Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Stąpając po cienkim lodzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stąpając po cienkim lodzie - ebook

Doskonały thriller psychologiczny uznanej szwedzkiej pisarki!

Jeśli zaczytujecie się w kryminałach Camilli Läckberg i Jo Nesbø – to coś dla Was!

W marmurowym korytarzu mieszkania znanego biznesmena zostaje znaleziona bestialsko zamordowana kobieta. Ofiarę pozbawiono głowy… Tymczasem charyzmatyczny i kontrowersyjny przedsiębiorca znika bez śladu.

Kim jest ofiara? A kim psychopatyczny morderca posługujący się maczetą?

Dwa miesiące wcześniej życie Emmy Bohman, asystentki sprzedaży w Clothes & More, przewraca się do góry nogami za sprawą przypadkowego spotkania ze swym przełożonym. Jesper Orre jest uosobieniem jej marzeń, więc kobieta szybko wdaje się z nim w romans. Po pewnym czasie Jesper znika, równie niespodziewanie, jak się pojawił, nie obdarzając Emmy słowem wyjaśnienia.

Gdy po pierwszym nieszczęściu przychodzą kolejne, Emma zaczyna podejrzewać, co się stało. Tylko dlaczego Jasper chciał ją zranić? Niebawem okazuje się, że nie tylko ona próbuje go odnaleźć…

„Imponująca. Mistrzowski popis, który wynosi tę autorkę na czołowe miejsce w ciągle gęstniejącym tłumie skandynawskich twórców powieści noir”. Kirkus Reviews

„Ta książka ma wszystkie niezbędne składniki najlepszych skandynawskich kryminałów”. Crime by the Book

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-042-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Peter

Stoję w śniegu przed nagrobkiem mamy, gdy odzywa się moja komórka. Nagrobek jest prosty, z surowego granitu, sięga ledwie do kolan. Gawędziliśmy chwilę, mama i ja, o tym, jak trudno być policjantem w mieście, gdzie już nikt nie przejmuje się nikim poza samym sobą. I co chyba jeszcze ważniejsze: jak trudno być człowiekiem w takim mieście, w takim czasie.

Otupuję mokry śnieg ze sportowych butów i odwracam się w drugą stronę. Jakoś niezręcznie byłoby rozmawiać przez telefon przy grobie. Przede mną rozpościera się pofałdowany pejzaż Skogskyrkogården, cmentarza Leśnego. Wstęgi mgły unoszą się w mroku między koronami sosen, a poniżej czarne pnie drzew wystrzelają z białej połaci niczym wykrzykniki przypominające o przemijalności życia. Kapie z gałęzi i nagrobków. Śnieg topi się i wszędzie płynie woda, dostaje się także do moich cienkich butów, zbiera mi się w palcach. Powinienem kupić sobie porządne trapery, ale ciągle nie mogę się na to zdobyć. W oddali dostrzegam ciemne postacie znikające w głębi cmentarza. Bliscy zmarłych pewnie idą zapalić znicze albo położyć zielone gałązki na grobie.

Niedługo Boże Narodzenie.

Robię kilka kroków ku starannie odśnieżonej alejce i zerkam na wyświetlacz, chociaż już wcześniej wiedziałem, kto dzwoni. Dziwne uczucie w dołku nigdy mnie nie myli. Bardzo dobrze znam to ssanie i bulgotanie.

Odwracam się jeszcze i ostatni raz spoglądam na grób. Macham niezdarnie ręką i bąkam pod nosem, że niedługo znowu przyjdę. Oczywiście niepotrzebnie, bo przecież ona i tak wie, że zawsze wracam.

Czarna i błyszcząca Nynäsvägen prowadzi mnie w kierunku centrum. Czerwone tylne światła aut jarzą się jaskrawo na pasie przede mną. Wskazują drogę. Wzdłuż jezdni leżą grube zwały brudnego śniegu, a niskie i deprymująco jednostajne zabudowania okalają po obu stronach trasę wjazdową do Sztokholmu. Pojedyncze gwiazdy betlejemskie rozświetlają okna niczym pochodnie w nocy. Znowu zaczął padać śnieg. Zmieszane z deszczem płatki opadają na przednią szybę i zacierają ostre kontury za oknem, sprawiając, że krajobraz mięknie. Słychać jedynie odgłos pracujących wycieraczek zmieszany z monotonnym pomrukiem silnika.

Morderstwo.

Jeszcze jedno morderstwo.

Wiele lat temu, gdy jako stosunkowo młody policjant i świeżo upieczony dochodzeniowiec byłem wzywany na miejsce zbrodni, informacja o zabójstwie zawsze wzbudzała pewną sensację. Śmierć była synonimem tajemnicy, którą należało zgłębić, rozsupłać jak splątany kłębek wełny. Kiedyś wszystko dawało się rozwikłać. Wystarczyło mieć energię, wytrwałość i wiedzieć, za które nici pociągnąć przy odpowiedniej okazji. Rzeczywistość nie była niczym innym jak tylko zwartą materią utkaną z tych nici.

Mówiąc krótko: dawało się nad nią zapanować, ujarzmić ją.

A teraz jest już inaczej. Może straciłem zainteresowanie dla samej materii, zgubiłem wyczucie, które nici należy pociągnąć. Ale z czasem także śmierć nabrała innego znaczenia. Mama śpi w podmokłej ziemi na Skogskyrkogården. Annika, moja siostra, leży na tym samym cmentarzu, tylko kawałek dalej. A tata, który zapija się do nieprzytomności na Costa del Sol, jest na najlepszej drodze, by również tu wylądować. Zbrodnie, z którymi się spotykam, nie wydają się już takie ważne. Oczywiście mogę pomóc w ustaleniu, co się wydarzyło. Ubrać w słowa to, co niepojęte – ktoś został pozbawiony życia – i opisać bieg wypadków, które do tego doprowadziły. Mogę nawet dojść, kto jest winny, i w najlepszym razie doprowadzić mordercę przed oblicze sądu. Ale trupy nadal pozostają trupami, prawda? Trudno mi obecnie znaleźć sens w tym, co robię.

W okolicy Roslagstull zaczyna się robić coraz mroczniej i w tym momencie uświadamiam sobie, że dzisiaj w ogóle nie było jasno. I że dzisiejszy dzień minął w tej grudniowej szarówce równie niezauważony jak dzień wczorajszy i dni poprzednie. Gdy odbijam na E18 w kierunku północnym, ruch wyraźnie się nasila. Mijam jakieś roboty drogowe; samochód podskakuje na dziurach w jezdni, wprawiając drzewko zapachowe przy przedniej szybie w niepokojące kołysanie.

Mniej więcej na wysokości uniwersytetu dzwoni Manfred. Mówi, że jest jakaś cholerna afera, że zamieszany jest jakiś ważniak i że byłoby dobrze, gdybym się tak nie wlókł, tylko wreszcie przyjechał. Wpatrując się przymrużonymi oczami w industrialny szary zmrok, odpowiadam mu, że musi uzbroić się w cierpliwość, bo jezdnia jest dziurawa jak ser szwajcarski i jeżeli przyspieszę, ryzykuję, że poodbijam sobie jaja.

Manfred parska swoim dobrze znanym rechotliwym śmiechem, który przypomina trochę odgłos wydawany przez świnię. Ale może jestem wobec niego niesprawiedliwy: Manfred jest gruby i może to tylko jego konstytucja fizyczna deformuje odbiór tego śmiechu i każe mi myśleć o pożądliwym pochrumkiwaniu. A niewykluczone, że śmiech Manfreda brzmi tak samo jak mój.

Przypuszczalnie wszyscy brzmimy podobnie.

Pracujemy razem ponad dziesięć lat. Rok za rokiem staliśmy ramię w ramię przy stole sekcyjnym, przesłuchiwaliśmy świadków i spotykaliśmy się ze zrozpaczonymi członkami rodzin. Rok za rokiem łapaliśmy różne szumowiny i czyniliśmy świat bezpieczniejszym. Czy na pewno? Wszyscy ci ludzie, którzy spali w lodówkach zakładu medycyny sądowej w Solnie, nadal nie żyją i tak już zostanie. Na wieki wieków. Nie jesteśmy nikim innym niż personelem sprzątającym, który wiąże luźne nici, gdy materia gdzieś pęknie i wydarzy się niepojęte.

Janet mówi, że jestem zrezygnowany i przygnębiony, ale ja nie wierzę Janet. Poza tym nie wierzę w depresję. Naprawdę nie wierzę. Moim zdaniem chodzi raczej o to, że uświadomiłem sobie ograniczenia ludzkiej egzystencji i po raz pierwszy trzeźwo patrzę na życie. Ona wtedy odpowiada, że to właśnie składa się na obraz choroby – dotknięta depresją osoba nie jest w stanie wznieść się ponad własną doświadczaną niedolę. Wówczas zwykle jej odparowuję, że depresja to chyba najbardziej opłacalny wymysł branży medycznej i że nie mam ani czasu, ani ochoty na to, żeby nieprzyzwoicie bogate firmy farmaceutyczne jeszcze bardziej się wzbogaciły. A jeśli Janet mimo to chce nadal rozmawiać o moim samopoczuciu, zawsze odkładam słuchawkę. W końcu od czasu, kiedy byliśmy ze sobą, minęło ni mniej, ni więcej, tylko piętnaście lat, i nie widzę powodu, aby wałkować ten problem właśnie z nią. To, że akurat jest matką mojego jedynego dziecka, niczego nie zmienia.

Nawiasem mówiąc, Albin to dziecko, które nie powinno nigdy przyjść na świat. Nie dlatego, żeby było z nim coś nie tak – jest jak większość nastolatków: pryszczaty, prawdopodobnie przesadnie rozbudzony seksualnie i patologicznie zainteresowany grami komputerowymi – tylko dlatego, że ja naprawdę nie byłem gotów zostać ojcem. W mrocznych momentach (a z upływem lat mam ich coraz więcej) myślę sobie, że ona zrobiła to specjalnie. Przestała brać pigułkę i zaszła w ciążę, żeby zemścić się za tę historię ze ślubem. To całkiem możliwe. Tyle że nigdy nie dowiem się prawdy, zresztą teraz nie ma to już większego znaczenia. Albin istnieje niezaprzeczalnie i cały i zdrowy mieszka ze swoją mamą. Czasami się spotykamy, ale niezbyt często – na Boże Narodzenie, na Świętego Jana i na jego urodziny. Uważam, że dla niego jest zdecydowanie lepiej, jeśli nie mamy ze sobą za dużo kontaktu. W przeciwnym razie istniałoby ryzyko, że on też mógłby się na mnie zawieść.

Niekiedy przychodzi mi do głowy, że może powinienem nosić w portfelu jego fotografię, jak robią to inni (prawdziwi) rodzice. Nieudolne szkolne zdjęcie na tle panneau w kolorze sepii, zrobione w sali gimnastycznej przez jednego z tych fotografów, którego marzenia nie zawiodły dalej niż do gimnazjum w Farsta. Bardzo szybko jednak dochodzę do wniosku, że nie powinienem w ten sposób oszukiwać nikogo, a przede wszystkim siebie. Bo moim zdaniem na bycie rodzicem trzeba sobie zasłużyć. Prawo do tego nabywa się, nie śpiąc po nocach, zmieniając pieluchy i robiąc całą masę innych rzeczy. I ma to niewiele wspólnego z genetyką i plemnikami, które nieświadomie zdeponowałem mniej więcej piętnaście lat temu, dzięki czemu Janet mogła spełnić swoje marzenie o macierzyństwie.

Dostrzegam dom już z oddali. Bynajmniej nie dlatego, że biały, przypominający skrzynię budynek jakkolwiek się wyróżnia w tej ekskluzywnej dzielnicy willowej – jest po prostu otoczony radiowozami. Pulsujące niebieskie światła odbijają się w śniegu, a rozpoznawalne z daleka białe vany techników kryminalnych stoją starannie zaparkowane kawałek dalej. Kiwam głową do mundurowych, pokazuję legitymację i przemykam pod niebiesko-białą taśmą lekko trzepoczącą na słabym wietrze.

Manfred Olsson czeka w drzwiach. Kiedy unosi rękę w pozdrowieniu, jego potężna sylwetka zasłania niemal całe wejście. Ma na sobie tweedową marynarkę, a z kieszonki na piersi wystaje różowa jedwabna chusteczka. Z rozmachem skrojone nogawki wełnianych spodni są starannie wciśnięte w niebieskie szpitalne ochraniacze.

– Lindgren, do diabła, już myślałem, że nigdy się nie zjawisz.

Spotykam jego wzrok. Nieduże jak ziarnka pieprzu, szelmowskie oczka tkwią głęboko zatopione w pulchnej twarzy. Rzadkie, lekko rudawe włosy są starannie zaczesane na mokro w sposób, który przywodzi na myśl aktora z jakiegoś filmu z lat pięćdziesiątych. Nie wygląda na policjanta, przypomina raczej handlarza antyków albo historyka bądź sommeliera. W żadnym razie psa – czego niewątpliwie jest świadomy. I to do tego stopnia, że podejrzewam nawet, iż robi to dla jaj i dobrze się bawi, przeginając w swoim ekscentrycznym stylu ubierania się, aby prowokować zatwardziałych gliniarzy.

– Nie mogłem…

– Tak, tak, wiadomo. Wina korków – mówi Manfred. – Dobrze wiem, jak to jest, kiedy człowiek trafi na niezły film. Zajebiście trudno się oderwać.

Jego dosadny język mocno kontrastuje z dopracowanym i pełnym dbałości stylem ubierania się. Podaje mi ochraniacze na buty i rękawiczki, po czym dodaje ciszej:

– Ale kurewska jatka, mówię ci. No chodź, sam się przekonasz.

Wkładam ochraniacze i rękawiczki i robię duże kroki po kawałkach przejrzystego pleksi, które technicy rozłożyli jak popadło na podłodze w holu. Zapach krwi jest tak intensywny i dławiący, że niemal cofam się w pierwszym odruchu, choć przecież mam z nim do czynienia nie od dziś. Ściskanie w dołku staje się coraz mocniejsze. Mimo wszystkich miejsc zbrodni, które odwiedziłem, zwłok, które widziałem, w obcowaniu z tragiczną i gwałtowną śmiercią jest coś takiego, co wciąż sprawia, że jeżą mi się włoski na karku. Może chodzi o świadomość, jak raptownie wszystko się zmienia. Jak szybko może zgasnąć życie. Ale niekiedy bywa też odwrotnie – miejsce zbrodni albo martwe ciało zdradzają nieznośnie długą, zażartą walkę.

Skinięciem głowy pozdrawiam techników krzątających się w białych kombinezonach i rozglądam się po holu. Jest osobliwie anonimowy, wręcz bezpłciowy. Albo może tak bardzo męski. Czy to przypadkiem nie to samo? Przynajmniej jeśli chodzi o wystrój. Białe ściany, szara podłoga. Nigdzie nie widać jakichkolwiek rzeczy osobistych, które zwykle można znaleźć w holu: ubrań, toreb czy butów. Robię krok na następną plastikową płytę i zaglądam do kuchni. Czarne szafki kuchenne, one też na wysoki połysk? Stół w kształcie elipsy z krzesłami dookoła, podobny widziałem chyba w jakimś piśmie o urządzaniu wnętrz. Pod ścianą szpaler noży, odnotowuję, że chyba żadnego nie brakuje.

Manfred kładzie mi rękę na ramieniu.

– Chodź dalej.

Cofam się w głąb holu, uważając, żeby trafiać stopami na płyty. Staję obok technika uzbrojonego w aparat fotograficzny i notes. Duża plama krwi rozlewa się pod jedną z płyt. Nie, to nie plama, raczej jezioro. Czerwone, lepkie jezioro świeżej krwi, które zdaje się pokrywać całą wewnętrzną część holu, od ściany do ściany i niżej, schody do piwnicy. Mnóstwo śladów stóp różnej wielkości prowadzi od jeziora do drzwi wejściowych.

– Co za pieprzona jatka – mamrocze pod nosem Manfred i z zadziwiającą zręcznością idzie dalej, mimo że płyty wydatnie uginają się pod jego ciężarem. Tabliczka z numerkiem stoi obok krwawego kłębu ubrań. Kątem oka dostrzegam nogę i czarny botek na wysokim obcasie, a potem dolną część ciała kobiety. Leży na plecach. Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że to, co w pierwszej chwili wziąłem za pęk ubrań, to w rzeczywistości głowa, która leży na podłodze. A mówiąc dokładnie: stoi, jakby wyrastała z parkietu.

Jak grzyb.

Manfred przykuca z wyraźnym postękiwaniem. Ja pochylam się do przodu i chłonę ten makabryczny obraz. Dopuszczam go do siebie – to ważne. Naturalną reakcją byłoby wycofanie się, odwrócenie wzroku od tego ohydztwa, ale jako dochodzeniowiec już dawno temu nauczyłem się zwalczać taki odruch.

Twarz i brązowe włosy kobiety są umazane krwią. Gdybym miał zgadywać, co jest nieco trudne ze względu na stan, w jakim znajduje się ciało, powiedziałbym, że może mieć około dwudziestu pięciu lat. Także tułów jest powalany krwią, na przedramionach są chyba głębokie rany. Denatka ma na sobie czarną spódnicę, czarne rajstopy i szary sweter. Pod nią, nasiąknięta krwią, leży puchowa kurtka.

– Niech to szlag.

Manfred potakuje i pociera zarost na brodzie.

– Skrócona o głowę.

Teraz ja potakuję bez słowa. No bo co można odpowiedzieć na takie stwierdzenie? Przecież widać czarno na białym, że tak właśnie się stało. Swoją drogą odrąbanie głowy i przecięcie kręgów szyjnych wymaga niemałej krzepy. To już coś mówi o sprawcy: z całą pewnością nie zrobił tego niepełnosprawny. Morderca był piekielnie silny. Albo potężnie zmotywowany.

– Wiemy, kim ona jest?

Manfred kręci głową przecząco.

– Nie. Ale wiemy, kto tu mieszka.

– Kto?

– Jesper Orre.

Nazwisko brzmi znajomo, może to jakiś podstarzały hokeista albo wysłużony polityk. Coś mi świta, nie mogę sobie jednak przypomnieć, gdzie słyszałem je wcześniej.

– Jesper Orre?

– Tak, ten Jesper Orre. Prezes Clothes & More.

I nagle sobie przypominam. Kontrowersyjny szef C&M, najszybciej rozwijającej się sieci odzieżowej w Skandynawii. Człowiek z zajadłością hejtowany przez prasę. Za jego metody zarządzania firmą, za romanse i skandale i za równie częste, co politycznie niepoprawne popisy w mediach.

Ciężko dysząc, Manfred wstaje. Ja też się prostuję.

– Narzędzie zbrodni? – pytam.

Bez słowa wskazuje w głąb holu. Przy schodach prowadzących chyba do piwnicy leży duży nóż albo może maczeta. Nie widzę dokładnie. Obok tkwi starannie ustawiona niewielka tabliczka z cyfrą pięć.

– Mamy tego Jespera Orrego?

– Nie. Zdaje się, że nikt nie wie, gdzie może być.

– A co wiadomo?

– Ciało znalazła sąsiadka, która przechodziła obok i zobaczyła, że drzwi wejściowe są otwarte na oścież. Przesłuchaliśmy ją. Teraz jest w szpitalu, bo pod wpływem szoku wysiadło jej serce. Tak czy siak, nie zauważyła nic istotnego. Niestety łaziła po holu i sporo zadeptała, więc nie wiadomo, czy chłopcy znajdą jeszcze jakieś ślady, które nam coś powiedzą. Krew jest też na śniegu na zewnątrz. Sprawca prawdopodobnie próbował po sobie posprzątać.

Rozglądam się wokół. Podłoga przy wyjściu jest pokryta gmatwaniną chaotycznych czerwonych śladów. Na ścianach widać plamy krwi i krwawe odciski dłoni. Trochę to przypomina obraz Jacksona Pollocka: jakby ktoś rozlał czerwoną farbę na podłogę, wytarzał się w niej, a potem jeszcze rozpryskał ją dookoła siebie.

– Samo zabójstwo poprzedziła prawdopodobnie solidna nawalanka – kontynuuje Manfred. – Kobieta ma na przedramionach i dłoniach obrażenia, które wskazują na to, że się broniła. Według wstępnej oceny lekarza zmarła wczoraj po południu między trzecią a szóstą. Ofiara miała około dwudziestu pięciu lat, a bezpośrednią przyczyną zgonu była przypuszczalnie seria ciosów i ran ciętych w szyję w związku z… no tak. Sam widziałeś.

Manfred zamilkł.

– A głowa? – mówię. – Jak ona wylądowała w ten sposób? Czy to może być przypadek?

– Lekarz i technicy twierdzą, że to raczej morderca ją tak postawił.

– Sakramencko to porąbane.

Manfred potakuje i wbija we mnie swoje małe brązowe oczka. Potem zniża głos, jakby strasznie zależało mu na tym, żeby nikt inny nie usłyszał tego, co mówi, chociaż poza nami w pokoju są jedynie technicy.

– Wiesz co? To cholernie mi przypomina…

– Przecież tamto było dziesięć lat temu.

– Mimo wszystko.

Teraz ja kiwam głową. Rzeczywiście, trudno zaprzeczyć, że są pewne podobieństwa do mordu na Södermalmie sprzed dziesięciu lat, którego nie udało się nam wyjaśnić mimo jednego z najbardziej rozległych śledztw w historii szwedzkiej kryminalistyki.

– Dziesięć lat temu – powtarzam. – Nie ma podstaw, żeby sądzić…

Manfred niedbale macha ręką.

– Wiem, wiem. Pewnie masz rację.

– A co z tym Orrem, który tu mieszka? Co o nim wiemy?

– Na razie nie za wiele, jedynie to, co można wyczytać w gazetach. Ale Sanchez pracuje już nad tym. Obiecała zgłosić się wieczorem.

– A co piszą o nim w gazetach?

– Standardowe plotki. Podobno bywa nazywany poganiaczem niewolników. Facet nie jest ulubieńcem związków zawodowych i w sądzie pracy toczy się niejeden proces przeciwko jego firmie. Najwyraźniej jest też znanym kobieciarzem. Kręci się wokół niego tłum panienek.

– Żona? Dziecko?

– Nic z tych rzeczy. Mieszka tutaj sam.

Rozglądam się po holu, a potem ogarniam wzrokiem obszerną kuchnię.

– Po co komuś, kto mieszka sam, taki gigantyczny dom?

Manfred wzrusza ramionami.

– Sam albo nie sam. Sąsiadka, ta, która trafiła do szpitala, mówiła, że okresami pomieszkują tu różne kobiety, ale że straciła już rachubę, ile ich było.

Zdejmujemy rękawiczki i ochraniacze z butów i wychodzimy z powrotem na dwór. Z dziesięć metrów dalej, z boku od wejścia, widać coś, co wygląda jak spalony składzik, w połowie przysypany śniegiem.

Manfred zapala papierosa, kaszle i odwraca się do mnie.

– Zapomniałem ci powiedzieć. Trzy tygodnie temu był pożar w jego garażu. Firma ubezpieczeniowa bada sprawę.

Rzucam okiem na pozostałości zwęglonych belek sterczących ze śniegu i nagle widzę obraz sosen na cmentarzu Leśnym. Ich milczące, ciemne sylwetki tak samo odcinają się od bieli śniegu i wywołują identyczne niepokojące poczucie przemijania i śmierci.

W samochodzie w drodze do miasta znowu myślę o Janet. Jakoś tak jest, że najbardziej brutalne zbrodnie i najgorsze potworności zawsze sprawiają, że zaczynam o niej myśleć. Pewnie dlatego, że wytrąca mnie z równowagi tak samo mocno jak te przestępstwa. Albo dlatego, że na poziomie podświadomości czasami nawet bym wolał, żeby ona też była martwa, jak ta kobieta w białym domu. Co rzecz jasna wcale nie znaczy, że chciałbym ją uśmiercić, bo przecież w końcu jest mamą Albina, ale mimo wszystko czasami nachodzi mnie coś takiego.

Zanim się spotkaliśmy, moje życie było nieskończenie prostsze.

Janet pracowała w jednej z kawiarni niedaleko komendy policji na Kungsholmen. Zawsze się witaliśmy, kiedy tam wpadałem, a gdy gości było niewielu, wtedy nawet przysiadała się do mnie na chwilę. Częstowała kawą i gadała. Miała krótkie rozjaśnione włosy obcięte na punka i przerwę między przednimi zębami, która może dodawała jej uroku, a może wręcz odwrotnie, sam nie wiem, w każdym razie ta śmieszna szczelina przykuwała wzrok, była stałym punktem odniesienia, jak sztuczna mucha w pisuarze. Poza tym Janet miała fantastyczne cycki. Jasne, że były przed nią inne dziewczyny, i to nawet sporo, ale z żadną nie chodziłem tak na poważnie. Pojawiały się i znikały, nie robiąc na mnie większego wrażenia. Nie sądzę też, by bycie ze mną odcisnęło na ich życiu szczególnie silne piętno.

Ale Janet okazała się inna. Była uparta, piekielnie uparta. Myślę, że może trzy albo cztery razy spotkaliśmy się w mieście na kolacji i mniej więcej tyle samo razy wylądowaliśmy w łóżku, kiedy ona zaczęła przebąkiwać o zamieszkaniu razem. Oczywiście się nie zgodziłem. Nie czułem potrzeby, żeby mieszkać z nią, a jej ciągłe trajkotanie o niczym już trochę działało mi na nerwy. Coraz częściej łapałem się na tym, że najlepiej by było, gdyby ona zamknęła japę. Jednak czasami, kiedy patrzyłem na nią, jak spała nago w moim ciasnym łóżku, uważałem, że jest nieopisanie piękna. Z ciszą i milczeniem było jej o wiele bardziej do twarzy niż z tym nieustannym tokowaniem. Marzyłem, żeby zawsze mogła być taka. Ale to było oczywiście całkiem niedorzeczne marzenie. Bo nie można poprosić swojej dziewczyny, aby była cicho i była naga.

W każdym razie nie przez cały czas.

Początkowo to trajkotanie dotyczyło głównie zwykłych spraw, na przykład wakacji. Janet potrafiła przyjść do domu z torbą pełną katalogów różnych biur podróży i poświęcić cały wieczór na maglowanie, gdzie najlepiej byłoby się wybrać. Na Majorkę czy na Ibizę. Na Wyspy Kanaryjskie czy do Gambii. Na Rodos czy na Cypr. Zastanawiała się, gdzie jest najlepsza pogoda, gdzie mają najsmaczniejszą kuchnię i gdzie da się zrobić najatrakcyjniejsze zakupy.

Zazwyczaj kończyło się tym, że rzeczywiście gdzieś wyjeżdżaliśmy i nawet nie było tak źle. W małej wiosce na wschodnim wybrzeżu Majorki mieliśmy niewiele do roboty, w związku z czym Janet prawie przez cały tydzień czytała Dzieci Ziemi, co oznaczało, że przynajmniej nie trzeszczała mi nad uchem. I siedziała w bikini prawie naga.

No a potem oczywiście był seks.

Fantastyczny seks, nie mogę zaprzeczyć. Niewykluczone, że sprzyjało mu też wino i litry sangrii sączonej przez nas w południowym słońcu. Janet była jak zwierzę – nieposkromiona i zarazem bardzo wrażliwa. Czasami nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w jej zachowaniu w łóżku jest coś męskiego. Zachłanna, niecierpliwa żądza domagała się natychmiastowego spełnienia. Rozładowania, i to w zdumiewająco egoistyczny sposób. Brała to, co chciała, w tym przypadku mnie, moje ciało. I być może zdarzyło się raz czy dwa, w gorączce upojnej chwili, że całkiem serio rozważałem życie z nią. Może nawet coś takiego powiedziałem. Nie pamiętam.

Tak wielu rzeczy człowiek nie pamięta.

Ale ledwie wróciliśmy do domu, znowu zaczęła mówić o kupnie mieszkania. Oznajmiłem jej bez ogródek i wyraźnie, że nie jestem gotów na to, by mieszkać z nią pod jednym dachem, ona jednak jakby tego nie słyszała. Jak zwykle liczyło się tylko to, czego ona chce, a jej celem były mieszkanie i rodzina, przecież powinienem czuć podobnie, w końcu mam już trzydzieści trzy lata, czyż nie?

Wytatuowała sobie moje imię nad pośladkami: „Peter” na wstążce trzymanej w dziobach przed dwa gołębie. Jakoś mnie to dotknęło, chociaż nie do końca wiedziałem dlaczego. Tatuaż jest przecież na zawsze, a już sama myśl, że miałbym spędzić z Janet wieczność, wywołała u mnie ciarki na plecach.

Akurat wtedy zacząłem pracować jako dochodzeniowiec w policji kryminalnej i oczywiście byłem bardzo pochłonięty robotą. To był czas, kiedy podchodziłem jeszcze do każdej sprawy ogromnie serio, szczerze przekonany, że w ten sposób tworzę lepszy świat. Jakby w ogóle dało się ustalić, jak taki świat wygląda.

Lepszy świat?

Dzisiaj, piętnaście lat później, wiem już, że nic się nie zmienia. Pojąłem, że czas nie przebiega linearnie, tylko raczej zatacza koła. Może to brzmi pretensjonalnie, choć tak naprawdę to dosyć banalne. Czas jest okręgiem, jak zwinięte pęto kiełbasy. I nie ma się tu nad czym szczególnie rozwodzić. Jest, jak jest: pojawiają się nowe morderstwa, przychodzą nowi policjanci, którzy z romantycznym wyobrażeniem swojej zawodowej roli rzucają się na przydzielone im zadania. I nowi sprawcy, którzy ledwie trafią za kratki, szybko znajdują swoich następców.

To się nigdy nie kończy.

Wieczność jest okrągłym pętem kiełbasy. A Janet chciała dzielić je właśnie ze mną.

Czasami mi się wydaje, że na początku naszej relacji byłem bardziej nieugięty i stanowczy. Wtedy rzeczywiście miałem większy dystans do jej wymysłów. Ale stopniowo przełamała mój opór albo może ja zmieniłem taktykę obrony – stałem się mniej kategoryczny. Kiedy wracała do tematu, odpowiadałem, że ewentualnie zamieszkamy razem za rok. A potem wynajdywałem różne przedziwne mankamenty wszystkich mieszkań, do których zdołała mnie zaciągnąć: a to piętro za niskie albo za wysokie (ryzyko pożaru!), a to za daleko od miasta albo za blisko (hałas!) bądź jeszcze co innego.

Za każdym razem, gdy wracaliśmy z takich oględzin, wyglądała na zdruzgotaną. Nic nie mówiąc, szła obok mnie ze wzrokiem utkwionym w asfalcie, a długa jasna grzywka zwisała jej przed oczami jak firanka. Torebkę przyciskała mocno do piersi niczym tarczę, a usta miała zaciśnięte w cienką, zsiniałą kreskę.

Janet była dobra w tych sztuczkach. Wiedziała, że poczucie winy, które starała się wywołać, jeszcze bardziej mnie zmiękczy i zmusi do uległości. Zachodziłem w głowę, gdzie ona się nauczyła tak manipulować ludźmi.

Być może właśnie te doświadczenia wyniesione ze znajomości z Janet sprawiły, że tak bardzo zachwyciłem się Manfredem, kiedy kilka lat później zacząłem z nim pracować. Mimo że na pierwszy rzut oka robił wrażenie niemal komiczne – częściowo za sprawą swojego wyglądu, a częściowo przez swój niewyparzony język – wydawał się mieć wewnętrzną siłę, która od razu wzbudziła mój podziw. Już po kilku dniach naszego partnerowania wziął mnie na bok i oznajmił, że właśnie się rozwodzi i że powinienem o tym wiedzieć, ponieważ prawdopodobnie będzie to wpływać na naszą sytuację w pracy.

Jego żoną była wtedy Sara i mieli ze sobą trójkę nastoletnich dzieci. Pamiętam, że spytałem go, co na to ona, a on mi odpowiedział, że „to nie ma najmniejszego znaczenia, bo ja się już zdecydowałem”. Jego słowa trochę mnie zszokowały. Wynikało z nich bowiem, że podjął decyzję całkiem sam i zamierzał doprowadzić do rozwodu niezależnie od tego, co sądziła Sara.

Nie do końca mieściło mi się to w głowie.

Jednocześnie zacząłem się niepokoić. Bo istniało ryzyko, że Manfred, który najwyraźniej był silny i przenikliwy, mógł mnie przejrzeć na wylot. I odkryć moją słabość: ambiwalencję i niechęć do związania się na stałe. Cechy, które z konieczności wykształciłem w sobie, były tak odrażające, że najlepiej było je ukryć. I to głęboko, bo kiedy tylko wypływały na powierzchnię, cuchnęły paskudnie, jak odpadki pływające po rzece.

Dwa lata później sam opowiedziałem mu o naszej historii ze ślubem. W pierwszej chwili wyglądał na osłupiałego, jakby nie do końca rozumiał, co usłyszał, a potem wybuchnął śmiechem. Śmiał się i śmiał, i to tak serdecznie, że trzęsła mu się broda i po pulchnych policzkach ciekły łzy. Po prostu pokładał się ze śmiechu.

Wiele można mówić o Manfredzie, ale jedno nie ulega wątpliwości: ten facet jak nikt inny potrafi patrzeć na życie od jaśniejszej strony.

Kiedy docieram do komendy na Kungsholmen, na dworze jest już prawie ciemno. I chyba zrobiło się też zimniej, bo zamiast deszczu ze śniegiem nad Polhemsgatan wirują duże, przypominające pierze płatki. Gdyby budynek komendy nie był tak potwornie brzydki, może nawet dałoby się zachwycić tym obrazkiem, lecz nad całym kompleksem dominują gigantyczne gmachy będące przykładem postindustrialnego brutalizmu w architekturze, tak modnego w latach sześćdziesiątych. Czworoboki światła przecinające fasadę zdradzają, że koledzy wciąż pracują i że walka z nieprawością i szumowinami nigdy się nie kończy. Nie można liczyć na wolne nawet w piątkowy wieczór tuż przed Bożym Narodzeniem. Zwłaszcza gdy ofiarą brutalnego morderstwa padła młoda kobieta.

W drodze na trzecie piętro spotykam na schodach Sanchez.

– Wyglądasz na zmęczonego – mówi.

Ma na sobie kremową jedwabną bluzkę i czarne spodnie od garnituru, który to strój nadaje jej wygląd policjantki pracującej za biurkiem, co dokładnie odpowiada rzeczywistości. Ciemne włosy ma upięte wysoko, bez trudu dostrzegam więc tatuaż na karku – chyba jakiś rodzaj węża, który wije się po plecach w kierunku lewego ucha, jakby chciał capnąć ją za płatek.

– Ty też nie wyglądasz najlepiej – odpowiadam.

Uśmiecha się zdradziecko miło, ale ja wiem od razu, że doczekam się stosownego komentarza później.

– Ustaliłam co nieco na temat Jespera Orrego. Cały materiał przekazałam Manfredowi.

– Dzięki – rzucam i ruszam wyżej.

Manfred popija herbatę przed komputerem i daje mi znak, żebym wszedł i usiadł. Na biurku stoją zdjęcia Afsaneh, jego młodej żony, i ich prawie rocznej córeczki Nadji.

– Chcesz coś przegryźć? – pyta.

– Dzięki, nie jestem głodny.

– Jasne. Trudno jeść po czymś takim.

Przypominam sobie głowę w kałuży krwi i myślę o wszystkich tych niesamowitych potwornościach, jakie ludzie robią sobie nawzajem, czasami na pozór bez jakiegokolwiek powodu, a niekiedy żeby się zemścić i podtrzymać konflikt trwający od wielu pokoleń. Przypominam też sobie audycję w telewizji sprzed kilku miesięcy. Próbowano w niej odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek jest zwierzęciem o instynkcie pokojowym, czy morderczym. Już samo to pytanie wydało mi się osobliwe. Przecież nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że człowiek to najniebezpieczniejsze zwierzę żyjące na naszej planecie, bo przecież nieustannie polujemy i pozbawiamy życia nie tylko przedstawicieli innych gatunków, ale i własnego. Powłoka cywilizacji jest równie cienka i powierzchowna jak jaskrawe lakiery z upodobaniem stosowane przez Janet.

– Masz coś o Jesperze Orrem?

Manfred potakuje, przesuwając swój pulchny palec po tekście przed sobą.

– Jesper Andreas Orre. Lat czterdzieści pięć. Urodził się i dorastał w Brommie.

Przerywa i wyciąga rękę po swoje okulary do czytania, ja tymczasem zastanawiam się nad tym, co usłyszałem. Czterdziestopięciolatek, czyli cztery lata młodszy ode mnie, i może winny bestialskiego zabójstwa. Albo może i on padł jego ofiarą, na razie nie da się tego ustalić, chociaż statystyki przemawiają za tym, że raczej musi być zamieszany w tę zbrodnię. Bo najprostszym wyjaśnieniem najczęściej jest to, które na końcu okazuje się prawidłowe.

Manfred odchrząkuje i czyta dalej:

– Od dwóch lat zarządza siecią odzieżową Clothes & More. Jest… nazwijmy to: kontrowersyjny. A mówiąc zwyczajnie: nie cieszy się sympatią. Podobno zwalnia ludzi za to, że na przykład ktoś został w domu z chorym dzieckiem czy coś w tym rodzaju. Tak przynajmniej utrzymują związki. Zresztą w sądzie pracy toczy się całkiem spora liczba procesów przeciwko firmie. W ostatnim roku jego dochód wyniósł cztery miliony trzysta siedemdziesiąt osiem tysięcy koron. Ani razu niekarany, ani razu nieżonaty. Regularnie pojawia się w mediach, najczęściej w kolorowej prasie, oczywiście zwykle chodzi o jego romanse i przygody miłosne. Sanchez rozmawiała z jego rodzicami i z sekretarką, ale w ciągu ostatnich godzin żadne z nich nie miało z nim kontaktu. Przez cały piątek był w pracy jak zawsze i podobno wydawał się całkiem normalny.

Wypowiadając ostatnie słowo, Manfred robi w powietrzu znak cudzysłowu, po czym patrzy na mnie znad oprawek okularów.

– Jakiś bliższy związek?

– Według rodziców nie. A sekretarka wspomniała, że od kiedy media zaczęły się nim interesować, zrobił się wyjątkowo milczący. Dostaliśmy kontakty do kilku przyjaciół, Sanchez ich przesłucha.

– A co z tym pożarem?

– No właśnie. Pożar. – Szuka w stosie kartek. – Jesper Orre budował sobie garaż, ale trzy tygodnie temu garaż się spalił, razem z jego dwoma samochodami. Zdaje się, że całkiem drogimi. Jeden to… niech no zerknę… MG, a drugi – porsche. Firma ubezpieczeniowa sprawdza, czy on sam nie maczał w tym palców. Sanchez będzie z nimi rozmawiać.

Spoglądam przez okno. Śnieg pada coraz mocniej i przesłania widok za szybą. Manfred czyta w moich myślach.

– Już niedługo – rzuca. – Ja też muszę zaraz iść do domu. Nadja ma zapalenie ucha.

– Znowu?

– Sam wiesz, jak to jest w tym wieku.

Kiwam głową, ale myślę sobie, że wcale nie wiem. Albin już dawno nie jest niemowlęciem, a kiedy był mały, nie widywałem go prawie wcale. Zapalenie ucha, grypa żołądkowa – wszystko to ominęło mnie bezpowrotnie.

– Słuchaj no – odzywa się Manfred. – A może warto by trochę pogrzebać w tamtym starym śledztwie? Co nam szkodzi? Za dużo tu podobieństw, żeby tak po prostu je zignorować. Mógłbym pogadać z ludźmi, którzy się nim zajmowali. Przydałoby się też dotrzeć do tamtej czarownicy. Jak ona się nazywała? Hanne?

Odwracam się powoli ku niemu. Za wszelką cenę staram się nie zdradzić swoich uczuć, ani przez sekundę nie pokazać, w jaki sposób działa na mnie to imię. Jak wzbierają we mnie wspomnienia i przenikają do każdej komórki mojego ciała.

Hanne.

– Nie – mówię, może trochę zbyt gwałtownie, sam nie wiem. Nie panuję nad swoim głosem. Nie, z nią z całą pewnością nie powinniśmy się kontaktować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: