą miłością. Był mu wierny. Znosił wszelkie upokorzenia, gderania i opryskliwości. Pomógł artyście napisać Noa Noa. Zredagował tę książkę, poprawił język i styl. Dodał to i owo. A także wydał drukiem. To Morice jest ojcem Noa Noa.

Oprócz licznych listów i artykułów, właśnie Noa Noa jest najważniejsza dla poznania Paula Gauguina. To testament, pamiętnik. Biblia jego życia. Artysta opisał tam swój stosunek do świata. Ta książka mówi o nim samym wszystko.

Posiadam dwa stare wydania Noa Noa. Oba z ilustracjami Gauguina oczywiście. Zabrałem je na Polinezję, a także do Bretanii. Książka z Bretanią nie ma nic wspólnego, ale Gauguin udał się po raz ostatni do Pont-Aven już po wydarzeniach opisanych w pamiętniku. Trudno powiedzieć, czego tam ponownie szukał. Świat opisany w Noa Noa to maoryski raj pełen słonecznych zapachów, pożądania i namiętności, czyli świat, do którego uciekł z Francji. W bretońskim pejzażu i wśród jego mieszkańców nigdy niczego podobnego nie odnalazł.

A zatem dlaczego wrócił do Bretanii, mając w sobie kolory i zapachy Tahiti?

Może po to, aby się pożegnać z miejscem, które go ukształtowało jako artystę? Może pojechał tam, gdzie kiedyś wydało mu się, że jest jego dom?

Nie mam pojęcia.

Ja także pojechałem do Pont-Aven przed wyprawą na Polinezję i ponownie, po powrocie z Papeete.

Dlatego musiałem zabrać ze sobą Noa Noa.

I już nic nie wydało mi się tam tak samo fascynujące, jak za pierwszym razem.

Czy dlatego, że Bretania blaknie przy światłach Polinezji? Nie, chyba nie tylko dlatego.

Jest tak raczej z powodu nostalgii czy może czegoś nieuchwytnego, co każdy podróżny przywozi ze sobą z dalekich wysp Pacyfiku. To nieuleczalna choroba trawiąca ludzi zapatrzonych w bezkres oceanu, słyszących głosy ptaków, dżungli albo wołania napotkanych osób. Nie można już nigdy się od tego wyzwolić. Choroba podróżników. Ucieczka na wyspę…

Ernest Hemingway pisał, że kiedy budzi się rano, słyszy dźwięki sawanny, a w oczy, choć jeszcze zamknięte, wdziera mu się brzask Afryki…

True at first light – napisał tuż przed śmiercią…

I Paul Gauguin nie potrafił już żyć bez tego snu. Dlatego wrócił na Polinezję. Aby tam umrzeć.

Taki patos.

Podróż to – jak pamiętamy z klasyka – bardzo pożyteczna rzecz, bo uruchamia wyobraźnię. Moja podróż nie była fikcyjna, ale otarłem się o fikcję z wielu podróży odbytych przez kogoś innego. Uznałem, że rzeczywista wędrówka to może być siła mojego przekazu, tej książki. I dlatego wyruszyłem.

Przez jakiś czas mieszkałem w Paryżu, ściślej: w Boulogne-Billancourt, niedaleko stacji metra Jean Jaurès. Dojazd do rodzinnego domu artysty zajmował mi dwadzieścia minut. Najpierw dziesiątką spod domu, a potem dwunastką z Sèvres-Babylone. Za czasów Gauguina nie poszłoby mi jednak tak łatwo.

Z Boulogne do okolic Montmartre można było wtedy dojechać dorożką w półtorej godziny lub omnibusem za sześćdziesiąt centymów z trzema transferami. Do opery omnibusem, a potem jeszcze Boulevard des Italiens kawałek na piechotę, bo to jest stosunkowo blisko, prosto w kierunku Laffitte, i na koniec w lewo. Inna droga do centrum Paryża prowadziła wtedy Sekwaną. Barką. Ale Gauguin chodził do pracy na piechotę. Miał z domu bardzo blisko.

Paul Gauguin urodził się przy ulicy Notre Dame de Lorette pod numerem pięćdziesiąt sześć. Numeracja tej ulicy od tamtego czasu do dziś nieco się zmieniła. Kiedyś był to numer pięćdziesiąt dwa. Obecnie właśnie pięćdziesiąt sześć. Nad drzwiami wejściowymi do kamienicy umieszczono niewielką tablicę głoszącą, że w tym miejscu 7 czerwca 1848 roku urodził się malarz i rzeźbiarz Paul Gauguin. A także i to, że zmarł w Atuonie na Markizach w roku 1903.

Na tablicy jest błąd. Nazwa miejscowości Atuona, która za czasów Gauguina była ledwie osadą, została zniekształcona – zapisano ją jako Atuana. Błąd ten pojawił się w ślad za korespondencją samego malarza. Gauguin wielokrotnie używał nazwy Atuana właśnie, podobnie jak Charles Morice pisał Tahiti zamiast Hiva Oa.

Na parterze domu rodzinnego państwa Gauguinów znajduje się obecnie restauracja z kuchnią etiopską. Nazywa się Addis Abeba. Po prawej stronie do budynku przylega inna kamienica, gdzie pracownię miał w owym czasie Eugène Delacroix. Ale wielki malarz francuskiego romantyzmu nie ma tam żadnej inskrypcji, tabliczki czy pomnika. Jakby nie pozostawił po sobie śladów. Przechodnie, idąc ulicą de Lorette, nie mają pojęcia, że właśnie w tym miejscu skrzyżowały się drogi artystów. Jednak spotkanie to nie miało dla żadnego z nich znaczenia. Jest to zatem wiedza bezużyteczna. Ciekawostka dla fanów sztuki, ciekawskich albo turystów, którzy gapiąc się na mapę Paryża, być może nagle wykrzykną: „Popatrz! Oto Notre Dame de Lorette, chodźmy ją zobaczyć. Może znajdziemy tam coś ciekawego”.

Niektórym paryżanom ulica może się jeszcze kojarzyć z powieścią Guy de Maupassanta Bel-Ami z 1885 roku, gdzie bodaj dwukrotnie została wymieniona.

Zaledwie trzy kroki od kamienicy Gauguina, ale naprzeciwko, mieszkali przez dwadzieścia lat znany francuski aktor i reżyser Dominique Farrugia, a także fotograf i dziennikarz Étienne Carjat. To są akurat nazwiska stosunkowo znane we Francji. Carjat był autorem kultowego zdjęcia Arthura Rimbaud. Pamiętamy wszak tego poetę z karykatury Verlaine’a albo obrazu Fantin-Latoura i trzeba przyznać, że Carjat świetnie oddał bijący od Rimbauda blask wielkiego geniuszu i smutku zarazem.

Niejaki Gray, irlandzki malarz, na podstawie zdjęcia Carjata wykonał portret Rimbaud z fajką i kieliszkiem absyntu, bo choć Francuz miał wtedy ledwie siedemnaście lat, to wiemy, że do swojej brylantowej kariery dodał ekstrawagancki styl z prowokacyjnym upijaniem się w roli głównej.

O krok od dawnego domu Guguinów, pod numerem pięćdziesiąt dziewięć, znajdował się kiedyś sklep sprzedawcy golonek i udźców jagnięcych z okolic Mont-Saint-Michel. Już wtedy był to francuski cud gastronomii, wielki przysmak, który przetrwał do naszych czasów jako arcydzieło kulinarne Normandii. Nazywa się gigot de pré-salé. Inaczej mówiąc, jest to mięso pochodzące od młodziutkich jagniąt zabijanych w wieku poniżej dwunastu miesięcy, którego niezwykłe właściwości smakowe związane są z wypasem zwierząt na słonych, podmokłych terenach regularnie zalewanych przez morski przypływ. Stąd zapewne obecność soli morskiej w diecie tych jagniąt. Obszar, gdzie się rodziły i nadal rodzą, gdzie były i są hodowane oraz ubijane, znajduje się wokół Zatoki Świętego Michała, a zatem w jednej z najbardziej malowniczych części Francji. W czasie odpływu Mont-Saint-Michel staje się półwyspem i na łąki, z których właśnie odeszło morze, pozostawiając sól, wychodzą stada jagniąt, by się najeść. Stąd się bierze owo pré-salé, czyli wcześniej solone mięso jagnięce. Dziś jest to nazwa zastrzeżona, a pieczone w soli i rozmarynie udźce wraz z całą tą historią i naturalnym otoczeniem są częścią wielkiej gastronomii francuskiej wpisanej w 2010 roku na listę UNESCO. To tyle, jeśli chodzi o okolice numeru pięćdziesiąt sześć.

Kilometr dalej znajduje się kościół Notre Dame de Lorette. To tam malutki Paul został ochrzczony w rok po swoich narodzinach. Ojcem chrzestnym został jego dziadek Wilhelm, właściciel sklepu przy Croix Saint-Marceau w Orleanie, położonego w nieistniejącym już budynku, tuż obok dzisiejszej szkoły.

Kościół Matki Boskiej Loterańskiej jest ozdobą dzielnicy 9. Zaprojektował go Louis Hippolyte Le Bas, znany architekt z połowy XIX wieku. Kościół z neoklasycystyczną fasadą stanął w miejscu kaplicy pod tym samym wezwaniem. Gauguin miał w dokumentach parafialnych świetne towarzystwo. Kilka lat przed nim został tam również ochrzczony Claude Monet, wybitny impresjonista, ciut starszy od Gauguina, a także Georges Bizet, autor między innymi opery Carmen, również geniusz, podobnie jak obaj malarze. Claude Monet także urodził się niedaleko, bo przy ulicy Laffitte. To właśnie u jej wylotu stoi kościół.

Wielki kwadrat dzielnicy, mniej więcej od kościoła Matki Boskiej Loretańskiej poprzez budynek giełdy, ulicę 4 Septembre aż do opery i starego włoskiego traktu kawiarń i lodziarń, to obszar, po którym przez kilka lat przemieszczałem się z metra do pracy, do pobliskiego banku i na ulicę Sainte-Anne, gdzie odwiedzałem przy okazji liczne bary Izakaya z klientelą japońskiej diaspory w Paryżu. Świadomie lub nie dreptałem po śladach Gauguina, który chadzał z Laffitte do Café Tortoni, skręcał przy ulicy Taitbout i albo szedł w kierunku Saint-Georges, gdzie wtedy mieszkał, albo do biura agencji Bertina lub do galerii Paula Ruela.

Saint-Georges to adres położony jakieś dwieście metrów od kościoła Notre Dame de Lorette. Dziś mieści się tam teatr Saint-Georges, kierowany niegdyś przez znaną aktorkę Mary Morgan, a w czasach młodego Gauguina znajdował się tam sklep Au Gagne-Petit. Drugi taki lokal funkcjonował przy operze. Właścicielem obu był paryski Wokulski, niejaki Ernest Cognacq. Posiadał on także inne sklepy czy składy towarów, na przykład Au Petit Bénéfice przy Turbigo, ale zasłynął głównie tym, że dla mieszkańców stolicy Francji wzniósł na Rivoli okazały La Samaritaine, najbardziej modny dom towarowy w całym ówczesnym świecie. Zazdrościli go Francuzom zarówno Amerykanie, jak i Anglicy. Był drogowskazem ku nowoczesności, symbolem Paryża i znakiem na turystycznej mapie Europy, bo to tutaj powstał nowy obyczaj zwiedzania: shopping. Tylko przepisy przeciwpożarowe nie nadążyły za nowoczesnością i wymogami bezpieczeństwa i w efekcie w 2005 roku ten luksusowy gmach czasowo zamknięto. Taka była oficjalna wersja, bo budynek kilkakrotnie wcześniej przebudowywano, a właściciele, rodzina Renandów słynąca z wpływów politycznych jeszcze sprzed wojny i z czasów Vichy, usiłowali zrobić z niego inny użytek, jak choćby przerobić na hotel. Mniejsza jednak o La Samaritaine, symbol burżuazyjnego Paryża i wieloletnich koterii politycznych miasta z różnych epok. Gauguin otarł się o ten świat, bo pracując u Bertina, niemal dzień w dzień stykał się z różnymi inwestorami na paryskiej giełdzie, a czasami w Café Tortoni, gdzie wpadał na wino i popołudniowy posiłek.

W Café Tortoni w Buenos Aires jest taka sala, gdzie leży, a właściwie stoi za szybą egzemplarz książki Rity Gombrowicz w Argentynie. Obok Borgesa i innych słynnych znajomych naszego pisarza. Bo była to kawiarnia Jorge Luisa Borgesa właśnie.

Byłem tam kilkakrotnie w podróżach po śladach majora Mieczysława Lepeckiego, wizjonera, twórcy idei polskiej kolonizacji. Szukałem odpowiedzi na pytanie, co stało się ze słynną w przedwojennej historii spółką Colonizadora del Norte, której celem było finansowanie polskiej emigracji w Argentynie. Istniał bowiem w Buenos Aires polski bank. Mieścił się w przepysznej kamienicy w samym centrum miasta. Na owe czasy był to wielki krok do budowy zaplecza polskiej emigracji, której twarzą był wspomniany Mieczysław Lepecki, wcześniej adiutant marszałka Józefa Piłsudskiego. Ten sam Lepecki w 1937 roku odbył ośmiomiesięczną wyprawę na Madagaskar, której celem było zbadanie możliwości osadnictwa w północnych rejonach tej wyspy zwanych Ankaiziną. Miało się tam osiedlić sześć tysięcy polskich rodzin. Niemal równolegle z projektem Madagaskar realizowana była wizja polskiego osadnictwa w Misiones, na rozległych terenach porośniętych selwą, na południe od wodospadu Iguazú. Planowano tam zbudować polską wieś o nazwie Wanda na cześć córki marszałka. I dlatego powstał ten bank. Ale ponieważ finansowanie inwestycji przez obce państwa było w Argentynie zabronione, więc aby kredytować osadników z Polski, powołano spółkę Colonizadora del Norte, która zaciągała zobowiązania we wspomnianym banku. Przez jakiś czas pracował w nim Witold Gombrowicz. Plany Lepeckiego zniweczyła wojna. Przesiedlono co prawda do Wandy kilkanaście rodzin, ale w większości byli to niepiśmienni chłopi z Podola i Małopolski. W ślad za nimi nie poszła kadra nauczycielska ani agronomowie, inżynierowie czy geologowie, jak planowano. Tych osadników wchłonęła dżungla i okoliczne społeczeństwo. Dziś w Wandzie są tylko dwie, trzy polskie rodziny, ale z ojczystym językiem jest tam bardzo krucho.

Ale to właśnie w tej miejscowości dowiedziałem się o dostawach corned beef, co ma związek pośredni z Gauguinem, ale o tym napisałem w innym miejscu. Bo corned beef utkwił mi w pamięci tak mocno, że kiedy zobaczyłem rachunki Francuza w archiwach Victora Segalena, od razu przyszła mi na myśl Wanda z Argentyny. To typowe dla podróżników. Déjà vu, wszystko się miesza, skojarzenia przychodzą same, zwykle zaskakujące, z różnych fragmentów pamięci.

Notatki Gombrowicza, zwłaszcza te z pierwszej części Kronosa, przypominają trochę teksty Andrzeja Bobkowskiego. Z jednej strony wyziera z nich niechęć do Polaków, ich kłótliwej i zazdrosnej natury, a z drugiej wyczekiwanie na przelew od Giedroycia.

Jednakże smutna to lektura, świadectwo ciągłej walki ze złym i przeciwnym losem, traumą rozstania z Polską, wreszcie nieustannym bólem zęba.

I otóż siedząc sobie któregoś dnia w Tortoni, gapiąc się na popiersia argentyńskich pisarzy i pijąc pyszną kawę, pomyślałem sobie, że Gombrowicz strasznie się namęczył, pisząc Transatlantyk. Że to zgubne być Polakiem na wyjeździe, bo dopada go najpierw tęsknota, potem nostalgia, następnie brak pieniędzy, wreszcie rodacy. Z ich wieczną, chorobliwą zawiścią. No i jeszcze ten ból zęba.

Z Bobkowskim było nie inaczej. Uciekł z Polski, bo marzyła mu się Argentyna, ale dotarł tylko do Francji, a po wojnie do Gwatemali. Miał nadzieję, że na plantacji kawy zarobi trochę pieniędzy, będzie dostatnio żył i pisał, ale skończyło się na sklepie modelarskim i egzystencji w biedzie. Pisał genialne powieści, ale tylko po polsku, nigdy nie spróbował swoich sił po hiszpańsku.

Quevedowie apelowali, aby ktoś sfinansował tłumaczenia pisarza, ale apelu nikt nie wysłuchał. Quevedowie to była rodzina w Guatemala City, której synów Bobkowski uczył modelarstwa.

Bobkowski pisał listy, a także dziennik, przypominał się Giedroyciowi, ale skromniej niż Gombrowicz. Niby bił się o swoje, a właściwie nie bił. Pasjonował go inny, daleki od polityki świat. Za Coco de Oro mógłby dostać Nobla, bo w niczym Hemingwayowi nie ustępował. Ale nikt o niego nie walczył. Umarł więc w nędzy i zapomnieniu.

Tymczasem Kronos dobiegł końca. W Vence kwitną drzewa. W Tortoni brazylijscy turyści, trochę Niemców. Tamten świat także dotarł do swojego końca. Nie ma domu Bobkowskiego w Guatemala City. Nad jeziorem Atitlán nikt już nie natrafi na zakochaną parę siedzącą na kraciastym kocu i obejmującą się czule. Basia i Andrzej. Bobkowscy w kolebce Majów. Tego zdjęcia chyba nikt nie zapomni, jeśli je widział choć raz, a potem przycupnął nad tamtym jeziorem i włożył dłoń do tej wody. Mnie się to udało…

Od tamtego czasu, od Buenos Aires i Gwatemali, nie rozstaję się z Transatlantykiem.

Czytam Kronosa i choć wiem, ile razy Gombrowicz sypiał z Ritą albo kimś innym, że egzema na jego głowie stała się mniej dokuczliwa, dumam nie wiedzieć czemu nad Tortoni i Gauguinem, choć Café Tortoni niedaleko Laffitte to zupełnie inne miejsce. Ta kawiarnia mieściła się na samym rogu Taitbout i była wcześniej lodziarnią, której właścicielami była rodzina Tortoni. Było to modne miejsce. Jego lokalizacja, styl, bliskość galerii, giełdy, opery sprawiały, że od Talleyranda po Maneta i Prousta, niemal wszyscy przewinęli się przez ten lokal.

Nie ma wędrówek za Gauguinem bez Flory Tristan, jego babki. Niektórzy przypisują jej znaczącą rolę w kształtowaniu się osobowości artysty. Inni szukają związków pomiędzy nimi, widząc przede wszystkim postawy rewolucyjne, buntownicze.

Bo Flora Tristan była skrzyżowaniem Fridy Kahlo i Wandy Jakubowskiej. Gdyby mogła stanąć za kamerą i robić filmy o tym, jak naprawiać świat, z pewnością wybrałaby ten środek przekazu zamiast przemawiania na wiecach czy pisania ulotek.

Była jak czołg i bumerang w jednym. Co wystrzeliła, to pocisk leciał w jedną stronę, potem wracał i natychmiast kierował się gdzie indziej. Tristan waliła celnie i boleśnie. Nie pociskami oczywiście, lecz słowem.

W dziewiętnastym stuleciu pełno było na świecie buntowników różnej maści. Wszyscy oni zmieniali świat, obiecywali sprawiedliwość pod warunkiem obalenia wyzyskiwaczy i kapitalistów. Większość z nich poległa, zanim spełniła obietnice. Ale Flora Tristan była wyjątkowa w tym gronie. A to dlatego, że była babką Gauguina. Bo w tym kontekście mówi się o niej najczęściej.

Została bohaterką pisarza Vargasa Llosy. Szczerze mówiąc, mam do niej stosunek obojętny. Podobały mi się w dzieciństwie kobiety ambitne, silne i wyzwolone, wzywające do naprawy porządku społecznego, bo ten jest zły. Ale z czasem ten entuzjazm minął i bohaterki zrywów wiecowych nie budzą już we mnie emocji.

Flora Tristan ze swoim drapieżnym usposobieniem i dążeniem do zmian nie była tak ciekawa, jak choćby Frida Kahlo z jej talentem do malowania, która z tego powodu stała się obiektem moich zainteresowań. Kiedy wylądowałem któregoś dnia w Coyoacán w Mexico City, od razu pomaszerowałem, gwiżdżąc prowokacyjnie Międzynarodówkę, aby popatrzeć na domy Trockiego i Fridy, w którym mieszkała z Diego Riverą.

W Paryżu znajduje się Centrum Flory Tristan. Jest to siedziba organizacji skupiającej się na walce z przemocą wobec kobiet, w tym gwałtami. Flora patronuje zatem oporowi przeciw wykorzystaniu seksualnemu kobiet.

W pewnym sensie jest to zwieńczenie jej walki, starań o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. Miała w swoim życiu doświadczenia, które z pewnością pozostawiły ślad na jej psychice. Jej córka Alina, później matka Gauguina, a wtedy dwunastoletnia dziewczynka została zgwałcona przez swojego ojca André Chazala, męża Flory. Chazal za ten czyn, a także za porwanie własnej córki miał proces, który został dość dobrze udokumentowany w aktach policyjnych, a także prasie.

W różnych archiwach można znaleźć sporo informacji na temat tamtego wydarzenia, istnieje też bogata korespondencja Flory do męża.

Chazal został skazany na wiele lat więzienia. W roku 1856 wyszedł na wolność i zamieszkał w Évreux, czyli tam, gdzie odsiadywał karę za znęcanie się nad córką, bo gwałtu ostatecznie mu nie udowodniono. Dziadek Gauguina był wcześniej wziętym litografem, ale zdaje się, że wszystko, co zrobił, zostało mu zapomniane.

Flora dużo pisała. Ma na swoim koncie powieści i prace na temat „ekonomicznego życia proletariatu we Francji i Anglii” i w związku ze swoim posłannictwem najczęściej „pracowała w terenie”. Zjeździła całą Francję, aby głosić ducha proletariatu. Być może w ówczesnym świecie było na nią zbyt wcześnie, bo kobiety takie jak Róża Luksemburg miały się pojawić dopiero w epoce, kiedy do pojęcia „emancypacja” dołączyła „władza proletariatu”.

Tak czy owak, ilekroć patrzyłem na portret Fridy Kahlo albo zdjęcie Wandy Jakubowskiej, obie z tym delikatnym meszkiem pod nosem, to zawsze przychodziła mi na myśl Flora Tristan, babka Gauguina.

O Wandzie Jakubowskiej nakręciłem kiedyś film dokumentalny. Opowiadała mi w nim, że jako młoda dziewczyna oglądała jakąś fabułę, w której chyba hiszpańscy chłopi szli na wesele. Kamera od przodu pokazała najpierw tych mężczyzn, jak maszerowali sobie z szerokimi uśmiechami i ze śpiewem (którego oczywiście nie było słychać, bo to był film niemy), a potem widać było tylko ich bose stopy. Następnie kamera pokazała drogę, jakby przed chłopami, a potem zbliżyła się do chałupy, gdzie wesele się odbywało. Na końcu zajrzała do wnętrza przez okno, jakby to ci chłopi widzieli. Wanda Jakubowska powiedziała mi, że ten właśnie obraz zdecydował o tym, że postanowiła robić filmy. A pierwszy, który zamierzała zrobić, miał dotyczyć historii Flory Tristan, córki Bolívara. Szczerze mówiąc, nie do końca wtedy zrozumiałem, o kogo jej chodzi, ponieważ nie wiedziałem, że Tristan była córką Bolívara, bohatera Wenezueli i całej Ameryki Południowej.

To była plotka.

Ojciec Flory nazywał się don Mariano i zmarł po udarze mózgu.

Jak wiemy ze współczesnej neurologii, pewne cechy się dziedziczy, być może choroby krwi albo serca. One mogą mieć znaczenie przy rozpoznaniu przyczyn udarów. Medycyna wie to jednak od niedawna. W takich przypadkach dziedziczność cech genetycznych bada się obecnie od razu. W czasach Flory lekarze nie mieli o tym jednak bladego pojęcia. Bo Flora Tristan też zmarła z powodu udaru mózgu.

Fascynację Wandy Jakubowskiej Florą Tristan zrozumiałem dopiero po wielu latach, kiedy w Bordeaux trafiłem do biblioteki jej imienia i na jej liczne ślady, w tym świadectwo, że była potomkiem Montezumy, przedostatniego władcy Azteków, który sprowadził na siebie nieszczęście, pozwalając zamieszkać w swoim pałacu Cortésowi i bandzie hiszpańskich konkwistadorów.

Wanda mi opowiadała, że też jest córką Montezumy. Oczywiście w kolejnym wcieleniu.

Filmu o Florze Tristan nigdy nie zrobiła, jej pierwszym dziełem kinowym była ekranizacja Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. Film ten miał zaplanowaną premierę we wrześniu 1939 roku.

Gauguin w dzieciństwie nie mówił zbyt dobrze po francusku. Matka wywiozła go jako roczne niemowlę do Peru, gdzie mieszkała rodzina Flory. Popłynęli tam z powodu sytuacji politycznej we Francji, po wypadkach paryskich 1848 roku. Ojciec Gauguina, niejaki Clovis, był dziennikarzem zaangażowanym w publicystykę przeciwko Ludwikowi Bonapartemu. Tak pisze biograf malarza Henri Perruchot, powołując się na pisemną relację jego matki Aliny. W rzeczywistości ojciec Gauguina nic nie znaczył jako żurnalista, nie był żadną wybitną postacią, która mogłaby ściągnąć na siebie gniew establishmentu politycznego. Szukał raczej zaczepienia, początku nowej ścieżki życia, bo dotychczasowym był znużony i sfrustrowany. Demonstracyjnie nie przyszedł na chrzest syna Paula w kościele Notre Dame de Lorette w obawie, aby jego ateistyczne poglądy nie kłóciły się z ceremonią katolickiego obrzędu. Chyba jednak ściągnął na siebie gniew boży, bo wkrótce umarł, w dodatku na statku Albert, który z Hawru dostarczył Gauguinów do chilijskiego Puerto del Hambre, we Francji znanego jako Port Famine.

W Chile ani w Peru nie ma żadnych pamiątek po Gauguinie. Był wtedy dzieckiem i jednak przebywał tam stosunkowo krótko. To był dobry okres w jego życiu, choć niewiele z niego pamiętał. Dobry w tym sensie, że bezpieczny. Arystokratyczny świat Limy był wtedy bogaty i syty. Było to głównie bogactwo intelektualne, a i życie codzienne również obfitowało w dobra wyższego rzędu.

Któregoś dnia mały Paul oglądał w porcie Callao słońce chowające się za horyzontem.

Wiem, że tam był i patrzył, bo od dziecka lubił przesiadywać na redzie. Ale co mógł dostrzec taki szczeniak? Oczyma wyobraźni okręt Álvaro de Mendañy cumujący w Zatoce Zdrajców na Hiva Oa, gdzie wiele lat później on sam, wyczerpany syfilisem i wieloletnią depresją, dokona swojego żywota? To było tak blisko, ledwie na wyciągnięcie ręki.

Czy widział tratwę Thora Hayerdahla wypływającą z tego samego miejsca, a na jej pokładzie przygotowującego ceviche Szweda, który później napisze jego biografię? I dotrze na Polinezję, by spijać ten cudowny czar tropików, którym Gauguin odurzył się śmiertelnie. Tego wszystkiego wtedy na redzie w Callao malutki Paul jeszcze nie mógł wiedzieć.

Ale my już tak. Albowiem uwielbiamy kreować takie historie.

Dziadek Paula, niejaki Wilhelm, który zresztą – o czym już wspomniałem – był jego ojcem chrzestnym, spisał testament, a w nim cały swój majątek rozpisał pomiędzy własne wnuki.

Wilhelm mieszkał w Orleanie, czyli jakieś sto kilometrów od Paryża. Napisał do matki Gauguina, aby do niego przyjechała, a ona po krótkim namyśle spakowała się, zabrała dzieci i popłynęli z powrotem do Francji. Po drodze statek zatrzymał się jeszcze w Valparaíso, wtedy głównym porcie Ameryki Południowej, który łączył wszystkie ówczesne światy i oceany. Amerykę z Azją i Europą. Gauguinowie spacerowali po nabrzeżu, oglądali lwy morskie i jedli zupę z węgorza. Ta ostatnia to obecnie skarb narodowy Chile. Wtedy była jedynie popularną zupą wśród mieszkańców wybrzeża.

Do Valparaíso ciągnęło mnie kilkakrotnie, głównie po to, aby poznać kolebkę Pablo Nerudy, poety, który wywarł ogromne piętno na studentach całego świata lat sześćdziesiątych i nieco późniejszych. Uległ mu także Che Guevara, który cytował go podobno z pamięci. Kiedyś i ja czytywałem Nerudę z wypiekami na twarzy.

I wreszcie po latach pojechałem do Valparaíso, aby spróbować tamtejszej zupy i poczytać wiersze Nerudy, siedząc nad brzegiem jego oceanu. Kiedy byłem pierwszy raz w tym miejscu, nie miałem świadomości, że koło mnie przechadzał się poprzednio mały Paul Gauguin.

Często tak bywa, że gdzieś przebywamy i nawet nie wiemy, że krążą wokół nas duchy z przeszłości.

Nazywa się congrio, po polsku konger. To ryba z Pacyfiku, której Pablo Neruda postawił pomnik na Isla Negra. Bo to za jego sprawą stała się symbolem Chile, najważniejszą w tamtejszej kuchni, smakołykiem poetów i globtroterów z całego świata.

Dla każdego szanującego się restauratora w Chile sprawą honoru jest posiadać w swoim menu caldillo de congrio, zawiesistą zupę z węgorza okraszoną ziemniakami, pomidorami i papryką, słowem: symbolami amerykańskich darów natury, które trafiły do naszej kuchni za sprawą wyprawy Krzysztofa Kolumba. Charakter tej zupy określa rozmiar i smak congrio, ryby z rodziny węgorzowatych, która jednak tylko w niewielkim stopniu przypomina znany nam gatunek, bo pochodzi z zimnych wód południowego Pacyfiku.

Valparaíso, główny port i kurort Chile, słynie z restauracji serwujących caldillo. To pachnące patyną i suszonymi krewetkami miasto powstało z myślą o szczególnie strategicznym znaczeniu na całym zachodnim wybrzeżu południowoamerykańskim. Pierwszym Europejczykiem, który postawił stopę na tej ziemi, był Juan de Saavedra wysłany tam przez słynnego hiszpańskiego konkwistadora Diego de Almagro.

Był rok 1536 i wtedy dokonywał się podbój Chile. Hiszpanie zajęli Peru i nadal uparcie poszukiwali skarbów – złota, srebra, platyny. Ktoś zapytał inkaskiego kacyka, gdzie należy szukać skarbów, a ten, wskazując na południe, powiedział: „Jedźcie tam… chile”. W jego narzeczu oznaczało to: „udajcie się na południe”, ale Hiszpanie jak zwykle wszystko przekręcili, sądząc, że chodzi o jakieś państwo o nazwie Chile, pełne skarbów, czyli złota przede wszystkim. Tymczasem dla Inków skarbami były plony urodzajnej ziemi, a więc warzywa, pomidory, kukurydza i ryby właśnie. Bo lodowaty, płynący od bieguna prąd, nazwany później prądem Humboldta, uczynił te wody bogatymi w cenne łowiska krewetek, langust, a nade wszystko smakowitego węgorza.

Od setek lat tutejsi mieszkańcy korzystali z dobrodziejstw oceanu, serwując na stoły langusty, marynowane krewetki, duszone lub gotowane węgorze, pieczone na ogniu tuńczyki. Repertuar dań był tam niewyczerpany, począwszy od wybrzeża Peru po zimne zakątki Punta Arenas i Cieśninę Magellana. Nim na te ziemie przybyli Europejczycy, powszechnie jadano w Chile węgorze i homary, a z mięsa surowych ryb robiono ceviche lub przyrządzano rodzaj gulaszu. Hiszpanie i Niemcy, bo tych w Chile jest najwięcej, zdumieni byli bogactwem i pomysłowością indiańskich kucharzy. Z Europy przywieziono na te ziemie tradycję gotowania rosołu na bazie tłustego mięsa, warzyw i kapusty, a także niektórych przypraw, jak majeranek czy oregano. Zimne i górzyste tereny Chile wzmagały apetyty nowo przybyłych na gorące i zawiesiste zupy. Tak powstała tradycja caldillo, czyli gęstego rosołu zjadanego wprost z gorącego kociołka, zagryzanego wielkimi pajdami chleba. W niektórych regionach kraju mięso gotowane wraz z warzywami stało się daniem podstawowym, gdzie indziej świątecznym, zarezerwowanym na szczególne okazje.

Cazuela, czyli zupa z baraniny, rosół z wołowiny i caldillo, gęsty talerz owoców morza, oto świat kuchni chilijskiej, pełnej prostoty, ale i bogactwa, z racji darów natury tego szczególnego regionu. Te dania jadali marynarze i członkowie wypraw udających się na Polinezję, a w Chile jedynie będących przejazdem.

Pablo Neruda mieszkał na Isla Negra, choć z nazwy nie wynika, że to tylko półwysep. Przez lata całe ciągnęły się tam wioski i letniska dla średniozamożnej klasy z Santiago de Chile. Wśród lasów oraz piaszczystych wydm pojawiły się domy z tarasami i liczne restauracje serwujące morskie smakołyki. Dom poety otoczony wysokim murem dziś stanowi jedną z większych atrakcji turystycznych. Za życia Neruda przyjmował w nim swoich gości, degustowali wtedy wina, rozprawiali o polityce i poezji, jedząc congrio właśnie.

Jak się to skończyło, te rozmowy? Wiemy. Rewolucją i kontrrewolucją. Nadzieją i upadkiem.

Dziś to jednak tylko stara historia Chile.

Wracajmy do Gauguina, który napisał Avant et Après. Wspomniał tam swoją babkę, jej silną osobowość i własny pobyt w Peru, kiedy był dzieckiem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: