Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokochaj swój dom - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokochaj swój dom - ebook

Książka dla wszystkich, których przygniata ilość spraw, rzeczy i śmieci w domu. Ale także poza nim. Na przykład w pracy czy w damskiej torebce.

„Pokochaj swój dom” opowiada, jak żyć zgodnie z ideą Zero Waste Home, czyli mądrzej, taniej i wygodniej. Autorka książki, Bea Johnson pewnego dnia totalnie zmieniła swoje podejście. Dziś wraz z mężem i dwoma synami produkują zaledwie jeden słoik śmieci rocznie, a do tego mają więcej czasu, oszczędzają 40 procent dawnych wydatków i są zdrowsi niż kiedykolwiek.
Dzięki praktycznym poradom Bei nawet najbardziej zapracowani przestaną koncentrować się na rzeczach kosztem przeżyć. A przy okazji dowiedzą się, jak planować odpowiedzialne zakupy, pakować obiady dla dzieci bez użycia zbędnych plastikowych pojemników i czerpać przyjemność z wakacji bez poczucia winy związanego z nadmierną konsumpcją.


Książka „Pokochaj swój dom” odpowie na nurtujące Cię pytania:
- Jak odzyskać czas, który w tej chwili poświęcasz na swój dom?
- W jaki sposób oszczędzić pieniądze na zbędnych wydatkach?
- Jak pozbyć się bałaganu raz na zawsze dzięki ograniczaniu ilości śmieci?
- Dlaczego idea Zero Waste Home może podnieść jakość twojego życia?
- Jak na co dzień żyć zdrowiej, ale nie wydać na to fortuny?
- Jak osiągnąć szczęście dzięki zrównoważonemu życiu?

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2016-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Publikacja (książka, opracowanie, analiza) zawiera relacje dotyczące osób i faktów, opinie, twierdzenia, teorie, zalecenia oraz poglądy jej Autorki. Publikacja ma stanowić pomocne źródło informacji w przedmiocie stanowiącym jej temat. Publikacja nie stanowi, a Autorka ani Wydawca nie świadczą poprzez jej sprzedaż żadnych usług ani profesjonalnej pomocy o charakterze medycznym, profilaktycznym, ochrony zdrowia lub innym, który wymaga profesjonalnego wsparcia przez wykwalifikowaną osobę. Czytelnik przed skorzystaniem z opinii, twierdzeń, poglądów, zaleceń i teorii Autorki zawartych w Publikacji powinien skonsultować to ze swoim odpowiednim profesjonalnym doradcą (lekarzem, dietetykiem itp.). Ani Autorka, ani Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za jakąkolwiek szkodę na mieniu lub osobie czy naruszenie dóbr lub praw, które mogą wynikać, bezpośrednio lub pośrednio, z zastosowania lub skorzystania z opinii, twierdzeń, poglądów, zaleceń i teorii zawartych w Publikacji.WPROWADZENIE

Jeszcze niedawno moje życie wyglądało inaczej: miałam dom o powierzchni 280 m kw., dwa samochody, cztery stoły oraz dwadzieścia sześć krzeseł. Co tydzień zapełniałam pojemnik na odpadki o objętości 240 litrów.

Dziś, im mniej mam, tym bogatsza się czuję. I nie muszę wynosić śmieci!

Wszystko zmieniło się kilka lat temu. Mój wielki dom się nie spalił, a ja nie zostałam buddyjską mniszką.

Oto moja historia.

Inaczej niż mój tata, który w dzieciństwie mieszkał na farmie, i mama, która spędziła młodość we francuskiej bazie wojskowej w Niemczech, dorastałam w Prowansji, w jednym z szablonowych domków przy ślepej uliczce. Tata był zdecydowany, by z tego podmiejskiego skrawka ziemi wycisnąć ile się da. W ciepłe miesiące spędzał cały swój wolny czas na pracach w ogrodzie i wierny farmerskim korzeniom uprawiał warzywa, zraszając je własnym potem. W zimie jego uwaga kierowała się ku garażowi o ścianach zastawionych regałami, na których znajdowały się śruby, wkręty i części zamienne. Rozkręcanie rzeczy, naprawianie ich i dawanie im drugiego życia było jego hobby. Do dziś na widok wyrzuconego odkurzacza, radia, telewizora czy pralki nie waha się zatrzymać auta na skraju szosy. A jeśli znalezisko dobrze rokuje, to wrzuca je do bagażnika, przywozi do domu, rozkłada, składa z powrotem i w jakiś sposób uruchamia! Potrafi naprawić nawet wypalone żarówki! Tata ma talent, ale jego umiejętności nie są niczym wyjątkowym w tym regionie. Mieszkańcy francuskiej wsi umieją przedłużać rzeczom życie. Z dzieciństwa pamiętam na przykład, że tata wyjął bęben ze starej pralki i zrobił z niego pułapkę na ślimaki, a ja w obudowie urządziłam sobie domek (fakt, że ciasny i duszny...).

Z mojego dziecięcego punktu widzenia nasz dom wyglądał jak nowoczesna wersja telewizyjnego serialu Domek na prerii, który oglądałam z nabożnym oddaniem w kolejnych powtórkach. Co prawda mieszkaliśmy na przedmieściach, a moi dwaj bracia i ja nie garnęliśmy się do pomocy jak potomstwo telewizyjnych Ingallsów (mój starszy brat miał fobię nawet na punkcie gąbki do mycia naczyń), ale tata był złotą rączką, a mama – mimo skromnych środków – spełnioną gospodynią. Gotowała nam trzydaniowe obiady i kolacje. Jej tydzień kręcił się wokół kościoła, gotowania, pieczenia, sprzątania, prasowania, szycia, robienia na drutach i przygotowywania przetworów – dokładnie tak jak tydzień pani Ingalls. W czwartki w poszukiwaniu okazji odwiedzała stragany z materiałami i przędzą na wiejskim jarmarku. Po szkole pomagałam jej rysować wykroje i patrzyłam, jak zmienia materiał w dopracowany element garderoby. Naśladowałam ją, szyjąc dla moich dwóch Barbie ubranka ze starych nylonowych rajstop i gazy (ta ostatnia pochodziła z wizyt rodziców w punkcie oddawania krwi). W wieku dwunastu lat uszyłam swój pierwszy strój, a jako trzynastolatka wydziergałam pierwszy sweter.

Pomijając okazjonalne bratersko-siostrzane kłótnie, wiedliśmy, jak nam się wydawało, szczęśliwe życie. Ani ja, ani moi bracia nie zauważyliśmy na małżeństwie moich rodziców głębokich rys, które z czasem doprowadziły do smutnej rozwodowej batalii. W wieku osiemnastu lat byłam gotowa, by wyrwać się z psychologicznej i finansowej gehenny, i poleciałam do Kalifornii na roczny kontrakt jako au pair. Nie przypuszczałam, że tego roku zakocham się w mężczyźnie moich marzeń, Scotcie, którego później poślubię. Scott nie był typem kalifornijskiego surfera, o jakim śnią młode Francuzki, ale empatycznym człowiekiem i dał mi emocjonalną równowagę, której tak pożądałam. Podróżowaliśmy razem po świecie i mieszkaliśmy za granicą, ale gdy zaszłam w ciążę, moje pragnienie, by zakosztować życia amerykańskiej supermamy (takiego, jakie znałam z telewizji), przywiodło nas z powrotem do Stanów Zjednoczonych.

AMERYKAŃSKI SEN: PLEASANT HILL

Nasi synowie Max i (wkrótce po nim) Léo urodzili się w wybujałej scenerii mojego amerykańskiego snu – w nowoczesnym domu o powierzchni 280 m kw. położonym w zacisznej alejce w Pleasant Hill, odległym przedmieściu San Francisco. Były tam wysokie sufity, salony i bawialnie, garderoby, garaż na trzy samochody i oczko wodne z karpiami koi. Mieliśmy SUV-a, ogromny telewizor i psa. Jedzenie trzymaliśmy w dwóch wielkich lodówkach, a kilka razy w tygodniu ładowaliśmy do pełna pralkę i suszarkę do ubrań przemysłowych rozmiarów. Nie oznacza to, że nasz dom był zagracony ani że kupowałam tylko nowe rzeczy. Gospodarność odziedziczona po rodzicach kazała mi zaopatrywać się w ubrania, zabawki i meble w lumpeksach. A jednak w naszym przydomowym ogromnym pojemniku na odpady regularnie lądowały resztki chemikaliów i góry cotygodniowych odpadków. Czuliśmy się przy tym w porządku wobec środowiska, bo przecież stosowaliśmy recykling.

W ciągu siedmiu lat Scott dorobił się w pracy wysokiego stanowiska, zapewniając nam tym samym dostatnie życie – zagraniczne wakacje dwa razy w roku, wystawne przyjęcia, obfitą i drogą mięsną dietę, abonament na prywatnym basenie, cotygodniowe zakupy w dyskontach i półki pełne rzeczy, których używasz raz, a potem wyrzucasz. Nie mieliśmy trosk finansowych, nasze życie toczyło się gładko i stać nas było na moje platynowe blond włosy à la Barbie, sztuczną opaleniznę, powiększone kolagenem usta i wygładzone botoxem czoło. Eksperymentowałam nawet z przedłużaniem włosów, akrylowymi paznokciami i body wrappingiem (pedałowałam na rowerze stacjonarnym ciasno owinięta plastikową folią). Byliśmy zdrowi i mieliśmy wspaniałych przyjaciół. Zdawało się, że mamy wszystko.

A jednak coś było nie tak. Skończyłam trzydzieści dwa lata i w głębi duszy przerażała mnie myśl, że moje życie ustabilizowało się i stężało. Stało się osiadłe. W naszej sypialnianej dzielnicy z szerokimi alejami i pawilonami handlowymi stojącymi rządkiem wprost przy jezdni zbyt dużo czasu spędzaliśmy w samochodach, a za mało na własnych nogach. Oboje ze Scottem tęskniliśmy za aktywnością fizyczną, za włóczęgą ulicami stolic, w których mieszkaliśmy wcześniej. Brakowało nam wypadów do kawiarni i cukierni.

KROK W KIERUNKU PROSTOTY

Postanowiliśmy przenieść się na drugą stronę zatoki, do Mill Valley, miasteczka z tętniącym życiem centrum w europejskim stylu. Sprzedaliśmy dom i wprowadziliśmy się tymczasowo do wynajętego mieszkania, zabierając tylko niezbędne rzeczy. Resztę umieściliśmy w przechowalni. Zakładaliśmy, że ostatecznie znajdziemy lokum, w którym będę mogła urzeczywistnić moje zamiłowanie do mauretańskiego wystroju i które pomieści tony starannie dobranych mebli.

W tym przejściowym okresie odkryliśmy, że mając mniej dóbr materialnych, mamy więcej czasu na to, co sprawia nam przyjemność. Od kiedy przestaliśmy spędzać każdy weekend na strzyżeniu trawnika i dbaniu o nasz wielki dom, przebywaliśmy częściej ze sobą nawzajem. Całą rodziną jeździliśmy na rowerach, urządzaliśmy piesze wycieczki i pikniki, eksplorowaliśmy nową nadmorską okolicę. To było wyzwalające doświadczenie. Scott wreszcie zrozumiał sens słów swojego ojca: „Gdybym mógł cofnąć czas, poświęcałbym go mniej na zajmowanie się trawnikiem...”. A ja, przypominając sobie, ile zestawów mebli kupiłam, żeby wyposażyć kuchnię, jadalnię i dwa patia w naszym starym domu, przypomniałam sobie uwagę mojego przyjaciela Erika: „Ile pokoi stołowych potrzeba w jednym domu?”.

Zdałam sobie sprawę, że nie brakuje nam większości rzeczy oddanych do przechowalni. Oznaczało to jedno – spędziliśmy dotąd niezliczoną ilość godzin i wydaliśmy fortunę, wyposażając dom w rupiecie. Tamte zakupy okazały się bezwartościową rozrywką, pretekstem, żeby wyjść z domu i mieć zajęcie w naszej sypialnianej dzielnicy. Dotarło do mnie, że wiele rzeczy z przechowalni nie służyło niczemu poza wypełnianiem ogromnych pomieszczeń. Zbyt dużo uwagi przywiązywaliśmy do rzeczy. Dążąc do prostoty, mieliśmy szansę na pełniejsze i wartościowsze życie.

Przez dwanaście miesięcy obejrzeliśmy 250 domów i znaleźliśmy wreszcie odpowiedni: wiejską chatkę z 1921 roku o powierzchni 130 m kw., bez trawnika, zaledwie rzut beretem od centrum, czyli tam, gdzie – jak nas informowano – brakowało ofert w naszym przedziale cenowym. Ceny za metr kwadratowy w Mill Valley były istotnie dwa razy wyższe niż w Pleasant Hill, a pieniądze ze sprzedaży starego domu starczyły nam na pół nowego. Ale marzyliśmy o tym, żeby mieszkać dwa kroki od szlaków turystycznych, bibliotek, szkół i kawiarni, i byliśmy gotowi zmniejszyć metraż.

W trakcie przeprowadzki garaż i piwnicę wypełniliśmy po sufit przedmiotami z dawnego życia, ale z czasem sprzedaliśmy te, dla których nie było miejsca w naszym nowym małym domu. Postanowiliśmy, że pozbędziemy się wszystkiego, czego nie używamy, nie potrzebujemy lub nie darzymy szczególną sympatią. Odtąd to hasło towarzyszyło nam stale podczas odgracania. Czy rzeczywiście tego używamy i potrzebujemy? Czy to lubimy? – zadawaliśmy sobie te pytania, patrząc na przyczepkę do roweru, kajak, rolki, deski snowboardowe, sprzęt do taekwondo, rękawice bokserskie, zapięcia antykradzieżowe do roweru, hulajnogi, kosz do koszykówki, zestaw do gry w bule, rakiety tenisowe, rurkę do nurkowania, sprzęt kempingowy, deskorolki, kij i rękawice bejsbolowe, bramkę do piłki nożnej, zestaw do badmintona, kije golfowe i wędki. Scottowi z początku rozstania przychodziły z trudem. Sport był jego pasją i ciężko pracował na kupno tego sprzętu. Ale w końcu doszedł do wniosku, że lepiej określić, co sprawia mu prawdziwą frajdę, i skupić na kilku dyscyplinach, zamiast pozwolić kijom golfowym kurzyć się w garażu. W ten sposób w ciągu kilku lat pozbyliśmy się osiemdziesięciu procent rzeczy.

OD PROSTOTY DO OGRANICZANIA ŚMIECI

W naszym dążeniu do prostoty wskazówek dostarczyły mi książki Elaine St. James. Przeczytałam też ponownie serię Domek na prerii Laury Ingalls Wilder. Te lektury skłoniły nas do dalszej oceny naszych codziennych zwyczajów. Odłączyliśmy telewizję i zlikwidowaliśmy prenumeratę czasopism i katalogów. Wolni od telewizora i zakupów mieliśmy teraz czas na dokształcanie się w zakresie ochrony środowiska, kwestii, która dotąd znajdowała się poza obszarem naszych zainteresowań. Przeczytaliśmy takie książki jak Natural Capitalism^() i Cradle to Cradle^() czy W obronie jedzenia^(), a na Netfliksie obejrzeliśmy filmy dokumentalne typu Earth^() i Home – S.O.S. Ziemia^(), w których można było zobaczyć skazane na poniewierkę niedźwiedzie polarne i śnięte ryby. Dowiedzieliśmy się o dalekosiężnych skutkach niezdrowego jedzenia i nieodpowiedzialnego konsumpcjonizmu. Po raz pierwszy zrozumieliśmy nie tylko to, jak bardzo zagrożona jest nasza planeta, ale też jak nasze codzienne decyzje pogarszają sytuację świata – świata, który mieliśmy przekazać naszym dzieciom.

Za dużo jeździliśmy samochodem, pakowaliśmy drugie śniadania w jednorazowe plastikowe pojemniki, piliśmy butelkowaną wodę, sięgaliśmy bez opamiętania po papierowe ręczniki i chusteczki oraz zużywaliśmy litry toksycznych środków do czyszczenia domu i pielęgnacji ciał. Przypomniałam sobie niezliczone pojemniki na śmieci, które napychałam siatkami plastikowymi ze sklepu spożywczego w Pleasant Hill i gotowe dania w folii, które odgrzewałam w mikrofalówce. Dotarło do mnie, jak bezmyślnymi obywatelami i konsumentami się staliśmy, śniąc nasz amerykański sen. Jak to możliwe, że do tego stopnia straciliśmy z oczu skutki naszych działań? A może nigdy ich nie dostrzegaliśmy? I czego uczyliśmy naszych synów Maxa i Léo? Z jednej strony to, co odkryliśmy, doprowadziło nas do płaczu i rozwścieczyło, że tak długo żyliśmy w niewiedzy. Z drugiej – troska o przyszłość naszych dzieci dała nam siłę i determinację, aby radykalnie zmienić nawyki konsumpcyjne i styl życia.

Scott czuł silną potrzebę, żeby przełożyć teorię na praktykę, więc pomimo recesji rzucił pracę i założył firmę doradczą, która zajęła się konsultingiem w dziedzinie zrównoważonego rozwoju. Zabraliśmy dzieci z prywatnej szkoły, bo nie było nas już na nią stać, i przystąpiliśmy do wprowadzania ekologicznych zwyczajów w naszym domu.

Wiedząc nareszcie, że recykling nie jest odpowiedzią na kryzys ekologiczny i że plastikowe śmieci pustoszą oceany, zamieniliśmy jednorazowe butelki na bidony, a reklamówki na wielorazowe torby na zakupy. Wystarczyło pamiętać, żeby mieć je przy sobie, co nie jest trudne. Potem zaczęłam robić zakupy w sklepach ze zdrową żywnością i przekonałam się, że lokalne i ekologiczne produkty warte są dodatkowych pieniędzy, a śmieciowych opakowań można uniknąć, kupując na stoiskach sprzedaży luzem. Zaadaptowałam więc siateczkowe woreczki do prania bielizny na torby na warzywa, a na sypkie produkty uszyłam saszetki ze starego prześcieradła. Aby wyeliminować użycie jednorazowych opasek zaciskowych, każdy wyposażyłam w ściągacz ze sznurkiem^(). Zgromadziwszy kolekcję pustych butelek i słoików, stopniowo odeszliśmy od kupowania paczkowanych towarów, a nasza spiżarnia zapełniła się artykułami sprzedawanymi na wagę. Można by nawet pomyśleć, że uzależniłam się od kupowania luzem, bo w poszukiwaniu dostawców zdarzało mi się pokonywać wielokilometrowe trasy w obrębie zatoki San Francisco. Z pościeli uszyłam tuzin ściereczek kuchennych, a gdy dokupiłam szmatki z mikrofibry, zerwaliśmy na dobre z nawykiem używania papierowych ręczników. Scott na tyłach domu założył kompostownik, a ja zapisałam się na kurs botaniki, żeby poznać zastosowanie dziko rosnących roślin, na które natykaliśmy się podczas wycieczek po okolicy.

Ogarnięta obsesją na punkcie kuchennych odpadów pominęłam początkowo łazienkę, ale wkrótce także tam przystąpiłam do testowania zerośmieciowych zamienników. Przez pół roku myłam włosy sodą oczyszczoną i spłukiwałam octem jabłkowym, a gdy Scott stanowczo odmówił dalszego wąchania octu w łóżku, przeszłam na szampon i odżywkę sprzedawane na wagę. Kupowałam je do własnych szklanych butelek. Tak jak za czasów Pleasant Hill kręciły mnie zakupy, tak teraz kręciło mnie urządzanie domu w zgodzie z ekologią i ekscytowały oszczędności, które miały pomóc nam przetrwać okres zaciskania pasa, gdy Scott rozwijał nową firmę.

Max i Léo też robili, co mogli – jeździli do szkoły na rowerach, ścigali się, kto szybciej wyjdzie spod prysznica, i pamiętali o gaszeniu świateł. Ale kiedy zabrałam klasę Léo na wycieczkę do pobliskiego sklepu ze zdrową żywnością, gdzie było stoisko „na wagę”, zobaczyłam, jak mój syn jąka się w odpowiedzi na pytanie nauczycielki: „Dlaczego kupowanie luzem jest ekologiczne?”. Zrozumiałam wtedy, że wcale nie uświadomiliśmy dzieciom sensu naszych prób ograniczania odpadów. Dostawali codziennie domowe herbatniki, ale nie zauważyli, że zastąpiły one te kupowane w sklepie. Tego wieczora wyjaśniłam im, na czym polega nasza nietypowa spiżarnia. Odbyliśmy rozmowę o zmianach, w których sami bezwiednie uczestniczyli. Dopiero gdy nasze dzieci pojęły, o co chodzi, staliśmy się drużyną i mogliśmy aspirować do stanu zero waste, czyli zero śmieci.

Zetknęłam się z tym terminem, kiedy szukałam zamienników dla jednorazowych opakowań. Użyto go w kontekście procesów przemysłowych. Nie zainteresowałam się jego definicją i nie miałam pojęcia, co oznacza dla przemysłu, ale to wystarczyło, żeby w głowie zakiełkowała mi myśl: a może mogę swoje wysiłki wyrazić liczbowo? Nie wiedzieliśmy, czy uda nam się wyeliminować wszystkie śmieci, ale zero było celem, do którego mogliśmy dążyć. Było motywacją, żeby obserwować naszą produkcję odpadów i szukać rozwiązań nawet dla najdrobniejszych z nich. Osiągnęliśmy punkt zwrotny.

TESTUJĄC GRANICE ZERO WASTE

Aby zaplanować kierunek dalszych działań, sprawdziłam, co jeszcze zostało w naszym kuble na śmieci i pojemniku na recykling. W tym pierwszym znalazłam opakowania po mięsie, rybach, serze, chlebie, maśle, lodach i papier toaletowy. W pojemniku na surowce wtórne – papier, puszki po pomidorach, puste butelki po winie, słoiki po musztardzie i kartony po mleku sojowym. Postanowiłam pozbyć się wszystkiego.

Zaczęłam od podawania sprzedawcom na dziale mięsnym słoików z prośbą o ich napełnienie. Ściągałam tym spojrzenia i prowokowałam pytania oraz uwagi personelu i klientów. Tłumaczenie osobie za ladą, że „nie mam kosza na śmieci”, stało się moją dyżurną taktyką. Poszewka na poduszkę, z którą stawiłam się w piekarni po tygodniową porcję pieczywa, początkowo wzbudziła komentarze, ale szybko ją zaakceptowano i przywyknięto do niej. Korzystając z otwarcia nowego targu rolnego, spróbowałam swoich sił w robieniu przetworów i zawekowałam zapas pomidorów na zimę. Znalazłam winiarza, który zgodził się napełniać moje butelki czerwonym stołowym winem, nauczyłam się robić papier z kartek przynoszonych przez dzieci ze szkoły i uparcie zwalczałam każdą śmieciową przesyłkę w skrzynce na listy. W bibliotece nie było książek o ograniczaniu produkcji śmieci, więc otworzyłam się na podpowiedzi Google’a i wyszukałam zamienniki dla rzeczy, których nie dało się kupić na wagę. Nauczyłam się zagniatać ciasto na chleb, miksować musztardę, robić jogurt, wyrabiać ser, odcedzać mleko sojowe, ubijać masło i wytapiać balsam do ust.

Pewnego dnia do naszego domu zapukał gość, który w dobrej wierze przyniósł gotowy deser w opakowaniu. Zrozumiałam wtedy, że nie uda nam się osiągnąć zerośmieciowego celu bez udziału przyjaciół i rodziny. Zdałam sobie sprawę, że postawa zero waste zaczyna się poza domem. Przede wszystkim w sklepie, gdy wybieramy produkty luzem i towary wielokrotnego użytku, ale także wtedy, gdy prosimy znajomych, żeby nie przynosili nam śmieci, i gdy odmawiamy przyjmowania darmowych gadżetów. Do naszej ekologicznej mantry „Ograniczaj. Użyj ponownie. Oddaj do recyklingu. Kompostuj” dodaliśmy „Odmawiaj”, a ja zaczęłam pisać bloga, w którym informowałam o tym, jak zorganizowane jest nasze życie. Chciałam, aby znajomi i rodzina zrozumieli, że nasze wysiłki są realne, a cel – zero śmieci – jak najbardziej poważny. Nie chciałam mieć już więcej do czynienia z pudełkami po ciastkach, z upominkami od gospodarzy, kiedy szliśmy w gości, i z ulotkami w skrzynce na listy. Zaczęłam też działać jako konsultantka, aby popularyzować nasze pomysły i pomagać innym upraszczać ich życie.

Wkrótce zredukowaliśmy nasze odpady przeznaczone do recyklingu do kilku przesyłek reklamowych, makulatury ze szkoły i pustych butelek po winie. W myślach stawiałam sobie za cel zerowy recykling, a gdy wyruszyliśmy w doroczną podróż do Francji, marzyłam, że po powrocie nasza rodzina osiągnie kolejny poziom zeroodpadowej przemiany, rozwiązując umowę o odbiór surowców wtórnych.

W POSZUKIWANIU RÓWNOWAGI

Widok masy śmieci na lotnisku i w samolocie szybko sprowadził mnie na ziemię. Żyłam pod kloszem, gdy tymczasem świat wytwarzał równie dużo odpadów co dawniej. Kilka miesięcy spędzonych u mamy, w „normalnym” domu, pozwoliło mi jednak złapać oddech, zregenerować siły, odsunąć na bok osądy i frustracje. Nabrałam dystansu i spojrzałam z perspektywy na moje obsesyjne dążenie do zerośmieciowego ideału. Zrozumiałam, że metody, które stosowałam, izolowały mnie społecznie i zabierały czas, a więc były sprzeczne z zasadami zrównoważonego rozwoju. Robienie masła było drogie – biorąc pod uwagę, ile go potrzebowałam do pieczenia herbatników raz na tydzień – a sera żmudne i niepotrzebne, bo mogłam kupić go na wagę. Zdałam sobie sprawę, że przegięłam z zero waste. Na miłość boską, przecież ja nawet zbierałam mech, żeby zastąpić nim papier toaletowy!

Wydawało nam się też, że mamy większe szanse wytrwać w zeroodpadowym postanowieniu, jeśli podejdziemy do niego na luzie i złapiemy równowagę. Zero waste oznaczało wybór stylu życia. Jeśli chcieliśmy tak żyć przez dłuższy czas, musieliśmy sprawić, by ten styl był praktyczny i dostosowany do codziennych realiów. Upraszczanie znowu stało się naszym naczelnym motto.

Po powrocie do domu postanowiłam odrzucić radykalne nawyki, nie rezygnując przy tym z praktyk, w których odniosłam sukces. Dałam sobie spokój z dalekimi wyprawami po artykuły na wagę i zadowoliłam się ofertą pobliskiego sklepu. Przestałam robić w domu lody i zamiast tego napełniałam nimi własny słoik w lodziarni. Znów przyjmowaliśmy wino od gości i zarzuciliśmy ideę zerowego recyklingu. Przestałam robić masło i ograniczyłam się do kompostowania papieru po nim. Do dzisiaj zresztą masło jest jedynym produktem spożywczym, który kupujemy w opakowaniu. I tak w ciągu miesiąca życie bez śmieci stało się proste jak drut, fajne i bezstresowe.

Scott, którego dręczyła obawa, że moje zamiłowanie do biobazarów, ekologicznych zamienników i zdrowego jedzenia na wagę drenuje rodzinne finanse, przeanalizował koszty utrzymania naszego gospodarstwa domowego. Na podstawie wyciągów z konta porównał wydatki z naszego dawnego (2005) i nowego (2010) życia, uwzględniając fakt, że Max i Léo, będąc o pięć lat starsi, jedli znacznie więcej. Wynik przerósł nasze najśmielsze oczekiwania: oszczędzaliśmy teraz niemal czterdzieści procent dotychczasowych rocznych wydatków! Scott w ogólnym rachunku uwzględnił też czas, jaki oszczędzaliśmy, żyjąc prościej i rzadziej jeżdżąc na zakupy. To całkiem rozwiało jego obawy.

Dzisiaj żyjemy w zgodzie z filozofią zero waste. Cała nasza czwórka przyswoiła sobie zeroodpadowe zwyczaje na co dzień. Możemy w pełni cieszyć się korzyściami, które oferuje ten styl życia, a które wykraczają daleko poza banalną satysfakcję z bycia eko. Wraz z wprowadzeniem zeroodpadowych zamienników zaobserwowaliśmy niezaprzeczalną poprawę jakości życia: wyraźne korzyści zdrowotne, a także konkretną oszczędność czasu i pieniędzy. Odkryłam, że zero waste nie tylko niczego nam nie odbiera, ale wręcz dzięki niemu zyskałam poczucie sensu i cel. Moje życie się zmieniło – dzisiaj koncentruje się dużo bardziej wokół przeżyć niż rzeczy, a ja jestem bardziej skłonna do podejmowania zmian niż do chowania głowy w piasek.

O KSIĄŻCE

Świat cierpi z powodu ekologicznego, gospodarczego i zdrowotnego kryzysu. Zasoby naturalne się wyczerpują, gospodarka jest niestabilna, a standard życia w wielu miejscach globu rekordowo niski. Co może jednostka wobec tak kolosalnych problemów? W obliczu tych przytłaczających faktów mamy prawo poczuć bezsilność. Nie możemy jednak zapominać, że jednostkowe działania mają sens i że przyszłość leży w naszych rękach.

Zasobów naturalnych mamy coraz mniej, a mimo to kupujemy produkty ropopochodne. Lokalne gospodarki słabną, a my wybieramy zagraniczne towary. Podupadamy na zdrowiu, ale faszerujemy się przetworzoną żywnością, a do domów przynosimy toksyczne produkty. A przecież nasze wybory konsumpcyjne mają bezpośredni wpływ na środowisko, gospodarkę i nasze zdrowie, bo wspierając takie a nie inne procesy produkcyjne, nakręcamy na nie popyt. Inaczej mówiąc, kupując, głosujemy, a podejmując codzienne decyzje, kształtujemy rzeczywistość. I mamy wybór – możemy szkodzić naszemu społeczeństwu albo mu ulżyć.

Wiele osób odczuwa potrzebę życia w zgodzie z ekologią i chciałoby poznać proste sposoby, jak zrobić coś więcej ponad recykling. Nasza rodzina odkryła, że zero waste daje momentalne poczucie sprawczości, bo pozwala stawić czoła wyzwaniom, przed którymi stoimy wszyscy.

Pokochaj swój dom zaprowadzi was dalej niż typowe ekologiczne poradniki. Ta książka skłoni was do uproszczenia swojego życia i do rzadszego korzystania z recyklingu – nie tylko dla dobra środowiska, ale też w waszym interesie. Znajdziecie tu praktyczne i sprawdzone wskazówki, jak żyć pełniej i zdrowiej, stosując dostępne zerośmieciowe alternatywy i przestrzegając pięciu prostych zasad. Należy je stosować w takiej kolejności: Refuse, czyli Odmawiaj rzeczy, których nie potrzebujesz, Reduce, czyli Ograniczaj ilość rzeczy, których potrzebujesz, Reuse, czyli Użyj ponownie rzeczy, której już zostały użyte, Recycle, czyli Oddaj do recyklingu rzeczy, których nie udało ci się odmówić, ograniczyć ani użyć ponownie, oraz Rot, czyli Kompostuj resztę.

Ostatnie lata pokazały, że nasz styl życia budzi różne reakcje. Niektórzy uważają, że jesteśmy ortodoksyjni, na przykład dlatego, że nie kupujemy śmieciowego jedzenia. Inni, przeciwnie, są zdania, że nie jesteśmy dość radykalni, bo kupujemy papier toaletowy, raz na tydzień jemy mięso i zdarza nam się latać samolotem. Dla nas ważne jest nie to, co myślą inni, ale to, jak dobrze czujemy się z tym, co robimy. To nie stereotypowe ograniczenia, ale nieskończone możliwości, które odkryliśmy, sprawiają, że zero waste jest tematem godnym zainteresowania. Bardzo się cieszę, że będę mogła przekazać innym to, czego się nauczyliśmy, a co pomoże im lepiej żyć.

Ta książka nie opowiada o tym, jak osiągnąć idealny zerośmieciowy stan. Przy obecnych procesach produkcyjnych oczywiste jest, że całkowita eliminacja odpadów to fikcja. Zerośmieciowość jest idealistycznym celem, do którego należy starać się zbliżyć. Nie każdy, kto przeczyta tę książkę, będzie w stanie wprowadzić w życie wszystko, o czym piszę, albo zredukować roczną ilość domowych śmieci do litrowego słoika, jak udało się naszej rodzinie. Od czytelników mojego bloga wiem, że geograficzne i demograficzne różnice także decydują o tym, jak bardzo możemy się zbliżyć się do zero waste. Ale to nie ilość śmieci, które wytwarzamy, jest istotna. Naprawdę ważne jest, abyśmy zrozumieli, że jako konsumenci mamy ogromny wpływ na środowisko, i zmienili swoje postępowanie. Każdy niech wprowadzi w swoim życiu takie zmiany, jakie są dla niego osiągalne. Nawet najmniejszy krok w stronę zrównoważonego rozwoju pozytywnie wpłynie na naszą planetę i nasze społeczeństwo.

Rozumiem, że biorąc pod uwagę taki punkt widzenia, wiele osób skrytykuje moją decyzję o wydaniu papierowej książki. Ale czy wartościowe treści miałyby być dostępne tylko czytelnikom e-booków? Drukowana książka to obecnie najlepszy sposób na dotarcie do szerokich rzesz odbiorców. Wierzę, że popularyzując wiedzę o zero waste, próbując wpływać na postawy nadmiernej konsumpcji, nakłaniając firmy do rozliczania się z produktów i wyborów nadwerężających nasze zdrowie i zużywających ograniczone zasoby naturalne, spełniam swój moralny obowiązek. Długo i intensywnie myślałam, zanim podjęłam tę decyzję. Rachunek zysków i strat przekonał mnie, że jeśli zainspiruję jedną osobę do ograniczenia ilości domowych śmieci, to zrównoważę ekologiczny koszt wyprodukowania jednej książki. Myślę, że byłoby hipokryzją z mojej strony, gdybym jej nie wydrukowała, zważywszy na to, że jestem entuzjastką bibliotek. Was też zachęcam, abyście podarowali tę książkę bibliotece lub znajomemu, gdy nie będzie wam potrzebna.

To nie jest naukowa książka. Statystyki i twarde dane nie są moją domeną. Inni autorzy wykonali kawał dobrej roboty, prezentując dowody na palącą potrzebę wprowadzenia zero waste do naszego społeczeństwa. Edward Humes w Garbology^() odsłania mroczny sekret naszego problemu z odpadami, a Rick Smith i Bruce Lourie w Morderczej gumowej kaczce^() ostrzegają przed toksycznością przedmiotów codziennego użytku. Ta książka jest inna – to praktyczny przewodnik oparty na moich doświadczeniach.

Moim celem i ambicją jest zaproponowanie czytelnikom wypróbowanych rozwiązań, które mnie osobiście pomogły maksymalnie zbliżyć się do stanu zero śmieci. Piszę o tym, co zadziałało, ale i o tym, co skończyło się kompletną klapą! Niektórzy potraktują zero waste jak zabawę, inni będą chcieli pójść na całość. Niezależnie od tego, co wybierzecie, mam nadzieję, że znalezione tu alternatywy będą przydatne bez względu na osobiste i geograficzne uwarunkowania.

Dom powinien być świątynią. My – matki, ojcowie i obywatele – mamy prawo, jeżeli nie obowiązek, przynieść światu pozytywną zmianę poprzez nasze codzienne wybory i zachowania. W końcu zależą one tylko od nas samych!

Jaśniejsza przyszłość zaczyna się w najbliższym otoczeniu! Witajcie więc w domu bez odpadów.Łatwo wam siedzieć przed telewizorem, jeść, co tylko chcecie,

i wyrzucać wszystko do śmieci, a potem zostawiać na ulicy,

żeby zabrała to śmieciarka. Ale gdzie jadą te śmieci?

– Magna, była zbieraczka surowców do recyklingu

na wysypisku Jardim Gramacho w Rio de Janeiro,

w filmie dokumentalnym Śmietnisko

W nocy wystawiamy pojemnik ze śmieciami przed dom, a gdy budzimy się rano, po foliowym opakowaniu płatków śniadaniowych i zabrudzonych papierowych ręcznikach nie ma śladu, jak gdyby zniknęły za dotknięciem różdżki. Co mamy na myśli, mówiąc, że coś „wyrzuciliśmy”? To, że śmieci wywieziono nam z pola widzenia, nie znaczy, że mają zniknąć z naszej świadomości. W końcu nie rozpłynęły się ot tak, tylko dlatego, że zabrała je śmieciarka. Te śmieci lądują na wysypiskach, gdzie niszczą nasze bezcenne środowisko, uwalniają toksyczne związki do powietrza i gleby, trwonią zasoby użyte do produkcji wyrzuconych dóbr i pochłaniają co roku ogromne ilości pieniędzy koniecznych do ich zagospodarowania.

Właśnie dlatego zero waste jest tak ważne. Ale co to właściwie jest zero waste? To filozofia oparta na wielu praktykach, których celem jest maksymalne ograniczanie ilości wytwarzanych śmieci. W przemyśle zero waste skłania do projektowania produktów zgodnie z zasadą „od kołyski do kołyski”^(), a na poziomie gospodarstw domowych zobowiązuje konsumentów do odpowiedzialnych zachowań. Wielu ludzi mylnie uważa, że zero waste sprowadza się do intensywnego recyklingu. Tymczasem filozofia zero waste nie zachęca do recyklingu, wręcz przeciwnie, uwzględnia związaną z nim niepewność i koszty. Recykling jest w niej postrzegany jedynie jako jedna z metod zagospodarowania odpadów (które w myśl zero waste w ogóle nie powinny powstać). Choć jest on częścią tego modelu, to tylko jako ostatnia deska ratunku przed wysypiskiem. Podobnie rzecz ma się z kompostowaniem.

A na czym polega zero waste w domu? Ograniczanie ilości śmieci w gospodarstwie domowym nie jest trudne, jeśli będziecie postępować według pięciu prostych kroków: Refuse, czyli Odmawiaj przyjmowania i kupowania zbędnych produktów; Reduce, czyli Ograniczaj ilość produktów, których potrzebujesz; Reuse, czyli Użyj ponownie rzeczy, które już zostały użyte; Recycle, czyli Oddaj do recyklingu produkty, których nie udało ci się odmówić ani ograniczyć, ani użyć ponownie; oraz Rot, czyli Kompostuj całą resztę.

Jak widać na ilustracji poniżej, stosowanie tych pięciu zasad w takiej właśnie kolejności w naturalny sposób skutkuje bardzo małą ilością śmieci. Pierwsza i druga zasada odnosi się do zapobiegania powstawaniu śmieci, trzecia – do przemyślanej konsumpcji, a czwarta i piąta – do postępowania ze śmieciami.

KROK 1:

ODMAWIAJ (RZECZY, KTÓRYCH NIE POTRZEBUJESZ)

Kiedy moja rodzina rozpoczęła przygodę z zero waste, szybko stało się jasne, że aby ograniczyć produkcję śmieci w domu, musimy zacząć od zmiany naszych zachowań poza domem.

Trzymanie konsumpcji w ryzach to bardzo ważny aspekt redukcji śmieci (rzecz, której nie przyjmiemy lub nie kupimy, nie zostanie wyrzucona). Trzeba jednak pamiętać, że konsumpcja nie ogranicza się do oczywistego aktu zakupu. W naszym społeczeństwie konsumpcja obecna jest na każdym kroku. Ledwie przekroczymy próg domu, zdejmujemy z klamki reklamę pralni chemicznej, a z trawnika podnosimy zafoliowaną ulotkę firmy projektującej ogrody. Na spotkaniu w pracy wszyscy rozdają wizytówki; w efekcie wynosimy ich cały stos. Z konferencji zabieramy jedną z toreb pełnych darmowych upominków. Zaglądamy do środka i cieszymy się z kolejnego długopisu, choć nasz domowy zapas spokojnie wystarczyłby nam do końca życia. W drodze do domu kupujemy butelkę wina, która, zanim się obejrzymy, zostaje zapakowana w dwie warstwy plastiku razem z paragonem. A potem jeszcze za wycieraczką auta znajdujemy ulotkę. W domu otwieramy skrzynkę na listy, z której wysypują się foldery i oferty handlowe.

Zero waste uwzględnia bezpośrednie oraz pośrednie formy konsumpcji. Pierwsza zasada, Odmawiaj, odnosi się do tej pośredniej – do zasypujących naszą codzienność ulotek i reklam. Być może nawet większość z nich nadaje się do recyklingu. Ale w zero waste nie chodzi o to, by więcej przetwarzać. Najpierw chodzi o to, by zapobiegać produkcji niepotrzebnych odpadów i blokować im dostęp do naszych domów.

Każda rzecz, którą bierzemy, powoduje powstanie kolejnych. Inaczej mówiąc, za każdym razem, gdy odruchowo coś przyjmujemy (zamiast odmówić), przymykamy oczy na rozrzutne praktyki, a nawet je nakręcamy. Kiedy godzimy się, żeby kelner dolał nam do szklanki wody, której nie wypijemy, albo bierzemy słomkę, której nie użyjemy, to tak jakbyśmy mówili: „Woda nie ma znaczenia” albo „Proszę produkować więcej jednorazowych słomek”. Kiedy zabieramy z hotelowego pokoju darmową miniaturkę szamponu, trzeba będzie wydobyć więcej ropy. Kiedy biernie przyjmujemy ulotkę reklamową, gdzieś właśnie ścinane jest drzewo, z którego powstaną kolejne, my zaś tracimy czas na recykling czegoś tak trywialnego.

Przypisy

Amory B. Lovins, L. Hunter Lovins, Paul Hawken, Natural Capitalism: The Next Industrial Revolution, Earthscan Ltd., Boston 1999

William McDonough, Michael Braungart, Cradle to Cradle: Remaking the Way We Make Things, North Point Press, 2002

Michael Pollan, W obronie jedzenia. Manifest wszystkożerców, przeł. Ewa Krystyna Suskiewicz, wydawnictwo MiND, Warszawa 2010

Film dokumentalny, reż. Alastair Fothergill i Mark Linfield, 2007

Wspólny projekt filmowy Luca Bessona i fotografa Yanna Arthusa-Bertranda, 2009.

W USA na stoiskach sprzedaży luzem foliowe torby z produktami są zamykane jednorazowymi opaskami zaciskowymi. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy rzeczowe pochodzą od tłumaczki lub redaktora).

Edward Humes, Garbology. Our Dirty Love Affair with Trash, Avery, New York, 2012

Rick Smith, Bruce Lourie, Mordercza gumowa kaczka, przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Wydawnictwo Sonia Draga, 2010

Cradle-to-cradle (dosłownie „od kołyski do kołyski”) – to zgodny z koncepcją zrównoważonego rozwoju sposób projektowania i produkcji dóbr. Zakłada on, że po zakończeniu użytkowania produktów można będzie je włączyć do ponownego obiegu. Aby obieg nie został przerwany na żadnym etapie, konieczne jest zaplanowanie całego cyklu życia produktu już na poziomie projektowania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: