Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomiędzy nami góry - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pomiędzy nami góry - ebook

Gdy mała awionetka rozbija się w jednym z najdzikszych zakątków USA, dwoje obcych sobie ludzi musi zrobić wszystko, co w ich mocy, aby przeżyć…

Dwoje nieznajomych, odciętych przez zamieć śnieżną na lotnisku w Salt Lake City, postanawia wynająć wspólnie niewielki samolot, aby dotrzeć do domu. Ben Payne to świetny chirurg, który wraca z konferencji, Ashley Knox, felietonistka w jednym z czasopism, jest właśnie w drodze na swój ślub. W wyniku tragicznego zrządzenia losu trafiają jednakże w jedno z najdzikszych pustkowi stanu Utah, pośrodku srogiej zimy, ciężko ranni, wiele mil od jakichkolwiek oznak cywilizacji. Bez jedzenia i możliwości znalezienia schronienia, dysponując jedynie sprzętem wspinaczkowym Bena, ich szanse na przeżycie wydają się nikłe, lecz to, że mogą polegać tylko na sobie, budzi w nich poczucie więzi, która wkrótce przeradza się w coś więcej. W miarę jak dni przechodzą w tygodnie, ich walka o przeżycie staje się coraz bardziej dramatyczna. Czy uda im się wydostać z tego pustkowia, a jeżeli tak, czy to doświadczenie zmieni ich już na zawsze?

Wzruszająca i wciągająca powieść Pomiędzy nami góry umocni czytelnika w przekonaniu, że możemy stać się silniejsi dzięki potędze miłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8117-242-4
Rozmiar pliku: 923 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Początek

Hej…

Nie jestem pewien, która jest teraz godzina. To urządzenie powinno wszystko rejestrować. Ocknąłem się parę minut temu. Jest jeszcze ciemno. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny.

Śnieg wpada przez przednią szybę. Moja twarz jest pokryta lodem. Mruganie przychodzi mi z trudem. Jakbym miał na policzkach zaschniętą farbę. Tylko że nie smakuje jak zaschnięta farba.

Drżę… i czuję się tak, jakby ktoś usiadł mi na piersiach. Nie mogę złapać oddechu. Mam pewnie złamane dwa lub trzy żebra. I być może zapadnięte płuco.

Wiatr tu, w górze, wieje jednostajnie w ogon kadłuba… lub w to, co z niego zostało. Coś nade mną, być może jakaś gałąź, uderza o pleksiglas. Jakby ktoś ze zgrzytem przejechał paznokciami po tablicy. Z tyłu wpada więcej mroźnego powietrza. Tam, gdzie znajdował się ogon.

Czuję zapach paliwa. Zapewne w obu skrzydłach jest go jeszcze dosyć dużo.

Chyba chce mi się wymiotować.

Obejmuje mnie jakaś ręka. Palce są zimne i pokryte odciskami. Widać obrączkę, startą na krawędziach. To Grover.

Nie żył już, zanim uderzyliśmy o wierzchołki drzew. Nigdy się nie dowiem, jak zdołał wylądować tak, że i ja nie zginąłem. Kiedy startowaliśmy, temperatura na ziemi była bliska zeru.

Nie jestem pewien, jaka jest teraz. Wydaje mi się, że jest zimniej.

Znajdujemy się pewnie na wysokości około 3500 metrów. Spadliśmy z jakichś 150 metrów, gdy Grover zahaczył o coś skrzydłem. Tablica kontrolna jest pogrążona w ciemnościach, zgasła. Pokrywa ją biały puch. Co kilka minut GPS na desce mruga, a potem znowu gaśnie.

Był gdzieś tutaj pies. Zbitek zębów i mięśni. Rudy, krótkowłosy. Wielkości mniej więcej chlebaka. Gdy oddycha, wydaje z siebie gniewne gardłowe dźwięki. Zdaje się, że rusza w moim kierunku. Stój…

Hej, mały… Przestań… Nie! Tylko nie tam! Dobrze, możesz lizać, tylko nie skacz. Jak się wabisz? Boisz się? Tak… ja też.

Nie pamiętam, jak ma na imię.

Wróciła mi świadomość… Długo byłem nieprzytomny? Jest tu pies. Wtulony pomiędzy moją kurtkę i pachę.

Wspominałem ci już o nim? Nie pamiętam, jak się wabi. Trzęsie się i drży mu skóra wokół oczu. Za każdym razem, gdy zawyje wiatr, zrywa się na nogi i warczy w jego kierunku.

Pamięć odmawia mi posłuszeństwa. Rozmawiałem z Groverem, to on pilotował, chyba schodził na prawo, tablica kontrolna mrugała intensywnie błękitnymi i zielonymi lampkami, jak okiem sięgnąć była pod nami czarna połać, na przestrzeni stu kilometrów ani jednego światła… była też kobieta. Próbowała się dostać do domu, do swojego narzeczonego. Następnego dnia miał się odbyć ich ślub. Zobaczę.

…Znalazłem ją. Nieprzytomną. Przyśpieszony puls. Oczy całe opuchnięte. Źrenice rozszerzone. Prawdopodobne wstrząśnienie mózgu. Liczne rany szarpane na całej twarzy. Kilka z nich będzie wymagało szwów. Prawy bark przemieszczony, a prawa kość udowa złamana. Nie przebiła skóry, ale noga jest wygięta i napina nogawkę. Muszę to obejrzeć… jak tylko złapię oddech.

Robi się coraz zimniej. Zdaje się, że dopadła nas w końcu burza. Jeżeli nas w coś nie owinę, zamarzniemy, zanim nastanie dzień. Tę nogę będę musiał nastawić rano.

Rachel… nie wiem, ile zostało nam czasu, nie wiem, czy się stąd wydostaniemy… ale… cofam to, co powiedziałem. Byłem zdenerwowany. Nigdy nie powinienem był tego mówić. Ty myślałaś o nas obojgu. Nie o sobie. Teraz to rozumiem.

Masz rację. Całkowitą rację. Zawsze jest szansa.

Zawsze.Rozdział pierwszy

PORT LOTNICZY W SALT LAKE CITY,
DWANAŚCIE GODZIN WCZEŚNIEJ

Widok był nieprzyjemny. Ciągnął się szary, ponury styczeń. Na ekranie telewizora za mną jakiś facet siedzący w studiu w Nowym Jorku użył słowa „odwołane”. Przycisnąłem czoło do szyby. Na pasie personel w żółtych kamizelkach, pozostawiając za sobą tumany wirującego śniegu, obsługiwał wózki z bagażami, które wiły się wokół samolotów. Jakiś zmęczony pilot usiadł obok mnie na swojej wysłużonej skórzanej torbie, z czapką w ręku, z resztką nadziei, że dostanie się do domu i spędzi noc we własnym łóżku.

Od zachodu chmury zakrywały pas startowy, widoczność była bliska zera, od czasu do czasu przywracał ją wiatr. Okienka nadziei. Port lotniczy w Salt Lake City jest otoczony górami. Na wschodzie ponad chmurami wznosiły się pokryte śniegiem szczyty. Góry pociągały mnie od dawna. Przez moment pomyślałem, co jest po drugiej stronie.

Mój lot był zaplanowany na 18:07, ale biorąc pod uwagę opóźnienia, stawał się coraz bardziej lotem nocnym. Jeżeli w ogóle miał się odbyć. Poirytowany migającym znakiem OPÓŹNIONY przeniosłem się na podłogę, w kąt pod przeciwległą ścianą. Rozłożyłem na kolanach dokumentację pacjentów i zacząłem nagrywać na cyfrowym dyktafonie opisy przypadków, diagnozy oraz zalecenia. Chodziło o pacjentów z tygodnia poprzedzającego moją podróż. Chociaż leczyłem również dorosłych, większość dokumentacji na moich kolanach dotyczyła dzieci. Lata temu Rachel, moja żona, przekonała mnie, abym skoncentrował się na medycynie sportowej, właśnie na przypadkach dzieci. Miała rację. Nie znosiłem ich widoku, gdy przychodziły do mnie, kuśtykając, ale kochałem patrzeć, jak wybiegają potem zdrowe.

Miałem jeszcze trochę roboty, a że wskaźnik poziomu baterii w dyktafonie migał na czerwono, skierowałem się do lotniskowego sklepu, w którym dwa paluszki AA kosztowały cztery dolary, a dwanaście – siedem. Podałem kasjerce siedem dolarów, zmieniłem w dyktafonie baterie, a pozostałe wsunąłem do plecaka.

Wracałem właśnie z konferencji medycznej w Colorado Springs, gdzie zaproszono mnie, abym wziął udział w panelu „Związki ortopedii dziecięcej i medycyny ostrego dyżuru”. Omówiliśmy procedury przyjęć w trakcie ostrych dyżurów oraz różne działania wymagane w przypadku dzieci z wysokim poziomem lęku. Lokalizacja była piękna, konferencja pozwoliła mi spełnić wymaganie stałego doszkalania, a co ważniejsze – stanowiła pretekst, aby spędzić cztery dni na wspinaczce po Collegiate Peaks, niedaleko Buena Vista w Kolorado. Prawdę mówiąc, była to podróż służbowa, dzięki której zaspokoiłem swoje uzależnienie od górskich wędrówek. Wielu lekarzy kupuje porsche, duże domy albo wydaje majątek na karty członkowskie ośrodków rekreacyjnych, z których rzadko korzysta. Ja uprawiam biegi długodystansowe po plaży albo wspinam się po górach, jeżeli tylko mogę sobie pozwolić na jakiś wypad.

Nie było mnie przez tydzień.

Mój lot powrotny wiódł z Colorado Springs przez Salt Lake i bezpośrednio do domu. Podróże lotnicze nigdy nie przestają mnie zadziwiać, to latanie na zachód, aby znaleźć się na wschodzie. Tłum na lotnisku przerzedził się. W niedzielę o tej porze większość pasażerów była już w domu. Ci, którzy pozostali, czekali w pobliżu bramek do samolotów albo w barze – nad piwem, porcją nachos lub pikantnych skrzydełek.

Zwróciłem uwagę na jej chód. Długie, szczupłe nogi; krok uważny, a jednocześnie pełen gracji i rytmiki. Czuła się wygodnie i pewnie w swoim ciele. Mogła mieć około metra siedemdziesięciu wzrostu, ciemne włosy, była atrakcyjna, ale nie zwracała na to zbytniej uwagi. Może około trzydziestki. Włosy krótko obcięte. Przypominała Winonę Ryder w Przerwanej lekcji muzyki. Albo Julię Ormond w remake’u Sabriny z Harrisonem Fordem. Bez szaleństwa, ale można natrafić na taki styl tu i tam na Manhattanie – u dziewczyn, które wydały mnóstwo pieniędzy, aby tak wyglądać. Założyłbym się, że ona nie wydała wiele. Albo może mogłaby wydać bardzo dużo, żeby tak wyglądać, chociaż wiele nie wydała.

Podeszła, przebiegła wzrokiem po tłumie zgromadzonym w terminalu, a następnie wybrała sobie miejsce na podłodze, około trzech metrów ode mnie. Przyglądałem się jej kątem oka. Ciemne spodnium, skórzana dyplomatka i jedna sztuka bagażu podręcznego. Wyglądała tak, jakby wracała z nocnej narady biznesowej. Usiadła na walizce i nałożyła parę butów Nike do biegania, a później, wpatrując się w terminal, zaczęła się rozciągać. Zważywszy na to, że była w stanie dotknąć ud i posadzki nie tylko swoją głową, lecz także klatką piersiową i brzuchem, pomyślałem, że robiła to już wcześniej. Miała muskularne nogi, jak u instruktorki aerobiku. Porozciągała się przez kilka minut, po czym wyjęła ze swojej dyplomatki plik żółtych skoroszytów, przerzuciła kilka kartek z odręcznymi notatkami i zaczęła pisać na laptopie. Jej palce poruszały się z szybkością skrzydeł kolibra.

Po kilku minutach jej laptop zaczął brzęczeć. Zmarszczyła brwi, włożyła ołówek pomiędzy zęby i zaczęła wędrować wzrokiem po ścianie w poszukiwaniu gniazdka. Ja korzystałem z jednego z dwóch wejść. Machała końcem kabla od laptopa.

– Mogę?

– Jasne.

Podłączyła się, a następnie usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i komputerem otoczonym notatkami. Ja wróciłem do swojej dokumentacji.

– Konsultacja ortopedyczna po przeprowadzonym zabiegu z datą… – przeglądałem kalendarz, starając się odtworzyć termin – 23 stycznia. Lekarz Ben Payne. Pacjentka Rebecca Peterson. Dane pacjentki: data urodzin 7.06.1995, numer przypadku BMC2453, płeć żeńska, rasa kaukaska, podstawowa prawoskrzydłowa w drużynie piłki nożnej, lider klasyfikacji najskuteczniejszych strzelców w stanie Floryda, wysoka pozycja na liście transferowej, podczas ostatniego okna transferowego czternaście ofert z ekstraklasy; zabieg przeprowadzony trzy tygodnie temu, badanie kontrolne pooperacyjne w normie, nie wykazało żadnych komplikacji, zastosowano intensywną fizykoterapię; wykazuje pełny zakres ruchowy, próba zginania 127 stopni, test siłowy wskazuje na znaczący postęp, podobnie jak badanie zręcznościowe. Stan równie dobry jak początkowy lub – według jej własnych słów – nawet lepszy. Rebecca nie zgłasza dolegliwości podczas poruszania się i nie ma przeciwwskazań do podjęcia pełnego zakresu aktywności ruchowej… poza skateboardingiem. Nie może uprawiać tej dyscypliny co najmniej do osiągnięcia wieku trzydziestu pięciu lat.

Zabrałem się za kolejne akta.

– Wstępna konsultacja ortopedyczna z dnia 23 stycznia. Lekarz Ben Payne – mówiłem to za każdym razem, ponieważ w elektronicznym świecie, w którym żyjemy, każde nagranie jest osobne i w przypadku utraty kartoteki musi zostać zidentyfikowane. – Pacjent Rasheed Smith, dane pacjenta następujące: data urodzin 2.09.1979, numer przypadku BMC17437, płeć męska, czarnoskóry, początkowa pozycja – obrońca w drużynie Jacksonville Jaguars, i to jeden z najszybszych zawodników, z którymi miałem styczność. Badanie rezonansem magnetycznym nie wykazało zerwania więzadeł stawu kolanowego, zalecana intensywna fizjoterapia i unikanie gry w koszykówkę w czasie profesjonalnego uprawiania futbolu. Zakres ruchów ograniczony z powodu bólu oraz nadwrażliwości, które powinny ustąpić w trakcie terapii podczas przerwy w kalendarzu rozgrywek. Może powrócić do łagodnego treningu siłowego i szybkościowego po ustąpieniu dolegliwości bólowych. Wyznaczyć wizytę kontrolną za dwa tygodnie oraz powiadomić opiekunów sali do kosza, aby cofnęli mu kartę członkowską.

Wsunąłem papiery do plecaka i zauważyłem, że się śmieje.

– Lekarz?

– Chirurg. – Uniosłem teczki z kartami chorobowymi. – Pacjenci z zeszłego tygodnia.

– Rzeczywiście dobrze znasz swoich pacjentów, prawda? – Wzruszyła ramionami. – Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać, aby nie podsłuchać.

Przytaknąłem.

– To coś, czego nauczyła mnie moja żona.

– To znaczy?

– Że ludzie są czymś więcej niż tylko sumą ciśnienia krwi i pulsu, podzieloną przez wskaźnik masy ciała.

Ponownie się zaśmiała.

– Takich lekarzy lubię.

– A ty? – Wskazałem na jej notatki.

– Felietonistka. – Zatoczyła ręką łuk ponad papierami przed sobą. – Pisuję do wielu różnych magazynów dla kobiet.

– Jakimi tematami się zajmujesz?

– Moda, trendy, dużo humoru i satyry, trochę o związkach, ale nie jestem Jane Doe i nie uprawiam plotkarstwa.

– Ja jestem zupełnym niedołęgą, jeśli chodzi o pisanie. Jak dużo piszesz w ciągu roku?

Przechyliła głowę na lewo i prawo.

– Czterdzieści, może pięćdziesiąt felietonów. – Spojrzała na mój dyktafon. – Większość lekarzy, których znam, nie znosi takich rzeczy.

Obróciłem przedmiot w dłoni.

– Rzadko się z nim rozstaję.

– Podobnie jak z zegarkiem? – Zaśmiałem się.

– Coś w tym rodzaju.

– Ile trzeba, aby się przyzwyczaić?

– Stał się częścią mnie. Nie mógłbym bez niego żyć.

– To chyba dłuższa historia?

– Rachel… moja żona mi go dała. Prowadziłem trucka z naszymi rzeczami do Jacksonville. Przenosiłem nasze życie z powrotem do domu. Zaczynałem pracę w tamtejszym szpitalu. Bała się takiego stylu życia. Nie chciała skończyć na sofie, niczym wdowa po lekarzu, z lodami, przed telewizorem, oglądając kanał z telezakupami. To… był sposób na to, aby słyszeć wzajemnie swój głos, aby być razem, nie tracić drobiazgów… pośród operacji, dyżurów oraz dźwięku mojego pagera o drugiej w nocy. Miała dyktafon przy sobie na przykład przez dzień, zwierzała się z tego, co miała na myśli… albo w sercu, a następnie przekazywała pałeczkę. Ja zatrzymywałem go na dzień, dwa, a może trzy, i oddawałem jej.

– A nie po to są komórki?

Wzruszyłem ramionami.

– To nie to samo. Spróbuj kiedyś, to zobaczysz, co mam na myśli.

– Jak długo jesteś żonaty?

– Pobraliśmy się… w tym tygodniu mija piętnaście lat. – Spojrzałem na jej rękę. Pierścionek z diamentem zdobił jej lewą dłoń. Nie było na niej obrączki. – Ciebie też to niedługo czeka?

– Próbuję się dostać do domu na przedślubną kolację z bliskimi jutro wieczorem. – Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Gratulacje.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się, wpatrując się w tłum przed sobą.

– Czeka mnie mnóstwo rzeczy, tymczasem tkwię tutaj, robiąc notatki do tekstu na temat aktualnej mody, której nawet nie lubię.

Pokiwałem głową.

– Masz pewnie niezłe pióro.

Wzruszenie ramion.

– Nie dają mi się nudzić. Słyszałam, że są tacy, którzy kupują te magazyny tylko po to, żeby przeczytać mój felieton, chociaż nigdy ich nie spotkałam. – Miała w sobie magnetyczny urok. – Nadal mieszkasz w Jacksonville? – zapytała.

Przytaknąłem.

– A ty?

– Atlanta.

Podała mi swoją wizytówkę: ASHLEY KNOX.

– Ashley.

– Dla wszystkich poza moim tatą, który mówi do mnie Asher. Chciał mieć syna i wściekł się na mamę, gdy się pojawiłam z nieodpowiednim wyposażeniem, czy raczej brakiem takowego, zmienił więc końcówkę mojego imienia. Zamiast lekcji baletu i softballu zaprowadził mnie na taekwondo.

– Niech zgadnę… jesteś jedną z tych szalonych osób, które trafią kopniakiem w jakiś przedmiot na czubku czyjejś głowy.

Przytaknęła.

– To by wyjaśniało rozciąganie i ten numer ze zgięciem się aż do podłogi.

Znowu pokiwała głową, bez widocznego zamiaru zrobienia na mnie wrażenia.

– Który poziom?

Uniosła w górę trzy palce.

– Miałem do czynienia z jednym takim parę tygodni temu, wstawiłem mu kilka drutów i śrub w piszczel.

– Jak się tego nabawił?

– Kopnął przeciwnika, który wykonał blok łokciem. Nie zatrzymał piszczeli. Tylko że ta złożyła się, można powiedzieć, nie w tę stronę co trzeba.

– Widziałam już coś takiego.

– Zabrzmiało to tak, jakbyś doświadczyła czegoś takiego na własnej skórze.

– Gdy byłam nastolatką, i potem po dwudziestce, brałam udział w wielu walkach. Zawody międzynarodowe. Wiele krajów. Nieraz łamałam sobie kości i nadwyrężałam stawy. Był czas, gdy z moim ortopedą w Atlancie byłam w stałym kontakcie telefonicznym. A ty w podróży służbowej, dla przyjemności czy jedno i drugie?

– Wracam z konferencji medycznej, na której wziąłem udział w panelu dyskusyjnym i… – Uśmiechnąłem się. – Trochę się powspinałem przy okazji.

– Wspinaczka?

– Wysokogórska.

– Tym się zajmujesz w przerwach między krojeniem ludzi?

Zaśmiałem się.

– Mam dwa rodzaje hobby. Pierwszym jest bieganie… tak poznałem Rachel. Zacząłem w szkole średniej. Przyzwyczajenie, którego trudno się pozbyć. Kiedy wróciliśmy do rodzinnego miasta, kupiliśmy domek na plaży, tak by się ścigać z przypływami i odpływami. Drugim jest wspinaczka po górach, którą zaczęliśmy uprawiać podczas studiów. To znaczy, gdy ja studiowałem, a ona utrzymywała mnie przy zdrowych zmysłach. W każdym razie w Kolorado znajdują się pięćdziesiąt cztery szczyty o wysokości ponad czterech tysięcy metrów. Nazywają je czterotysięcznikami. Istnieje nieformalny klub składający się z osób, które zdobyły je wszystkie. Zaczęliśmy się wspinać podczas studiów na uczelni medycznej w Denver.

– Ile szczytów zdobyłeś?

– Dwadzieścia. Właśnie dodałem do listy Mt. Princeton, 4329 metrów. To jeden ze szczytów Collegiate Peaks.

Zamyśliła się przez chwilę.

– To prawie cztery i pół kilometra nad poziomem morza.

Skinąłem głową.

– Prawie, ale niedokładnie.

– Jak długo trwa taka wyprawa?

– Zazwyczaj dzień albo krócej, ale ze względu na warunki pogodowe o tej porze roku może to być nieco – przechyliłem głowę w przód i w tył – „trudniejsze”.

Zaśmiała się.

– Korzystasz z butli tlenowej?

– Nie, ale aklimatyzacja się przydaje.

– Śnieg i lód?

– Tak.

– Mróz, padający śnieg i wiatr jak diabli?

– Założę się, że jesteś niezłą dziennikarką.

– No więc… bywało tak?

– Czasami.

– Przeżyłeś wejście i zejście.

– Na to wygląda. – Zaśmiałem się.

Uniosła jedną brew.

– A więc jesteś jedną z tych osób?

– Mianowicie?

– Pozory mylą.

Pokręciłem głową.

– Niedzielny wojownik. Najczęściej jestem w domu, na poziomie morza.

Przebiegła wzrokiem po ludziach pośród rzędów krzesełek.

– Jesteś bez żony?

– Tym razem tak.

Zaburczało mi w brzuchu. Zapach z California Pizza Kitchen roznosił się po terminalu. Wstałem.

– Możesz rzucić okiem na moje rzeczy?

– Jasne.

– Zaraz wracam.

Wróciłem z sałatką cesarską oraz pizzą pepperoni wielkości talerza, w chwili gdy rozległ się komunikat z głośnika.

– Drodzy państwo, jeżeli się pośpieszymy, możemy pokonać tę burzę. Nie jest nas tutaj zbyt wielu, a więc wszystkie kierunki, wszystkich pasażerów, prosimy na pokład – lot numer 1672 do Atlanty.

Nad ośmioma bramkami wokół mnie świecił się napis OPÓŹNIONY. Sfrustrowane postacie okupowały krzesełka oraz podłogę pod ścianami. Jacyś rodzice przebiegli przez terminal, wołając przez ramię na dwóch synów, wlokących za sobą walizki Star Wars oraz plastikowe miecze świetlne. Złapałem swoją torbę i jedzenie, po czym podążyłem za siedmioma innymi pasażerami – włączając w to Ashley – w kierunku samolotu. Znalazłem swoje miejsce i zapiąłem pasy, personel pokładowy sprawdził listę pasażerów i samolot zaczął kołować. Była to najszybsza odprawa, jaką widziałem.

Samolot zatrzymał się i pilot odezwał się przez interkom:

– Szanowni państwo, znajdujemy się w kolejce oczekujących na odmrażacz. Jeżeli uda się nam go tutaj ściągnąć, poradzimy sobie z tą burzą. Tak przy okazji, z przodu samolotu jest mnóstwo wolnych miejsc. Właściwie to jeżeli nie siedzicie teraz państwo w pierwszej klasie, to wyłącznie ze swojej winy. Mamy miejsce dla każdego.

I każdy się przesiadł.

Usiadłem na jedynym pozostałym wolnym miejscu obok Ashley. Spojrzała w górę i uśmiechnęła się, zapinając pasy:

– Myślisz, że uda nam się stąd wydostać?

Wpatrywałem się w okno.

– Wątpliwe.

– Pesymista, tak?

– Jestem lekarzem. A to czyni mnie optymistą z domieszką realizmu.

– Słusznie.

Siedzieliśmy przez pół godziny, podczas gdy personel pokładowy serwował nam, czego dusza zapragnie. Ja poprosiłem o pikantny sok pomidorowy. Ashley zamówiła cabernet.

Ponownie rozległ się głos pilota. Jego ton nie brzmiał optymistycznie.

– Drodzy państwo… jak wiecie, próbowaliśmy przedrzeć się przez burzę.

Zwróciłem uwagę, że użył czasu przeszłego.

– Kontrolerzy na wieży informują nas, że mamy mniej więcej godzinę, aby się stąd wydostać, zanim zastanie nas nawałnica… – Wszyscy wydali z siebie zbiorowe westchnienie. Może była jeszcze nadzieja. – Ale obsługa naziemna właśnie poinformowała, że jeden z naszych dwóch wozów odladzających nie działa. Oznacza to, że mamy jeden wóz, by obsłużyć wszystkie samoloty na pasie startowym, a nasz jest dwudziesty w kolejce. Krótko mówiąc, dzisiaj się stąd nie wydostaniemy.

Po samolocie rozszedł się jęk.

Ashley odpięła pasy i pokręciła głową.

– Chyba nie mówicie poważnie.

Sporych rozmiarów gość na lewo ode mnie wymamrotał:

– W mordę jeża!

Pilot kontynuował:

– Nasz personel będzie czekał na państwa przy wyjściu do terminalu. Jeżeli potrzebujecie vouchera na hotel, proszę skontaktować się z Markiem, w czerwonym płaszczu i kamizelce odblaskowej. Gdy tylko odbiorą państwo bagaże, autobus zabierze was do hotelu. Naprawdę bardzo nam przykro.

Wróciliśmy do terminalu i zobaczyliśmy, że wszystkie informacje OPÓŹNIONY zostały zamienione na ODWOŁANY.

Przemówiłem w imieniu wszystkich przebywających na terminalu:

– Jest niedobrze.

Podszedłem do okienka. Obsługująca stała tam, wpatrując się w ekran komputera i kręcąc głową. Zanim zdążyłem otworzyć usta, obróciła się do telewizorów, które były włączone na kanał pogodowy:

– Przykro mi, ale nic na to nie poradzę.

Cztery ekrany ponad moim ramieniem pokazywały właśnie wielką zieloną plamę przesuwającą się od strony stanów Waszyngton, Oregon i północnej Kalifornii w kierunku wschodnim i południowo-wschodnim. Pasek u dołu ekranu zapowiadał śnieg, oblodzenie, temperatury poniżej zera i – jakby tego było mało – mroźny wiatr. Jakaś para na lewo ode mnie objęła się w namiętnym uścisku, uśmiechając się, jako że nieprzewidziane okoliczności wydłużyły jej urlop o jeszcze jeden dzień.

Mark rozpoczął wydawanie hotelowych voucherów i pośpiesznie kierował ludzi do odbioru bagażu. Ja miałem tylko jeden podręczny – plecak, który także pełnił funkcję walizki, oraz jeden odprawiony bagaż w luku samolotu. Wszyscy musieliśmy podążyć po swoje rzeczy, czy nam się to podobało, czy nie.

Ruszyłem w tamtym kierunku i straciłem z oczu Ashley, która zatrzymała się przy sklepie ze zdrową żywnością. Znalazłem wolne miejsce przy taśmie i zacząłem się rozglądać. Przez szklane rozsuwane drzwi zauważyłem światła prywatnego lotniska oddalonego o mniej więcej kilometr. Na bocznej ścianie najbliższego hangaru widniało jedno słowo wymalowane wielkimi literami – CZARTERY.

W jednym z hangarów świeciły się światła. Pojawił się mój bagaż. Przewiesiłem go przez wolne ramię i wpadłem na Ashley, która czekała na swój. Przyjrzała się mojemu plecakowi.

– Nie żartowałeś, mówiąc, że przy okazji wybrałeś się na górską wspinaczkę. Wygląda, jakbyś się wspinał na Everest. Naprawdę używasz tego wszystkiego?

Mój plecak to osprey 70 w odcieniu pomarańczowym, który przebył już parę kilometrów. Używam go jako walizki, ponieważ dobrze spełnia tę funkcję, ale jego głównym przeznaczeniem jest służyć jak najlepiej podczas wspinaczek, a leży na mnie jak ulał. Był wypchany całym moim ekwipunkiem na noclegi w górach Collegiate Peaks podczas zimnych nocy. Śpiwór, karimata, kuchenka gazowa – prawdopodobnie najbardziej niedoceniana i najbardziej wartościowa część ekwipunku, jaki posiadałem poza śpiworem – parę butelek Nalgene, trochę ciuchów z polipropylenu i wiele innych drobiazgów, które pomagały mi przeżyć i czuć się wygodnie podczas noclegu na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Znajdowały się tam również prążkowany garnitur, elegancki błękitny krawat, który dostałem od Rachel, i para butów od Johnson & Murphy, aby zabłysnąć – miałem je na sobie raz podczas panelu.

– Znam swoje możliwości i nie nadaję się na Everest. Na wysokości pięciu tysięcy metrów zaczynam cierpieć na chorobę wysokościową. Ale poniżej nic mi nie jest. To – podniosłem plecak – są tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przydają się.

Zauważyła swoją torbę i odwróciła się, aby ją odebrać. Miała zbolały wyraz twarzy. Najwidoczniej zaczynało do niej docierać, że spóźni się na swój ślub, a to odebrało jej cały urok. Wyciągnęła rękę. Jej uścisk był zdecydowany, a jednocześnie ciepły.

– Bardzo miło było cię poznać. Mam nadzieję, że dotrzesz do domu.

– Tak. A ty… – Już mnie nie usłyszała.

Obróciła się, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła na postój taksówek, gdzie setka ludzi czekała w kolejce.Rozdział drugi

Przeszedłem z bagażami przez szklane rozsuwane drzwi i zatrzymałem lotniskowy bus. W normalnych warunkach kursowałby intensywnie, przewożąc ludzi pomiędzy terminalami a prywatną częścią lotniska, ale ponieważ wszyscy starali się z niego wydostać, bus stał pusty. Kierowca bębnił palcami o kierownicę.

Wsunąłem głowę przez okno pasażera:

– Mógłby mnie pan podrzucić na prywatne lotnisko?

– Wskakuj pan. I tak nie mam nic do roboty. – Kiedy przybyliśmy przed hangar, zapytał: – Chce pan, żebym zaczekał?

– Tak, proszę.

Siedział w aucie z włączonym silnikiem, a ja wbiegłem do środka. Postawiłem sobie kołnierz i wsunąłem dłonie pod pachy. Niebo było bezchmurne, ale wzmagał się wiatr i spadała temperatura.

W środku zobaczyłem rozgrzany do czerwoności grzejnik oraz siwowłosego mężczyznę stojącego obok jednego z trzech samolotów, małego jednosilnikowca. Na burcie kadłuba widniał napis:

WĘDKARSTWO I POLOWANIA – TRANSPORT LOTNICZY W NIEDOSTĘPNE REJONY.

Na ogonie kadłuba znajdował się numer identyfikacyjny 138GB.

Mężczyzna był do mnie odwrócony tyłem, celował z łuku bloczkowego do tarczy na ścianie oddalonej o mniej więcej czterdzieści metrów. Gdy wchodziłem do środka, wypuścił właśnie strzałę, a ta zaświszczała w powietrzu. Miał na sobie znoszone niebieskie dżinsy i koszulę z podwiniętymi rękawami, zapinaną na zatrzaskowe guziki. Na jego skórzanym pasku widniał wytłoczony napis GROVER, w pochwie na biodrze znajdował się wielofunkcyjny nóż Leathermana, a podeszwy butów miał starte z jednej strony, co nadawało jego nogom pałąkowaty kształt. U jego nóg stał terier, węszący w moim kierunku i mierzący mnie uważnie wzrokiem.

Pomachałem mężczyźnie.

– Witam!

Rozluźnił mięśnie, odwrócił się i uniósł brew. Był wysoki, przystojny, z silną kwadratową żuchwą.

– Jak leci, George?

– Nie, proszę pana. To nie George. Mam na imię Ben.

Uniósł łuk i ponownie wymierzył w cel.

– Szkoda.

– Nie rozumiem.

Maksymalnie naciągnął cięciwę i odezwał się, nie przerywając mierzenia do celu przez szczerbinkę łuku:

– Dwóch facetów wynajęło mnie na lot do San Juans. Z lądowiskiem na niewielkim skrawku w pobliżu Ouray. – Wypuścił strzałę, posyłając ją przed siebie. – Jeden z nich ma na imię George. Myślałem, że to pan. – Nałożył kolejną strzałę.

Stanąłem obok i spoglądałem na cel. Dowody na obrzeżach tarczy świadczyły o tym, że strzelał już od jakiegoś czasu. Uśmiechnąłem się:

– Początkujący?

Zaśmiał się, po raz trzeci maksymalnie naciągnął cięciwę, wypuścił z siebie powietrze i powiedział:

– Zajmuję się tym, gdy mi się nudzi i czekam na klientów.

Wypuścił strzałę, ta poszybowała do tarczy, muskając pozostałe dwie. Odłożył łuk z powrotem na siedzenie w samolocie i podeszliśmy do tarczy. Wyciągnął z niej strzały.

– Niektórzy czekają na emeryturę, aby uganiać się za małą piłeczką z wgłębieniami po czyimś trawniku tylko po to, żeby trafić jej bielutką powierzchnię drogim kawałkiem metalu. – Uśmiechnął się. – Ja wędkuję i poluję.

Przyjrzałem się samolotowi.

– Jest jakaś szansa, żeby pana przekonać do zabrania mnie stąd jeszcze dzisiaj?

Otworzył usta i uniósł brew.

– Ucieka pan przed wymiarem sprawiedliwości?

Pokręciłem głową z uśmiechem.

– Nie. Po prostu próbuję dotrzeć do domu przed tą burzą.

Spojrzał na zegarek.

– Zamierzałem właśnie zwijać majdan, sam się zebrać do domu i trafić do łóżka z żoną. – Zauważył moją obrączkę: – Mniemam, że chciałby pan zrobić to samo. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. – Tylko nie z moją żoną – zaśmiał się. Był to rodzaj niewymuszonego uśmiechu z dużą dozą spokoju.

– Dokładnie tak.

Pokiwał głową.

– Gdzie jest ten dom?

– Na Florydzie. Pomyślałem, że gdyby udało mi się wyprzedzić burzę, może mógłbym złapać jeszcze jakiś nocny lot z Denver. Albo przynajmniej dostać się na pierwszy lot jutro rano. – Przerwałem. – Jest jakaś szansa, żeby wynająć pana i zabrać się gdziekolwiek na wschód od Gór Skalistych?

– Skąd ten pośpiech?

– Mam zaplanowany zabieg wszczepienia protezy kolanowej oraz dwóch protez biodrowych za… – spojrzałem na zegarek – trzynaście godzin i czterdzieści trzy minuty.

Grover zaśmiał się. Wyciągnął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i wytarł sobie smar z palców.

– Jutro wieczorem będzie pan pewnie trochę obolały.

Tym razem ja się zaśmiałem.

– Wykonuję te zabiegi. Jestem chirurgiem.

Rzucił okiem poprzez drzwi hangaru na port lotniczy w oddali.

– Wielkie ptaki dzisiaj nie latają?

– Loty odwołano. Zepsuł im się jeden z dwóch wozów odladzających.

– U nich to częste. Myślę, że mają z tym coś wspólnego związki zawodowe. No, ale wie pan… mogą przecież przełożyć operacje. Sam przez to przechodziłem. – Klepnął się w klatkę piersiową. – Wadliwa pompka.

– Nie ma mnie już od tygodnia. Konferencja medyczna. Z pewnych względów muszę już wracać… Koszty nie grają roli.

Włożył chusteczkę do kieszeni, wsunął strzały do kołczanu u boku swojego łuku, a następnie wsunął łuk do wyłożonego gąbką schowka za tylnymi siedzeniami samolotu. Zapiął rzepy. Obok łuku znajdowały się trzy pokrowce, ciągnące się w kierunku tyłu kadłuba. Poklepał ich końce.

– Wędki muchowe.

Do wędek przymocowane było coś z rękojeścią wykonaną z hikory.

– Co to?

– Toporek. Latam do niedostępnych miejsc. Niewiele jest rzeczy, z którymi bym sobie nie poradził, mając to wszystko. – Poklepał pełen worek pod siedzeniem, wypchany śpiworem.

– Tam, dokąd latam, opłaca się być samowystarczalnym.

Za fotelem wisiała kamizelka z mnóstwem zamków błyskawicznych, małych nożyczek oraz siatką dopiętą z tyłu kołnierza. Zatoczył ręką nad tym wszystkim.

– Moi klienci zabierają mnie do wspaniałych miejsc, do których nie byłoby mnie stać wybrać się samemu, a więc korzystam z tego jako wymówki, żeby robić to, co kocham. Nawet moja żona zabiera się ze mną od czasu do czasu. – Wyglądał na kogoś tuż po siedemdziesiątce w ciele pięćdziesięciolatka i o sercu nastolatka.

– To pana samolot?

– Tak. To Scout.

– Wygląda jak samolot Steve’a Fosseta.

– Podobny. Napędzany silnikiem Locoman zero-trzy-trzydzieści, który daje sto osiemdziesiąt koni mechanicznych. Prędkość maksymalna dwieście kilometrów na godzinę przy pełnej mocy.

Spochmurniałem.

– To nie za szybko.

– Dałem sobie spokój z prędkością już dawno temu. – Oparł dłoń na trzypłatowym śmigle. – Potrafi wylądować przy prędkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co oznacza, że mogę go posadzić na powierzchni mniej więcej takiej jak ten hangar.

Hangar miał ze trzydzieści metrów na sześćdziesiąt.

– A to – uśmiechnął się – znaczy, że mogę dotrzeć na polowanie albo na ryby do naprawdę niedostępnych miejsc. Co czyni mnie dość popularnym pośród moich klientów. – Cmoknął przez zęby i wpatrzył się w duży zegar, obliczając aktualny czas i godziny lotu. – Nawet jeżeli zabiorę pana do Denver, może się pan już dzisiaj stamtąd nie wydostać.

– Zaryzykuję. W informacji mówią, że burza może nanieść tyle śniegu, żeby uziemić wszystko aż do jutra.

Pokiwał głową.

– Tanio nie będzie.

– Ile?

– Sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę. I musi pan zapłacić za mój przelot w obie strony. Będzie to pana kosztować dziewięćset dolarów.

– Przyjmuje pan karty kredytowe?

Cmoknął przez zęby, zmrużył jedno oko i oceniał mnie. Jak gdyby rozmawiał sam ze sobą. W końcu skinął głową, uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął rękę:

– Grover Roosevelt.

Uścisnąłem jego dłoń. Była pokryta odciskami i silna.

– Jakieś pokrewieństwo z byłym prezydentem?

Uśmiechnął się.

– Odległe, ale nie przyznają się do mnie.

– Jestem Ben Payne.

– Naprawdę chodzi pan w białym fartuchu z przypiętą z przodu plakietką Dr Payne?

– No.

– I pacjenci faktycznie płacą panu za opiekę nad nimi?

Podałem mu swoją wizytówkę.

– Niektórych nawet kroję.

Na dole strony znajdował się napis:

BÓL CI DOSKWIERA? TO NIE ZNASZ BENA. A JAK ZNASZ BENA, TO BÓLU NIE MA.

Pstryknął w wizytówkę.

– Jezus może być na pana trochę wściekły za podebranie mu jego motta.

– Cóż… Do tej pory nie wytoczył mi procesu.

– Może leczy pan Jezusa?

– Raczej nic mi na ten temat nie wiadomo.

Uśmiechnął się, wyjął fajkę z kieszeni koszuli, nabił ją, a następnie z przedniej kieszeni wyciągnął mosiężną zapalniczkę Zippo. Pstryknął, zapalając ją, i cmoknął cybuch fajki, wciągając ogień do jej wnętrza, aż do tytoniu. Kiedy wnętrze się już zajęło, zatrzasnął wieczko zapalniczki, gasząc płomień, i schował ją z powrotem do kieszeni:

– Ortopeda, co?

– Zgadza się… Oraz medycyna ostrego dyżuru. Jedno z drugim często idzie w parze.

Wsunął ręce do kieszeni.

– Proszę dać mi kwadrans. Muszę zadzwonić do żony. Dam jej znać, że będę później, ale w takim razie zabiorę ją na kolację ze stekiem, gdy wrócę. A potem… – wskazał kciukiem przez ramię w kierunku ubikacji – muszę skorzystać. – Skierował się w stronę telefonu, mówiąc przez ramię:

– Niech pan wrzuci swoje rzeczy na tył.

– Jest tutaj bezprzewodowe połączenie?

– Tak. Hasło: „Tank”.

Otworzyłem pokrywę laptopa, znalazłem zasięg, zalogowałem się i załadowałem swoją skrzynkę e-mailową, która zawierała zarówno moją zawodową, jak i osobistą automatyczną sekretarkę. Jedno i drugie było przesyłane dalej w formie plików audio na moje konto e-mailowe. Ponieważ mój czas był w znacznej mierze wyliczony, prawie zawsze odpowiadałem przez pocztę elektroniczną. Podłączyłem dyktafon do komputera, potem przesłałem nagrane pliki do naszego biura transkrypcji, kopiując jednocześnie na dwa inne serwery, w razie gdybyśmy potrzebowali zapasowej kopii albo kopii zapasowej kopii. To się nazywa CYA. Następnie zamknąłem laptop, zamierzając odpowiedzieć na całą zaległą pocztę podczas lotu, i włączyłem funkcję automatycznego przesyłu w momencie lądowania.

Kilka minut później ponownie pojawił się Grover; szedł od strony telefonu w kierunku łazienki. Przed oczami mignął mi obraz Ashley Knox próbującej się dostać do domu.

– Ile osób może pan zabrać?

– Poza mną dwie, jeżeli nie przeszkadza im siedzenie bark w bark.

Popatrzyłem przez ramię na lotnisko.

– Poczeka pan dziesięć minut?

Skinął głową.

– Rozpocznę przygotowania do lotu. – Spoglądał na zewnątrz. – Ale proszę się pośpieszyć. Pana szanse na wydostanie się stąd maleją.

Mój przyjaciel z busa zabrał mnie z powrotem do poczekalni na bagaż oraz, ponieważ byłem jego jedynym klientem, raz jeszcze zaproponował, że zaczeka. Znalazłem Ashley w kolejce oczekujących na taksówkę. Zapięła sobie pod szyję kurtkę puchową North Face, którą nałożyła na żakiet.

– Wynająłem awionetkę do Denver. Może uda się uciec przed burzą. Wiem, że wyskakuję jak filip z konopi, ale jest jeszcze jedno wolne miejsce.

– Mówisz poważnie?

– Podróż nie powinna trwać dłużej niż dwie godziny. – Wyciągnąłem przed siebie obie dłonie. – Wiem, że to może wyglądać nieco jak… no, wszystko jedno. Ale przerabiałem już ślub i jeśli jesteś choć trochę podobna do mojej żony, nie będziesz spała przez następne dwa dni, starając się upewnić, czy każdy szczegół jest dopięty. To tylko uczciwa propozycja od jednego zawodowca dla drugiego. Żadnych haczyków.

Na jej twarzy pojawiła się wątpliwość.

– I niczego ode mnie nie chcesz? – Zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół. – Bo… uwierz mi – pokręciła głową – radziłam sobie już z większymi od ciebie.

Przekręciłem obrączkę na swoim palcu.

– Na werandzie z tyłu mojego domu, gdzie sączę kawę i wpatruję się w ocean, moja żona ustawiła trzy miski z jedzeniem dla wszystkich bezdomnych kotów, które wałęsają się po parkingu. Teraz towarzyszą mi co rano. Nadałem każdemu imię i przyzwyczaiłem się już do tego ich cichego mruczenia.

Pomiędzy jej brwiami pojawiła się zmarszczka.

– Chcesz powiedzieć, że jestem nieoswojonym kotem?

– Nie. Chcę powiedzieć, że nie zauważałem ich, zanim ona mi ich nie pokazała. Nie zaczęła ich karmić. Nie otworzyła mi oczu. Teraz potrafię je dostrzec prawie wszędzie. To w pewnym sensie przeniosło się na sposób, w jaki patrzę na ludzi. I to dobrze, ponieważ my, lekarze, mamy tendencję do obojętnienia po jakimś czasie. – Przerwałem. – Nie chcę, żebyś się spóźniła na swój ślub. To wszystko.

Po raz pierwszy zauważyłem, że w pewien sposób podskakiwała w miejscu, jakby drżały jej nogi albo coś w tym rodzaju.

– Czy będę mogła wziąć na siebie część kosztów?

Wzruszyłem ramionami.

– Jeżeli poczujesz się z tym lepiej, ale zapraszam cię tak czy owak.

Wpatrywała się w pas startowy, przestępując z nogi na nogę.

– Mam zabrać sześć druhen na śniadanie, a potem sześć godzin w spa. – Spojrzała na busa, a następnie na światła hotelu w oddali. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.

– Wyrwać się stąd jeszcze dziś wieczór byłoby… fantastycznie. – Spojrzała za siebie do wnętrza terminalu. – Możesz zaczekać trzy minuty?

– Jasne, ale…

Zielona plama zbliżała się do portu lotniczego na ekranie za nami.

– Przepraszam. Za dużo kawy. Chciałam doczekać do hotelu. Myślę, że łazienkę mają tutaj większą niż w awionetce.

Zaśmiałem się.

– Pewnie tak.Rozdział czwarty

Gdy poznałem Ashley, która bardzo mi ciebie przypomina, pomyślałem o dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Po zajęciach. Trenowałem na bieżni. Było wtedy znacznie cieplej, niż jest teraz. Biegliśmy na dwieście pięćdziesiąt metrów, kiedy pojawiła się drużyna uprawiająca przełaje i przemknęła przez pole. Właściwie to ta drużyna była zbita w grupę, wieleset metrów za wysforowaną do przodu dziewczyną.

Tobą.

Płynęłaś. Ledwo dotykając powierzchni trawy. Symfonia ramion i nóg, kontrolowanych z góry przez jakiegoś niewidzialnego lalkarza. Biegałaś wtedy przełaje, byłaś w drugiej klasie liceum i widziałem cię już wcześniej. Krążyła opinia, że twoją specjalnością są długie dystanse. Miałaś krótko obcięte włosy, jak Julie Andrews w filmie Dźwięki muzyki. Bez większego wysiłku przeskoczyłaś przez ławkę na poboczu bieżni, a potem przez wysoki płotek tuż obok mnie. Miałaś głęboki, rytmiczny, opanowany oddech. Będąc gdzieś ponad płotkiem, spojrzałaś na mnie przelotnie. Białka twoich oczu obróciły się w prawo i objawiły tkwiące pośrodku szmaragdy w odcieniu nefrytowej zieleni.

Twoje trzepoczące ramiona i palce zrosiły moje nogi i brzuch twoim potem. Usłyszałem, jak mówię do siebie „Och!”, a następnie wywróciłem się na płotku z głośnym trzaskiem. Przez ten ułamek sekundy straciłaś koncentrację. Albo pozwoliłaś sobie na jej utratę. Kącik twoich ust uniósł się. Oczy rozbłysły. A potem twoje nogi dotknęły ziemi, szmaragdy znikły, powróciły białka i już cię nie było.

Patrzyłem, jak się oddalasz. Ponad przeszkodami. Rzadko je omijając. Ziemia unosiła się i opadała za tobą, nie mając większego wpływu na twoje ruchy. W pełnym skupieniu twoja twarz wydawała się jednak niezależna od reszty. Funkcjonująca jakoś oddzielnie. Musiałem chyba raz jeszcze powiedzieć „Och”, ponieważ mój kumpel z drużyny, Scott, klepnął mnie w głowę.

– Nawet o tym nie myśl.

– O czym?

– Rachel Hunt. Jest już zajęta i nie masz żadnych szans.

– Dlaczego nie mam?

– Dwa słowa – uniósł do góry dwa palce niczym do błogosławieństwa – Nate Kelsey.

Zanim jeszcze oderwałem od ciebie wzrok, przed moimi oczami pojawił się obraz Nate’a. Grał jako środkowy w drużynie futbolowej. ABS – absolutny brak szyi. I pobił stanowy rekord grzania ławy – w trzech ostatnich latach z rzędu. Przebiegłaś przez boisko, następnie sąsiadujące z nim boisko treningowe i znikłaś z pola widzenia za żeńską szatnią.

– Mogę z nim wygrać.

Scott znowu trzasnął mnie w głowę.

– Chłopcze, ty chyba potrzebujesz opiekuna.

– Ale dlaczego nie?

Żona naszego trenera pracowała w sekretariacie szkoły. Zawsze była dla mnie miła. Kiedy poprosiłem ją o harmonogram twoich zajęć, chętnie mi go odnalazła i wydrukowała. Wkrótce potem odkryłem u siebie niezaspokojoną żądzę zmiany wybranych przeze mnie przedmiotów. Opiekun mojego rocznika nie był do tego przekonany.

– Na co ty chcesz się zapisać?

– Na łacinę.

– Po co?

– Bo myślę, że fajnie to brzmi, jak ktoś mówi po łacinie.

– Ale ludzie nie mówią już po łacinie od czasu upadku Rzymu.

– To Rzym upadł?

Nadal nie był przekonany.

– Ben…

– Cóż… a zatem ludzie powinni zacząć mówić językiem Cycerona. Czas już na renesans w łacinie.

Pokręcił głową.

– Jak ona się nazywa?

– Rachel Hunt.

Podpisał mój wykaz kursów i uśmiechnął się.

– Dlaczego od razu nie powiedziałeś?

– Następnym razem tak zrobię.

– Życzę szczęścia. Będzie ci potrzebne.

– Dzięki.

Pochylił się nad biurkiem.

– Masz ubezpieczenie zdrowotne?

– No. A dlaczego pytasz?

– Widziałeś jej chłopaka?

Przybyłem na zajęcia pierwszy i przyglądałem się, jak wchodzisz. Gdybym nie siedział na krześle, nogi by się pode mną ugięły. Spojrzałaś na mnie, uśmiechnęłaś się i ruszyłaś prosto w moim kierunku. Położyłaś książki na ławce po mojej lewej stronie. Potem odwróciłaś się, pochyliłaś głowę, uśmiechnęłaś się ponownie i wyciągnęłaś rękę.

– Jestem Rachel.

– Cześć. – No dobrze, może trochę się zająknąłem.

Pamiętam, jak patrzyłem ci w oczy, myśląc, że nigdy wcześniej nie widziałem takiej zieleni. Były duże, okrągłe. Przywodziły mi na myśl tego węża z Księgi dżungli, który zawsze próbował hipnotyzować ludzi.

Odezwałaś się.

– A ty jesteś Ben Payne.

Rozdziawiłem usta i pokiwałem głową. W korytarzu jeden z moich kumpli klepał się po kolanach, śmiejąc ze mnie.

– To ty mnie znasz?

– Wszyscy cię znają.

– Naprawdę?

– Kto by nie znał tak szybkiego biegacza?

Może mój ojciec nie był mimo wszystko taki zły. Uśmiechnęłaś się, spojrzałaś tak, jakbyś chciała jeszcze coś powiedzieć, ale pokręciłaś głową i odwróciłaś się. Może byłem po prostu przewrażliwiony.

– Co?

Obróciłaś nieco głowę, uśmiechając się.

– Czy ktoś mówił ci kiedyś, że masz miły głos?

Dotknąłem palcem krtani. Mój głos poszybował w górę o jakieś osiem oktaw.

– Nie – odchrząknąłem. – To znaczy… – tym razem już niżej – nie.

Otworzyłaś zeszyt, zaczęłaś go kartkować. Założyłaś nogę na nogę.

– No cóż… masz. Jest taki ciepły.

– O…

Przez resztę semestru byliśmy „przyjaciółmi”, ponieważ nie miałem śmiałości zaprosić cię na randkę. Nie wspominając już, że Pan Bez Szyi mógłby mnie przełamać na pół, gdyby mnie dorwał.

Rok później, jakieś pół godziny przed rozpoczęciem pierwszych zajęć, wpadliśmy na siebie, kiedy wychodziłaś z żeńskiej szatni. Włosy miałaś mokre po prysznicu.

Oczy ci się zaokrągliły, a pomiędzy nimi pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Wszystko w porządku?

Obróciłaś się, z wilgotnymi oczami, i zaczęłaś iść w kierunku bieżni i trybun. Jak najdalej od szkoły. Miałaś zaciśnięte pięści.

– Nie.

Wziąłem twój plecak i razem weszliśmy na bieżnię, krążąc wokół tego, co było oczywiste.

– Co się stało?

Byłaś poirytowana.

– Nie mogę być szybsza, to się stało.

– Chcesz, żeby ktoś ci pomógł to zmienić?

Zmarszczyłaś nos.

– A ty potrafisz?

– No cóż, tak. A przynajmniej tak mi się wydaje. – Pokazałem ci pokój trenera biegów na przełaj. – Ale jestem pewien, że on ci nie pomoże. Gdyby mógł, to do tej pory już by jakoś zaradził.

Nie byłaś przekonana.

– No dobrze, a ty możesz zauważyć coś, czego on nie jest w stanie dostrzec?

Pokiwałem głową.

Zatrzymałaś się i wyrzuciłaś w górę ręce.

– To co to jest wobec tego?

– Twoje ramiona. Za bardzo wyrzucasz je na bok. A nie do przodu. I… – wskazałem twój zginacz bioder – jesteś w tym miejscu za wąska. I masz za krótki krok. Masz szybkie stopy, ale musisz pokonywać więcej przestrzeni przy każdym kroku. Pięć centymetrów mogłoby wystarczyć.

Otworzyłaś szeroko usta, jakbym właśnie powiedział, że w tym stroju wyglądasz grubo.

– O, naprawdę?

Pokiwałem głową jeszcze raz. Zaczynałem już rozglądać się za twoim chłopakiem. O ile pamiętałem, nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy ze sobą tak długo tylko we dwoje w miejscu publicznym.

Oparłaś sobie ręce na biodrach.

– A ty możesz to naprawić?

– No… tak naprawdę to nie potrafię tego naprawić. Tylko ty potrafisz. Ale mogę biegać obok ciebie i pomagać ci widzieć siebie z innej perspektywy. Być może pomóc ci znaleźć rytm, który spowoduje, że wydłuży się twój krok. To tak jak biegać po chodniku – w sposób naturalny zaczynasz się starać lądować na krawędziach płytek albo je omijać. Zacznij biec z kimś, kto ma dłuższy krok, i pozwól, aby załapał to twój umysł. W jednym i drugim przypadku twój krok dopasowuje się bez myślenia o tym.

– I chciałbyś mi pomóc?

– No… oczywiście. A kto by nie chciał?

Skrzyżowałaś ręce.

– Jak do tej pory? To TY! Jesteś jedyny, który jeszcze mi nie pomagał.

Nadal spoglądałem za siebie. Prawie słyszałem jego oddech na plecach.

– A co z numerem pięćdziesiątym czwartym? Tym facetem bez szyi?

– Na wypadek gdybyś nie słyszał, Einsteinie, przestaliśmy ze sobą chodzić… w zeszłym roku!

– O! – Podrapałem się po głowie. – Naprawdę?

Pokręciłaś głową.

– Może tutaj jesteś szybki. – Wskazałaś ręką bieżnię, a następnie klepnęłaś mnie w pierś. – Ale jak przychodzi do tych rzeczy, nie masz ze mną szans.

Nadal nie mam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: