Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sąsiad - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 lutego 2016
Ebook
31,00 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sąsiad - ebook

Książka roku według National Thriller Writers!

Ta sprawa gwarantowała szum medialny – młoda atrakcyjna żona i matka znika bez śladu ze swego domu w Bostonie. Czteroletnia córeczka to jedyny świadek, a przystojny, tajemniczy mąż staje się głównym podejrzanym.

Kiedy do niewielkiego, przytulnego domu rodziny Jones przybywa sierżant D. D. Warren, od razu wyczuwa coś niepokojącego w pozorach normalności, które para tak bardzo starała się stworzyć.

Zegar tyka nieubłaganie, tymczasem Jason Jones zdaje się bardziej zaabsorbowany niszczeniem dowodów i izolowaniem swej córki niż poszukiwaniem „ukochanej” żony. Czy ten idealny mąż próbuje coś ukryć? I czy jedyny świadek zbrodni stanie się następną ofiarą zabójcy?

Kolejny, nagrodzony wieloma wyróżnieniami thriller autorstwa amerykańskiej mistrzyni suspensu.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-742-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zawsze mnie ciekawiło, co czują ludzie w kilku ostatnich godzinach swego życia. Czy wiedzą, że lada chwila wydarzy się coś strasznego? Wyczuwają rychłą tragedię, nie odstępują na krok swoich najbliższych? A może to jedna z tych rzeczy, które po prostu się dzieją? Matka czwórki dzieci kładąca je do łóżek, martwiąca się poranną podwózką do szkoły, czekającym na nią koszem brudnej bielizny i dziwnym dźwiękiem, jaki znowu wydaje piec, do której uszu dobiega pełne grozy skrzypnięcie z korytarza na parterze. Albo nastolatka snująca marzenia o sobotniej wyprawie na zakupy z najlepszą przyjaciółką, która otwiera oczy, by się przekonać, że nie jest już sama w pokoju. Albo ojciec wyrwany ze snu i myślący: „Co się, kurwa, dzieje?”, tuż przed tym, jak młotek trafia go między oczy.

W ciągu sześciu ostatnich godzin świata, jaki znam, daję Ree kolację. Makaron z serem firmy Kraft, a na wierzchu kawałeczki indyka. Kroję w plastry jabłko. Zjada chrupki, biały miąższ, zostawiając półksiężyce czerwonej skórki. Mówię jej, że to właśnie w skórce znajdują się wszystkie składniki odżywcze. Przewraca oczami – czterolatka, a zachowuje się, jakby miała lat czternaście. Kłócimy się już o ubrania – jej się podobają krótkie spódniczki, jej ojciec i ja wolimy długie sukienki, ona chce bikini, my upieramy się przy stroju jednoczęściowym. Tak sobie myślę, że to kwestia tygodni, nim zażąda kluczyków od samochodu.

Potem Ree chce się pobawić na strychu w „poszukiwanie skarbów”. Mówię jej, że pora na kąpiel. Wchodzimy razem do starej wanny na nóżkach w łazience na piętrze, tak jak to mamy w zwyczaju, odkąd była mała. Ree namydla dwie lalki Barbie i jedną gumową kaczuszkę. Ja namydlam ją. Na koniec obie pachniemy lawendą, a wszystko w czarno-białej łazience jest zaparowane.

Lubię nasz pokąpielowy rytuał. Otulamy się wielkimi ręcznikami, a potem wychodzimy na chłodny korytarz i ruszamy prosto w kierunku Wielkiego Łóżka w sypialni mojej i Jasona, gdzie z bosymi stopami kładziemy się obok siebie, lekko się dotykając. Nasz rudy pręgowany kot, Pan Smith, wskakuje na łóżko i przygląda się nam wielkimi bursztynowymi oczami, a jego długi ogon lekko drga.

– Co ci się najbardziej podobało w dzisiejszym dniu? – pytam córkę.

Ree marszczy nosek.

– Nie pamiętam.

Pan Smith odsuwa się od nas, znajduje sobie miłe, wygodne miejsce przy wezgłowiu i zaczyna się mościć. Wie, co będzie dalej.

– Mnie najbardziej podobał się powrót ze szkoły do domu i nasze przytulanki.

Jestem nauczycielką. Mamy dziś środę. W środy wracam około czwartej, Jason wychodzi o piątej. Ree zdążyła się już przyzwyczaić do takiego cyklu. Tatuś w ciągu dnia, mamusia wieczorem. Nie chcieliśmy, aby ktoś obcy wychowywał nasze dziecko, i udało się.

– Mogę zobaczyć film? – pyta Ree. Zawsze o to pyta. Nie odrywałaby się od telewizora, gdybyśmy jej na to pozwolili.

– Żadnego filmu – odpowiadam lekko. – Opowiedz mi, co w przedszkolu.

– Krótki film – ripostuje. Po czym dodaje triumfująco: – Veggie Tales!

– Żadnego filmu – powtarzam, wystawiając rękę spod ręcznika i łaskocząc ją pod brodą. Już prawie ósma i wiem, że Ree jest zmęczona, choć uparta. Nie chcę dopuścić do napadu złości tak krótko przed pójściem spać. – No to opowiedz, co w przedszkolu. Co dziś jadłaś na drugie śniadanie?

Też wystawia ręce i łaskocze mnie pod brodą.

– Marchewki!

– Tak? – Teraz łaskotanie za uchem. – Kto je przyniósł?

– Heidi!

Próbuje dosięgnąć moich pach. Zręcznie blokuję dostęp.

– Plastyka czy muzyka?

– Muzyka!

– Śpiewanie czy granie?

– Gitara!

Zrzuca z siebie ręcznik i skacze po mnie, łaskocząc szybkimi paluszkami, gdzie się tylko da, ostatni przypływ energii przed wieczornym padnięciem. Udaje mi się strząsnąć ją z siebie i ze śmiechem turlam się w stronę brzegu łóżka. Z głuchym odgłosem ląduję na drewnianej podłodze – Ree jeszcze głośniej chichocze, a Pan Smith miauczy w proteście. Czmycha z sypialni, nie mogąc się doczekać dokończenia naszego wieczornego rytuału.

Znajduję długi T-shirt dla siebie i koszulę nocną z księżniczką Ariel dla niej. Myjemy razem zęby przed owalnym lustrem. Ree lubi, gdy synchronicznie plujemy. Dwie bajki, jedną piosenkę i pół broadwayowskiego przedstawienia później w końcu otulam ją kołderką. Ree tuli do siebie króliczka maskotkę, a Pan Smith śpi skulony w nogach łóżka.

Ósma trzydzieści. Nasz mały dom należy oficjalnie do mnie. Rozsiadam się w kuchni. Sączę herbatę, oceniam prace uczniów, siedzę plecami do komputera, żeby mnie nie kusił. Zegar z kotkiem, który Jason kupił kiedyś Ree na Gwiazdkę, o pełnej godzinie wydaje z siebie miauknięcie. Dźwięk ten odbija się echem wśród ścian piętrowego budynku z lat pięćdziesiątych, przez co przestrzeń wydaje się jeszcze bardziej pusta, niż jest w rzeczywistości.

Mam zimne stopy. W marcu w Nowej Anglii dni są jeszcze chłodne. Powinnam założyć skarpetki, ale nie chce mi się wstawać.

Dziewiąta piętnaście. Robię zwyczajowy obchód. Rygluję drzwi od strony ogrodu, sprawdzam drewniane słupki wciśnięte w każdą ramę okienną. Na koniec podwójny rygiel przy stalowych drzwiach wejściowych. Nasz dom znajduje się w południowym Bostonie w skromnej okolicy zamieszkałej przez klasę średnią, gdzie są przyjazne rodzinom parki i ulice wysadzane drzewami. Mnóstwo dzieci, mnóstwo białych parkanów.

Sprawdzam zamki i mimo wszystko rygluję okna. Zarówno Jason, jak i ja mamy ku temu powody.

Następnie znowu staję przed komputerem i ręce mnie świerzbią. Mówię sobie, że pora iść do łóżka. Zabraniam sobie siadania przed nim. Ale wiem, że najpewniej i tak to zrobię. Tylko na chwilę. Przeczytam kilka e-maili. Co w tym złego?

W ostatniej chwili odnajduję w sobie siłę woli, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Wyłączam komputer. Kolejna zasada obowiązująca w naszej rodzinie: przed pójściem spać komputer musi być wyłączony.

Komputer to portal, wiecie, umożliwiający dostanie się do waszego domu. A może nie wiecie.

Niedługo to jednak zrozumiecie.

Dziesiąta. Zostawiam światło w kuchni dla Jasona. Nie zadzwonił, ma więc pewnie pracowitą noc. Nie szkodzi, mówię sobie. Praca to praca. Wygląda na to, że coraz więcej między nami milczenia. Tak już czasem bywa. Zwłaszcza, kiedy ma się małe dziecko.

Ponownie myślę o lutowych wakacjach. Rodzinnym wyjeździe, który był albo najlepszą rzeczą, jaka nam się przytrafiła, albo najgorszą, zależnie od punktu widzenia. Chcę to zrozumieć. Zrozumieć swojego męża, siebie. Bywa, że nie da się odkręcić tego, co się zrobiło, nie da się cofnąć raz wypowiedzianych słów.

Nie jestem w stanie rozwiązać tego dzisiejszego wieczoru. Prawda jest taka, że nie potrafię tego zrobić od tygodni, co zaczęło mnie napawać coraz większym przerażeniem. Kiedyś szczerze wierzyłam w to, że sama miłość jest w stanie wszystko naprawić. Teraz jestem mądrzejsza.

U szczytu schodów zatrzymuję się przed pokojem Ree, żeby ostatni raz rzucić na nią okiem. Ostrożnie uchylam drzwi i zaglądam do środka. Pan Smith odpowiada mi spojrzeniem złocistych oczu. Nie podnosi się, za co go wcale nie winię, bo jest mu tam całkiem przytulnie. Ree, skulona pod różowo-zieloną kołderką w kwiaty, ssie kciuk, na poduszce leżą rozsypane ciemne loki. Znowu wydaje się malutka jak dziecko, które przysięgłabym, że urodziłam zaledwie wczoraj, a jednak jakimś cudem od tamtego dnia minęły cztery lata i moja córka sama się ubiera, sama je i dzieli się z nami swoimi opiniami na temat życia.

Myślę, że ją kocham.

Myślę, że „miłość” to słowo nieadekwatne do tego, co czuję.

Drzwi są uchylone dla Ree. Światło na korytarzu włączone dla Jasona.

Wieczorny rytuał można uznać za zakończony. Wszystko jest tak, jak być powinno.

Kładę się na boku, z poduszką między kolanami, dłonią ułożoną na biodrze. Wpatruję się we wszystko i jednocześnie w nic. Myślę o tym, że jestem zmęczona i że schrzaniłam sprawę, i że szkoda, iż Jasona nie ma w domu, a może jednak dobrze, że go nie ma, i że muszę coś wymyślić, tyle że nie mam pojęcia co.

Kocham swoje dziecko. Kocham swego męża.

Jestem idiotką.

I przypomina mi się coś, o czym nie myślałam już od miesięcy. To nie tyle wspomnienie, a zapach: płatki róż, pogniecione, gnijące, rozkładające się pod oknem mojego pokoju w upale charakterystycznym dla Georgii. Gdy tymczasem zaciemnionym korytarzem płynie głos mamy: „Wiem coś, o czym wy nie wiecie…”.

– Ćśś, ćśś, ćśś – szepczę teraz. Obejmuję dłonią brzuch i zbyt intensywnie myślę o tym, o czym przez większą część życia próbowałam zapomnieć. – Ćśś, ćśś, ćśś – próbuję raz jeszcze.

I wtedy słyszę jakiś dźwięk u dołu schodów…

W ostatnich chwilach świata takiego, jaki znam, chciałabym móc wam powiedzieć, że usłyszałam w ciemnościach pohukiwanie sowy. Albo że zobaczyłam przeskakującego przez płot czarnego kota. Albo że poczułam, jak włoski na karku stają mi dęba.

Chciałabym móc wam powiedzieć, że dojrzałam niebezpieczeństwo i że stoczyłam zaciętą walkę. W końcu ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie ja powinnam rozumieć, jak łatwo miłość przeradza się w nienawiść, pożądanie w obsesję. To właśnie ja powinnam to przewidzieć.

Tak się jednak nie stało. Naprawdę.

I niech Bóg ma mnie w swojej opiece, ale kiedy w pogrążonych w półmroku drzwiach sypialni zmaterializowała się jego twarz, moją pierwszą myślą było to, że jest równie przystojny jak wtedy, kiedy się poznaliśmy, i że nadal miałabym ochotę dotknąć jego twarzy, zanurzyć palce w gęstych włosach…

Następnie pomyślałam, dostrzegając, co się znajduje w jego ręce, że nie wolno mi krzyczeć. Muszę chronić swoją córkę, najdroższą córkę śpiącą spokojnie na drugim końcu korytarza.

Wszedł do sypialni. Uniósł obie ręce.

Przysięgam, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.Rozdział 2

Sierżant D. D. Warren uwielbiała porządny bar typu „jesz ile chcesz”. Nie chodziło jej o makaron – zwykły wypełniacz – jeśli można było zjeść pieczeń. Nie, na przestrzeni lat wypracowała strategię doskonałą: punkt pierwszy, bar sałatkowy. Nie żeby była zagorzałą fanką sałaty lodowej, ale jako trzydziestoparoletnia singielka i jednocześnie pracoholiczka nie napychała swojej lodówki łatwo psującym się jedzeniem. A więc owszem, pierwszym celem okazywały się zazwyczaj jakieś warzywa, w przeciwnym wypadku – zważywszy na jej nawyki żywieniowe – pewnie by się nabawiła szkorbutu.

Punkt drugi: cienko krojone mięso. Indyk był w porządku. Pieczona w miodzie szynka jeszcze lepsza. Ale dopiero krwista pieczeń wołowa zasługiwała na złoty medal. D. D. lubiła, kiedy środek był czerwony i mocno krwisty. Jeśli mięso nie podskakiwało lekko, kiedy kłuła je widelcem, znaczyło to, że ktoś w kuchni popełnił zbrodnię przeciwko wołowinie.

I tak by je oczywiście zjadła. W barze typu „jesz ile chcesz” wygórowane standardy należało zostawić przed drzwiami.

No więc mała sałatka, następnie kilka cienkich plasterków krwistej pieczeni. Teraz bezmyślny ćwok nieuchronnie dorzuciłby do mięsa ziemniaki. Nigdy! Lepiej wybrać smażonego w panierce łupacza, może trzy albo cztery pieczone małże, no i oczywiście krewetkę na zimno. Potem należy się zastanowić nad warzywami sauté albo może potrawką z fasolki szparagowej z chrupiącą cebulką na wierzchu. Dopiero to można nazwać posiłkiem.

Deser stanowił, rzecz jasna, bardzo ważną część procesu barowego. Sernik należał do tej samej kategorii co ziemniaki i makaron – taki błąd popełniały tylko żółtodzioby. Lepiej zacząć od puddingu albo chipsów owocowych. No i podobno zawsze się miało w żołądku miejsce na galaretkę. Albo czekoladowy mus. I crème brûlée. Z malinami, ekstra.

O tak, chętnie by spałaszowała crème brûlée.

To nieco smutne, jako że była dopiero siódma rano, a jedyną jadalną rzeczą, jaką miała w swoim lofcie w North End, była torebka mąki.

D. D. przekręciła się na drugi bok, czując, jak burczy jej w brzuchu, i udawała, że to jedyna część jej ciała, która jest głodna.

Poranek za oknem wyglądał na szary. Kolejny zimny marcowy dzień. Normalnie o tej porze znajdowałaby się już w drodze do pracy, ale wczoraj zakończyła intensywne, trwające dwa miesiące śledztwo w sprawie oddanych z jadącego samochodu strzałów – kule trafiły dobrze się zapowiadającego dilera narkotyków oraz matkę i dwójkę jej małych dzieci. Jakby tego było mało, do strzelaniny doszło zaledwie trzy przecznice od centralnego wydziału bostońskiej policji w Roxbury.

Prasa oszalała. Okoliczni mieszkańcy codziennie organizowali pikiety, żądając bezpieczniejszych ulic.

Komisarz natychmiast utworzył liczny oddział specjalny, dowodzony rzecz jasna przez D. D., ponieważ jakimś cudem na ładną białą blondynkę nie spadało aż tyle gromów, co na kolejnego nadętego faceta w garniturku.

D. D. to nie przeszkadzało. Kurczę, ona była wtedy w swoim żywiole. Błyski fleszy, rozhisteryzowani obywatele, czerwoni na twarzy politycy. Proszę bardzo. Poddawała się publicznej chłoście, a potem chowała za zamkniętymi drzwiami i dawała popalić swojej ekipie, ogarnięta prawdziwą gorączką śledczą. Jakiś dupek sądził, że może na jej służbie zmasakrować całą rodzinę? Nie ma, kurwa, mowy.

Sporządzili listę domniemanych podejrzanych i wzięli się ostro do roboty. No i proszę: sześć tygodni później wdarli się do przeznaczonego do rozbiórki magazynu niedaleko nadbrzeża i wyciągnęli swojego ptaszka z ciemnych zakamarków na ostre słońce, gdzie kamerzyści zwijali się jak w ukropie.

Ona i jej ekipa staną się bohaterami na jakieś dwadzieścia cztery godziny, potem pojawi się następny idiota i cały schemat się powtórzy. Taki już był ten świat. Nasrać, wytrzeć, spuścić wodę. Znowu nasrać.

D. D. westchnęła, przekręciła się na drugi bok, przejechała dłonią po pościeli o grubym splocie i znowu westchnęła. Powinna wstać. Wziąć prysznic. Poświęcić trochę czasu na zrobienie prania i ujarzmienie bałaganu, jaki panował obecnie w jej mieszkaniu.

Znowu pomyślała o barze. I seksie. Takim naprawdę ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie. Miała ochotę na to, aby jej dłonie zaciskały się na twardym jak skała tyłku. Pragnęła, aby jej biodra otaczały stalowe ramiona. Chciała, aby jej uda drapał męski zarost, gdy tymczasem ona rozrywałaby paznokciami tę luksusową pościel na strzępy.

Niech to szlag trafi. Odrzuciła kołdrę i wyszła z sypialni, odziana jedynie w T-shirt, majtki i uczucie seksualnej frustracji.

Posprząta mieszkanie. Pójdzie pobiegać. Zje tuzin pączków.

Udała się do kuchni, wyjęła z lodówki puszkę z kawą w ziarnach, znalazła młynek i zabrała się do roboty.

Miała trzydzieści osiem lat, na litość boską. Była oddanym oficerem śledczym i zagorzałą pracoholiczką. Czuła się nieco samotna bez mężusia i dwójki biegających po domu bachorów? Teraz już za późno na zmianę reguł.

Wsypała świeżo zmieloną kawę do małego złotego filtra i pstryknęła włącznik. Włoska maszyna obudziła się do życia i unoszący się w powietrzu zapach espresso nieco ją uspokoił. Wyjęła mleko, żeby je spienić.

Ten loft w North End kupiła trzy miesiące temu. Zdecydowanie zbyt fajny jak dla gliniarza, ale takie były uroki załamania na bostońskim rynku mieszkaniowym. Deweloperzy go zbudowali, popytu nie było. Dzięki temu do pracusiów pokroju D. D. nagle uśmiechnęło się szczęście. Podobało jej się tutaj. Otwarta przestrzeń, przestronnie i widno, minimalistycznie. Kiedy znajdowała się w domu, to wystarczało, aby zaczynała myśleć, że powinna tu przebywać częściej. Co wcale nie znaczy, by tak właśnie robiła.

Skończyła parzyć latte i podeszła do rzędu okien wychodzących na całkiem ruchliwą ulicę. Nadal niespokojna, nadal podminowana. Lubiła ten widok. Ruchliwa ulica, spieszący się ludzie. Mnóstwo przechodniów ze swoimi naglącymi potrzebami, z których żaden jej nie widział, nie przejmował się nią i nic od niej nie chciał. Nie była na służbie, a życie i tak toczyło się dalej. Niezła lekcja dla kobiety jej pokroju.

Dmuchnięciem odsunęła na bok część pianki, wypiła kilka łyków aromatycznego napoju i poczuła, że część napięcia nieco odpuszcza.

W ogóle nie powinna była iść na ten ślub. O to właśnie chodziło. Kobieta w jej wieku powinna bojkotować wszystkie śluby i przyjęcia z okazji narodzin dzieci.

Cholerny Bobby Dodge. Autentycznie nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy wygłaszał słowa przysięgi małżeńskiej. A Annabelle, taka śliczna w białej sukni bez ramiączek, się popłakała. No i jeszcze Bella, suka, przeszła przez kościół z dwiema złotymi obrączkami przywiązanymi do obroży z ogromną kokardą.

Jak człowiek, do licha, miał się choć trochę nie wzruszyć przy czymś takim? Zwłaszcza, kiedy rozbrzmiała muzyka i wszyscy zaczęli tańczyć w rytm At Last Etty James, oczywiście z wyjątkiem ciebie, ponieważ tak cholernie dużo pracowałaś, że nie miałaś czasu znaleźć osoby towarzyszącej?

D. D. przełknęła więcej kawy, przyjrzała się pędzącym w dole zajętym ludziom i zmarszczyła gniewnie brwi.

Bobby Dodge się ożenił. O to właśnie chodziło. Znalazł kogoś lepszego od niej i teraz był już po ślubie, a ona…

Jasna cholera, naprawdę potrzebowała porządnego seksu.

Zawiązywała sznurowadła przy butach do biegania, kiedy zadzwoniła jej komórka. D. D. zerknęła na wyświetlacz, zmarszczyła brwi i przyłożyła telefon do ucha.

– Sierżant Warren – rzuciła energicznie.

– Dzień dobry, pani sierżant. Z tej strony detektyw Brian Miller, dystrykt C-6. Przepraszam, że przeszkadzam.

D. D. wzruszyła ramionami i czekała. Detektyw jednak nie zaczął mówić dalej, zachęciła go więc:

– W czym mogę pomóc, detektywie Miller?

– Cóż, mam problem… – zaczął i ponownie umilkł, a D. D. czekała.

Dystrykt C-6, wydział bostońskiej policji, obejmował południowy Boston. Jako sierżant jednostki zajmującej się zabójstwami D. D. niezbyt często miała okazję pracować z detektywami z C-6. W południowym Bostonie, zwanym przez miejscowych Southie, raczej nie dochodziło do zabójstw. Kradzieże, włamania, napady – owszem. Zabójstwa – naprawdę rzadko.

– O piątej rano odebrano zgłoszenie – odezwał się wreszcie Miller. – Mąż po powrocie do domu odkrył, że zaginęła jego żona.

D. D. uniosła brew i usiadła wygodniej na krześle.

– Wrócił do domu o piątej nad ranem?

– Zgłosił jej zaginięcie o piątej. Mąż to Jason Jones. Coś to pani mówi?

– Powinno?

– Reporter z „Boston Daily”. Jego rewir obejmuje południowy Boston, pisuje też obszerniejsze artykuły o tematyce miejskiej. Podobno pracuje w większość wieczorów. Opisuje posiedzenia rady miejskiej i zarządu, tego typu rzeczy. Wczoraj otrzymał także polecenie zajęcia się pożarem. W każdym razie skończył koło drugiej w nocy i wrócił do domu, gdzie czteroletnia córka spała w swoim pokoju, żony jednak nie było.

– Okej.

– Najpierw podjęto rutynowe działania – kontynuował Miller. – Sprawdzono teren wokół domu. Samochód na ulicy, portfel tej kobiety i kluczyki na kuchennym blacie. Nie ma śladów włamania, ale w sypialni jest potłuczona nocna lampka i brakuje niebiesko-zielonego koca.

– Okej.

– Zważywszy na okoliczności, mama zostawiająca dziecko samo w domu itd., policjanci zadzwonili do swego przełożonego, który z kolei skontaktował się z moim szefem. Kilka ostatnich godzin spędziliśmy, rzecz jasna, na przeczesywaniu okolicy, sprawdzaniu miejscowych sklepów, odnajdywaniu przyjaciół i krewnych itd. Krótko mówiąc, nie mam żadnego tropu.

– Macie ciało?

– Nie.

– Ślady krwi? Odciski palców, zniszczenia?

– Tylko potłuczona lampa.

– Przeszukano cały dom? Poddasze, piwnicę, niskie korytarze od węzłów sanitarnych?

– Staramy się.

– Staracie się?

– Mąż… nie przeszkadza wprawdzie, ale nie można powiedzieć, żeby współpracował.

– Cholera. – I nagle D. D. zrozumiała, dlaczego detektyw okręgowy dzwoni do pani sierżant z wydziału zabójstw w sprawie zaginionej kobiety i dlaczego ta pani sierżant nie pójdzie teraz pobiegać. – Pani Jones… jest młoda, biała i piękna, prawda?

– Dwudziestotrzyletnia blondynka, nauczycielka. Ma tego rodzaju uśmiech, który rozjaśnia ekran telewizora.

– Nie mówcie mi tylko, że rozmawialiście o tym przez radio.

– A jak myślicie, dlaczego zadzwoniłem na komórkę?

– Co to za adres? Dajcie mi dziesięć minut, detektywie Miller. Już tam jadę.

D. D. zostawiła buty do biegania w pokoju dziennym, spodnie dresowe w korytarzu, a bluzę w sypialni. Dżinsy, biała koszula, zabójcze kozaki i była gotowa do wyjścia. Do paska przypięła pager, na szyi powiesiła identyfikatory, do tylnej kieszeni wsunęła telefon komórkowy.

Ostatnia rzecz to ulubiona kurtka ze skóry w kolorze toffi, wisząca na wieszaku przy drzwiach.

Sierżant Warren ochoczo ruszyła w drogę, aby wykonać swoją pracę.

Południowy Boston o długiej i bogatej historii, nawet jak na standardy bostońskie, z jednej strony otaczała tętniąca życiem dzielnica finansowa, z drugiej zaś oblewały wody oceanu. Posiadał cechy uroczego ośrodka portowego, a jednocześnie żyło się w nim jak w wielkim mieście. Teren ten początkowo zamieszkiwali ludzie usytuowani raczej na niższym poziomie skali socjoekonomicznej. Ledwo wiążący koniec z końcem imigranci, najczęściej Irlandczycy, upychający trzydzieścioro ludzi do jednego pokoju w pełnych insektów czynszówkach, gdzie wiadro służyło za latrynę, a kupka słomy pełniła funkcję zapchlonego materaca. Życie było ciężkie i każdemu dawały w kość choroby, robactwo i bieda.

Sto pięćdziesiąt lat później Southie oznaczało nie tyle miejsce, co styl życia. Tu przyszedł na świat Whitey Bulger, jeden z najbardziej osławionych baronów bostońskiego półświatka. W latach siedemdziesiątych zamienił tę dzielnicę we własny plac zabaw, jedną połowę populacji uzależniając od narkotyków, a drugą zatrudniając. Mimo to ludzie się nie poddawali, sąsiad opiekował się sąsiadem, każde pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków produkowało następne pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków. Osoby z zewnątrz tego nie kumały, a miejscowym w ogóle to nie przeszkadzało.

Niestety, wszystkie style życia prędzej czy później dawało się zmodyfikować. Pewnego roku wielka impreza portowa przyciągnęła tutaj hordy mieszkańców miasta. Przybyli, spodziewając się zapuszczonych ulic i rozlatujących się domów. Odkryli widok na ocean, mnóstwo parków i znakomite katolickie szkoły. Oto dzielnica, dziesięć minut od centrum Bostonu, gdzie najtrudniejszym wyborem w sobotni poranek było to, czy skręcić w prawo i iść do parku, czy skręcić w lewo i poleniuchować na plaży.

Rzecz jasna młodzi yuppie znaleźli agentów nieruchomości i w krótkim czasie stare osiedla przekształciły się w warte miliony apartamenty z widokiem na ocean, a trzypiętrowe domy, zamieszkiwane przez czwarte pokolenie, sprzedano deweloperom za pięć razy tyle, na ile wcześniej liczono.

Społeczność się wymieszała. Inna ekonomia i tożsamości etniczne. Te same wielkie parki i wysadzane drzewami ulice. Doszło kilka kafejek. Irlandzkie puby pozostały. Więcej profesjonalistów pnących się po szczeblach drabiny społecznej. Nadal mnóstwo rodzin z dziećmi. Dobrze było tu mieszkać, jeśli się zdążyło coś kupić, nim ceny powariowały.

D. D. dzięki GPS-owi dotarła pod adres podany przez detektywa Millera. Był to uroczy mały bungalow niedaleko nabrzeża, pomalowany na brązowo-kremowo, z trawnikiem wielkości znaczka pocztowego i pozbawionym liści klonem. W jej głowie pojawiły się dwie myśli naraz: ktoś zbudował bungalow w Bostonie? I druga: detektyw Miller był dobry. Pięć i pół godziny minęło od przyjęcia zgłoszenia, a jak na razie żadnej policyjnej taśmy odgradzającej, żadnych radiowozów i jeszcze lepiej – żadnych vanów z radia i telewizji. Dom wydawał się spokojny, tak samo ulica. Przysłowiowa cisza przed burzą.

D. D. trzy razy objechała okoliczne przecznice, nim w końcu zaparkowała kilka ulic dalej. Skoro Millerowi tak długo udało się utrzymać wszystko w tajemnicy, nie zamierzała tego psuć.

Idąc w stronę domu, zgarbiona i z rękami wciśniętymi do kieszeni, zobaczyła, że Miller już na nią czeka. Okazał się niższy, niż się spodziewała, miał rzednące brązowe włosy i wąsy w stylu lat siedemdziesiątych. Wyglądał jak gliniarz, który byłby świetnym tajniakiem – tak nijaki, że nikt by nie zwracał na niego uwagi, nie mówiąc o podejrzewaniu go o podsłuchiwanie ważnych rozmów. Miał także bladą cerę kogoś, kto większość czasu spędza w świetle fluorescencyjnym. Biurkowy didżej, pomyślała D. D. i natychmiast wstrzymała się z opiniami.

Miller przeciął trawnik i dołączył do niej. Szedł przed siebie, więc ona także. Czasami praca w policji wymagała nieco aktorstwa. Wyglądało na to, że dzisiaj odgrywali rolę pary, która wyszła na poranny spacer. Pomięty brązowy garnitur Millera był może nieco zbyt formalny, ale D. D., w wąskich dżinsach i skórzanej kurtce, prezentowała się świetnie.

– Sandra Jones pracuje w gimnazjum – zaczął Miller. Mówił cicho i szybko. Minęli pierwszą przecznicę, kierując się w stronę nabrzeża. – Ma z szóstymi klasami naukę o społeczeństwie. Jest tam teraz dwóch naszych, ale nikt jej nie widział, odkąd wczoraj o wpół do czwartej wyszła ze szkoły. Odwiedziliśmy miejscowe sklepy, knajpy i nic. W zlewie stoją naczynia po kolacji. Stosik sprawdzonych kartkówek obok torebki na kuchennym blacie. Według słów jej męża Sandra zazwyczaj zabierała się za pracę dopiero po położeniu o ósmej ich córki spać. Zakładamy więc, że była w domu razem z córką do jakiejś ósmej trzydzieści, dziewiątej. Telefon komórkowy nie wykazuje żadnej aktywności po szóstej; aktualnie wyciągamy z firmy telekomunikacyjnej rejestr połączeń z linii naziemnej.

– A co z rodziną? Dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni? – zapytała D. D. Słońce zaczęło się w końcu przebijać przez warstwę szarych chmur, temperatura się jednak nie zmieniła, a od wody wiał wiatr, wślizgujący się złośliwie pod jej skórzaną kurtkę.

– Żadnej rodziny na miejscu. Jedynie ojciec w Georgii, z którym nie utrzymują żadnych kontaktów. Mąż nie chciał skonkretyzować, oświadczył tylko, że to stare dzieje i nie mają nic wspólnego z obecną sytuacją.

– Jak to miło ze strony męża, że za nas myśli. Dzwoniliście do ojca?

– Zrobiłbym to, gdybym znał nazwisko.

– Mąż nie chce podać nazwiska? – W głosie D. D. słychać było niedowierzanie.

Miller pokręcił głową, wciskając dłonie do kieszeni spodni. Z jego ust wydobywała się para.

– Poczekaj tylko, aż go poznasz. Oglądałaś to kiedyś? Taki serial medyczny?

– Ostry dyżur?

– Nie, ten, gdzie jest więcej seksu.

– Chirurdzy?

– Właśnie ten. Jak się nazywa ten lekarz? McDuff, McDevon…?

– McDreamy?

– Właśnie ten. Pan Jones mógłby być jego bratem bliźniakiem. Te zmierzwione włosy, całodzienny zarost… Kurde, w chwili, gdy ta historia trafi do mediów, ten facet zacznie dostawać więcej listów od fanów niż Scott Peterson. Myślę, że mamy jeszcze jakieś dwadzieścia godzin i albo znajdziemy do tego czasu Sandy Jones, albo wpadniemy po uszy w gówno.

D. D. westchnęła głośno. Dotarli do nabrzeża, skręcili w prawo i dalej szli.

– Mężczyźni są głupi – mruknęła ze zniecierpliwieniem. – No bo, na litość boską, ileż można? Praktycznie co tydzień jakiś przystojny rozpieszczany przez los facet próbuje rozwiązać problemy małżeńskie, zabijając żonę i twierdząc, że zniknęła. I co tydzień media rzucają się na to…

– Przyjmowaliśmy zakłady. Pięć do jednego na Nancy Grace. Cztery do jednego na Gretę Van Susteren.

D. D. rzuciła mu spojrzenie z ukosa.

– I co tydzień – kontynuowała – policja powołuje oddział specjalny, ochotnicy przeczesują las, straż przybrzeżna przeszukuje port i wiesz co?

Miller miał minę pełną nadziei.

– Ciało żony zostaje znalezione, a mąż dostaje do odsiadki dwadzieścia lat, a nawet dożywocie. Mogłoby się wydawać, że od tej pory choć jeden z tych facetów wybrałby zwykły staromodny rozwód?

Miller nie miał nic do powiedzenia.

D. D. westchnęła, przeczesała palcami włosy i znowu westchnęła.

– No dobra, instynktowna reakcja. Myślisz, że żona nie żyje?

– Aha. – Miller powiedział to w sposób rzeczowy. Kiedy czekała, dodał: – Zbita lampa, brak koca. Rzekłbym, że ktoś owinął ciało i je usunął. W koc wsiąkła krew, co tłumaczy brak materialnych dowodów.

– No tak. Myślisz, że zrobił to mąż?

Miller z wewnętrznej kieszeni brązowej sportowej marynarki wyjął złożoną kartkę żółtego papieru i podał jej.

– To ci się spodoba. Choć mąż jest, powiedzmy, niechętny do udzielania odpowiedzi na nasze pytania, bez oporów przedstawił nam przebieg swego wieczoru, podał nawet nazwiska i numery telefonu osób, które mogą potwierdzić miejsce jego pobytu.

– Przedstawił listę alibi? – D. D. rozłożyła kartkę i przeczytała pierwsze nazwisko na liście, Larry Wade, szef służby przeciwpożarowej, następnie James McConnagal, policja stanowa Massachusetts, potem trzy kolejne, tym razem z policji bostońskiej. Czytała dalej. Jej oczy robiły się coraz większe, a dłonie zaczęły drżeć z ledwie powstrzymywanej wściekłości. – Powtórz, kim, u diabła, jest ten koleś?

– Reporter „Boston Daily”. Wczoraj wybuchł pożar. Twierdzi, że tam był razem z połową bostońskich stróżów prawa i opisywał wydarzenie.

– O żesz ty. Dzwoniliście już do kogoś?

– Nie, i tak wiem, co usłyszę.

– Widzieli go, ale go nie widzieli – stwierdziła D. D. – Jest pożar, wszyscy zasuwają. Może poprosił każdego z nich o słówko dla prasy, wtedy zwrócili na niego uwagę, potem się wymknął…

– Aha. Jeśli chodzi o alibi, to ten koleś jest nie do pobicia. Pół tuzina naszych ludzi potwierdzi, gdzie był wczoraj w nocy, nawet jeśli przez jakiś czas w ogóle go tam nie było. Znaczy to – Miller pogroził jej palcem – żebyś nie dała się nabrać na wygląd pana Jonesa. McDreamy to także McSpryciarz. To takie niesprawiedliwe.

D. D. oddała mu kartkę.

– Ma adwokata?

Dotarli do końca ulicy, odwrócili się i ruszyli z powrotem. Szli teraz pod wiatr, jego siła przyciskała okrycia do ich piersi, a twarze atakowały słone, kłujące kropelki.

– Jeszcze nie. Po prostu nie chce odpowiadać na nasze pytania.

– Zaprosiliście go na komisariat?

– Chciał, żeby mu pokazać nakaz aresztowania.

D. D. uniosła na te słowa brew. A więc McDreamy rzeczywiście był McSpryciarzem. A przynajmniej więcej wiedział na temat swoich konstytucyjnych praw niż przeciętny obywatel. Interesujące. Opuściła głowę, aby uniknąć wiatru.

– Żadnych śladów wtargnięcia z użyciem siły?

– Nie, a posłuchaj tylko, zarówno główne, jak i boczne drzwi są zrobione ze stali.

– Poważnie?

– Aha. Z zasuwami od wewnątrz i na zewnątrz. Och, i znaleźliśmy drewniane kołki powbijane w większość ram okiennych.

– Pierdzielisz. Co powiedział mąż?

– To jedno z tych pytań, na które odmówił odpowiedzi.

– Jest tam system alarmowy? Może kamera?

– Nie i nie. Nie ma nawet kamerki sprawdzającej nianie. Pytałem.

Zbliżali się teraz do domu, uroczego bungalowu z lat pięćdziesiątych – wyglądało na to, że posiada więcej zabezpieczeń niż Fort Knox.

– Zamki od wewnątrz i od zewnątrz – mruknęła D. D. – Żadnej kamery. Zastanawiam się, czy taka struktura jest po to, aby trzymać kogoś z dala od domu, czy aby trzymać kogoś w środku.

– Myślisz, że znęcał się nad żoną?

– Nie byłaby to żadna nowość. Wspominałeś coś o dziecku?

– Czteroletnia dziewczynka. Clarissa Jane Jones. Mówią na nią Ree.

– Rozmawialiście już z nią?

Miller zawahał się.

– Mała cały ranek przesiedziała na kolanach ojca, wyglądała na dość zaszokowaną. Nie przypuszczam, aby ten facet pozwolił nam porozmawiać z nią na osobności, więc nie naciskałem. Uznałem, że pogadamy z obojgiem, kiedy będziemy mieć nieco więcej amunicji.

D. D. pokiwała głową. Przepytywanie dzieci nie należało do przyjemnych zadań. Niektórzy detektywi mieli do tego dryg, inni nie. Po niechęci Millera wnioskowała, że on należy do tej drugiej grupy. I dlatego właśnie to D. D. będzie musiała się tym zająć.

– Mąż jest zamknięty? – zapytała.

Weszli po schodkach i stanęli przed jaskrawozieloną wycieraczką, na której niebieskie słowo „Witamy” otaczało mnóstwo zielonych i żółtych kwiatków. Według D. D. taką właśnie wycieraczkę mogła wybrać mała dziewczynka i jej matka.

– Ojciec i córka siedzą w pokoju dziennym. Zostawiłem z nimi funkcjonariusza. To jedyne, co mogę zrobić w tej chwili.

– W tej chwili – zgodziła się. – Przeszukaliście dom?

– W dziewięćdziesięciu procentach.

– Samochody?

– Aha.

– Budynki gospodarcze?

– Aha.

– Sprawdziliście miejscowe sklepy, sąsiadów, przyjaciół, krewnych i współpracowników?

– W toku.

– I nigdzie ani śladu Sandry Jones.

Miller zerknął na zegarek.

– Mniej więcej sześć godzin po zgłoszeniu męża nie ma śladu po dwudziestotrzyletniej białej kobiecie Sandrze Jones.

– Ale macie potencjalne miejsce zbrodni, czyli sypialnię państwa Jones, potencjalnego świadka w osobie czteroletniej córki Sandry i potencjalnego podejrzanego w osobie męża Sandry, dziennikarza. Takie jest podsumowanie?

– Takie jest podsumowanie. – Miller pokazał na drzwi, wykazując pierwsze objawy zniecierpliwienia. – Jak to chcesz rozegrać: dom, mąż czy dzieciak?

D. D. położyła dłoń na gałce u drzwi. Jej reakcja była instynktowna – znieruchomiała na moment, aby ją przemyśleć. Tych kilka pierwszych godzin, kiedy miało się zgłoszenie, ale jeszcze nie przestępstwo, zawsze było krytycznych dla śledztwa. Dysponowano podejrzeniami, ale nie było jeszcze mowy o prawdopodobnym motywie; istniała osoba, którą należało się zainteresować, ale jeszcze nie główny podejrzany. Właściwie mieli jedynie wystarczająco dużo sznurka, żeby się powiesić.

D. D. westchnęła, zrozumiała, że nieprędko wróci do domu, i dokonała wyboru.Rozdział 4

Kiedy byłam mała, wierzyłam w Boga. Mój ojciec co niedziela zabierał mnie do kościoła. Uczęszczałam do szkółki niedzielnej i słuchałam opowieści o Jego dziełach. Potem zbieraliśmy się pod kościołem na zrzutkowy posiłek, składający się ze smażonego kurczaka, potrawki z brokułów i placka z brzoskwiniami.

A później wracaliśmy do domu, gdzie moja matka goniła ojca po domu z tasakiem, krzycząc:

– Wiem, do czego jesteś zdolny! Mam uwierzyć, że te kościelne latawice siadają obok ciebie tylko po to, abyście korzystali razem z Księgi Psalmów?

I tak biegali po domu, a ja siedziałam skulona w szafie na płaszcze, skąd słyszałam każde wypowiadane przez nich słowo, ale nie musiałam patrzeć, co by się stało, gdyby mój ojciec któregoś razu się potknął, nie wyrobił na zakręcie czy wpadł na krzesło.

Kiedy byłam mała, wierzyłam w Boga. Każdego ranka, gdy się budziłam i mój ojciec nadal żył, uznawałam to za Jego dzieło. Dopiero, kiedy dorosłam, zaczęłam w pełni rozumieć niedzielne poranki w domu rodziców. Dotarło do mnie, że fakt, iż mój ojciec żył, nie miał nic wspólnego z wolą Boga. To była oznaka woli mamy. Nigdy nie zabiła ojca, ponieważ nie chciała, aby umarł.

Nie, celem mamy było dręczenie ojca. Sprawianie, aby każdą chwilę swego życia odczuwał niczym całą wieczność w piekle.

Mój ojciec żył, ponieważ według mamy śmierć byłaby dla niego zbyt dobra.

– Znaleźliście Pana Smitha?

– Słucham?

– Znaleźliście Pana Smitha? Mojego kota. Mamusia poszła go rano szukać, ale jeszcze nie wróciła.

D. D. zamrugała kilka razy oczami. Właśnie otworzyła drzwi na górze schodów prowadzących do piwnicy i przekonała się, że naprzeciwko niej stoi bardzo poważna czterolatka z kręconymi włosami. Wyglądało na to, że Clarissa Jones się obudziła i to ona prowadziła teraz śledztwo.

– Rozumiem.

– Ree?

Ciszę przerwał męski baryton. Ree posłusznie się odwróciła, a D. D. podniosła wzrok i zobaczyła, że w holu stoi Jason Jones i przygląda się uważnie im obu.

– Chcę Pana Smitha – powiedziała płaczliwie Ree.

Jason wyciągnął rękę i dziewczynka podeszła do niego. Nie odzywając się ani słowem do D. D., po prostu zniknął z powrotem razem z córką w pokoju dziennym.

D. D. i Miller weszli tam za nim. Miller skinął lekko głową, odprawiając umundurowanego funkcjonariusza stojącego na straży.

W niewielkim pomieszczeniu stała dwuosobowa mała sofa, dwa drewniane krzesła, skrzynia przykryta papierową serwetką w koronkowy wzór służąca także jako stolik, a w rogu niewielki telewizor. Resztę pokoju zajmowały dziecięcy stolik i rząd pojemników, w których mieściło się wszystko, od stu kredek do kilkunastu lalek Barbie. Sądząc po zabawkach, czteroletnia Ree lubiła kolor różowy.

D. D. nie spieszyła się. Rozglądała się uważnie po pokoju, zatrzymując wzrok na ustawionych na gzymsie kominka ziarnistych zdjęciach oprawionych w ramki: fotografia przedstawiająca niemowlę, tę samą dziewczynkę jedzącą, stawiającą pierwsze kroki, pierwszy raz jadącą na rowerku. Na zdjęciach nie było żadnych innych członków rodziny. Żadnych oczywistych śladów istnienia babć, dziadków, cioć, wujków. Jedynie Jason, Sandra i Ree.

Dostrzegła fotkę małego berbecia ściskającego w objęciach niezwykle tolerancyjnego rudego kota i uznała, że to zapewne sławny Pan Smith.

Przesunęła spojrzenie na kosze z zabawkami, zerkając na stolik, na którym leżała niedokończona kolorowanka z Kopciuszkiem i dwiema myszkami. Normalne rzeczy, pomyślała. Normalne zabawki, normalne przedmioty, normalne meble normalnej rodziny w normalnym domu w południowym Bostonie.

Tyle że ta rodzina nie była normalna, w przeciwnym razie jej, D.D, by tutaj teraz nie było.

Raz jeszcze przeszła obok koszy, starając się objąć spojrzeniem Jasona Jonesa i nie odwracając się przy tym w jego stronę. Większość mężczyzn byłaby w tej chwili mocno ożywiona. Jego żona zaginęła. Policja panoszy się w jego domu, naruszając jego prywatną przestrzeń, biorąc do ręki osobiste zdjęcia jego rodziny, a obecna jest przy tym czteroletnia córka.

Nie czuła z jego strony niczego. Absolutnie niczego.

Było niemal tak, jakby w ogóle nie znajdował się w tym pomieszczeniu.

W końcu się odwróciła. Jason Jones siedział na sofie, obejmując ramieniem córkę. Spojrzenie miał utkwione w ciemnym ekranie telewizora. Z bliska wyglądał dokładnie tak, jak go opisał Miller. Gęste, zmierzwione włosy, męski jednodniowy zarost, ładnie umięśniony tors podkreślony prostą bawełnianą koszulką w kolorze granatowym. Był kochankiem, ojcem i chłopakiem z sąsiedztwa – trzy w jednym. Był erotycznym snem prezenterki wieczornych wiadomości. Miller miał rację – jeśli nie znajdą Sandry Jones przed pojawieniem się pierwszego wozu transmisyjnego, będą mieli przechlapane.

D. D. uniosła jedno drewniane krzesło i ustawiła je naprzeciwko sofy, po czym usiadła na nim. Miller z kolei wtopił się w tło. Tak jest lepiej w przypadku zagajania rozmowy z dzieckiem. Dwóch policjantów mogło wywrzeć nacisk na opornego męża. Dla niespokojnego malucha byłoby to jednak zbyt wiele.

Spojrzenie Jasona Jonesa w końcu przesunęło się na nią i zatrzymało na jej twarzy. D. D. wbrew sobie niemal zadrżała.

Jego oczy były puste – miała wrażenie, że wpatruje się w pozbawione gwiazd niebo. Tylko dwa razy miała okazję widzieć takie spojrzenie. Raz podczas przesłuchania psychopaty, który przy użyciu kuszy położył kres nieudanej relacji biznesowej poprzez dokonanie egzekucji na swoim wspólniku i całej jego rodzinie. Drugi raz podczas przesłuchania dwudziestosiedmioletniej Portugalki, którą przez piętnaście lat zamożna para z Bostonu przetrzymywała jako seksualną niewolnicę w swej elitarnej kamienicy z elewacją z piaskowca. Dwa lata później ta kobieta już nie żyła. Wyszła na ulicę prosto pod nadjeżdżające samochody na Storrow Drive. Świadkowie twierdzili, że w ogóle się nie zawahała. Po prostu zeszła z krawężnika prosto pod koła toyoty highlander.

– Chcę mojego kota – odezwała się Ree. Wyprostowała się na sofie, odsuwając lekko od ojca. Nie próbował przyciągnąć jej z powrotem.

– Kiedy po raz ostatni widziałaś Pana Smitha? – zapytała D. D.

– Wczoraj wieczorem. Kiedy położyłam się spać. Pan Smith zawsze śpi ze mną. Najbardziej podoba mu się w moim pokoju.

D. D. uśmiechnęła się.

– Mnie też się podoba twój pokój. Te kwiatki i ładne motyle. Pomagałaś je malować?

– Nie. Nie umiem. Zrobili to mamusia z tatusiem. Mam cztery lata i dziewięć miesięcy, wiesz? – Ree dumnie się wyprostowała. – Jestem już duża, więc na czwarte urodziny dostałam pokój dużej dziewczynki.

– Masz cztery lata? No coś ty, powiedziałabym, że pięć albo nawet sześć. Ciekawa jestem, co jesz, bo jesteś strasznie wysoka jak na czterolatkę.

Ree zachichotała. Jej ojciec nie odezwał się ani słowem.

– Lubię makaron z serem. To moje najbardziej ulubione jedzonko na całym świecie. Mamusia pozwala mi to jeść, jeśli zjem też parówki z indyka. Mówi, że potrzebuję białka. Jeśli zjem dużo białka, to na deser dostaję ciasteczka Oreo.

– To właśnie jadłaś wczoraj wieczorem?

– Jadłam makaron z serem i jabłka. Bez ciasteczek. Tatuś nie miał czasu, żeby iść do sklepu.

Posłała ojcu wymowne spojrzenie i po raz pierwszy Jason Jones ożył. Zmierzwił córce włosy, a w jego spojrzeniu miłość mieszała się z instynktem opiekuńczym. Następnie odwrócił się od niej i, jakby włączono przycisk, powróciło to martwe spojrzenie.

– Kto dał ci wczoraj kolację, Ree?

– Mamusia daje mi kolację, tatuś daje mi lunch. Na lunch jem kanapkę z masłem orzechowym i dżemem, ale bez ciasteczek. Nie mogę jeść cały czas ciasteczek. – Głos Ree zabrzmiał nieco żałośnie.

– Pan Smith lubi Oreo?

Ree przewróciła oczami.

– Pan Smith lubi wszystko! Dlatego jest taki gruby. Je, je i je. Mamusia i tatuś mówią: żadnego ludzkiego jedzenia dla Pana Smitha, ale jemu się to nie podoba.

– Pan Smith pomógł ci wczoraj w zjedzeniu kolacji?

– Próbował wskoczyć na blat. Mamusia kazała mu zmykać.

– Rozumiem. A po kolacji?

– Pora na kąpiel.

– Pan Smith się kąpie? – D. D. starała się, aby w jej głosie słychać było niedowierzanie.

Ree ponownie zachichotała.

– Nie, Pan Smith jest kotem. Koty się nie kąpią. One się same myją.

– Ooch. To nawet ma sens. Kto więc się kąpał?

– Mamusia i ja.

– Czy twoja mama zużywa całą gorącą wodę i całe mydło?

– Nie. Ale nie pozwala mi brać mydła. Raz do wanny wlałam całą butelkę płynu. Ale było piany!

– To musiało wyglądać super.

– Lubię pianę.

– Ja też. A po kąpieli?

– No jak to? Spłukałyśmy z siebie pianę.

– Najmocniej przepraszam. A potem…

– Poszłam do łóżka. Mogę wybrać dwie bajki. Lubię książeczki o Fancy Nancy i serię Pinkalicious. Wybieram także piosenkę. Mamusia lubi śpiewać Migocz, migocz, mała gwiazdko, ale ja jestem już na to za duża, więc kazałam jej śpiewać Buchaj ogniem, magiczny smoku.

– Twoja mama śpiewała Buchaj ogniem, magiczny smoku? – Tym razem D. D. nie musiała udawać zaskoczenia.

– Lubię smoki – oświadczyła Ree.

– Rozumiem. A Pan Smith co sądził na ten temat?

– Pan Smith nie śpiewa.

– Ale czy lubi piosenki?

Ree wzruszyła ramionami.

– Lubi bajki. Zawsze się wtedy zwija w kulkę na moim łóżku.

– Potem twoja mama gasi światło?

– Pali się nocna lampka. Wiem, że mam cztery lata i dziewięć miesięcy, ale lubię mieć zapaloną lampkę. Może… nie wiem. Może kiedy będę miała pięć lat… albo może trzydzieści, wtedy nie będę mieć lampki.

– Okej, więc leżysz w łóżku. Pan Smith jest z tobą…

– Śpi w moich nogach.

– Okej, leży w twoich nogach. Pali się lampka. Twoja mama gasi światło, zamyka drzwi, a potem…

Ree wpatrywała się w nią.

Jason Jones także, a w jego spojrzeniu dało się rozpoznać wrogość.

– Coś się wydarzyło w środku nocy, Ree? – zapytała cicho D. D.

Ree wpatrywała się w nią.

– Jakieś hałasy. Ludzie rozmawiali ze sobą? Twoje drzwi otworzyły się? Kiedy Pan Smith wyszedł od ciebie?

Dziewczynka pokręciła głową. Nie patrzyła już na D. D. Po upływie kolejnej sekundy wtuliła się w ojca, oplatając go chudymi rączkami w pasie. Jason przytulił ją do siebie i spojrzał beznamiętnie na D. D.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: