Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokój gościnny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokój gościnny - ebook

"Pokój gościnny to tętniąca życiem książka, od której trudno się oderwać, ale poruszane przez nią kwestie sięgają głęboko w sferę moralnych konsekwencji nagłej erupcji przemocy, która wstrząsa życiem zwykłych ludzi.” Charles Frazier, autor powieści Zimna góra

Kiedy Richard Chapman zobowiązuje się zorganizować u siebie wieczór kawalerski swojego młodszego brata, od początku spodziewa się pewnej dozy pikanterii. Wysyła więc żonę, Kristin, razem z ich dziewięcioletnią córką na weekend do teściowej, a swój dom w Westchester udostępnia przyjaciołom brata. Nie podejrzewa jednak, że czeka go istna orgia pijaństwa i niebezpiecznie intymne chwile w gościnnej sypialni, a wszystko skończy się, gdy dwie nagie kobiety zabiją swoich rosyjskich ochroniarzy, po czym znikną pod osłoną nocy.

Życie Richarda z dnia na dzień zmienia się w koszmar. Policja wyrzuca go z domu, który jest teraz miejscem zbrodni, jego firma wysyła go na bezterminowy urlop, a jego żona nie jest w stanie mu wybaczyć chwil spędzonych z ciemnowłosą dziewczyną w pokoju gościnnym. Tymczasem ta sama ciemnowłosa dziewczyna, Alexandra, wpada w dużo poważniejsze kłopoty. Dzięki jednej burzliwej nocy wydostaje się na wolność, ale musi uciekać jednocześnie przed policją, która chce ją aresztować i przed gangsterami, którzy chcą ją zabić.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-546-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Alexandra

Naprawdę się cieszyłam, że wreszcie mogłam zobaczyć Nowy Jork. Byłam strasznie podekscytowana. W tłumach na ulicy, drapaczach chmur, nawet w twarzach mężczyzn widziałam swoją wolność. Tutaj była moja przyszłość.

Przywieźli nas z Moskwy: Sonię, Crystal i mnie. Zasady były jasne, a pieniądze sensowne. Wiedziałam, że mogą zmienić reguły, bo robili to już wcześniej, ale człowiek zawsze ma nadzieję. W każdym razie ja mam. Nadzieję, że tym razem warunki umowy się nie zmienią. Tym razem nie będzie żadnych niespodzianek.

Może to naiwność. Oni przecież zawsze zmieniają zasady. Zawsze w końcu rzucą cię na kolana.

To tylko takie wyrażenie, którego się nauczyłam. Często wcale nie byłam na kolanach. Ale nie musicie znać szczegółów technicznych. Nikt nie musi.

W każdym razie im uwierzyłam. Naprawdę. Potrwa to ze dwa lata, mówili, może trzy. Tak czy inaczej, zanim skończę dwadzieścia dwa lata, będę wolna. I będę w Ameryce. W Nowym Jorku. W centrum wszechświata.

Znałam Nowy Jork z filmów, tak samo jak Sonia i Crystal. Oglądałyśmy dużo filmów. W ten sposób zabijałyśmy czas, kiedy mieszkałyśmy w Moskwie. Moskwiczanie (to słowo brzmi okropnie, jakby to byli jacyś jaskiniowcy) uwielbiali filmy natrząsające się z komunizmu. Albo pokazujące, jak Zachód wygrywa zimną wojnę (to było przed moim urodzeniem). Albo takie, które pochwalały dążenie do szybkiego wzbogacenia się (to już były jak najbardziej moje czasy). Akcja wielu z nich rozgrywała się na Manhattanie. Pamiętam, jak razem z Sonią oglądałyśmy na DVD stare filmy w rodzaju Północ, północny zachód, Trzy dni Kondora czy Wall Street. O promie kursującym na Staten Island usłyszałyśmy pierwszy raz w filmie Pracująca dziewczyna, który nie miał nic wspólnego z tym, czym my się zajmowałyśmy, choć sam tytuł mógłby sugerować co innego (oczywiście wtedy nie znałyśmy jeszcze tego sformułowania używanego w tym kontekście). Dzięki Manhattanowi i Annie Hall zaczęłyśmy rozumieć, na czym polegają różnice pomiędzy Nowym Jorkiem a Los Angeles.

Czasami filmy były po angielsku z rosyjskimi napisami, a to pomagało Sonii i innym dziewczynom w nauce języka w równym stopniu co moje lekcje. I zawsze oglądałyśmy Kawalera do wzięcia w oryginale. Jeden kanał pokazywał amerykańską wersję, inny brytyjską. Na obie gapiłyśmy się godzinami. Każdy kawaler zawsze miał czyste paznokcie i był bardzo grzeczny. Kobiety miały proste, białe zęby i potrafiły robić sobie idealny makijaż. Nosiły przepiękne suknie. Tak samo kolczyki, naszyjniki i stroje kąpielowe. Wszystkie uwielbiałyśmy ten moment z różą. Nasi mężczyźni nigdy nie dawali nam kwiatów. Bo i dlaczego mieliby to robić?

Przez chwilę mieszkałyśmy w domku letniskowym, który był równie elegancki jak te wszystkie miejsca, gdzie przebywały dziewczyny próbujące uwieść kawalera. Ale nam w przeciwieństwie do nich nie było wolno wychodzić z domu. Mogłyśmy spędzić na słońcu jedną godzinę dziennie.

Tak więc czułam się trochę, jakbym znała Nowy Jork, jeszcze zanim tam trafiłam. Wszystkie trzy tak się czułyśmy. Niektóre budynki znałyśmy tak dobrze z filmów i seriali oglądanych w hotelach, że kiedy zobaczyłyśmy je na żywo, wyglądały nieciekawie. Wiecie, byłam trochę zawiedziona. Nie żartuję ani nie próbuję silić się na oryginalność. Empire State Building, kiedy staje się pod nim po raz pierwszy, jest równie ogromny jak w telewizji, ale na chodniku walają się śmieci, a przechodzący obok faceci w niczym nie przypominają tych z Kawalera. Z okolicznych fast foodów dobiega smród frytek i tłuszczu. Po drugiej stronie ulicy, przecznicę dalej, jest klub ze striptizem. (Sonia na pewno by go pamiętała, pracowała tam przez kilka dni). Kiedy będąc w Central Parku, po raz pierwszy zobaczyłam hotel Plaza – wtedy lepiej znałam ten budynek z filmów niż gmach opery w Erywaniu, który w dzieciństwie widywałam na własne oczy – wdepnęłam w końskie odchody. A Times Square? W Erywaniu czy Moskwie nie ma niczego, co mogłoby się równać z tym miejscem, ale filmy przygotowały mnie na niesamowity pokaz świateł składający się z reklam telewizorów plazmowych, gier na Xboksa i drogich staników. Nie byłam jednak gotowa na to, że będzie mnie tam próbował podrywać półtorametrowej wysokości Elmo z Ulicy Sezamkowej, który następnie zostanie znokautowany przez Pawła. Ten biedak w czerwonym futrzanym kostiumie nawet nie widział, z której strony nadszedł cios.

Kiedy już oprowadzili nas po mieście, dużo rozmyślałam o dwóch ważnych budowlach na dwóch mniejszych wyspach. Na południu, pośrodku zatoki, z pochodnią wzniesioną nad głową stała Statua Wolności. Patrząc na nią z Battery Park, zdałam sobie sprawę, że chyba więcej się po niej spodziewałam. Śmiałyśmy się z Sonią, że Matka Armenia, która stoi na wzgórzu w Erywaniu, skąd ma oko na całe miasto, skopałaby jej tyłek. Z kolei na północy znajdowało się więzienie. Rikers Island. To też nam pokazali, dając bardzo wyraźnie do zrozumienia, że z równą łatwością mogą nas zabić – można by pomyśleć, że akurat o tym nie trzeba nam było przypominać, ale biedna Crystal najwyraźniej zapomniała – albo po prostu wsadzić do tego więzienia. „Szambo”, tak na nie mówili. Cały czas tłumaczyli nam, jak bardzo amerykańskie więzienie różni się od domu, w którym miałyśmy zamieszkać, od hotelu w Moskwie czy od domku na wsi. Powtarzali do znudzenia, że w porównaniu z więźniami w betonowych celach wiedziemy luksusowe życie i że nasz świat jest tak naprawdę bardzo bezpieczny.

Jeśli mam być szczera, zwykle czułam się bezpieczniejsza z mężczyznami, którzy za mnie płacili, niż z którymkolwiek z naszych opiekunów albo z Białym Ruskiem, albo z facetami, którzy nas „ochraniali”, jak Paweł. Nawet nasze „opiekunki” napełniały mnie grozą.

*

Wszystko się zawaliło dwudziestego pierwszego dnia naszego pobytu w Ameryce. Naprawdę runęło. Najpierw Sonia i ja dowiedziałyśmy się, że Crystal nie żyje. Zabili ją nasi rosyjscy strażnicy. A potem Sonia do reszty zwariowała. Przeczuwałam, że tak się to może skończyć – że w końcu całkiem jej odbije – ale myślałam, że da radę przebrnąć przez tamten wieczór kawalerski. Nic z tego. Nie wiem, może obie już lata temu postradałyśmy zmysły. Pewnie tak. Ale to właśnie tamtego wieczora Sonia dostała szału. Dostała szału i pchnęła nożem Pawła, ponieważ to on i Kirył zastrzelili małą Crystal i sprawili, że jej drobne ciało zniknęło bez śladu. Bóg jeden wie, co się z nią stało.

W głowie zostało mi dziwne wspomnienie: w domu, do którego nas zawieźli tamtego wieczora, w pokoju małej dziewczynki widziałam całą masę lalek Barbie. Siedziały w dużym plastikowym pudle. Na ich widok przypomniała mi się moja własna kolekcja, którą miałam w dzieciństwie. Ciągle zdarza mi się wracać myślami do lalek tej dziewczynki. Na pokrywie skrzyni leżała prezerwatywa. To było kilka minut po tym, jak świadek pana młodego postanowił, że jednak mnie nie przeleci (zdarzyło mi się to pierwszy raz), a potem wróciliśmy na dół. Pudełko z lalkami było pewnie ostatnią rzeczą, na jaką spojrzałam, zanim zobaczyłam Sonię, w samych stringach, uczepioną pleców tego sukinsyna Pawła. Nogami ściskała go w pasie, a lewą ręką obejmowała jego klatkę piersiową. Jej prawa ręka poruszała się w górę i w dół jak tłok w silniku, kiedy wbijała mu raz po raz nóż kuchenny w szyję.

To także widok, którego się nie zapomina. Później zauważyłam, że miała jego krew na rękach i włosach. Jego krew była wszędzie.

Nie wiem, jak mi się to udało, ale aż do tego momentu trzymałam się dzielnie. Za bardzo się bałam, żeby mogło być inaczej. Wykonywałam swoją pracę. Powiedzieli nam, co zrobili Crystal, a potem wpakowali nas do samochodu i zawieźli na prywatne przyjęcie w Westchester. (To był wieczór kawalerski, ale mężczyzna, który się żenił, nie miał nic wspólnego z kawalerami znanymi nam z telewizji. Nie żeby nie był przystojny. Miał ładne oczy i przez cały czas się śmiał – przynajmniej dopóki Paweł nie zginął na jego oczach. Ale to nie ten typ faceta, który uklęknie przed dziewczyną, żeby wręczyć jej różę. Miałam do czynienia z wieloma mężczyznami i umiem to dość szybko ocenić. Może prędzej świadek, jego brat, ale on z kolei był dwa razy starszy ode mnie. A pozostali faceci? W większości wyglądali na takich, którzy miewali styczność z takimi dziewczynami jak my tylko wtedy, kiedy za to płacili). Robiłam wszystko, co chcieli – nawet się uśmiechałam i udawałam, że się wczuwam, jakby to była po prostu kolejna noc na kolejnej imprezie – ponieważ wiedziałam, że Paweł i Kirył bacznie nas obserwują.

Ale Sonia? Ona przez większość wieczoru tylko czekała na właściwy moment. Była przekonana, że ją też planują zabić i że zrobią to zaraz po przyjęciu.

Sama mi to później powiedziała. Ale do tego czasu zdążyłyśmy się już ulotnić. Uciekłyśmy, żeby ratować życie.Rozdział 2

– Kristin?

– Nie śpię – odpowiedziała, na tyle głośno, żeby jej matka dosłyszała. Jednocześnie w myślach układała już cały katalog powodów wyjaśniających, dlaczego ktoś mógłby dzwonić o tej porze. Obecność Melissy leżącej tuż obok zapewniała pewien psychiczny komfort, ale geograficzna odległość dzieląca Kristin od męża – jak bardzo tak naprawdę byli od siebie oddaleni? o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów? – wystarczała, żeby napełnić ją lękiem, przed którym nie była w stanie się obronić. Wygrzebała się spod kołdry, starając się nie odkryć przy tym córki, i postawiła bose stopy na podłodze. W drzwiach zobaczyła ciemną sylwetkę swojej matki, której twarz skrywał cień. Mały żyrandol w korytarzu był wyłączony, ale matka musiała widocznie zapalić lampkę przy swoim łóżku. W półmroku niepokojąco przypominała kościotrupa.

– To Richard – szepnęła, kiedy Kristin przechodziła obok niej, od razu kierując kroki do sypialni matki.

– Tak podejrzewałam – mruknęła. – Wszystko w porządku?

– Nie wiem.

Kristin zamrugała, czekając, aż jej oczy przyzwyczają się do światła lampy – które w środku nocy wydawało się oślepiająco jasne – podeszła do łóżka matki i podniosła różową słuchawkę ze stolika nocnego. Aparat był tak stary, że miał nawet spiralny kabel w tym samym odcieniu różu. Jak za każdym razem, gdy trzymała go w ręku, zaskoczył ją ciężar staroświeckiego telefonu. Współczesne komórki wydawały się przy nim tak kruche i delikatne.

– Richard? – odezwała się do słuchawki. Cyfrowy zegar przy łóżku wskazywał godzinę 2.58 nad ranem.

– Przepraszam, że cię obudziłem – usłyszała w odpowiedzi. Spojrzała na matkę, obserwującą ją z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jej twarz, tłusta od kremu, który nakładała na noc, wyrażała głębokie zaniepokojenie, a siwe włosy, zazwyczaj nienagannie uczesane, sterczały na wszystkie strony (Kristin przypuszczała, że jej fryzura wcale nie prezentuje się w tej chwili lepiej). – Ale coś się stało – kontynuował Richard drżącym głosem balansującym na granicy rozpaczy. Zdała sobie sprawę, że w dalszym ciągu jest lekko pijany. – Coś strasznego. Nikt się tego nie spodziewał. Nikt się tego…

– Jesteś cały, kochanie? – weszła mu w słowo.

– Tak, nic mi nie jest. Z nami wszystko w porządku.

– To dobrze. – Odetchnęła z ulgą, wiedząc, że jej mąż jest bezpieczny i nikomu nie stała się krzywda. Pewnie ktoś coś potłukł albo zniszczył u nich w domu. To wszystko. A on jeszcze do końca nie wytrzeźwiał i sytuacja wydawała mu się o wiele poważniejsza, niż była w rzeczywistości. Ale nic mu nie groziło, a już niedługo wstanie nowy dzień.

– Skoro wszyscy jesteście cali i zdrowi, to nic innego się nie liczy. A jeżeli coś się stało z…

Tym razem to on jej przerwał.

– Chodziło mi o to, że mnie i Philipowi nic nie jest. Ani chłopakom z przyjęcia. W każdym razie tak mi się wydaje. Ale dziewczyny…

– Dziewczyny? W sensie striptizerki? To znaczy, że była więcej niż jedna?

– Tak. I to nie były striptizerki. A może i były. Nie wiem. Ale sprawy wymknęły się spod kontroli i część chłopaków zaczęła…

– Co zaczęła?

– Nie wiem, jak do tego doszło, ale niektórym trochę odbiło i zaczęli uprawiać z nimi seks.

– Chyba żartujesz. Uprawiali seks w naszym domu? Co tam się, do cholery, wydarzyło? Kochanie, gdzie jesteś? – Złapała się na tym, że zasypuje go pytaniami, więc wzięła głęboki oddech i próbowała się uspokoić.

– Słuchaj, nie chodzi o to, że kilku chłopaków uprawiało seks – powiedział. – Chociaż na pewno nie powinni tego robić. To było złe. Chodzi o to…

– Ty też? – przerwała mu. W jego głosie było coś, co sprawiło, że zadrżała może to przez ton, jakim wypowiedział słowa „to było złe” i zadała to pytanie całkowicie odruchowo.

– Co ja też?

Tym razem pytanie na moment uwięzło jej w gardle.

– Czy ty też uprawiałeś z nimi seks? – W jej głosie kryło się więcej niedowierzania i strachu niż gniewu i wyrzutu. Proszę, pomyślała. Po prostu powiedz, że nie. Powiedz, żebym się nie wygłupiała.

– Nie. Właściwie nie…

– „Właściwie”? Co to znaczy „właściwie nie”?!

– Chodzi o to – zaczął znowu, ignorując jej pytanie – że te dziewczyny…

Kristin, która w międzyczasie usiadła na łóżku, chciała wyprosić matkę z pokoju, ale w tym momencie całe ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Jej mąż właśnie pieprzył się w ich domu z jakąś striptizerką. Być może w ich salonie. Była tego pewna. Żołądek podszedł jej do gardła, jak gdyby siedziała w samolocie, którym rzucają gwałtowne turbulencje.

– Co dziewczyny? – zapytała, a jej głos zabrzmiał głucho i obco nawet dla niej samej. To trochę tak, jak wtedy, gdy człowiek słucha nagrania swojego głosu: tembr i intonacja zawsze okazują się inne, niż nam się wydaje. Zerknęła na matkę, która słyszała każde wypowiedziane przez nią słowo i stała przy drzwiach ze zszokowanym wyrazem twarzy.

– Dziewczyny zabiły tych facetów, tych, którzy je tutaj przywieźli. Zabiły ich. Było ich dwóch, dwóch facetów, i teraz nie żyją. Obaj nie żyją, Kris. Jednego zabiły naszym nożem, tym, który trzymamy w stojaku przy desce do krojenia. Potem wzięły jego pistolet i zastrzeliły tego drugiego. I teraz ci dwaj wielcy Rosjanie nie żyją.

Przez chwilę Kristin nic nie mówiła. W głowie bezskutecznie próbowała przetworzyć przerażające wieści, które przekazał jej Richard. W ich domu zginęli ludzie. Mężczyźni – w tym jej mąż – pieprzyli się w ich domu ze striptizerkami. Wspólnym mianownikiem dla obu tych koszmarów był wieczór kawalerski jej szwagra, człowieka, którego nigdy nie darzyła specjalną sympatią. Dlatego wśród całej gamy emocji, które teraz odczuwała, na pierwszy plan wysuwała się wściekłość na niedojrzałego młodszego brata Richarda, przyćmiewająca nawet smutek i wstyd wywołany faktem, że jej mąż uprawiał seks ze striptizerką.

– Gdzie jesteś? – odezwała się w końcu. Chciała mu zadać masę pytań. Nie wiedziała jeszcze tak wielu rzeczy.

– Na komisariacie. Wszyscy tu jesteśmy.

– O Boże. W Bronxville?

– Tak. Składamy zeznania. Mówimy im, co się stało.

– A dziewczyny? – To słowo odbijało się echem w jej głowie. Nagle wydawało się zupełnie nieodpowiednie. Ale tak się określa striptizerki. Kiedy mija się takie miejsca jak Hustler Club na West Side Highway, szyldy nigdy nie głoszą, że wewnątrz można znaleźć „setki kobiet”, tylko właśnie „setki dziewczyn”.

– Uciekły. Zniknęły. Zabiły tych dwóch osiłków, goryli, strażników, zbirów, nie wiem, jak ich nazwać, zabrały ich portfele i zwitki pieniędzy z kieszeni i odjechały tym samym samochodem, którym przyjechały. Nie ma ich.

W drzwiach sypialni, za plecami matki, Kristin ujrzała swoją córkę. Tarła rękami zaspane oczy. Miała na sobie flanelową piżamę ze Snoopym: różowo-białe spodnie w kratkę i górę z obrazkiem słynnego psa na desce surfingowej, mówiącego: „Cowabunga!”. Pytała babcię, co się dzieje, czy coś się stało, kto dzwoni.

To dziecko, pomyślała Kristin, na moment przestając zwracać uwagę na to, co mówi w słuchawce jej mąż, to jest właśnie „dziewczyna”. Dziewczyna nie pieprzy się z cudzymi mężami na wieczorze kawalerskim i nie rzuca się z nożem na swoich ochroniarzy. Dziewczyna…

Ta dziewczyna ma dziewięć lat.

Ale ta myśl zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, porwana przez rwący, nieustępliwy strumień obrazów, którego Kristin nie umiała w żaden sposób zatamować. Oczami wyobraźni widziała swojego męża na kanapie z jakąś striptizerką, która opiera nogi na jego ramionach; swojego szwagra leżącego pod inną striptizerką na podłodze w salonie; dwóch obcych mężczyzn, ubranych w czarne T-shirty i ciasne jeansy, z bicepsami, jakie na ogół można zobaczyć tylko na siłowni, wykrwawiających się na śmierć. Ale gdzie mogli się wykrwawiać? Automatycznie wyobraziła sobie dwa trupy w kuchni, na włoskich kafelkach, tylko dlatego, że według Richarda dziewczyny złapały za jeden z noży, którymi ona od lat przygotowywała posiłki dla niego i ich córki. Kuchnia. To słowo z jakiegoś powodu utkwiło jej w głowie, kiedy wysłuchiwała skróconej relacji męża. Ale tak naprawdę dwaj ochroniarze przecież mogli zginąć gdziekolwiek. W salonie. W jadalni. W salonie.

– Kris? – Dotarł do niej głos męża. – Kris, jesteś tam jeszcze?

– Mhm. Jestem – odpowiedziała, po czym dodała: – Jednym z moich noży?

Cztery słowa. Jedno krótkie pytanie. Więcej nie była w stanie z siebie wykrzesać.

– Tak – potwierdził. – Jednym z naszych noży. Dziewczyna z blond włosami. Tak mi się wydaje. Pamiętam to jak przez mgłę. To wszystko stało się tak szybko.

– Rozumiem…

– I jest jeszcze coś.

– Naprawdę? Serio, Richard, jakim cudem to jeszcze nie koniec?

Zaczął jej opowiadać, w jakim stanie jest dom, wspomniał o krwi na obrazie, ale w którymś momencie nie była już w stanie przyswoić sobie kolejnych rewelacji. Było tego za dużo, i to wszystko było zbyt okropne. Okropne dla niego, dla niej, dla nich. Popatrzyła na swoją matkę i swoją córkę. Nagle uświadomiła sobie, że cała się trzęsie.

*

Kristin nie była pewna, skąd wzięło się to wspomnienie ani co oznaczało: siedziała sama na schodkach przed drzwiami swojego rodzinnego domu w Stamford w stanie Connecticut, z dachem pokrytym gontem z beżowego cedru. Chodziła wtedy do czwartej klasy, czyli miała tyle samo lat co jej córka teraz. Było późne letnie popołudnie w środku tygodnia, a jej matka rozpakowywała zakupy w kuchni i zabierała się do gotowania obiadu. Od zachodu nadciągała burza, szare chmury sunęły żwawo po niebie, jakby stanowiły część scenografii w teatrze. Ale nie zaczęło jeszcze padać, a naelektryzowane powietrze było nadal rześkie. Wcześniej matka kupiła jej w supermarkecie pojemnik na drugie śniadanie i karty z postaciami i scenami z Powrotu do przyszłości. Kristin uwielbiała ten film. Jak wiele innych dziewięciolatek podkochiwała się w Michaelu J. Foksie. Zaraz po powrocie do domu posortowała karty; te przedstawiające Marty’ego McFlya i Lorraine Baines były dla niej dużo cenniejsze od tych z latającym deloreanem. Dzisiaj, kilkadziesiąt lat później, ta chwila kojarzyła się jej nie tylko ze szczęściem, lecz także z bezpieczeństwem. Na tamtej werandzie, tamtego sierpniowego popołudnia czuła się naprawdę bezpiecznie. Jej ojciec miał niedługo wrócić do domu, podobnie jak starszy brat, który włóczył się nie wiadomo gdzie. Tymczasem z kuchni znajdującej się na końcu korytarza, za toaletą – którą jej matka eufemistycznie nazywała „pudrownią” – dobiegały odgłosy składania papierowych toreb i ustawiania puszek na półkach w spiżarni. Gdy matka skończyła rozpakowywać zakupy, rozległo się głośne stuknięcie, po którym nastąpiła seria szybkich uderzeń: drewniana deska do krojenia z hukiem opadła na blat i matka zabrała się za siekanie cebuli. Kristin od razu rozpoznała zapach sosu barbecue.

Gdy tylko zrozumiała, skąd się wzięło to wspomnienie – dlaczego jej umysł wygrzebał z zakamarków pamięci tamtą odległą chwilę – natychmiast przyszły jej na myśl jej własne noże. Noże, którymi przez lata kroiła marchewki, wołowinę i cielęcinę. Przed oczyma stanął obraz tasaka, którego ani razu nie zdarzyło jej się użyć, ząbkowanego noża do chleba, po który sięgała każdego dnia, noża Nakiri, nieodzownego przy przygotowywaniu sałatek. Obraz drewnianych rękojeści z trzema metalowymi nitami. To były ręcznej roboty noże prosto z Japonii. Dostali je z Richardem w prezencie ślubnym.

Spojrzała na swoje nogi, gołe od połowy uda. Zastanawiała się, którego noża użyły striptizerki.

– Kristin? – Z zamyślenia wyrwał ją głos matki. Zdała sobie sprawę, że po odłożeniu telefonu siedziała na łóżku nieruchoma i milcząca, szukając pocieszenia we wspomnieniach z dzieciństwa, jak najdalej od krwawej łaźni, w którą pewnie zmienił się jej salon. Jak marmurowa rzeźba. Można by ją zatytułować Zdruzgotana kobieta w koszuli nocnej.

– Kristin?

Przeniosła wzrok na matkę. Próbowała otrząsnąć się z osłupienia, skoncentrować, zmusić do działania. Wymagało to niemałego wysiłku. Musiała powiedzieć Richardowi, że rano wsiądzie w pierwszy pociąg do Bronxville. Najchętniej natychmiast wróciłaby do domu, ale jej matka od dwóch lat nie miała samochodu; sprzedała swoje volvo niedługo po śmierci męża, bo odkąd zamieszkała na Manhattanie, używała go tak rzadko, że nie było sensu wydawać co miesiąc pieniędzy na miejsce parkingowe w pobliskim garażu. Tak więc w głowie Kristin powoli zaczął układać się plan. Najpierw musi się ubrać – od tego trzeba zacząć. Równie dobrze mogła to zrobić od razu. Za kilka godzin złapie pociąg do Westchester. Melissa zostanie u babci przez cały weekend i dzisiaj zgodnie z planem pójdą razem do teatru. Kristin tymczasem prosto z dworca w Bronxville pojedzie swoim samochodem do domu, ponieważ Richard mówił, że do tego czasu powinien już wrócić. Wrócić z komisariatu.

Kristin bała się, że chwyta się strzępów normalności jak tonący brzytwy, chociaż to tylko kwestia czasu, kiedy pójdzie na dno. W jej domu zamordowano dwóch ludzi po tym, jak jej mąż i szwagier razem z grupą przyjaciół gapili się na dwie striptizerki.

Nie. Po tym jak pieprzyli się z dwiema dziwkami.

Westchnęła. Cały czas próbowała się wygrzebać z ruchomych piasków beznadziei i rozgoryczenia, ale pod ręką nie było żadnych pnączy czy korzeni, które mogłyby jej pomóc wydostać się na powierzchnię. Dziwki. W jej własnym domu. Z jej własnym mężem. Dom, w którym razem z Richardem budowali wspólne życie, gdzie wychowywali córkę, stał się miejscem zbrodni. Wydarzyło się to pośród ścian, które do tej pory stanowiły bastion ich bezpieczeństwa i rodzinnego szczęścia.

– Mamo?

Zarówno matka, jak i córka czekały, aż się odezwie. A może chciały się jedynie upewnić, że nie obróciła się w kamień na ich oczach. Kristin przeczesała palcami włosy i poklepała ręką materac.

– Chodź, moja śliczna – powiedziała do córki. – Usiądź tu koło mnie.

– Kristin, co się dzieje? – zapytała matka. – Czy coś się stało Brzmiał jakoś dziwnie.

– Richardowi nic nie jest – odpowiedziała Kristin. – Tatusiowi nic nie jest – dodała, zwracając się bezpośrednio do Melissy. Próbowała sobie przypomnieć, co mówiła pod koniec rozmowy z mężem, a tym samym, co mogły usłyszeć. Czy użyła słowa „seks”? Albo „striptizerki”? Tak. Pamięta dokładnie.

Melissa usiadła obok niej na łóżku. Trzęsła się tak samo jak ona zaledwie kilka minut wcześniej. Kristin objęła dziewczynkę i przytuliła ją do siebie.

– Wszystko w porządku, słoneczko – powiedziała miękko.

Wiedziała, że przez wzgląd na córkę musi przedstawić ocenzurowaną, maksymalnie uładzoną wersję wydarzeń. Brakujące szczegóły – Boże, te szczegóły! – mogła dopowiedzieć matce później, kiedy już się ubierze, a Melissa – oby! – pójdzie z powrotem spać.

– W domu zdarzył się mały wypadek. Podczas wiecz… podczas przyjęcia wujka Philipa.

– Nie przyjęcia, tylko wieczoru kawalerskiego – poprawiła Melissa, która rzecz jasna wiedziała, co to była za impreza. W końcu za dwa tygodnie miała rzucać płatki kwiatów na jego ślubie.

– Tak.

– Jaki wypadek?

– Dwaj panowie, którzy tam byli… zmarli. Na przyjęcie przyszło kilka osób, które nie zostały zaproszone. Nie powinno ich tam być. I wygląda na to, że… doszło do bójki. – Kristin czuła na sobie wzrok swojej matki, która uważnie się przysłuchiwała, próbując wyłuskać prawdę z jej starannie zawoalowanych słów.

– No to była bójka czy wypadek? – zapytała Melissa.

– Och, sama do końca nie wiem – skłamała Kristin. – Ale najważniejsze, że ani tatusiowi, ani wujkowi Philipowi nic się nie stało.

– Czyli to ich koledzy się zabili? Znałam ich?

– Nie. Posłuchaj, wszystko będzie dobrze – obiecała, sama próbując uwierzyć w to krótkie zdanie. Ale nie była w stanie. Nie potrafiła. Dlatego po prostu mocniej przytuliła córkę i zaczęła się z nią delikatnie kołysać. Starała się zatracić w tym kojącym, jednostajnym ruchu, żeby uciszyć rozpacz, która rozdzierała jej duszę. Za kilka minut odprowadzi dziecko z powrotem do sypialni i ponownie zapakuje do łóżka. Okryje ją aż po same ramiona. Pocałuje w czoło i oba policzki, jak zawsze, gdy układa ją do snu. Tak samo robił Richard, kiedy wypadała jego kolej, żeby poczytać córce przed snem i dać całusa na dobranoc. Potem Kristin ubierze się szybko w świetle wpadającym z korytarza. Uczesze włosy w sypialni matki, może nawet zrobi lekki makijaż. Napije się kawy i powie matce prawdę. Całą wstydliwą, wstrętną, odpychającą prawdę.

A potem zamówi taksówkę na dworzec Grand Central i pojedzie do domu.Alexandra

Moja matka pracowała jako sekretarka w wytwórni brandy w Erywaniu, a jej bezpośrednim przełożonym był sam prezes. Moja babcia – od strony matki – była pielęgniarką. Po śmierci ojca mieszkałyśmy we trzy. Zginął wiele lat temu, byłam wtedy bardzo mała, w wypadku w elektrowni wodnej, gdzie pracował. Poraził go prąd. Tamtego ranka życie straciło sześciu pracowników, ale tylko on nie umierał w męczarniach. Pozostałych pięciu utonęło. Ludzie mówią, że to dużo gorsza śmierć, i myślę, że mają rację. Pamiętam, jak strażnik w domku na wsi zanurzał mi głowę w wannie pełnej wody. Podtapianie było jednym ze sposobów dyscyplinowania naszej trójki. Nie zostawia siniaków. Ani blizn. Towar wciąż prezentuje się dobrze. Francuzi mają nawet na to osobne słowo: noyade. Oznacza egzekucję przez utopienie. Termin pochodzi z czasów rewolucji francuskiej. Sprawdziłam w słowniku.

Szef mojej matki był jednym z tych postsowieckich spryciarzy. Niczym kameleon z komunisty bez problemu przeistoczył się w kapitalistę. Nazywał się Wasilij. Był cholernie cwany. I zawsze umiał się dobrze ustawić. Był rosyjskim oligarchą, który przyjechał do Armenii z Wołgogradu i za bezcen kupił wytwórnię brandy na obrzeżach miasta. Ten skandal jednak przeszedł bez echa. W końcu to przecież tylko jeszcze jedna fabryka przejęta przez rosyjskiego oligarchę.

Kiedy matka zmarła, Wasilij się mną zaopiekował. Oczywiście na dłuższą metę jego opieka okazała się katastrofalna w skutkach. Wywróciła do góry nogami całe moje życie.

Jednak w tych pierwszych tygodniach po śmierci matki czułam się bezpiecznie. Czułam się jak księżniczka. Czułam, że jakkolwiek by było, w końcu wszystko jakoś się ułoży.

*

W dzieciństwie mówiłam po ormiańsku i rosyjsku, ale kiedy miałam siedem lat, zaczęłam się uczyć w szkole angielskiego. W wieku piętnastu lat biegle posługiwałam się tym językiem. W oczach Wasilija ten fakt podnosił moją wartość. Byłam egzotyczną pięknością o wciąż drobnej i szczupłej sylwetce. Wystarczyło tylko posadzić mnie przed telewizorem, żebym nauczyła się mówić jak kurtyzana. Tę umiejętność miałam wykorzystywać podczas schadzek z amerykańskimi bankierami, którzy przyjeżdżali do Moskwy w interesach. Taki był plan.

Moje nauczycielki, Inga i Catherine, naprawdę używały określenia „kurtyzana”. Myślę, że wolały je od słowa „dziwka”.

*

Matka mówiła, że przed moim urodzeniem ludzie w Erywaniu mieli prąd tylko przez kilka godzin dziennie. Nigdy przez całą dobę. Po trzęsieniu ziemi i upadku Związku Radzieckiego Ormianie zamknęli elektrownię jądrową znajdującą się na linii uskoku. To była dobra decyzja dla tych, którzy nie chcieli drugiego Czarnobyla w tej samej dekadzie, ale niekoniecznie dla tych, którzy próbowali budować demokrację. Przerwy w dostawach prądu sprawiły, że ludzie zaczęli tęsknić za Związkiem Radzieckim. Sąsiedzi moich rodziców żałowali, że mieszkają w mieście, a nie na wsi, bo chłopi mieli przynajmniej krowie gówno, które mogli palić, żeby się ogrzać.

Niektórzy twierdzili też, że na wsi było więcej jedzenia, ale ja sobie nie przypominam, żebym kiedykolwiek chodziła głodna.

Urodziłam się w 1996 roku, do tego czasu problemy z elektrycznością już dawno zniknęły. Mogłam się bawić po zmroku tak długo, jak tylko chciałam.

*

Erywań był wspaniałym miastem, nawet po trzęsieniu ziemi i po upadku Związku Radzieckiego. Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, że to musi być jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Budynki ze skały wulkanicznej. Gmach opery przypominający pałac. W naszej dzielnicy gdzie się obrócić, wszędzie stały rzeźby i pomniki.

I to właśnie w Erywaniu zaczęłam chodzić na balet. Jak wiele małych dziewczynek, tańczyłam od rana do wieczora. W przeciwieństwie do innych dziewczynek jednak byłam w tym naprawdę dobra. Miałam być następną Victorią Ananyan – następnym Aksamitnym Ptakiem. Tak przynajmniej uważała moja nauczycielka. Każdą chwilę wolną od nauki i zabawy wypełniałam tańcem. A potem przestałam się bawić i tańczyłam jeszcze więcej. Chodziłam na lekcje sześć razy w tygodniu.

Wierzyłam, że kiedyś będę wiodła luksusowe życie w Rosji, a potem w Ameryce. Ale najpierw zamierzałam zatańczyć w Jeziorze łabędzim i w Gajane, a przedtem skończyć Akademię Baletu Bolszoj.

Sęk w tym, że wizja wyjazdu do Ameryki była równie kusząca. Już jako mała, mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka spotykałam w Erywaniu Amerykanów. Przyjeżdżali do nas na okrągło. I to nie tylko nastolatki czy młodzi wariaci, którym się wydawało, że odbudują ten kraj. Nie, Erywań odwiedzało mnóstwo zwykłych turystów. Widywałam ich na alei Północnej, na Kaskadach czy na placu Republiki. Godzinami oglądali fontanny na skwerze nieopodal budynków rządowych. Robili sobie zdjęcia pod operą albo przy pomnikach Komitasa, Chaczaturiana i Saroyana. Przyjeżdżali z Los Angeles, które zawsze kojarzyło mi się z filmami. Z Nowego Jorku, który został zaatakowany przez terrorystów, kiedy miałam pięć lat, ale gdy kończyłam dziesięć, był dla mnie po prostu miastem pełnym drapaczy chmur i ze stojącą w porcie Statuą Wolności. Z Massachusetts, które kojarzyło mi się jedynie z nazwą Red Sox – dopiero później dowiedziałam się, że chodzi o drużynę bejsbolową. Wszystkich tych Amerykanów otaczała aura luksusu. Byli tacy sami jak ci bogaci Ormianie, którzy przyjeżdżali z Libanu, Syrii i Dubaju. Może tylko jeszcze bardziej eleganccy.

Wracając do Wasilija. Kilka lat po tym, jak zostałam uprowadzona, jedna ze starszych dziewczyn powiedziała mi, że to on prawdopodobnie zabił moją matkę. A ściślej mówiąc, zlecił jej zabójstwo. Wasilij nie mordował własnymi rękami. Miał od tego ludzi. Miał goryli. I to oni wykonywali za niego brudną robotę.

Pamiętam, jak próbowałam wyprowadzić ją z błędu. Tłumaczyłam, że moja matka zmarła w szpitalu. Opowiedziałam o tym, jak wyglądała jej agonia. To nie był przyjemny widok. Ani trochę. Razem z babcią siedziałyśmy przy jej łóżku. Moja matka chorowała na raka. Ale tamta dziewczyna stwierdziła, że to pewnie Wasilij zatruł jej organizm. Wstrzyknął jej raka do krwi.

Ona naprawdę w to wierzyła, co tylko pokazuje, jakie byłyśmy głupie i naiwne.

Powiedziała, że powinnam pójść na policję, żeby wszczęto śledztwo w sprawie śmierci mojej matki. Ale już wtedy byłam w Moskwie. I już nie tańczyłam. W każdym razie nie w balecie. Od czasu do czasu zdarzało mi się jeszcze tańczyć nago, głównie dla spoconych facetów, ale do tego nie potrzebowałam ani sceny, ani nawet rury. Wystarczały hotelowe otomany i kanapy, kolana mężczyzn, a potem sypialnie, gdzie robiłam wszystko, czego chcieli. Do kogo miałam się zwrócić w Moskwie? I niby co ktoś mógłby zrobić w tej sprawie? Odpowiedź jest oczywista: nic. Nikt nic nie mógł zrobić. I nic by nie zrobił. Poza tym, kto chciałby mi pomóc? Dlaczego jakiś obcy człowiek miałby się w to angażować? Jaki jest sens ratować bezwartościową, osieroconą dziwkę?

Tak przynajmniej wtedy myślałam.

W każdym razie Wasilij nie zabił mojej matki. To rak płuc spowodował, że nie mogła oddychać i żyła w nieustannym bólu.

Za to w pełni wykorzystał sytuację po jej śmierci.

I od tej chwili miałam już naprawdę przesrane. Wiem, że zwykle tak się tylko mówi, ale to słowo idealnie opisuje moje życie.

*

Dlaczego tamta dziewczyna myślała, że Wasilij kazał zabić moją matkę? Podczas jednej z jego wizyt w Moskwie usłyszała, jak o nas rozmawiał ze swoim ochroniarzem. Matka nie dała się nabrać na jego historyjkę o tym, że chciałby zrobić ze mnie pierwszorzędną tancerkę. Tak naprawdę chciał ze mnie zrobić pierwszorzędną prostytutkę, co mu się zresztą udało.

Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, czy moja matka w ogóle chciała, żebym została baletnicą. Nie odstępowała mnie na krok, i to nie tylko dlatego, że próbowała mnie chronić. Ona po prostu mnie potrzebowała. Wiele osób to zauważyło. Ludzie mówili mi, że to przez trzęsienie ziemi i śmierć męża. Pragnęła zatrzymać mnie przy sobie w Erywaniu, gdzie byłabym bezpieczna. Nie chciała, żebym wyjechała tańczyć do Rosji, Europy czy Ameryki. Miałam studiować medycynę na uniwersytecie, który znajdował się nieopodal naszego mieszkania. Miałam zostać pediatrą. I miałam pomagać Ormianom. Taki był plan. Przynajmniej jej plan. Bo skoro jej matka pracowała jako pielęgniarka, to dlaczego córka nie mogłaby zostać lekarką?

Moja babcia była innego zdania. Nie miała nic przeciwko szkole baletowej. Chyba wychodziła z założenia, że zawód lekarza (czy pielęgniarki) jest mocno przereklamowany. Bardzo podobał jej się pomysł, żebym została tancerką, i gorąco mi kibicowała. Próbowałam jakoś między nimi lawirować, ale każda mówiła co innego, co wywoływało mętlik w mojej głowie. Matka uważała, że świetnie piszę. Poradziła się w tej sprawie jednej ze swoich koleżanek, a ta stwierdziła, że skoro tak bardzo chcę być artystką, to może mogłabym zostać poetką. Właściwie mogłabym być poetką i lekarką jednocześnie. Kiedy ma się dwanaście lat, możliwości wydają się nieograniczone.

Ale dla mnie to była tylko czcza gadanina. Obwiązywałam taśmą palce, masowałam stopy, rozciągałam się, wrzucałam do torby baletki – które napawały mnie ogromną dumą – i pędziłam na lekcje. Zdarzały się takie dni, że biegłam w podskokach dosłownie przez całą drogę. Tyle radości sprawiał mi taniec, kiedy byłam małą dziewczynką.

*

W Erywaniu było mnóstwo sierocińców, ale nie trafiłam do żadnego z nich. Nie musiałam, bo mieszkałam z babcią. Zmieniło się jedynie to, że teraz całą sypialnię, którą wcześniej dzieliłam z mamą, miałam tylko dla siebie. Dopiero po śmierci matki ogarnął mnie głęboki smutek, który już od wielu tygodni towarzyszył mojej babci. Kiedy ma się kilkanaście lat, trudno uwierzyć w to, że matka naprawdę umiera. Nastoletni umysł chyba nie przyjmuje do wiadomości faktu, że chemioterapia może nie przynieść żadnego skutku, albo że naświetlania tylko odraczają wyrok. Nastoletni umysł po prostu nie akceptuje tego, co nieuniknione. Skupiałam się tylko na małych kroczkach naprzód, zupełnie nie zauważając większych kroków wstecz. U mojej matki nigdy nie doszło do remisji. Lekarze nigdy nie powiedzieli, że pokonała raka. A mimo to każdy jej pobyt w szpitalu, każdy okres, gdy jej stan się pogarszał, traktowałam jako fazę przejściową. Oczywiście zdawałam sobie sprawę ze wszystkich komplikacji, ale wierzyłam, że mama w końcu wyzdrowieje. Przecież nie było innej możliwości, prawda? Przecież to niemożliwe, żeby dziewczynka, która straciła ojca we wczesnym dzieciństwie, teraz została pozbawiona także matki.

Kiedy mama leżała w szpitalu, razem z babcią chodziłam do kościoła. Kapłani okazywali nam wielką życzliwość. Gdy patrzę na tamtą sytuację z dzisiejszej perspektywy, wydaje mi się, że błędnie interpretowali moje zachowanie: spokój i wyciszenie milczącej nastolatki postrzegali jako dowód pełnego zrozumienia powagi sytuacji. Nic bardziej mylnego. To było raczej całkowite wyparcie.

Przez ostatnie dwa tygodnie siedziałam przy jej łóżku, kiedy tylko mogłam, i trzymałam ją za rękę. A raczej za kości obciągnięte skórą. Wpadałam do szpitala po szkole, spędzałam tam chwilę, biegłam na balet i po zajęciach znów wracałam. Zadziwiające, w jak szybkim tempie jej stan się pogarszał. Kiedy szła do szpitala, jeszcze mogła ze mną rozmawiać, choć wypowiadane przez nią zdania były krótkie i często przerywane atakami kaszlu. Pod sam koniec jednak już nie rozmawiałyśmy. Trzymałam tylko jej dłoń. Kiedy umysł mamy zasnuła mgła morfiny – gdy ustał wreszcie kaszel, a ciałem przestały wstrząsać spazmy bólu – a potem osunęła się w otchłań śmierci, byłam w szoku.

Po pogrzebie czułyśmy się z babcią bardzo samotne, pomimo tego, że miałyśmy siebie. Ona straciła córkę, a ja matkę. Babcia z pewnością w życiu wiele razy widziała śmierć, ale teraz musiała patrzeć, jak umierało jej własne dziecko, i to na oczach wnuczki.

Obie dużo milczałyśmy. Bo co można było powiedzieć?

*

Towarzyszył nam wtedy Wasilij. Jeśli on sam nie mógł się zjawić, w pobliżu zawsze kręcili się jego ludzie. Odwiedzał nas i w mieszkaniu, i w szpitalu – jego przybycie za każdym razem zwiastowała intensywna woń wody kolońskiej. Tulił nas, opowiadał zabawne historie i śmiał się jak wariat z własnych dowcipów. Jego śmiech był tak donośny i zaraźliwy, że czasami my też się śmiałyśmy.

Przynajmniej przez chwilę.Rozdział 3

Richard stał na podjeździe z założonymi rękami i wpatrywał się w policyjne radiowozy oraz mobilne laboratorium kryminalistyczne. Był cały zmarznięty – do wschodu słońca została jeszcze jakaś godzina, a on nie pomyślał o tym, żeby zabrać kurtkę, kiedy jechali na posterunek policji. W tej chwili jego młodszy brat wracał już na Brooklyn, reszta gości też rozeszła się do domów.

Nie mógł się zmusić, żeby wejść do środka. W każdym razie nie od razu. Potrzebował jeszcze paru chwili. Z drugiej strony, był bardzo ciekaw, co tam zastanie, dlatego podszedł do okna, torując sobie drogę pomiędzy karłowatymi hortensjami. Jego krokom towarzyszył chrzęst kory sosnowej pod podeszwami. Zakładał, że zwłoki już dawno zniknęły z salonu i kiedy zajrzał do środka, rzeczywiście nie zauważył tam martwego ochroniarza. Za to jego krew była wszędzie. Kanapa obita beżowym materiałem w ciemnogranatowe kwiaty wyglądała, jakby stała w rzeźni. W grobowym mroku swojego skacowanego umysłu Richard wyobraził sobie krowę wiszącą na przenośniku taśmowym, która wykrwawia się prosto na tę kanapę. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie widział podobną scenę. W końcu go oświeciło: w filmie dokumentalnym w telewizji PBS. Przed oczami stanął mu obraz ochroniarza w chwili śmierci. I od razu przypomniał sobie, dlaczego tyle krwi wylądowało na jego kanapie: mężczyzna, Rosjanin, którego niemalże komiczny akcent przywodził na myśl Borisa Badenova z Rocky’ego i Łosia Superktosia, przechylił się nad oparciem w poszukiwaniu czegoś, co upadło na siedzenie. Chyba chodziło o zapalniczkę, bo pomiędzy poduszkami połyskiwało coś srebrnego. Chwilę później Richard dostrzegł kolejny błysk – tym razem stalowego ostrza. Wszyscy czworo, ochroniarze i dziewczyny, szykowali się do wyjścia. Richard dopiero co sprowadził na dół… jak jej tam… Alexandrę. I nagle tamta blondynka – tak drobna i lekka, że kiedy wcześniej siedziała na nim okrakiem na tej samej kanapie, przyciskając do jego twarzy piersi ze sterczącymi sutkami, prawie nie czuł jej ciężaru, jakby oplotło go babie lato – wyrosła jak spod ziemi, rzuciła się na Rosjanina od tyłu i wbiła mu w szyję nóż, niemal po rękojeść. Facet stanął dęba i usiłował ją z siebie zrzucić, ale oczy wyszły mu już z orbit i zaczął się dławić krwią. Richard gapił się (wszyscy gapili się bezczynnie, dając popis typowej impotencji męskich przedstawicieli klasy średniej) na krew tryskającą z jego szyi niczym z fontanny na dzielnicowym festynie. Chlusnęła przede wszystkim na kanapę, ale ochlapała też grzbiety książek stojących na białych regałach, a także – tuż przed tym, jak ochroniarz runął na dywan – pejzaż spod znaku Hudson River School, pędzla mało znanego, lecz wyjątkowo utalentowanego dziewiętnastowiecznego malarza, wiernego naśladowcy Bierstadta.

Dziewczyna zaczęła przeszukiwać kurtkę zabitego. Zabrała mu portfel, z kabury wyciągnęła pistolet – dobry Boże, pomyślał wtedy Richard, ten facet naprawdę nosił pistolet w kaburze! Z kieszeni wyjęła zwitki dwudziesto-, pięćdziesięcio- i (tak, tak) studolarowych banknotów, na które obie ciężko zapracowały. Obrzuciła pozostałych facetów przelotnym spojrzeniem (Richard nie potrafił stwierdzić, czy jej wzrok wyrażał smutek, czy pogardę), po czym wybiegła na korytarz i skierowała się do wyjścia. Całe ramiona miała obryzgane krwią. Twarz i policzki też były usiane czerwonymi plamami. Wyglądała jak przedszkolak, który umazał się farbą, używając palców zamiast pędzla. Chwilę później uczestnicy imprezy, głęboko zszokowani tym atakiem furii i sparaliżowani strachem o własne życie, usłyszeli dwa strzały, które padły w odstępie kilku sekund. Huk nie był ogłuszająco głośny, ale i tak mrożący krew z żyłach, ponieważ – po pierwsze – działo się to w środku nocy, a po drugie – wszyscy doskonale wiedzieli, co to za dźwięk i co on oznacza. Właśnie wtedy Richard zobaczył tę drugą dziewczynę, z czarnymi włosami (równie filigranową jak jej koleżanka). W jednej ręce trzymała pistolet, w drugiej kluczyki. Nie miał pojęcia, czy to ta sama broń, którą blondynka zabrała zadźganemu ochroniarzowi. Ona także rozejrzała się po salonie, po czym pospiesznie narzuciła na siebie ubranie – teraz, zaglądając do środka przez okno, Richard zauważył, że najwyraźniej nie zdążyła założyć wszystkich części garderoby, ponieważ na oparciu jednego z krzeseł nadal wisiała biała bluzka, którą dziewczyna miała na sobie w chwili przyjazdu – wybiegła z salonu i razem z blondynką zniknęły w mroku nocy. Żadnemu z mężczyzn nie przyszło do głowy, żeby próbować je zatrzymywać. Richard uznał, że wszyscy, łącznie z nim samym, byli po prostu zbyt oszołomieni i przerażeni tym, co się stało. Dopiero gdy usłyszeli warkot zapalanego silnika, przestali trząść się ze strachu. Bo prawda jest taka, że wszyscy się trzęśli. Bez wyjątku.

Pierwszy odezwał się brat Richarda, Philip.

– Co to, kurwa, było? – wymamrotał pod nosem. – Serio, co tu się, kurwa, wydarzyło?

Ale doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Wszyscy znali.

Przecież jeszcze niecałą godzinę wcześniej Philip przechylał się przez oparcie tej samej kanapy i pożądliwym wzrokiem śledził ruchy dziewczyn, które klęcząc na tych poduszkach, zabawiały się ze sobą. Richard pamiętał, że miały na sobie marynarki, które chwilę wcześniej zarekwirowały facetom – jedna z nich należała chyba do jego brata – i fakt ten wzbudzał w nim więcej irytacji niż pożądania. Nie chodziło tylko o to, że po powrocie do domu marynarki tych nieszczęśników będą przesiąknięte zapachem striptizerek. Bardziej denerwował go fakt, że ubrania zbyt wiele zakrywały i nie mógł do woli napatrzeć się na ich ciała. Na biodra i piersi. Na tę część kobiecego obojczyka, która zawsze wydawała mu się niezwykle podniecająca.

Oczywiście już chwilę później widział wszystko, co chciał, przynajmniej jeśli chodzi o ciało brunetki. Przedstawiła się jako Alexandra, ale na pewno nie było to jej prawdziwe imię – w każdym razie od razu tak założył. Spencer Doherty, kumpel Philipa z hotelu, zapłacił dziewczynom za seks: jedna miała się pieprzyć z przyszłym panem młodym, a druga – z Richardem, gospodarzem imprezy i świadkiem ślubu (już w trakcie imprezy Spencer poprosił pozostałych gości, żeby zrzucili się po sto albo dwieście dolarów, żeby pokryć koszty tego prezentu; większość się zgodziła). Ale za dodatkową opłatą inni również mogli skorzystać z usług prostytutek, nawet obu naraz, i spędzić z nimi chwilę na osobności. Boris Badenov wyraźnie dał to do zrozumienia, podobnie jak same tancerki. Philipowi tymczasem w ogóle nie zależało na jakichkolwiek pozorach intymności. Był tak pijany, że nawet nie chciało mu się przenieść do jednej z sypialni na górze. Bez skrępowania, na oczach dopingujących go kumpli zaczął się pieprzyć z blondynką na podłodze w salonie. Richard przysłuchiwał się ich okrzykom, prowadząc brunetkę do pokoju gościnnego na piętrze (nie wchodziło w grę, żeby zabrał ją do sypialni, którą dzielił z Kristin, ani do pokoju Melissy, ani nawet do pokoju z kinem domowym i kolekcją płyt, w którym stały dwie wygodne kanapy). Zaczął z nią rozmawiać jeszcze na schodach, głównie po to, żeby zagłuszyć okrzyki facetów kibicujących jego bratu oraz donośne jęki blondynki, godne zawodowej gwiazdy porno.

– Skąd jesteś? – zapytał, a ona oparła mu głowę na ramieniu, jakby byli parą kochanków na randce, i zaczęła opowiadać o Armenii i Rosji, i o tym, że w innym życiu mogłaby pokazać mu najpiękniejsze rzeźby i parki w Erywaniu i Moskwie.

– U podnóża Kaskad w Erywaniu stoi kot Botero – powiedziała.

– Botero? – powtórzył. – To jakaś rasa kota? Jak syjamski albo abisyński?

Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się.

– Nie, głuptasie. Botero to nazwisko rzeźbiarza. Z Kolumbii. Ten kot to naprawdę wielka rzeźba. Jest czarny i gruby, puszysty jak poduszka. Ale ma twarz króla. Królewskie rysy.

– Dostojne?

– Można tak powiedzieć.

– A te Kaskady to jakiś wodospad w środku miasta?

– Kaskady to jakby schody. Kompleks tarasów. Na każdym poziomie są rzeźby.

Wyjaśniając, zaczęła rozpinać jego koszulę. Nie stawiał oporu. Wyprostował ręce, żeby pomóc w ściągnięciu rękawów.

– Lubię patrzeć na męski tors – powiedziała i złożyła pocałunek na wysokości jego mostka.

– Ile mają poziomów?

Spojrzała na niego.

– Kaskady?

Pokiwał głową.

– Tak dawno mnie tam nie było. Nie wiem. Nie pamiętam. Siedem? Może osiem?

– Dorastałaś w pobliżu? – Zwrócił uwagę na rzewny ton, jakim to powiedziała.

– Tak, niedaleko. W tym mieście są naprawdę piękne miejsca. Na przykład gmach opery. Nic nie może się z nim równać. Przynajmniej dla mnie.

Uporała się z klamrą paska i rozpięła rozporek. Na to również jej pozwolił. Jeszcze nigdy nie był z tak hipnotycznie seksowną kobietą. I wiedział, że nigdy więcej to się nie powtórzy. Starał się zapamiętać każdy szczegół: jej uśmiech, piersi, nawet palce. Kiedy już zsunęła mu spodnie i bieliznę, uklękła, żeby ściągnąć skarpetki, ale powstrzymał ją i zrobił to własnoręcznie. Po chwili oboje byli całkiem nadzy.

– Od jak dawna tu mieszkasz? – zapytał. – W Ameryce?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: