Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powstanie. Wojny alchemiczne. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powstanie. Wojny alchemiczne. Tom II - ebook

Idą mechaniczni!
Powtarzam!
METAL NA MURZE!

Odrodzony w ogniach zniszczonej Wielkiej Kuźni Jax rozpoczyna życie jako wolny klakier. Z wyzwoleniem wiąże się jednak ogromne brzemię. Jax pragnie wolności dla swoich mosiężnych braci i sióstr. Nadziei upatruje w na poły legendarnej królowej Mab i jej mitycznej arkadii ukrytej gdzieś daleko na północy kontynentu.

Berenice pełniła funkcję Talleyranda – szpiegmistrzyni, bohaterki dziesiątków opowieści, herosa ludu Nowej Francji. A potem popełniła błąd… Została wygnana z kraju i pochwycona przez drakońską sekretną policję zegarmistrzów. Choć jej dni zdają się policzone, nadal zamierza za wszelką cenę dążyć do odmienienia losów wojny.

Mosiężny Tron planuje znów najechać francuskie ziemie. Ostatnim bastionem Francuzów jest dotąd niezdobyta twierdza Zachodniej Marsylii. Właśnie tu do obrony przygotowuje się kapitan Hugo Longchamp. Zadanie ma wyjątkowo trudne, bo naprzeciw niestrudzonej armii mechanicznych żołnierzy może wystawić jedynie znękane i nieprzetestowane oddziały złożone w większości z kupców i rzemieślników. Sytuacja dawno nie była tak beznadziejna.

***

Kontynuacja Mechanicznego Iana Tregillisa.
Powstanie to drugi tom epickiej opowieści o bezkompromisowej wojnie i krętej drodze ku wolności.
Trzeci tom serii – Wyzwolenie – ukaże się już jesienią 2017 roku!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-777-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część I SPRZYMIERZEŃCY

Nie sposób osiągnąć tyle poprzez odpowiednie ruchy, co dzięki sprzymierzeńcom.

Filozofia biznesu Kiliaena van Rensselaera, założyciela i dyrektora Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej

Piszą tutaj, że niejaki Cornelius-Son Huygens sprawił Holendrom niewidzialnego węgorza metalowych ludzi, co popłynął najechali na przystań dunkierskiego estuarium i pozatapiali flotę.

Pennyboy jr: Lecz jak tego dokonali?

Cymbal: Pokażę panu. Oto i Automa…

Ben Jonson, Garść informacji, pierwsze wydanie 1631 r.; wersja po Aneksji została wystawiona ok. 1693 r. (autor nieznany)

P: Dlaczego mój mechaniczny musi przejść konserwację, zanim zostanie postawiony żagiel? Wszak przestrzegałem warunków wynajmu i utrzymywałem swoich klakierów w nienagannym stanie!

O: Wielu dzierżawców jest zdziwionych i zmieszanych tym wymogiem, kiedy po raz pierwszy podróżują przez ocean w towarzystwie mechanicznej służby. Przepisu tego absolutnie nie należy traktować w kategoriach przygany czy reprymendy. Pochodzi z prawa morskiego ustanowionego królewskim dekretem z 1831 roku. Ma na celu jedynie zapewnienie Państwu i pozostałym pasażerom bezpieczeństwa oraz sprawnego funkcjonowania okrętu. Znane są niezwykle rzadkie przypadki, kiedy podczas wykonywania standardowych poleceń mechaniczny może zostać postawiony w sytuacji nieprzewidzianej przez zwykłe hierarchiczne metageas wtłoczone mu podczas procesu produkcyjnego. Morskie metageas są dodawane tymczasowo, aby się upewnić, że wszyscy znajdujący się na pokładzie klakierzy będą funkcjonować bez zarzutu w każdych warunkach, bez względu na to, jak mało prawdopodobne lub niespotykane by one nie były.

P: Wybywam na krótko i nie chcę, żeby mój klakier został przygnieciony zbytecznymi metageas, a przez to stracił na wydajności lub zwolnił obroty.

O: Tak się nie stanie. Metageas dla wszystkich mechanicznych nienależących do załogi zostaną natychmiastowo i automatycznie przywrócone do stanu sprzed rejsu, gdy tylko opuszczą oni pokład w porcie docelowym.

P: Dzierżawię służbę za własne pieniądze. Powinni być lojalni wobec mnie!

O: Są i zawsze będą. Morskie metageas nie zmieniają warunków umowy wynajmu. Jednakże jeśli względy bezpieczeństwa będą wymagały od pasażerów zastosowania się do poleceń kapitana i załogi, na znajdujących się na pokładzie służących nałożone zostaną geas nakazujące wykonywanie owych zaleceń, co może w określonym zakresie opóźnić wypełnienie Państwa poleceń.

Wyimek ze Wstępu do morskich metageas dla nowych dzierżawców, ulotki dla pasażerów opracowanej przez linię północnoatlantycką Błękitna Gwiazda, wydrukowanej przez
Czcigodną Kompanię Ciesielską w Rotterdamie (1919)Rozdział 1

Hugo Longchamp, kapitan straży Zachodniej Marsylii, wyszedł, jak miał to ostatnio w zwyczaju każdego ranka, na najwyższą wieżę w Nowej Francji wyglądać końca świata.

Zagłada kroczyła nieśpiesznie. Kapitan robił się cokolwiek niecierpliwy.

Obłoczki zamarzniętego oddechu osadziły mu się na brodzie srebrzystym szronem, postarzając go o rok z każdym wykonanym krokiem. Lodowe paciorki dyndające na rzęsach mężczyzny nadały przykrytej śnieżnym puchem wstędze schodów kalejdoskopowe piękno. Przez noc wiatr nieco zelżał, ale zrobiło się jeszcze chłodniej.

Dlatego też, nawet kiedy Longchampowi przymarzły nozdrza, gdy tylko wyszedł na zewnątrz, co zmusiło go do oddychania przez usta i upodobniło do przeciekającego imbryka, nie musiał przynajmniej się opierać wichrom smagającym trzęsącą się wieżę. Czyżby było zbyt zimno, aby polimery utrzymały swoją elastyczność? Należałoby zadać podobne pytanie chemikom i inżynierom, zaś Longchamp nie był ani jednym, ani drugim. Był żołnierzem.

Migotanie nocnego nieba powoli zlewało się ze stalową szarością świtu. Zza horyzontu wyłaniała się różowawa opaska. Im bardziej jaśniała, tym słabiej świeciły gwiazdy, co Longchamp zauważał przy każdym okrążeniu wykonanym na spiralnych schodach. Tylko jedno ciało niebieskie nie mrugało do niego, jedynie błyszczało niczym granat zawierzony w Pasie Wenus. Mars.

Przystanął, aby podziwiać światła Zachodniej Marsylii rozciągające się przed nim niczym świece wotywne w przedsionku bazyliki katedralnej Świętego Jana Chrzciciela. Płomienie oblewały światłem miejskie bulwary, muskały cieniutkie alejki i uliczki dostawcze, migotały w kuchennych oknach i witrynach piekarni, błyszczały w lodowych lustrach uśpionych fontann i tańczyły na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca. Tam, gdzie miasto spotykało się z morzem, na lśniący arras opadała zasłona grubego cienia. Ciemność rozciągała się przez wody barwy tuszu i otaczała granicę z Nowymi Niderlandami i znajdującymi się za nią ziemiami, gdzie nawet o tej porze przeciwnik czuwał.

Pomarańczowa łuna rozświetliła niebo nad rzeką. Ogień z gazowego palnika wtłoczył ciepłe powietrze do pęczniejącej tkaniny balona obserwacyjnego, który wzbił się do góry. Płomienie podświetliły jego powłokę kształtu żarówki niczym papierowy lampion. Chwilę później mrok przeszyła kolejna łuna, niecałe dwa kilometry dalej od poprzedniej. Zimny poranek. Sterujący balonami szybko wyczerpią paliwo. Longchamp wyobraził sobie tych popapranych drani drżących pod grubymi warstwami skór i wdzięcznych za możliwość ogrzania zdrętwiałych dłoni przy płomieniu.

Nie był osamotniony w tym porannym czuwaniu. Jak wiedział, poza obserwatorami w balonach gdzieś daleko w dole, pod daszkami skleconych na brzegu rzeki szałasów, trzęśli się z zimna strażnicy, ich przywykłe do ciemności oczy wodziły po wodach za jakimkolwiek tulipaniarskim podstępem. Jakaś jego część spodziewała się, że lada chwila gdzieś w ciemności rozbrzmi alarmowy gwizdek. Poczuł przeszywający ból, który rozlał mu się pomiędzy łopatkami. I choć po części był to bezpośredni skutek uboczny bezcelowych prób opanowania drgawek, stał się on jego nieustannym kompanem. Nawet w najcieplejszych barakach Longchamp siedział przygarbiony, podświadomie czegoś wyczekując. Potrzeba było niemałej siły woli i dyscypliny (do której jako weteran niejednej kampanii zdążył przywyknąć), aby się odprężyć. Tylko głupiec tracił energię na coś, czego i tak nie mógł kontrolować.

Wróg nadejdzie dopiero wtedy, kiedy sam będzie tego chciał.

Ani wcześniej, ani później. Niczym dzień Pański: jak złodziej nocą, a ich nadejścia nie spodziewają się najwięksi nawet mędrcy.

Żałując tej myśli, Longchamp przeżegnał się. Tylko jakiś inherentny zły impuls potrafiłby nakłonić człowieka do porównania zmartwychwstałego Chrystusa do heretyckich Holendrów i ich świętokradczej pogardy dla nieśmiertelnej duszy. Sam nie był świętym. Jak wszyscy ludzie miał tyle na sumieniu co recydywista. Zapisał sobie w pamięci, aby wspomnieć o tych transgresywnych myślach podczas cotygodniowej spowiedzi. Wymacał palcami koraliki przymocowanego do paska różańca i odmówił prędką modlitwę do Panienki, prosząc o wstawiennictwo.

Gdy się podniósł, kolana zaskrzypiały mu jak potrzebująca smaru furtka cmentarna, czego nigdy nie robiły. Być może starzenie się to nie tylko iluzja. Zanim zrobił kolejne kółko krużgankową, spiralną klatką schodową, niebo pojaśniało na tyle, że mógł zgasić pochodnię, którą niósł. Nie powinien był jej w ogóle ze sobą zabierać, bo niedługo cytadela może zostać oblężona i wszyscy będą musieli na nowo przywyknąć do pracy po ciemku, ale schody zwane Modlitwą Portiera czasem potrafiły być zdradliwe, nie mówiąc już nawet o pokrywającym je szronie. Nie mógł służyć Tronowi i Kościołowi z połamanymi nogami.

Stopnie biegły przez szkieletową ramę niedokończonego portalu i przy trasie niedawno odbudowanej kolejki. Oddech Longchampa osadzał się zarówno na metalowych szynach, jak i na ciemnej otulinie izolującej rury, którymi pomiędzy górnym i dolnym wagonikiem płynęła służąca za balast woda. Nie po raz pierwszy kapitan straży zastanawiał się, czemu nie zamarza. Cóż, chemicy z Nowej Francji mieli w rękawie tysiąc sztuczek, które od stuleci trzymały tulipaniarzy i ich mechaniczne demony na dystans, co samo w sobie było cudem. Ale nie mogą przecież polegać na tej przewadze przez całą wieczność i było to coś iście przerażającego, coś, co starał się zachować dla siebie. Albo długie pasmo sukcesów innowacyjnej francuskiej myśli chemicznej w końcu napotka trudności nie do pokonania, albo ta gałąź nauki przestanie się rozwijać, przez co niepewna równowaga trwającego od setek lat wyścigu zbrojeń niedługo zostanie zachwiana. Któregoś dnia tykająca fala raz jeszcze zaleje mury zewnętrznej twierdzy Zachodniej Marsylii. I może tym razem ją zmiecie.

Za pokonanie ostatnich stopni Longchamp został nagrodzony piękną panoramą leżącej odłogiem ziemi uprawnej rozciągającej się od zachodu na północ, otoczonej kilometrami ogołoconej przez zimę żółtej brzozy. Rzeka Świętego Wawrzyńca od wschodu i południa otaczała Mont Royal, wokół której zboczy Zachodnia Marsylia rozłożyła się niczym leniwy kocur. Stojąc na szczycie Iglicy, dowódca straży zawsze czuł się, jakby patrzył przez cały świat, daleko za Nową Francję, za ocean, aż do Europy i Starej Francji. Oczywiście nigdy nie dane mu było ujrzeć Paryża, jedynie słyszał o nim rodzinne opowieści przekazane przez pradziadka wujecznego, który walczył za Ludwika XIV, jeszcze przed Wygnaniem. Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł dojrzeć maszerujących setki metrów niżej strażników patrolujących wyznaczony perymetr wokół fortyfikacji opartych na planie gwiazdy, zaprojektowanych przez Vaubana. Jego żołnierze, czyli niepokojąco niewielka liczba mężczyzn i kobiet, którzy przetrwali ostatnie oblężenie i późniejszą masakrę za murami, obstawili zewnętrzną i wewnętrzną twierdzę. Wyglądali jak garść ziaren pieprzu rozrzuconych na pokrytym lodem obszarze Ostatniej Reduty Króla Francji na Wygnaniu. Było ich tak mało, a teren wydawał się tak rozległy. Nawet przymusowy pobór nie był rozwiązaniem, gdyż nowi rekruci nie przybędą dostatecznie szybko. Longchamp zanotował sobie w pamięci, aby porozmawiać o tym z hrabią du Turenne, który dzierżył laskę marszałkowską.

Podmuch wiatru przeczesał brodę kapitana, wycisnął mu z oczu łzy, wpełzł przez otwory na guziki i pomiędzy szwy. Lecz sam wysiłek związany z wejściem na szczyt wieży zahartował Longchampa na tyle, że lodowate powiewy nie przyprawiały go o gęsią skórkę. A później, kiedy założy zbroję i pójdzie bić się o życie swoje, ludu i króla, będzie mu zbyt gorąco, żeby czuć zimno, zresztą zmęczenie mu na to nie pozwoli. Chłód przyjdzie, dopiero gdy jego kruche ludzkie ciało podda się niezmordowanemu marszowi tykającej mechanicznej hordy. Naciągnął na głowę dzierganą czapkę, zakrył uszy i otarł oczy. Przymknął powieki i jak zwykle spojrzał na południowy wschód, wypatrując blasku wypolerowanego metalu, sygnału rozpoczęcia wojny lub, jeśli akurat dopadł go wyjątkowo fatalistyczny nastrój, początku końca.

Końca? Być może. Lecz długiego, powolnego. I okupionego niemałym trudem. Tulipaniarze i ich nakręcani słudzy będą musieli sobie zapracować na zwycięstwo.

Jego gniazdo na szczycie Iglicy omiotły wymieszane zapachy: nikły aromat błotnistej rzeki, drzewny dym z palenisk, wilgotny ciężar zbliżającego się opadu śniegu. Zimno musnęło jego twarz niczym miękka dłoń damy, z którą zawiązał w dokach przelotną znajomość. Zastanawiał się, czy uda mu się ją jeszcze zobaczyć, zanim poleje się jucha.

Nie, nie jucha – przecież mechaniczni nie krwawią. Można ich tylko dezaktywować. I modlić się do Jezusa i Panienki, aby kolejny nie zajął miejsca poprzedniego. A także by fortyfikacje wytrzymały szturm metalowych ludzi.

Ostatnio się powiodło, choć ledwie. Lecz było to, zanim jakiś głupiec zrównał tulipaniarzom z ziemią nowiutką kuźnię w Nowym Amsterdamie. Pierwszą zbudowaną w Nowym Świecie. Nikt nie miał pojęcia, kto jest za to odpowiedzialny, ale obie strony podejrzewały, że za sabotażem stali francuscy agenci. Czemu jednak król lub papież mieliby sankcjonować podobnie nierozważny akt wypowiedzenia wojny, tego nie wiedział nikt. Francuzi pocieszali się, że jeśli za zniszczeniem kuźni stali ich ziomkowie, to z pewnością porwał się na to na poły mityczny Talleyrand. Sprytny, przebiegły, odważny Talleyrand, bohater dziesiątków opowieści ludowych i tyluż pieśni, o którego wyczynach podróżnicy niestrudzenie wyli przez długie mile chansons de geste.

Talleyrand, pomysłowy heros ludu Nowej Francji.

Zapewniano się nawzajem, że on na pewno ma jakiś plan.

Ale nie obecny Talleyrand. Kapitan wiedział, że ten nie jest w stanie zaplanować wyjścia z garderoby bez mapy i paru beczek smaru. Nie pławiliby się w wyssanych z palucha historyjkach, gdyby poznali tego wypierdka z chowu wsobnego.

Mimo że Longchamp nie wiedział o wysadzeniu kuźni niczego więcej niż inni, przysiągłby, że akcja ta nosiła ślady charakterystyczne dla wygnanej i zdeterminowanej jak nikt byłej wicehrabiny, zresztą jego znajomej. Osoby raczej upartej, o potrafiącej doprowadzić człowieka do białej gorączki tendencji do przeceniania swojego intelektu, kobiety, której pycha sprowadziła na ludzi z jej otoczenia liczne kłopoty. Cóż za szaleństwo kazało jej nadepnąć tygrysowi na ogon? O jakiej to intrydze myślała? Czy faktycznie miała plan?

Podobne spekulacje były pozbawione sensu. Przeszłość na zawsze pozostaje przeszłością. Longchamp mógł jedynie spojrzeć w przyszłość i przygotować się na to, co miało nadejść.

Słońce wyjrzało zza horyzontu. Jego promienie zalśniły na postrzępionej lodowej pokrywie otulającej brzegi rzeki. Kapitan straży przypatrywał się świetlnym refleksom po drugiej stronie granicy, by się upewnić, czy przypadkiem nie zdradzą one ruchu wypolerowanych mechanicznych. Jeśli zdecydują się na atak, pójdą prosto ku brzegowi, wejdą do wody, zanurzą się i przemaszerują po dnie, po czym wyłonią się po francuskiej stronie i przebiją przez zwały lodu. Nie spoczną, póki nie dotrą pod marsylskie mury.

Przeleją się przez Świętego Wawrzyńca, będą zajmować albo palić nadrzeczne wioski i gospodarstwa, przewalą się przez osady rybackie Akadii, pójdą wzdłuż atlantyckiego wybrzeża i rozprzestrzenią się nad Wielkimi Jeziorami niczym zaraza. Udadzą się na północ i skażą brzegi Zatoki Hudsona.

Ale nie dzisiaj. Jeszcze nie.

Podnoszące się słońce powitała feeria kolorów. Plastikowe poręcze krużganka płonęły niczym rubinowe łańcuchy. Opalizujące lakiery, którymi pokryto przestronną komnatę na szczycie Iglicy, lśniły błękitami, zieleniami i żółciami niczym olej w kałuży. Longchamp naciągnął czapkę aż na brwi, chcąc osłonić oczy przed blaskiem. Na czubku Iglicy, gdzie docierały metalowe szyny, znajdowała się komnata spotkań rady królewskiej, a jeszcze wyżej – monarsze apartamenty.

Zimowe wschody słońca przychodziły niezapowiedziane ptasim trelem, który towarzyszył budzącym się dniom przez resztę roku, bowiem większość ptaków poleciała na południe. Nie wybrzmiały serenady na cześć jasnej gwiazdy, słychać było jedynie szept wiatru, skrzypienie śniegu pod buciorami, szuranie brody o szal. Kapitan wyjrzał przez barierkę i popatrzył na odległą zewnętrzną twierdzę, gdzie drżał z zimna tuzin świeżych poborowych. Ich szkolenie przebiegało w dziwacznej ciszy, gdyż bluzgi i hałasy niknęły w mroźnym powietrzu, zanim docierały do uszu Longchampa.

Nawet charakterystyczne – i budzące grozę – łupanie sprężarek armat epoksydowych było na tej wysokości niesłyszalne. Z zaworów ciśnieniowych dobywały się smużki pary.

Rozkaz użycia dział oznaczał zły dzień. Brak jakiegokolwiek personelu w razie konieczności oddania strzału byłby katastrofalny w skutkach, stąd poborowi. Przez setki lat każdy sprawny mężczyzna w Nowej Francji po osiągnięciu pełnoletniości odbywał przymusową trzyletnią służbę wojskową. Król nie zyskał zwolenników, kiedy wydał edykt rozciągający ten obowiązek na kobiety oraz jednego na pięciu obywateli poniżej pięćdziesiątego roku życia. Dzięki Bogu obecny monarcha był mądrzejszy niż jego ojciec, poprzedni Król Upadłej Francji na Wygnaniu.

Trzęsący się rekruci stali wokół armaty. Promienie słońca omiatające Iglicę sięgnęły już ścian zewnętrznej twierdzy. Oświetlone przezeń oddechy żołnierzy uformowały srebrzyste proporce. Poborowi są miękcy jak bezy. Longchamp stwierdził, że uzna to za błogosławieństwo, jeśli choć ćwierć z nich będzie się do czegokolwiek nadawać. Najgorsi byli kupcy. Za to rybacy znali trudy ciężkiej pracy i wykonywali polecenia bez szemrania, coureurs de bois też. Gońcom leśnym, twardym niczym suszone mięso łosia, nieobcy był wysiłek. Ba, może nawet go lubili. Longchamp miał nadzieję, że królewskie wezwanie do broni poleci na anielskich skrzydłach przez mokradła i dzicz Nowej Francji i dotrze do uszu każdego łowczego, tropiciela i trapera w kraju. Niektórzy je zignorują albo będą udawać, że go nie słyszeli, ale Longchamp znał tych ludzi – przez jakiś czas był jednym z nich. Nie będą chcieli powrócić do cywilizacji po to, żeby zastać anulowane kontrakty i udziały zgniecione mosiężną łapą mechanicznego demona oraz by odkryć, że pieniądze nie są warte nawet haustu holenderskich szczyn.

Stojące jeszcze nisko słońce nie zdradzało żadnego blasku między drzewami czy na polach rozciągających się na południe od Świętego Wawrzyńca. Żadnego złego znaku. Cóż, niech i tak będzie. Najwyraźniej królowa Margreet i ten jej dupoliz gubernator Nowych Niderlandów tego dnia nie mieli zamiaru powybijać dobrego ludu Nowej Francji. Longchamp mógł ten dany mu dodatkowy czas wykorzystać na kręcenie bicza z gówna. Odwrócił się plecami do słońca i rozpoczął długi marsz na dół, ku wewnętrznej twierdzy.

*

Dziesięć minut później był u stóp Iglicy. Kolejnych dziesięć zajęło mu nawigowanie pomiędzy labiryntem wojskowych baraków i okopów, aż nareszcie udało mu się dotrzeć na szczyt muru wewnętrznej twierdzy. Klakier pewnie i tak z łatwością przeskoczyłby nad większością tych przeszkód, ale sęk w tym, żeby spowolnić go na tyle, aby dać obsłudze działa okazję na unieruchomienie delikwenta albo, co efektywniejsze, zebranie paru z nich razem i opryskanie ich żywicą. Niektóre fosy i doły były wypełnione substancjami korozyjnymi zdolnymi zniszczyć delikatniejsze mechanizmy. Do innych wlano chemiczne odczynniki – wystarczyło dodać do nich parę kropli katalizatora, by natychmiast utwardzić masę. Mechaniczni kończyli niczym rodzynki w bożonarodzeniowym cieście. Longchamp nienawidził rodzynek z całego, kurwa, serca.

Nienawidził też samej myśli, że kiedykolwiek będą potrzebować owych fortyfikacji, bo jeśli klakierzy zajdą tak daleko, to i tak będzie już po zawodach. Pułapki i podchody mogą jedynie spowolnić ich atak i może, ale tylko może, dać królowi szansę ucieczki. Choć w zasadzie dokąd miałby umknąć, skoro Holendrzy rządzili światem? Może na północ, gdzie władałby niedźwiedziami polarnymi.

Gdy nareszcie dotarł do zewnętrznego muru, przemknął za plecami poborowych, uważając, żeby nie zdradziło go skrzypienie śniegu pod podeszwami. Nawet cywile zwykli czuć się nieswojo, kiedy na nich spoglądał. Słyszeli bowiem opowieści. Sierżant Chrétien dojrzał skradającego się za rekrutami kapitana, lecz nie przerwał swojego kazania, nie dając po sobie poznać, że zauważył pojawienie się dowódcy. Poborowi drżeli jak porażeni zimnem, wycierali nosy rękawami, przestępowali z nogi na nogę i mamrotali coś do siebie, zbytnio nie słuchając sierżanta. Połowa z nich wyglądała, jakby ledwie miała siłę unieść kielich, a co dopiero kilof i młot. Chryste! Ich przedramiona miały obwód mniejszy niż jego nadgarstki! Co, u diabła, mieli zrobić z tą garstką wymoczków? Tylko dwóch mężczyzn z tej zbieraniny wyglądało na mniej niż czterdzieści lat.

Kapitan zastanawiał się, czy byliby w stanie spowolnić mechanicznych, gdyby rzucili im pod nogi zwłoki tych kmiotków. Obraz podpowiedziany przez wyobraźnię dał mu niejaką satysfakcję, choć nawet tego rodzaju karkołomna taktyka zdałaby się na nic. Wojskowi klakierzy byli jak chodzące kosy. Nie zostawiali po sobie nic poza krzykami, poodcinanymi kończynami, wyprutymi flakami i kałużami krwi. Gnaty obleczone mięsem nie były dla tykaczy żadną przeszkodą.

Przekonał się o tym na własne oczy. Nieraz patrzył, jak jego przyjaciele giną rozpruwani alchemicznie wykutymi ostrzami. Stał tuż przy tryskającej juchą fontannie, kiedy wewnętrzna twierdza spłynęła krwią po masakrze, jakiej dokonał jeden tylko klakier. Pokręcił głową. Nieważne jak bardzo próbował odepchnąć od siebie tamte wydarzenia, zdawały się przyklejone do jego pamięci niczym uporczywa, uginająca się pod naporem zebranego na niej kurzu pajęczyna.

– Dobra – powiedział Chrétien. – Zobaczmy no, czy wy, żółtodzioby, zapamiętaliście choćby jedno słowo z tego, co właśnie powiedziałem. Ty, ty i ty. – Wybrał trzech przypadkowych mężczyzn. – Gratulacje, jesteście teraz artylerzystami. Do działa! Dwóch wystąpiło z szeregu z entuzjazmem kryminalistów idących na szafot. Trzeci dalej stał nieruchomo, zapewne mając nadzieję, że sierżantowi chodziło o kogoś obok. Siwizna na skroniach, futrzany kołnierz i początki podwójnego podbródka zdradzały, że był to kupiec albo jakiś inny handlarz. Sukces go zmiękczył. Longchamp chwycił go za kożuch.

– Sierżant chyba kazał ci się ruszyć – syknął. – I zastanawiam się, czemu nie kwapisz się do wykonania polecenia. Taki porządny dżentelmen jak ty i nie rozumie, co się do niego mówi? Jaki masz problem, przyjacielu? Złamana noga? A może jakiś skrzat przybił ci stopy do kamieni?

Kupiec trząsł się pod obszernym kożuchem, zerkając z niepokojem na Longchampa. Jednak kapitan nie poluzował chwytu.

– Zauważyłem także – mówi dalej – żeś stracił głos. I oczka coś ci z orbit wyskakują. Nie udław się przypadkiem własnym strachem. Nie bój nic, już to przerabiałem. Zdarza się czasem na froncie. Szybciutko cię naprostujemy. – Klasnął dwukrotnie, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę, choć dobrze wiedział, że wszyscy i tak na niego patrzą. – Szczęściarze z nas! Mam teraz okazję nauczyć żołnierzy paru chirurgicznych sztuczek na wypadek nieszczęścia. Sierżancie, proszę mi podać swój nóż. Ty i ty – wskazał dwóch stojących najbliżej poborowych – na czworaki. Ale się, kurwa, przyłóżcie, ani drgnijcie, bo zwykle wiją się jak pstrągi na dnie łódki, kiedy nóż wejdzie w bebechy.

Longchamp zwolnił uścisk na tyle, że leniwy handlarz zdołał się wyswobodzić. Mężczyzna szybkim krokiem podbiegł do żołnierzy stojących przy armacie epoksydowej.

– Dzięki niech będą świętej Panience! – powiedział kapitan, przeżegnawszy się. – Uleczyła go, to pieprzony cud. – Uderzył lekko stojącego najbliżej rekruta w potylicę. – Okaż trochę szacunku Matce Boskiej, kretynie. Reszta też. Debile.

Poborowi przeżegnali się równocześnie jak na dobrych katolików przystało. Sierżant Chrétien jednego z nich wyznaczył na obserwatora i posłał na krenel, żeby przykucnął przy beczkach. Dwaj pozostali, łącznie z niekwapiącym się do wojaczki handlarzem, mieli obsługiwać chemiczny kompresor oraz mechanizm spustowy działa. Na polecenie dowódcy mężczyźni przekręcili korbę, uruchamiając sprężarkę. System hydrauliczny zaczął perkotać, z każdą sekundą coraz głośniej, aż z początku stłumiony warkot nabrał tempa znanego każdemu, kto przetrwał oblężenie: budzący lęk rytm działa epoksydowego mającego powstrzymać najeźdźcę. Sierżant przeszedł na umocnienia i pomachał żółtą flagą niemal dorównującą mu ciężarem. Odpowiedział mu tym samym człowiek stojący na skraju lasu, a spomiędzy drzew wychynął jeszcze inny żołnierz. Przeciął pole, biegnąc zygzakiem i zataczając serpentyny na mrozie. Longchamp zastanawiał się, jakiż to pechowy rekrut wyciągnął krótką słomkę, aby uczestniczyć w tej demonstracji.

– Mamy biegacza! – wykrzyknął sierżant. – Powtarzam! NADCHODZĄ MECHANICZNI!

Obserwator wymamrotał namiary.

– Północ, północny wschód… nie, czekajcie, skręca na wschód. Znaczy biegnie ze wschodu. Teraz będzie wschód na północny… Nie, znowu kluczy…

– Nic, kurwa, nie słychać! – zaklął Longchamp. – A nie będzie tak cicho, o nie! Kiedy na mury naprą szczękający mordercy, a każde działo w tej twierdzy będzie się krztusić tak głośno, że zbudziłoby samego diabła po sążnistej przepicie, lepiej, żeby BYŁO CIĘ SŁYCHAĆ!

Tymczasem biegacz pokonał już jedną trzecią odległości do muru. O wiele, wiele wolniej niż prawdziwy mechaniczny, ale nadal zbyt szybko, aby początkujący artylerzyści z łatwością go zdjęli.

– Zbliża się! – krzyknął spanikowany obserwator, a strach przydał jego głosowi siły i nagłości, choć kosztem zdrowego osądu sytuacji. – Strzelajcie! Na miłość boską, strzelajcie!

Drugi z poborowych chwycił za wajchę otwierającą komory dwulufowego działa i rozległ się mlaszczący dźwięk, zakłócając rytmiczną pracę kompresora; wystrzelił strumień żywicy i utrwalacza. Poborowy odczekał jeszcze chwilę, żeby w komorach wytworzyło się odpowiednie ciśnienie hydrauliczne, po czym na powrót je zamknął. Ten chociaż słuchał instrukcji i, cud nad cuda, czegoś się nawet nauczył.

– Facet jest w połowie drogi! – relacjonował obserwator.

Chrétien zapytał:

– Kto? Jaki facet? Ja widzę tylko pałającego żądzą śmierci tykacza, który za dziesięć sekund naskoczy na ten mur, pomknie po nim jak pająk i nas wszystkich pozabija.

– Jezu Chryste! – rozdarł się będący o krok od paniki obserwator. – Strzelajcie!

– Uproszcza pan sprawę, sierżancie, to niewybaczalne – powiedział Longchamp, grzebiąc paznokciem między zębami. – Nie pozabija nas tak od razu. Zacznie od artylerzystów. Przetnie ich na pół i dopiero wtedy zajmie się nami. Będziemy mogli się cieszyć paroma dodatkowymi sekundami, które pozwolą nam na rozliczenie się z Panem, zanim i my zostaniemy zarżnięci.

Stojący za działem przygarbiony kupiec na ślepo kierował lufę to tu, to tam.

– Nie widzę! Gdzie on jest?

– Wszędzie! Północny wschód! Tam! Tu!

Handlarz nacisnął podwójny spust tak mocno, że aż mu knykcie zbielały, świeżo spadły śnieg nie miał tak czystej barwy. Z działa chlusnęły strugi błękitu i żółci, mieszając się nad fortyfikacjami i tworząc pojedynczy strumień koloru wiosny. Donośny wystrzał uwolnił ciśnienie z komór i działem zarzuciło, a początkujący artylerzysta odskoczył, jakby miał pod sobą rozszalałego ogiera. Lufa skierowała się ku górze, a reszta armaty mało nie przygniotła kupca, uderzając go tak mocno, że aż jęknął. Stracił panowanie nad działem. Biegacz uskoczył na bok, a strugi kolorowej mazi chlusnęły po całym murze, z dostateczną siłą, żeby odłupać kawałki granitu. Niekontrolowana przez artylerzystę struga ochlapała zaskoczonego obserwatora, czemu towarzyszył charakterystyczny odgłos łamanych kości, przywodzący na myśl przełamywanie łodyżek selera. Poborowy gruchnął o ścianę. Kilka sekund później do muru dobiegł sprinter. Bez ani jednej kropli zieleni na ubraniu. Sierżant wydarł się na spektakularnie nieudolną grupę artyleryjską. Przekrzykując zawodzącącego obserwatora, rzucił:

– Co to, u diabła, miało być?

Longchamp zauważył jakiś ruch przy linii morza: niezbyt wyraźną plamę szarości i bieli na tle bladoniebieskiego nieba. Gołąb. Ptasi posłaniec leciał nisko nad budynkami Zachodniej Marsylii i murami twierdzy, dwukrotnie okrążył Iglicę. Gołębniki mieściły się w połowie wysokości wieży.

Znowu – wieści z dołu rzeki. Kapitan straży westchnął. Może choć raz będą dobre. Może tulipaniarze złapali sabotażystę i nie miał on żadnych powiązań z Nową Francją, stąd nie będzie powodu, aby mścić się za nadwątloną dumę. Podobna informacja sankcjonowałaby skorzystanie z gołębiej poczty, bo była ona szybsza i pewniejsza niż rozstawione po kraju skrzypiące wieże semaforowe.

Longchamp wysmarkał nos na tyle mocno, że aż oczyścił sobie zatoki, po czym splunął słonawą flegmą za mur. Tylko nieopierzony głupiec robiłby sobie podobne nadzieje. Kapitan na powrót zawiązał szal, tupnął, aby rozruszać zdrętwiałe stopy, i udał się na Modlitwę Portiera, aby rozpocząć kolejny długi marsz schodami na górę.

*

Że wieści nie były dobre, to mało powiedziane. Szykowała się pierdolona apokalipsa. Dziesiątki gołębi pocztowych zajmowały rzędy klatek ustawionych we wnęce w połowie wysokości Iglicy. Było tam głośniej niż w burdelu w dniu wypłaty, choć ani trochę nie tak radośnie. Przynajmniej czyściej, bo każdy gram guana zabierali chemicy. Akurat kiedy przez drzwi Modlitwy Portiera przelazł zdyszany i spocony Longchamp, zajmował się tym czeladnik terminujący u opiekuna gołębnika. Aż podskoczył i tacka, którą czyścił, wypadła mu na ziemię, ochlapując jego spodnie plamami bieli i brązu.

– Przyleciał ptak – wydyszał kapitan. – Gdzie ten mały skurwiel?

Młodzik wskazał ciągnący się pomiędzy klatkami korytarz prowadzący do wnętrza Iglicy. Drżała mu dłoń, nadal dzierżąca miotełkę.

Longchamp pokręcił głową i się skrzywił, bo gest ten wydawał mu się bardziej przyjacielski niż mruknięcie czegoś pod nosem. Zachowywał się tak od czasu masakry w wewnętrznej twierdzy, kiedy to dezaktywował szalejącego wojskowego klakiera w starym, dobrym stylu, przy użyciu młotka i kilofu, wykorzystując przy tym resztkę szczęścia, która mu została. Teraz każdy mijany na ulicy dureń gapił się na niego jak na jakiegoś cholernego bohatera, a nie fartownego sukinsyna, który zacisnął zęby i zrobił to, co do niego należało, choć spodziewał się raczej, że zostanie wypatroszony jak świniak. Kapitan straży zostawił wpatrzonego weń z nabożną czcią chłopaka i poczłapał dalej pośród ustawionych w rzędy klatek.

– Zapraszam tutaj, kapitanie.

Rozpoznał ten głos. Gołębiarka. Chodzili razem do szkoły – dopóki nie został z niej wyrzucony – i zdarzało im się poświntuszyć za kaplicą, bawiąc się w męża i żonę. Brigit Lafayette miała na sobie satynową bluzkę i spódniczkę w kolorze nagietka i nocnego nieba oraz nieprzemakalną kurtkę z foczej skóry. Longchampowi skojarzyła się z klaunem. Mijające lata były łaskawsze dla jej lica niż gustu.

– Musisz sypiać na szczycie Iglicy, skoro zauważasz gołębie prędzej niż mu – ponownie się odezwała.

Znajdowali się w pracowni, którą Brigit dzieliła z innymi gołębiarzami. Kobieta trzymała gruchoczącego posłańca w dłoni, drugą ręką zaś delikatnie odrywała od jego łapki pudełeczko z liścikiem. Spojrzała na Longchampa, podczas gdy inny jej czeladnik – umazany nieco mniejszą ilością guana niż jej kolega – zamykał ptaka w klatce.

– Chyba przydałoby ci się nieco snu – powiedziała. – Masz przekrwione oczy.

Pochyliła się, skupiając swoją uwagę na blacie biurka.

– Kiedy jadłeś coś porządnego? – zapytała półgłosem. – Chodzi mi o taki prawdziwy posiłek. Prawdziwe jedzenie, z deserem, z kimś siedzącym po drugiej stronie stołu.

– Chuj – burknął.

Zauważył, że ptak miał przymocowane tylko jedno pudełeczko. Zły znak. Ekonomia nakazywała przywiązywanie tym pierzastym szczurom tylu kapsułek, ile uniosą. Pojedyncza oznaczała coś niecierpiącego zwłoki.

– Zastanawiające, że nigdy się nie ożeniłeś, Hugo – tym razem odezwała się głosem chłodniejszym niż przed chwilą. Obróciła kapsułkę między palcami. – Żadnych oznakowań. Nie jest zaszyfrowana.

Rozejrzawszy się, czy przy pobliskich klatkach nie kręcą się jacyś czeladnicy, podała pudełeczko kapitanowi. Marszałek upoważnił Longchampa do odczytywania niezaszyfrowanych informacji przychodzących – był to jeden z warunków, które obecny dowódca straży postawił, kiedy zaoferowano mu awans. Spodziewał się, że wybuchnie między nimi kłótnia, lecz marszałek wydawał się raczej zadowolony, że może scedować na niego tyle roboty, ile tylko się da.

– Równie dobrze możesz przeczytać to ze mną – powiedział. – Czy to coś dobrego, czy złego, nie ma znaczenia, bo i tak wszyscy w twierdzy poznają treść tego liściku, zanim zadzwonią na sekstę, a nawet i jeszcze wcześniej, jeśli okaże się, że wieści są faktycznie koszmarne.

Brigit rozwinęła papierową tutkę, której nie mogła jednak odczytać bez lupy. Odszukała ją na zabałaganionym biurku. Longchamp posmutniał, kiedy uświadomił sobie przykrą prawdę, że są rówieśnikami. Jego oczy nie były wcale młodsze, w dodatku widziały więcej okropieństw. Zaburczało mu w brzuchu. Był tak głodny, że zjadłby nawet gołębia, nie zawracając sobie głowy odzieraniem go z piór. Czy Brigit aby nie wspominała o jedzeniu? Może by tak…

Kobieta powstrzymała szloch. Przeżegnała się, a upuszczony przez nią zwitek poleciał na ławę. Longchamp go podniósł. Kobieta odzyskała panowanie nad swoim głosem i zawołała czeladnika.

Papież Klemens został uduszony. Nikogo nie zatrzymano. Gwardia Szwajcarska milczy.

Longchamp przeżegnał się już po raz trzeci tego ranka. Spojrzał na niebo. Nie mógł ujrzeć siły wyższej, do której się teraz zwracał, ale miał pewność, że został wysłuchany. Jeśli Panienka nie była skłonna położyć mu dłoni na ramieniu, kiedy myślami zbaczał ze ścieżki pobożności, mogłaby chociaż, do cholery, posłuchać, gdy wyrażał swoje uczucia szczerze i żarliwie:

– Czy to jakiś, kurwa, dowcip? Może jeszcze nasrasz nam do owsianki, co?

Chłopak od gołębi załapał się akurat na tyradę Longchampa i aż mu twarz zbielała do koloru złamanej kości. Brigit rozwarła palce kapitana, wyciągnęła pomięty liścik i podała go czeladnikowi z poleceniem:

– Biegnij do komnat rady. Jeśli nie będzie tam nikogo, kto mógłby tę wiadomość odebrać, zanieś ją któremuś z sekretarzy króla.

– Nie – rzekł Longchamp, a młodzik mało się nie zsikał, kiedy kapitan wyrwał mu z ręki karteczkę. – Tamci mają zwyczaj wyżywać się na posłańcu. Nie ty powinieneś im to dostarczyć.

Longchamp owinął się mocniej szalem, nie mając ochoty na kolejny marsz schodami na górę Iglicy, szczególnie że wiało niemiłosiernie.

– Pamiętaj, co ci powiedziałam – szepnęła Brigit, muskając dłonią jego łokieć. – O spaniu i jedzeniu. Nie jesteś już tak młody, jak ci się zdaje. Dbaj o siebie. To miejsce cię potrzebuje. – Jej oczy powędrowały ku liścikowi i z powrotem. – Każdego dnia coraz bardziej.

Kapitan udał się na Modlitwę Portiera. Brigit podążyła za nim.

– Chociaż pojedź kolejką, Hugo.

– Moja siła to moje życie – odparł, kręcąc głową. – Bez niej jestem bezużyteczny. Kiedy pewnego dnia nie dam rady dojść na szczyt Iglicy, pochowaj mnie.

Stanął po zawietrznej stronie wieży, ale kiedy obszedł ćwierć okręgu, podmuch uderzył go po twarzy, chłoszcząc kawałeczkami lodu, przez co musiał przymknąć powieki. Niskie, ciemne chmury mknęły nad polami po zachodniej stronie Île de Vilmenon. Longchamp przyśpieszył kroku i zaczął zbiegać po dwa stopnie naraz. Niemal od razu zlał się potem.

O ile nie myliła go pamięć, tulipaniarze nie wykonali ruchu przeciwko Watykanowi od czasu tak zwanej Migracji Kardynalskiej. Niech go chuj upali, jeśli nie był to odwet za wysadzenie kuźni. Ta królowa lodu zasiadająca na Mosiężnym Tronie nie potrafiła usiedzieć na dupie.

Nie zauważył oblodzonego stopnia. Poślizgnął się i kolejnych kilka schodów pokonał, boleśnie uderzając w nie pośladkami, a ramieniem obijając się o krwistoczerwoną barierkę. Udało mu się chwycić poręcz i zatrzymać; jeszcze chwila, a przekoziołkowałby aż na sam dół do wewnętrznej twierdzy. Gdy dźwigał się z ziemi, płatki śniegu, forpoczta nadchodzącej burzy, pokryły go niczym biały płaszcz. Był poobijany od kolana do biodra.

Co za chujnia. Ciekawe, co by o tym pomyślał poprzedni Talleyrand.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: