Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Strach - ebook

Wydaje się, że kupno mieszkania w pięknej starej kamienicy będzie zwieńczeniem spokojnego mieszczańskiego życia Randolpha Tiefenthalera. Kiedy pan Tiberius, sąsiad z sutereny, stawia przed jego drzwiami ciasto, ani Randolph, ani jego rodzina nie przeczuwają, co ich wkrótce czeka.

 

Sytuacja szybko staje się nie do zniesienia. Pan Tiberius obserwuje żonę Randolpha, a następnie zaczyna pisać listy, z początku miłosne, potem zaś pełne oszczerstw. W końcu składa doniesienie o rzekomo popełnionym przez nią przestępstwie. Małżeństwo przeżywa kryzys. Sama obecność sąsiada zatruwa życie rodziny.

 

Randolph długo wierzy w skuteczną pomoc stosownych władz, lecz te okazują się bezsilne wobec stalkera. Poczucie zagrożenia wyniszcza psychicznie ofiary, zwłaszcza Randolpha, którego dzieciństwo naznaczył lęk. Jego ojciec, pasjonat broni, zmuszał syna do nauki strzelania, w związku z czym chłopiec nieustannie obawiał się najgorszego. Relacje ojca z synem od dawna nie układają się najlepiej, jednak teraz, w tej dramatycznej sytuacji, Randolphowi przychodzi do głowy straszliwa myśl…

 

„Ta przerażająca opowieść o obsesji sprawi, że zaczniesz się zastanawiać, co ty byś zrobił w podobnej sytuacji”. Sunday Mirror

 

„Coś, czego w powieści kryminalnej jeszcze nie widzieliśmy”. Guardian

 

„Strach przeorganizowuje nasz kodeks moralny. Czyni nas współsprawcami zbrodni. Niezwykłe osiągnięcie”. Stern

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-460-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tato?

Nie odpowiada, nie mówi, prawie się nie odzywa. Nie jest otępiały, nie ma, jak to się dziś określa, demencji, nie cierpi na alzheimera ani żadną inną chorobę, która zżera pamięć, nie stracił wspomnień. Wiemy o tym, bo czasami jednak coś powie, rzadko, ale jeśli już, to zdania są jasne i zrozumiałe, formułowane przez mózg, który pamięta, co się zdarzyło i co zapisał w pamięci. Pamięta dawne życie, długie, bo tata ma siedemdziesiąt osiem lat. Gdy odwiedziłem go dziś po południu, poznał mnie, zawsze mnie rozpoznaje i kiedy przychodzę, uśmiecha się, leciutko, nie za mocno. Taki już jest, zawsze na dystans, powściągliwy, ale poznaje swojego najstarszego syna i cieszy się, że ten syn do niego przychodzi. To naprawdę niemało.

Panie Tiefenthaler?, powiedział pan Kottke, kiedy moje słowa pozostały bez odpowiedzi. Czasami ojciec reaguje bardziej na pana Kottkego niż na mnie. Czy jestem o to zazdrosny? Odrobinę, przyznaję. Z drugiej strony to pan Kottke jest człowiekiem, z którym mój ojciec spędza dni, i cieszę się, że się dogadują. Pan Kottke darzy mojego ojca niemal nabożnym szacunkiem, nie przesadzam. Nie wiem, czy wszystkich mężczyzn tutaj traktuje z taką troską i życzliwością jak tatę, sądzę, że nie, ale nigdy go nie widziałem z innymi. Dziś ojciec nie zareagował na pana Kottkego. Siedział bez słowa przy stole, drzemał. Oczy miał na wpół zamknięte, plecy proste, ręce mu zwisały po bokach. Czasem jego tułów opadał w przód, aż się wzdrygałem, bo gdyby ojciec uderzył twarzą w stół, mógłby się mocno zranić, blat jest z metalu. Ale ojciec nigdy nie upada na stół, zatrzymuje się w pół ruchu, gdy tylko jego tułów wychyli się lekko naprzód, i siada prosto. Tak jak dzisiaj. Ale nie umiem do tego przywyknąć, za każdym razem się wzdrygam. Widziałem, jak pan Kottke oddycha z ulgą, on też był gotów podtrzymać ojca. Uważamy, naprawdę uważamy, żeby ojcu nic się nie stało.

Odwiedzam tu ojca od pół roku i wciąż przykro mi patrzeć, jak siedzi w swoich wytartych spodniach bez paska, w wyświeconej koszuli. Kupiliśmy mu nowe rzeczy, żeby porządnie wyglądał, ale upiera się, by nosić stare ubrania, więc czemu nie? Wygląda dość osobliwie, gdy tak siedzi, bo jego krzesło stoi za daleko od stołu, tak jak moje, siedzimy naprzeciw siebie, ale nie do końca przy jednym stole, dlatego stół nas nie łączy, nie pozwala usiąść naprawdę razem. Ten stół nas dzieli, zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek dotąd. Tak to przynajmniej czuję. Niestety, nie da się przysunąć krzeseł bliżej, bo są przyśrubowane do podłogi, tak jak stół.

Mój ojciec mógłby mówić, ale już nie chce. Jest zmęczony, tak sądzę, wyczerpany tym długim życiem, które uważał za strasznie ciężkie. Nie rozumieliśmy go, ale jakie to ma znaczenie? Twierdzi, że musiał przezwyciężać przeciwności losu. Tylko sobie to wmawiał, ale żył tak konsekwentnie, jakby to była prawda. Zresztą nie wiemy wszystkiego o jego życiu, nikt nie wie wszystkiego o życiu drugiego człowieka. Tylko swoje życie przeżywamy w całości, a i tak to nie znaczy, że wiemy o nim wszystko, ponieważ nie wszystko, co nas dotyczy, zdarza się w naszej przytomności. Często bez naszej wiedzy zdarzają się nawet doniosłe rzeczy. Może więc powinniśmy się zgodzić, że nikt nie wie wszystkiego o życiu żadnego człowieka, nawet o swoim. Dlatego powinniśmy być ostrożni w wypowiadaniu sądów dotyczących całego życia. Ja jestem.

Wychodząc dziś rano, powiedziałem żonie, że pojadę odwiedzić ojca. Zawsze tak mówię, a kiedy przychodzi jej kolej, używa tego samego zwrotu: Pojadę odwiedzić twojego ojca. Nikt nie mówi: Dziś pójdę do taty do więzienia. Nie przykładamy wagi do takiej precyzji, bo ta historia nadal nas rani. Pół roku to za mało, żeby się nauczyć bez bólu wypowiadać słowo więzienie, zwłaszcza w rodzinie, w której nikt nigdy nie siedział w więzieniu i która musi dopiero przywyknąć, że takie miejsce jest częścią jej świata. Teraz wypadło na nas. Mój ojciec, pora powiedzieć to wprost, siedzi w więzieniu. Trafił do niego w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, urodziny miał już jako osadzony. Świadomie nie mówię: obchodził. Staraliśmy się wyprawić mu małe przyjęcie, ale nic z tego nie wyszło. Nie z powodu przyśrubowanych krzeseł i metalowego stołu ani krat w oknie, które aż nazbyt dobitnie dowodzą, że to nie jest odpowiednie miejsce, by świętować fakt własnych narodzin. Nie udało się z mojego powodu.

Przez dobre pół godziny wszystko szło dobrze, zaśpiewaliśmy Happy Birthday, ja, moja żona Rebecca, nasze dzieci Paul i Fee, moja matka i pan Kottke, który tego dnia udzielił kilku specjalnych zezwoleń. Jedliśmy bienenstich, drożdżowe ciasto, które moja matka niemal przez całe życie piekła ojcu i które starym zwyczajem chciała zaprezentować w całości, bo krojenie na oczach gości zawsze sprawiało jej najwięcej frajdy. Specjalne zezwolenia miały jednak swoje granice. Przy bramie, kiedy nas przeszukiwano, moja biedna siedemdziesięciopięcioletnia matka musiała patrzeć, jak strażnik kroi jej ciasto na małe kawałeczki. Przecież nie schowałam w środku pilnika, powiedziała z wymuszonym uśmiechem, który przepełnił mnie smutkiem. Pewnie nawet jej uwierzyli, ale przepis to przepis. Nienawidzę tego sformułowania, nienawidzę, gdy mnie ograniczają przepisy, które są ważniejsze niż zdrowy rozsądek. A słyszę te słowa bez przerwy, odkąd ojciec siedzi w więzieniu.

Wspominaliśmy inne urodziny ojca, obchodzone na wolności, i wtedy zupełnie niespodziewanie zacząłem szlochać. Z początku myślałem, że zdołam się opanować, walczyłem, ale szloch okazał się silniejszy i w końcu zacząłem płakać jak dziecko. Widziałem, jak wszyscy reagują na ten płacz w pokoju widzeń. Moje dzieci patrzyły na mnie przerażone, bo nigdy dotąd nie widziały swojego ojca w takim stanie, dobry pan Kottke spoglądał zakłopotany gdzieś w bok, moja matka, która siedziała na jednym z przykręconych do podłogi krzeseł, wstała i podeszła do mnie, ale moja żona była szybsza i pierwsza stanęła przy mnie i mnie objęła. Płakałem w jej ramię, a kiedy otworzyłem oczy, napotkałem rozmyte spojrzenie ojca. To, co dostrzegłem w jego oczach, mogę nazwać najwyżej zaciekawieniem. Spoglądał na swego syna z osobliwym zainteresowaniem, którego nijak nie potrafiłem zinterpretować. Od tamtej pory często o tym myślałem, ale w żaden sposób nie umiem sobie wyjaśnić tego spojrzenia. Po pięciu minutach atak minął, matka podała mi papierową serwetkę, przeprosiłem wszystkich i ze sztucznym entuzjazmem przypomniałem, że świętujemy urodziny ojca, lecz nastrój prysł i zostało tylko pragnienie, by wszystko się jak najszybciej skończyło. Chciałem wyjść, wszyscy chcieliśmy.

Nie powinienem tak pisać, takie słowa tylko dodatkowo dołują, gdy twój własny ojciec siedzi w więzieniu. Gdyby ktoś miał wyjść, to ojciec, ale on nie mógł tego zrobić. Tuż przed szesnastą przełożyliśmy resztę ciasta na tekturowe talerzyki – jeden dla mojego ojca, jeden dla pana Kottkego i jego kolegów – po czym uściskaliśmy ojca, teścia, dziadka i męża i podziękowawszy panu Kottkemu, wyszliśmy. Ojciec został. Dostał osiem lat. Pół roku w areszcie śledczym w Moabicie zaliczono na poczet wyroku, od pół roku siedział w zakładzie karnym w Tegel, zostało mu siedem lat. Jeśli będzie się dobrze sprawował, wyjdzie za jakieś trzy, cztery lata. Liczymy, że nie będzie sprawiał kłopotów. Pan Kottke wiele razy nam powtarzał, że nie ma spokojniejszego więźnia niż mój ojciec. To podsyca nasze nadzieje. Gdyby wyszedł, zostałoby mu ładne parę lat na wolności, powtarzam mojej matce. Jeśli wcześniej nie umrze, odpowiada matka i zaraz powtarza: Jeśli wcześ­niej nie umrze. Wtedy ja mówię: Jest zdrowy, da radę.

Tato?, zapytałem znowu, pogawędziwszy przez kilka minut z panem Kottkem. I tak spędzam tu większość czasu. Rozmawiamy z panem Kottkem, to znaczy prawie cały czas mówi on – powiedzieć o nim, że jest gadatliwy, to mało, ale to dobrze, to mi dobrze robi. Więzienna cisza jest dla mnie nie do zniesienia, bo w tej ciszy do pokoju widzeń wdzierają się okropne odgłosy. Metaliczne szmery, których nie potrafię do niczego przyporządkować, nie metalicznie dźwięczne, lecz głuche. Z początku myślałem, że ktoś stuka albo piłuje, ale z czasem zrozumiałem, że padam ofiarą własnych wyobrażeń, jakby w więzieniu z natury rzeczy musiały się rozlegać dźwięki towarzyszące tajemnej komunikacji albo próbie ucieczki. Nie było w nich cichych westchnień ani żadnego rytmu, jak mi się kiedyś zdawało, tylko nieznane, niezrozumiałe hałasy dobiegające z głębi gmachu. Cieszyłem się, kiedy pan Kottke zagłuszał je swoim szorstkim berlińskim dialektem. Spoglądał wstecz na długie życie za kratami, ponad czterdzieści lat w służbie wymiaru sprawiedliwości, miał zatem wiele do opowiedzenia. Tak naprawdę wcale nie chciałem aż tyle wiedzieć o świecie przestępców, ale z drugiej strony to całkiem ciekawe, zwłaszcza że ten świat od niedawna stał się częścią naszego życia.

Wkrótce pan Kottke spojrzał na zegarek. Ma niebywałe wyczucie czasu, doskonale wie, kiedy nasze spotkanie dobiega końca. Musimy iść, mówi jak zwykle, a ja jestem mu wdzięczny za to sformułowanie, które brzmi tak, jakbyśmy kończyli z ojcem pogawędkę przy kawie i wracali każdy do własnego domu. Wiem, że dla mojego ojca tym domem jest cela, ale ta prawda znika w przemyślnie dobranych słowach pana Kottkego. A jednak istnieją empatyczni klawisze, mieliśmy szczęście.

Przez całą moją wizytę pan Kottke stał oparty o ścianę, na prawo od okna. Kiedy tylko wypowiedział to zdanie, zrobił dwa kroki, stanął obok mojego ojca i dotknął jego lewego ramienia. Zawsze tak robi. Jest tyle rytuałów, tyle znajomych gestów i tyle rutyny. W tym miejscu ten gest ma w sobie coś policyjnego, jest jak sygnał, że próba ucieczki nie ma sensu, bo pan Kottke przy całej swej życzliwości gotów jest zrobić to, co do niego należy, i w razie potrzeby użyć siły. Chcę jednak wierzyć, że robi to też z troski, chce być oparciem dla mego ojca, choć to nie jest konieczne, bo tata wstaje bez trudu. Stoimy naprzeciw siebie, przez chwilę się obejmujemy (dziś już to umiemy), a potem ojciec odchodzi, u boku pana Kottkego. Ojciec jest wyższy od swego strażnika, ma prawie metr dziewięćdziesiąt, podczas gdy tamten metr siedemdziesiąt. Szczupłe metr dziewięćdziesiąt kontra krępe metr siedemdziesiąt. Ojciec wciąż jest tak samo szczupły, jakim go od zawsze pamiętam, tyle że stracił włosy, a jego nogi z wiekiem bardziej się wygięły na zewnątrz, przez co chodzi, kołysząc się niczym marynarz, choć nigdy nie pływał po morzach. Sprzedawał samochody, najpierw był mechanikiem, a potem handlował autami.

Kiedy ojciec opuścił pokój widzeń, zjawił się inny strażnik, którego nazwiska nie znam, również masywny, jak większość tutejszych klawiszy. Nie patrzył przyjaźnie, miał wzrok służbisty, a kiedy mnie odprowadzał do bramy, nie zamieniliśmy ani słowa. Wreszcie ulica, samochody, ptaki, wiatr w gałęziach drzew, życie. Nacisnąłem przycisk na obudowie kluczyka i dwadzieścia metrów dalej moje audi mrug­nęło radośnie.

Dlaczego mój ojciec siedzi w więzieniu? To żadna tajemnica. Wymiar sprawiedliwości uznał, że dopuścił się zabójstwa, a to, że został skazany tylko na osiem lat, wynika z faktu, że się przyznał, oraz z okoliczności łagodzących, przede wszystkim motywu, który zdaniem sądu był mniej odrażający, niż to bywa w przypadku morderców. Przyjęliśmy wyrok. To dla nas trudne, ale nie uważamy, również mój ojciec, by był on niesprawiedliwy. Oczywiście tata liczył na niższy wymiar kary, ale miał świadomość, że musi odpokutować swój czyn. Wiedział to, zanim podjął decyzję. Nie działał bowiem w afekcie, lecz z premedytacją, wszystko zaplanował i z zimną krwią zrealizował. Wiek sprawcy nie miał podczas procesu żadnego znaczenia, gdyż nie działał on w stanie ograniczonej poczytalności spowodowanej demencją. Mimo to sądzę, że wymierzając karę, sąd brał pod uwagę tę okoliczność. Sędziowie chcieli dać skazanemu nadzieję, że ostatnie dni życia spędzi na wolności, z rodziną. Po roku, może dwóch, ojciec może liczyć na złagodzenie warunków odbywania kary. Zakład półotwarty – to określenie wlewa w nasze serca otuchę: dzień ojciec spędzałby z nami, a wieczorem odwoziłbym go do Tegel. Do Tegel, lubimy tak mówić. Inni tak nazywają lotnisko, a my więzienie.

Wiem, że nie stawia mnie to w najlepszym świetle, ale muszę przyznać, że część winy za to, co się stało, ponoszę ja. Mogłem powstrzymać ojca, ale tego nie chciałem. Kiedy odwiedził nas tamtego dnia, dwudziestego piątego września ubiegłego roku, wiedziałem, co zamierza. Świeciło słońce, okna były otwarte. A na naszej ulicy, w południowo-zachodniej części Berlina, w dzielnicy Lichterfelde, przy otwartych oknach z daleka słychać nadjeżdżający samochód. Jezdnia jest brukowana i kiedy pracuję w domu, od turkotu kół czasem boli mnie głowa. Moja żona uważa, że jestem przewrażliwiony. Odpowiedziałem jej, że według Schopenhauera wrażliwość na dźwięki jest oznaką inteligencji – im człowiek bardziej wrażliwy, tym bardziej inteligentny. Co chcesz przez to powiedzieć?, spytała poirytowana. Nic, odpowiedziałem, czując, że za chwilę zacznie się jedna z tych kłótni, które potrafią zatruć każde małżeństwo. Potem ją przeprosiłem, bo to, co powiedziałem, choć prawdziwe, rzeczywiście nie było miłe.

Czekałem na ojca. Dzień wcześniej zapowiedział, że do nas wpadnie, a kiedy wyjeżdżał z Kotliny Freienwaldzkiej, zadzwoniła moja matka, by powiedzieć, że możemy się go spodziewać za jakieś dwie godziny. To był jej nowy rytuał. Matka uważała, że ojciec nie prowadzi już tak dobrze jak kiedyś, i gdyby nie zjawił się o zapowiedzianej godzinie, miałem natychmiast wszcząć alarm i rozpocząć poszukiwania. Ojciec o niczym nie miał pojęcia, gdyby się dowiedział, poczułby się dotknięty i zirytowany. Wciąż uważał się za znakomitego kierowcę. My jednak mieliśmy wrażenie, że nie jest już tak pewny za kółkiem, i niechętnie pozwalaliśmy mu wozić nasze dzieci, a jego wnuki.

Czekając na ojca, zastanawiałem się, czy ktoś, kto jest niepewnym kierowcą, może być pewnym strzelcem. Nawet jeśli miałby cel jak na dłoni. Wiedziałem, że nie może spudłować, ale miałem nadzieję, że w drodze coś się wydarzy i nie będzie musiał sprawdzać swoich umiejętności strzeleckich. Mały wypadek – i nie dojdzie do morderstwa. Wtedy to, co miało się stać, nazywałem jeszcze w myślach morderstwem, dopiero po fakcie nasz adwokat zwrócił mi uwagę, że czyn ten mógł być też zakwalifikowany jako zabójstwo, a za to grozi niższa kara niż za morderstwo.

Tak naprawdę jednak nie chciałem, żeby ojciec miał wypadek, chciałem tego zabójstwa, od dawna zdawałem sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Moja żona wyjechała z dziećmi do swojej matki do Lindau, trudno sobie wyobrazić lepszą okazję. Miałem nadzieję, że ojciec szczęśliwie odbędzie tę swoją przedostatnią podróż. Z radia dowiedziałem się, że na trasie nie ma korków.

Ulicą przejechało kilka wozów i w końcu zobaczyłem, jak przed naszym domem zatrzymuje się ford ojca. Dom jest piękny, z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, z czerwonej cegły, z drewnianymi belkami, małą wieżyczką, wykuszami i lukarnami. Mieszkamy na wysokim parterze i mamy własne wyjście na ogród. Nad naszym mieszkaniem jest jeszcze jedno piętro, zamieszkałe są też poddasze i suterena. W sumie są tu cztery mieszkania. Nasze jest duże, z wysokim sufitem i bardzo ładnymi sztukateriami. Dom jest pod ochroną konserwatora zabytków.

Kiedy ojciec stanął w progu, zastanawiałem się przez chwilę, gdzie schował broń. Najczęściej nosił ją w kaburze pod lewą pachą, ale mógł też ją mieć w torbie podróżnej. Kiedyś często używał skórzanej saszetki, takiej, w jakiej staromodni palacze przechowują fajkę, tytoń i gilzownicę. On jednak woził w niej swojego walthera, glocka lub colta. Podarowaliśmy mu tę saszetkę na gwiazdkę, nie pamiętam już, ile lat temu – moja matka, moja siostra, mój młodszy brat, no i ja. Przez jakiś czas ojciec jej używał, bardziej ze względu na nas, żeby nam pokazać, że cieszy się z tego prezentu, ale potem znów zaczął nosić kaburę. Z jego punktu widzenia praktyczniej było nosić broń pod pachą, skąd mógł jej szybciej dobyć. Gdyby się znajdowała w saszetce, musiałby najpierw rozsunąć zamek, a te kilka sekund zwłoki mogło kosztować go życie. Myślę, że tak właśnie kalkulował.

Ojciec miał na sobie kraciastą marynarkę i szare spodnie, do tego wygodne buty, pozwalające stać pewnie i bez zachwiania. Myślę, że chciał wyglądać schludnie, na wypadek gdyby został aresztowany – nie jak opryszek, który dopuścił się przestępstwa ot tak, z przyzwyczajenia, tylko jak dojrzały mężczyzna, który zrobił coś, co dokładnie rozważył, obmyślił i postanowił wykonać. Ktoś, kto uczynił to, co należy, nawet jeśli nie wszyscy są w stanie tak na to spojrzeć, zwłaszcza wymiar sprawiedliwości, którego uprawnień i kompetencji bynajmniej nie zamierzam podważać.

Witając się, jak zwykle nie byliśmy pewni, czy mamy sobie podać dłonie, czy się objąć. Ojciec wyciągnął do mnie rękę, a ja miałem ją już uścisnąć, gdy nagle obaj cofnęliśmy dłonie i lekko się objęliśmy, bez uścisku, nie stykając się policzkami, odwracając po wszystkim oczy. Na tyle tylko było nas stać. Ojciec wszedł, zrobiłem mu espresso, podczas gdy on wypakował słoiki z domową marmoladą, z wiśni i pigwy. Zdziwiłem się, że moja matka nawet tego dnia skorzystała z okazji, by podesłać nam coś ze swoich niewyczerpanych zapasów, ale cóż… taka po prostu jest. Potem usiedliśmy w kuchni i opowiedziałem ojcu o jego wnukach. To był jeden z niewielu bezpiecznych tematów. To znaczy, było wiele tematów, które się bałem poruszać, przede wszystkim jego wspomnienia o salonie Marschewskiego. Wieczorem obejrzeliśmy w telewizji mecz Pucharu Niemiec – Bayern grał z Werderem. Wypiliśmy pół butelki czerwonego wina, potem poszliśmy spać. O panu Tiberiusie nie wspomnieliśmy ani słowem.

Następnego dnia ojciec czytał na sofie „auto motor und sport”. Przywiózł ze sobą całą stertę czasopism, zawsze tak robił, gdy nas odwiedzał. Potrafił spędzić na lekturze calutki dzień. Mam wrażenie, że każdą gazetę czytał od deski do deski, dlatego kiedy mam go odwiedzić w więzieniu, wykupuję pół kiosku, przede wszystkim czasopisma o samochodach i broni, ale nie tylko, bo ojciec interesuje się bardzo także polityką. Domyślam się jednak, że te godziny spędzane w celi na lekturze nie są najszczęśliwszymi chwilami jego życia – mimo że nikt mu nie przeszkadza i nie musi mieć wyrzutów sumienia, że czytając, zabiera swój czas ludziom, którzy chcieliby, aby go spędził z nimi – na przykład żonie, a wcześniej dzieciom.

Tego drugiego dnia nic się nie wydarzyło. Pan Tiberius zachowywał się w swojej suterenie spokojnie. Tylko od czasu do czasu słyszałem spuszczaną wodę, więc był w domu. Właściwie był w nim zawsze. Przy kolacji ojciec wspomniał coś o nowym modelu gaźnika i chyba głowicy cylindra, dokładnie już nie pamiętam, a potem o izraelskich osiedlach na Zachodnim Brzegu. To znowuż dało mu asumpt do opowieści o historii tej części świata. Ojciec uwielbiał książki historyczne. Dopiliśmy resztę wina i kiedy koło północy ojciec skończył opowiadać, poszliśmy spać. Zastanawiałem się, na co czeka. Niczego nie ustalaliśmy, ale było jasne, po co przyjechał. W tej sprawie moja rodzina rozumiała się bez słów. Przecież nie mogłem się tak pomylić.

Następnego ranka wstałem wcześnie i wyszedłem do ogrodu. Od kilku dni nie padało, więc rozstawiłem zraszacze i podlałem trawnik, kwiaty i krzewy. Chyba miałem nadzieję, że usłyszę strzał i wszystko się wreszcie skończy, ale słychać było tylko śpiew ptaków i od czasu do czasu turkot kół na ulicznym bruku. Obszedłem dom dookoła, mijając okna sutereny. Są cztery. Po lewej pan Tiberius ma sypialnię, pośrodku kuchnię, a po prawej salon z dwoma oknami – jednym frontowym i jednym w ścianie bocznej. Okienka są małe i niskie, tuż nad ziemią, więc pan Tiberius żył w półmroku. Nie zauważyłem go podczas tego obchodu – w tym celu musiałbym się schylić, czego, rzecz jasna, nie zrobiłem. Może zobaczył moje stopy, nie wiem. Miał przed sobą jeszcze dziesięć minut życia.

Kiedy wróciłem do naszego mieszkania, ojciec siedział przy kuchennym stole. Przed nim leżał pistolet – walther PPK kaliber 7,65 mm browning, ale tego dowiedziałem się dopiero później, z aktu oskarżenia, tak samo jak tego, że skrót PPK oznacza Polizeipistole Kriminal. Prokurator chciał się popisać wiedzą, którą ja, choć miałem takiego ojca, nie dysponowałem. Nie znałem się na broni palnej, nie chciałem się znać. Spytałem ojca, czy się napije espresso. Odpowiedział, że tak. Przed wyjściem włączyłem ekspres, piękną włoską domitę, by się nagrzał. Wymieniłem kolbę na podwójną, bo sam też miałem ochotę na kawę, po czym wcisnąłem ją w wylot młynka, który zaczął głośno mleć ziarno i świeżo zmielona kawa wypełniła sitko aż po brzeg. Wziąłem ubijak – ciężki stalowy krążek z palisandrowym uchwytem – i lekko ubiłem proszek. Potem umieściłem uchwyt z sitkiem w ekspresie, podstawiłem dwie filiżanki i wcisnąłem start. Ekspres zaszumiał i brunatna oleista ciecz popłynęła do filiżanek. Cudowny widok. Ty i twój kawowy rytuał, mówi moja żona, czasem z szyderczym uśmiechem. Ludzie tacy jak ja ze wszystkiego robią rytuał, działając na nerwy nie tylko innym, ale i sobie samym. Kiedy w milczeniu sączyliśmy kawę, pistolet leżał na stole niczym metalowy znak zapytania. Czy powinniśmy?

To, co nastąpiło później, najlepiej opisuje akt oskarżenia: O godzinie 8.40 oskarżony Hermann Tiefenthaler – to znaczy mój ojciec – zabrawszy legalnie posiadany przez siebie pistolet walther PPK (pełna nazwa handlowa: Walther Polizeipistole Kriminal), wyszedł z mieszkania swego syna Randolpha Tiefenthalera i zszedł do sutereny, gdzie pukaniem lub dzwonkiem skłonił najemcę Dietera Tiberiusa do otwarcia drzwi, a następnie zabił go z bliskiej odległości strzałem w głowę. Dieter Tiberius zginął na miejscu.

Potem zadzwoniłem na policję. Poprosił mnie o to ojciec, ale i bez tego było wiadomo, że obierzemy tę drogę, że ojciec nie ucieknie swoim fordem, że nie będziemy mataczyć. Przyznaliśmy się do tego czynu i gdyby było trzeba, zrobilibyśmy to znowu, mówię szczerze jak na spowiedzi. Policjant, który odebrał telefon, polizeiobermeister Leidinger, dobrze mnie znał, podobnie jak ten dom. Bywał tu często w ostatnich miesiącach, więc słysząc mój głos, przywitał mnie radośnie, lecz natychmiast spoważniał, gdy powiedziałem, że chcę zgłosić zgon. Tak właśnie powiedziałem, w pełni świadomie: Chcę zgłosić zgon. Polizeiobermeister Leidinger zamilkł i po chwili zapytał: Pana żona? Przyznaję, że słysząc w jego głosie przerażenie, poczułem satysfakcję po tych wszystkich wątpliwościach i sceptycyzmie, z jakim władze bagatelizowały nasze problemy. Nie, powiedziałem. Na szczęście nie, chodzi o pana Tiberiusa. Kilka sekund milczenia. Wiele bym dał, by się dowiedzieć, co sobie wtedy myślał Leidinger. Już jedziemy, powiedział.

Ojciec spakował swoją torbę i włożył kraciastą marynarkę. Potem usiadł z powrotem przy kuchennym stole, na którym wciąż leżał jego walther PPK. Zrobiłem mu jeszcze jedno espresso. Czasem tak siadywaliśmy przed jego powrotem do domu, najczęściej była przy tym moja matka, zawsze przyjeżdżali we dwoje. I tym razem, o dziwo, wypowiedzieliśmy te same kilka zdań, które zwykle w takich chwilach padały. Wszystko zabrałeś? Niczego nie zapomniałeś? Ojciec poszedł jeszcze raz do łazienki, by sprawdzić, i rzeczywiście – znalazł piankę do golenia. Zawsze warto sprawdzić, powiedziałem. Nie wiadomo, czy będę mógł jej używać, odparł. Pomyślałem, że może z powodu ostrzy w maszynkach więźniom nie wolno się golić na mokro, ale nie miałem pojęcia o zwyczajach panujących w więzieniu. I wtedy rozległ się dzwonek. Jako pierwsi weszli do naszego mieszkania polizeiobermeister Leidinger i jego kolega Rippschaft, również dobrze mi znany, potem przybyli inni, mundurowi i śledczy po cywilnemu, lekarz, technicy kryminalistyczni, patolog z ekipą.

Ojciec powiedział Leidingerowi, że zastrzelił najemcę mieszkania w suterenie, po czym zamilkł i więcej się nie odzywał. Był zupełnie spokojny. Nie założyli mu kajdanek, być może przez wzgląd na wiek ojca. Tak czy siak, byłem im wdzięczny. Na pożegnanie się uścisnęliśmy, tym razem długo, mocno, serdecznie. Pierwszy raz w życiu. Objęliśmy się i wtedy ojciec powiedział coś, co w uszach postronnych mogło brzmieć dziwnie: Jestem z ciebie dumny. Słowa te można rozumieć jedynie jako ostatnie przesłanie, bilans relacji ojca i syna, pożegnalne słowa, po których ojciec zniknął za bramą więzienia. Nigdy dotąd czegoś takiego nie powiedział. Może chciał mi w ten sposób przekazać, że w jego oczach moje życie – aż do chwili, gdy pojawił się pan Tiberius – było absolutnie udane i że pan Tiberius jest w tym życiu tylko epizodem – niczym więcej jak epizodem, który on, jako mój ojciec, zakończył celnym strzałem w głowę. Może próbował dać mi do zrozumienia, że choć nie umieliśmy ze sobą rozmawiać, widział to moje udane życie, i chciał mnie utwierdzić na mojej drodze? Tak, myślę, że powiedział to właśnie dlatego.

Czy w moich oczach pojawiły się łzy? Nie, przez chwilę miałem takie wrażenie, ale nie. Oczy zrobiły mi się trochę wilgotne, pewnie ze zmęczenia, to całkiem normalne. Siedzę w swoim gabinecie przy biurku i piszę, dochodzi dwudziesta trzecia, dzieci, ma się rozumieć, już dawno są w łóżkach, kilka minut temu zajrzała Rebecca, powiedziała Dobranoc, pogłaskała mnie po policzku, pocałowała. Miłego pisania, powiedziała w progu, wychodząc. Jak na nią dosyć konwencjonalne słowa. Może czuje się trochę niepewnie, bo nie wie, dlaczego spisuję tę historię i co w niej dokładnie będzie. Powiedziałem jej tylko, że piszę, bo chcę to z siebie wyrzucić. To oznacza u nas sprawę Tiberiusa. Powiedziałem prawdę, ale nie całą. Nie wspomniałem, że jeszcze nie wszystko w tej sprawie zostało powiedziane, że są jeszcze pewne luki. Oczywiście, dużo o tym rozmawialiśmy, bardzo dużo, dzieląc się żalem, gniewem, lękami. Nasze małżeństwo, które ma za sobą również trudne czasy, miało okazję się sprawdzić – i zdało ten trudny egzamin. Mimo to pewne słowa nie chcą mi przejść przez usta. Nigdy nie byłem wielkim mówcą, rzekłbym, że raczej przeciwnie, i gdyby ktoś powiedział to głośno, nie miałbym mu tego bynajmniej za złe. Zanim się odezwę, długo słucham, a przemawianie do większej grupy przychodzi mi z trudem, choć daję radę. Nie jest tak źle. Po prostu nie jestem człowiekiem, któremu nie zamykają się usta. Mówienie nie jest dla mnie tak oczywiste jak chodzenie, lecz wymaga wysiłku, na który zresztą bez większego problemu, a czasem chętnie, jestem w stanie się zdobyć. Dlaczego więc w ogóle o tym piszę? Czy ma to coś wspólnego z tym, że jestem jeszcze winien Rebecce kilka słów wyjaśnienia?

Przyjemnie tutaj tak siedzieć. Na naszej ulicy panuje cisza, koła nie turkoczą na bruku, samochody sąsiadów, niektóre to ogromne, potężne bestie, stoją przy chodniku jak młodsze rodzeństwo domów. Dlaczego w ostatnich latach auta zrobiły się takie ogromne? Dlaczego dorównują wysokością swoim kierowcom albo są długie jak ciężarówka? Albo jedno i drugie? Kiedy ludzie wyprowadzą się z domu, bo równie wygodnie da się mieszkać w SUV-ie? Oto depresyjne myśli człowieka, który żyje z budowy domów. Jestem bowiem architektem. A może to takie pijackie myśli, chociaż postanowiłem, że dopóki spisuję tę historię, nigdy nie wypiję więcej niż pół butelki wspaniałego black printu? Osuszyłem dopiero jeden kieliszek, ale czternaście i pół procent alkoholu robi swoje.

Bzdura, nie jestem pijany, spoglądam przez okno na gazową latarnię. Prościutki słup, na górze trochę ornamentów, szkło, nad nim daszek z metalu, ciepłe, łagodne światło. Jest plan, by zdemontować te latarnie, bo oświetlenie gazowe szkodzi środowisku bardziej niż elektryczne, tak mówią. Może i tak, ale my się sprzeciwiamy. Nie stworzyliśmy na naszej ulicy grupy inicjatywnej, co to to nie, ale sąsiad z naprzeciwka, radiolog, zebrał podpisy, a ja oczywiście podpisałem się za zachowaniem mojej latarni, mojej i pozostałych na tej ulicy. Dla mnie światło ma nie tylko rozjaśniać świat, ale też dawać ciepło. Tak było od samego początku, jeśli się nie mylę, od pierwszego ogniska, przy którym usiedli ludzie. Człowiek ma się w świetle ogrzać, nie marznąć. A światło elektryczne, zwłaszcza te nowe żarówki, sprawia, że aż ciarki przechodzą po plecach.

Słyszę skrobanie, to pazury naszego psa na parkiecie, wyszedł z łóżka któregoś z dzieci i idzie do kuchni się napić. Nasz Benno, rhodesian ridgeback, wielki i silny. Nie jest agresywny, ale dzięki niemu znów się czujemy bezpiecznie. Nawet po śmierci pana Tiberiusa byliśmy dość nerwową rodziną. Ale to już przeszłość. Gdyby nie było pana Tiberiusa, Benna też byśmy nie mieli.

Spisuję więc tę historię, bo mam nadzieję, że łatwiej mi będzie to przelać na papier niż powiedzieć. Ale aby napisać słowa, które jestem winien Rebecce, muszę zacząć od samego początku. Doszło do przestępstwa, przestępstwa, którego chcieliśmy, i jak w przypadku każdego przestępstwa, doprowadził do niego pewien ciąg zdarzeń. Chcę opisać wszystko, nie tylko to, czego jeszcze brakuje, bo tylko tak to, czego brakuje, da się zrozumieć. Dobrze, że patrzę przy tym na latarnię, na ciepłe światło nad wielkimi samochodami, które w nocy stoją spokojnie przed domami. W salonie radiologa miga szara poświata telewizora.

Ja też lubię czytać książki historyczne, tak jak ojciec, i wiem, że na każdego dziejopisarza czyha ta sama pułapka: wychodzi się od wielkiego wydarzenia i patrzy wstecz – na przykład obiera się za punkt wyjścia drugą wojnę światową i przez jej pryzmat interpretuje wszystko, co się zdarzyło wcześniej – ale wtedy niejako siłą rzeczy dostrzega się cały szereg wydarzeń, które do niej doprowadziły, tak że w końcu ma się wrażenie, że wojna była nieunikniona. Historyk szuka związków przyczynowo-skutkowych, nie docenia zaś potęgi przypadku. Ja, Randolph Tiefenthaler, lat czterdzieści pięć, architekt, żonaty, ojciec dwójki dzieci, zdecydowany przedzierzgnąć się w dziejo­pisarza swojego życia, nie chcę wpaść w tę pułapkę, nie chcę w ten sposób patrzeć na swoje życie. Z drugiej strony wielkie wydarzenia nie następują ot tak, z niczego, muszą mieć jakieś przyczyny, musi być jakaś historia, której początki często sięgają dziesiątków lat wstecz. Myślę, że ważne są oba czynniki: przypadek i przyczynowość. Gdybyśmy spotkali pana Tiberiusa, zanim kupiliśmy to mieszkanie, na pewno nie zdecydowalibyśmy się na ten zakup. To, że go nie spotkaliśmy, to czysty przypadek. Ale to, że z tego powodu musiał umrzeć, wynika zapewne z historii mojego życia, i temu nie mogę zaprzeczyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: