Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Strange the Dreamer. Tom 1. Marzyciel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strange the Dreamer. Tom 1. Marzyciel - ebook

To marzenie wybiera marzyciela, a nie odwrotnie.

Lazlo Strange od zawsze marzył, aby poznać tajemnice zaginionego miasta Szloch. Jako sierota, a potem skromny bibliotekarz, nawet nie przypuszczał, że ma szansę na odbycie kosztownej wyprawy przez pustynię Elmuthaleth do miejsca, gdzie mieszkają mityczni wojownicy. Dopóki sami nie przekroczyli bramy Wielkiej Biblioteki i nie zaproponowali wyprawy… komuś innemu.

Tu liczy się czas i każda podjęta decyzja. Przed Strange’em pojawią się wybory, których nie sposób dokonać, żal, którego nie da się wyleczyć, oraz magia tak prawdziwa, jakby istniała naprawdę.

Zanurz się w świecie pełnym skrywanych od wieków tajemnic, marzeń niebieskich jak opale, jak skrzydła ważki czy niebo, niezwykłych snów, które dyktują zmysły.

Czytając Marzyciela, zapomnisz, co jest snem, a co jawą.

Laini Taylor jest cholernie dobra. I niepodobna do żadnego innego autora- Leigh Bardugo, autorka Szóstki wron i Królestwa kanciarzy, #1 na listach „New York Timesa”

Pięknie napisana, równocześnie mroczna, bogata i oczarowująca książka, po lekturze której czytelnicy będą czekali na jeszcze. - Publishers Weekly

Tę powieść się smakuje. – Booklist

Wysublimowana fraza i złożony świat zachęcają i wynagradzają uważne czytanie… Odbiorca znajdzie tutaj postacie, które pokocha, i takie, które znienawidzi. Chętnie zagubi się w tym świecie. – „Bulletin of the Center for Children’s Books”

Czytelnicy zanurzą się w pięknej prozie Taylor i jej cudownej wyobraźni, będą delektować się opowieściami o snach, miłości, potworach, bogach, duchach, wojnie i alchemii. Opowiedziana z różnych perspektyw historia jest tak samo złożona, jak satysfakcjonująca, to rzecz o spotkaniu i zderzeniu kultur. - VOYA

„Piękno stylu, refleksyjność i wielka empatia. Po odejściu Ursuli K. Le Guin przestraszyłam się, że kończy się czas historii opowiadanych w podobnym duchu. Już się nie boję.” - Wioletta Myszkowska, Przewodnik fantastyczny, Program III Polskiego Radia

Cześć, nazywam się Laini Taylor. Jestem pisarką, autorką, marzycielką, nerdem, a jednocześnie matką, żoną i siostrą. Piszę książki dla młodzieży, ale starsi nie będą się nudzić. Mieszkam w Portland wraz z mężem (wspaniałym ilustratorem) oraz córką Clementine. Uwielbiam czytać książki, odwiedzać księgarnie, jeść śniadania, czekoladę, pichcić babeczki, robić dziwaczne lalki, zdjęcia, zasypiać i… budzić się!

Laini Taylor to goszcząca na liście bestsellerów „New York Timesa” autorka takich książek jak Córka dymu i kości i Dni krwi i światła gwiazd, a także należących do serii Dreamdark  powieści Blackbringer i Silksinger oraz finalisty National Book Award: Lips Touch: Three Times. Strona pisarki to www.lainitaylor.com.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-080-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Drugiego Szabatu Dwunastego Księżyca na miasto Szloch spadło z nieba dziewczę.

Skórę miało niebieską, krew czerwoną.

Uderzyła o żelazną bramę, wyszczerbiając ją, i tak zawisła, z ciałem wręcz nieprawdopodobnie wygiętym, lecz nadal pełna gracji, niczym świątynna tancerka omdlała w ramionach kochanka. Kwiaton uprzejmie dał jej oparcie. Jego koniec sterczał z mostka dziewczyny, lśniąc jakoby ozdobna broszka. Przez chwilę dygotała, gdy opuszczał ją duch. Z jej długich włosów wypadły pąki etlingery wyniosłej.

Później ludzie mówili, że nie były to żadne kwiaty, lecz kolibrze serca.

Mówili też, że nie broczyła krwią, ale ją wypłakiwała. Że spoglądała na nich lubieżnie i oblizywała zęby, zwisając głową w dół i umierając. Że zwymiotowała oślizłego węża, który uderzając o ziemię, zmienił się w smużkę dymu. Że zleciało się pełno oszalałych ciem próbujących ją unieść.

I tylko to ostatnie było prawdą. Tylko to.

Nie dały jednak rady. Ćmy były bowiem nie większe niż otwarte ze zdziwienia dziecięce buzie i mimo że nadleciały ich całe tuziny, zdołały tylko skubać ciemniejące kosmyki, aż ich skrzydełka się pouginały, ciężkie od krwi. Zwiało je razem z pąkami, kiedy przyszedł dławiący się żwirem podmuch znad ulicy. Ziemia dźwignęła się pod stopami. Niebo obróciło na swej osi. Dziwaczna jasność przebiła się przez kłęby dymu i lud Szlochu musiał zmrużyć oczy. Dmuchało piachem, grzało od osobliwego blasku, śmierdziało saletrą. Coś wybuchło. Mogli umrzeć wszyscy, wówczas i w tym właśnie miejscu, lecz odeszła tylko ta dziewczyna, wytrząśnięta z którejś sakiewki nieba.

Miała bose stopy, a usta utytłane śliwkami. Wysypywały się jej z kieszeni. Była młoda, urocza, jakby zdziwiona. Martwa.

I niebieska. Niebieska jak opale, bladoniebieska. Niebieska jak chaber albo skrzydła ważki, jak wiosenne – nie letnie – niebo.

Ktoś krzyknął, a krzyk ten sprowokował kolejne. Krzyczeli, lecz nie dlatego, że dziewczę było martwe, lecz dlatego, że było niebieskie, a w mieście Szloch miało to znaczenie. Nawet kiedy niebo przestało się obracać, a ziemia uspokoiła, wypluwając z siebie ostatni kłąb dymu, który prędko się rozwiał, krzyki nie ustały, jeden głos karmił drugi jak rozprzestrzeniający się powietrzem wirus.

Wreszcie zjawił się duch niebieskiej dziewczyny i przycupnął, osamotniony, na ostrej końcówce wystającego kwiatonu, cal nad nieruchomą piersią. Ze świstem wciągając powietrze, uniósł swą niewidzialną głowę, spojrzał ze smutkiem i żalem na niebo.

Krzyki nie ustawały.

Po drugiej stronie miasta, na szczycie wypolerowanego na lustrzany błysk i bezszwowo złączonego metalowego monolitu poruszyła się, jakby wybudzona zamieszaniem, statua i powoli podniosła swój ogromny, rogaty łeb.1 Tajemnice Szlochu

Imiona przepadają albo zostają zapomniane. Nikt nie przekonał się o tym w większym stopniu niż Lazlo Strange. Nosił niegdyś inne miano, ale zniknęło niczym pieśń, której nie miał już kto zanucić. Może było to stare nazwisko rodowe, pielęgnowane przez całe pokolenia? A może nadał mu je ktoś, kto go kochał? Lubił tak myśleć, choć nie miał zielonego pojęcia, jak ono brzmiało.

Został z „Lazlo” i „Strange”*. Imię odziedziczył po pozbawionym języka wuju mnicha, zaś nazwisko to nadawano wszystkim znajdom w Królestwie Zosmy.

„Musiał go sobie wyciąć na więziennej galerze – powiedział mu brat Argos, kiedy chłopiec miał już tyle lat, aby podobną rzecz zrozumieć. – Był osobliwym, cichym człowiekiem, a jako że ty jesteś osobliwym i cichym dzieckiem, Lazlo wydało mi się odpowiednie. Musiałem tego roku nazwać niejedno dziecko i nadawałem im pierwsze lepsze imię, jakie przyszło mi do głowy. – Zamilkł, zamyślił się i po chwili dodał: – Nie spodziewałem się zresztą, że przeżyjesz”.

Tego roku Zosma padła krwawiąca na kolana, posłano bowiem całe zastępy na wojnę o nic. Rzecz jasna mordercza boginka nie zadowoliła się samymi żołnierzami. Spalono pola, ograbiono osady. Bandy pozbawionych strzechy nad głową wieśniaków krążyły po ogołoconej ziemi i walczyły z krukami o pokłosie. Zginęło tak wielu ludzi, że dwukołowymi wózkami, którymi zwykle odwożono złodziei na stryczek, wyładowywanymi całymi grupami sierot, rozwożono dzieci po klasztorach. Mnisi mówili potem, że przewożono je jak owce, bo maluchy nie miały świadomości swojego losu. Niektóre dorosły chociaż na tyle, że pamiętały swoje imiona, lecz Lazlo był wówczas niemowlęciem, i do tego schorowanym.

„Miałeś skórę szarą jak deszcz – opowiadał brat Argos. – Byłem pewny, że nie przeżyjesz, ale jadłeś i piłeś, a kolor powrócił ci na twarz. Nigdy nie płakałeś, ani razu, co wydawało się nienaturalne, lecz bynajmniej na to nie narzekaliśmy. Nie zostaliśmy mnichami, żeby robić za mamki”.

Na to Lazlo, jeszcze malec, odparł z duszą w ogniu: „A żadne z nas nie zostało dzieckiem, aby nas osierocono”.

Lecz był sierotą, i choć miał tendencję do bujania w obłokach, nigdy się co do tego nie łudził. Nawet będąc małym chłopcem, rozumiał, że nie dozna objawienia. Nikt po niego nie przyjdzie, więc nie dowie się, jak brzmiało jego prawdziwe imię.

Może dlatego tajemnica Szlochu pochłonęła go bez reszty.

A właściwie dwie: stara i nowa. Ta pierwsza otworzyła mu umysł, lecz to ta druga wgramoliła się do środka, zrobiła parę kółek i umościła się tam ze stęknięciem, niczym usatysfakcjonowany smok na wygodnym, nowym leżu. I tam owa tajemnica miała pozostać na całe lata; uparta enigma.

Tajemnica brała swe źródło z założenia, że imię może zostać nie tylko zagubione lub zapomniane, ale też skradzione.

Miał pięć lat, kiedy do tego doszło. Znajdował się pod opieką opactwa zemonańskiego i wymknął się do starego sadu, gdzie mógł się bawić samotnie, za towarzyszy mając jedynie owady i niewielkie latające ssaki. Wczesna zima zdążyła już ogołocić ciemne drzewa. Z każdym krokiem pod jego stopami chrzęścił szron, a oddechom jak towarzyski duszek wtórował obłok pary.

Rozdzwonił się Angelus, jego odlany z brązu głos spłynął nad owczarnię i przeleciał nad murami sadu powolnymi, gęstymi falami, wzywając na modły. Jeśli nie pójdzie, zabraknie go, a jeśli go zabraknie, zostanie wychłostany.

Nie poszedł.

Lazlo zawsze szukał sposobu, żeby się oddalić, przez co nogi nieustannie miał poznaczone czerwonymi pręgami od brzozowej witki, która wisiała na haczyku z jego imieniem. Ale było warto choć na chwilę uwolnić się od mnichów, ich zakazów i nakazów, od życia, które uwierało jak ciasne buty.

Żeby móc się pobawić.

„Zawróćcie natychmiast, pókim dobry”, ostrzegał nieistniejących wrogów, ściskając w obu dłoniach swoje miecze, czyli oderwane od jabłonki czarne gałęzie, których twardsze końce oplótł sznurem, robiąc rękojeści. Był drobną, niedożywioną znajdą z rankami na głowie, gdzie pozacinali go golący mu głowę mnisi, chcąc przegonić wszy, a jednak nosił się z niebywałą godnością i nie mogło być wątpliwości, że wtedy, w tamtej chwili, stał się wojownikiem. Nie jakimś tam zwyczajnym, ale Tizerkane’em, najmężniejszym, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi.

„Żaden obcy – mówił nieprzyjaciołom – nawet nie spojrzy na zakazane miasto. Póki dycham, nikomu nigdy się to nie uda”.

A tamci odpowiadali:

„Czyli dopisało nam szczęście. – Wydawali się w świetle zmierzchu bardziej rzeczywiści niż mnisi, których modły niosły się od opactwa po zboczu wzgórza. – Bo już niedługo będziesz dychał”.

Lazlo zmrużył szare oczy.

„Myślicie, że mnie pokonacie?”

Czarne drzewa tańczyły. Jego oddech-duch rozwiał się na wietrze, ale rychło zastąpił go inny. Cień rzucany przez własne ciało wydawał mu się ogromny, a chłopięca wyobraźnia rozgrywała na nowo starodawne boje i snuła opowieści o skrzydlatych istotach, górze przetopionych gnatów demona i mieście leżącym na jej dalekim podnóżu; mieście, które przykryły mgły czasu.

Oto stara tajemnica.

Poznał ją dzięki staremu mnichowi, bratu Cyrusowi, który był inwalidą. Na sierotach spoczął obowiązek przynoszenia mu posiłków. Nie był miłym człowiekiem. Nie zastępował nikomu dziadka i nie służył mentorską radą. Miał paskudny zwyczaj mocnego chwytania za nadgarstek tych, co mu usługiwali, i potrafił nie puszczać całymi godzinami, zmuszając do powtarzania nonsensownego katechizmu i spowiadania się z rozmaitych, dziwacznych przewinień, które malcy ledwie rozumieli, a co dopiero popełnili. Wszyscy chłopcy bali się brata Cyrusa i jego powykrzywianych rąk. Starsi, zamiast chronić młodszych, posyłali ich do jego komnaty w zastępstwie za siebie. Lazlo bał się mnicha tak samo jak pozostali, lecz zgłaszał się na ochotnika, żeby do niego chodzić.

Czemu?

Ano właśnie dlatego, że brat Cyrus znał różne historie. I to takie, na które w opactwie nie reagowano uśmiechem, bo w najlepszym razie rozpraszały słuchacza poszukującego duchowej kontemplacji, a w najgorszym wychwalały fałszywe bóstwa i namawiały do grzechu. Lecz brat Cyrus był ponad podobnymi ograniczeniami. Jego umysł dawno zerwał się z cumy. Wydawał się nieświadomy tego, gdzie się znajduje, i drażniła go wynikająca z tego konfuzja. Robił się czerwony na twarzy i zaciskał szczękę. Złorzeczył, aż mu ślina leciała z ust. Miewał jednak chwile spokoju i prześlizgiwał się wtedy przez jakieś piwniczne drzwi pamięci do chłopięcych czasów, kiedy babcia opowiadała mu historie. Nie mógł przypomnieć sobie imion innych mnichów ani nawet treści modlitw, które przez dziesiątki lat były jego powołaniem, lecz owe opowieści wylewały się z niego ciurkiem.

A Lazlo słuchał. Słuchał spragniony niczym kaktus spijający krople deszczu.

Na południowym wschodzie kontynentu Namaa – hen daleko za północnymi granicami Królestwa Zosmy – rozciągała się szeroka pustynia zwana Elmuthaleth. Sposób na przemierzenie jej był sztuką dopracowaną do perfekcji przez niewielu, a przez to zarazem pilnie strzeżonym sekretem. Gdzieś za całą tą pustką znajdowało się miasto, którego nikt nigdy nie widział. To zaledwie plotka, baśń, lecz jedna z tych plotek czy baśni, które rodziły cuda niesione przez pustynię na wielbłądzich grzbietach, rozpalały ludzką wyobraźnię na całym świecie.

Miasto nosiło pewną nazwę.

Ludzie, którzy jeździli na owych wielbłądach i przywozili cuda, wspominali ją, snuli także opowieści i zarówno one, jak i rzeczona nazwa pokonywały granice odległych krain, gdzie powoływały do życia wizje błyszczących kopuł i oswojonych białych jeleni, kobiet tak pięknych, że nie mieściło się to w głowie, mężczyzn z bułatami tak lśniącymi, że potrafiły oślepić.

Tak było przez całe stulecia. Pałacowe skrzydła zastawiono cudami, a biblioteczne półki – historiami. Handlarze się bogacili. Podróżnicy mężnieli. Nareszcie sami poszli szukać zakazanego miasta. Żaden nie powrócił. Faranji – obcy – nie mieli tam bowiem wstępu i nawet ci, którzy pokonali Elmuthaleth, trafiali na katowski pieniek jako szpiedzy, co nie przeszkodziło kolejnym śmiałkom podejmować podobnych prób. Zabroń czegoś człowiekowi, a będzie tego pragnął jak zbawienia duszy; jeszcze bardziej, jeśli to coś jest źródłem niebywałego bogactwa.

Niejeden próbował.

Żaden nie powrócił.

Pustynny horyzont wypluwał słońce za słońcem i wydawało się, że nic się nigdy nie zmieni. Aż wreszcie, dwieście lat temu, karawany ustały. Wysunięte na zachód Elmuthaleth posterunki – jak chociażby Alkonost, ale i inne – wyglądały za rozmazanymi żarem wielbłądzimi sylwetkami, które mogły niebawem wychynąć z pustki, jak miały to w zwyczaju, lecz więcej się ich nie doczekano.

Choć czekano i czekano.

Czekano i czekano.

Nie wypatrzono już żadnego wielbłąda, żadnego człowieka, żadnego cudu i żadnej opowieści. Nigdy. Nikt już nie opuścił zakazanego, niewidocznego, zagubionego miasta – i to właśnie tajemnica, która otworzyła umysł Lazla szeroko niczym rozwarte na oścież drzwi.

Co się wydarzyło? Czy miasto nadal istniało? Chciał się dowiedzieć wszystkiego. Nauczył się prowadzić brata Cyrusa do krainy marzeń i kolekcjonował jego historie jak skarby. Lazlo nie miał nic, ani jednego przedmiotu. Od najmłodszych lat opowieści te traktował jak kufry pełne złota.

Kopuły miasta, jak twierdził brat Cyrus, połączone były jedwabnymi wstęgami, a dzieci balansowały na nich niczym linoskoczkowie, przemieszczając się z pałacu do pałacu w pelerynach z kolorowych piór. Żadne drzwi nigdy nie były przed nimi zamknięte, nawet klatki pootwierano, aby ptaki mogły wylatywać i wracać do nich, kiedy im się żywnie podobało. Drzewa uginały się pod dorodnymi owocami, czekającymi tylko na zerwanie, a na kuchenne parapety wystawiano świeże ciasta i zapraszano do częstowania się.

Lazlo nigdy nie widział ciasta, chłostano go nawet za jedzenie leżących już na ziemi jabłek przeżartych przez robactwo. Wizje swobody i obfitości oczarowały go. Myśli te odrywały go od duchowej kontemplacji, jak spadająca gwiazda odciąga człowieka od bólu pustego brzucha. Marzył, że istnieje inne życie niż to, które zna. Lepsze, słodsze.

Ulice miasta, opowiadał brat Cyrus, wyłożono lazurytem, o którego nieskazitelną czystość skrzętnie dbano, aby nie pobrudził rozpuszczonych długich włosów tamtejszych dam, które ciągnęły swe kosmyki za sobą niczym całuny najczarniejszego jedwabiu. Pełne elegancji białe jelenie przechadzały się ulicami jak zwyczajni mieszkańcy, nazywano je spektralnymi, a substancję, z której wykonano ich poroże – spektralys, lub też lys – ceniono wyżej od złota. Gady dorównujące rozmiarem ludziom unosiły się na powierzchni rzeki. Wołano na nie svygatory, ich różowa krew była eliksirem nieśmiertelności. Żyły tam również ravidy – wielkie koty o kłach wielkich i ostrych jak kosy – oraz ptaki potrafiące udawać ludzkie głosy i skorpiony, których kolce jadowe dodawały człowiekowi nadludzkiej siły.

I byli jeszcze wojownicy – Tizerkane’owie. Posługiwali się bronią zwaną hreshtek, na tyle ostrą, żeby odciąć człowieka od jego cienia, trzymali skorpiony w mosiężnych klatkach przypiętych do pasa. Przed bitwą wkładali do środka palec przez specjalny otwór i dawali się ukłuć, by zyskać nowe pokłady siły.

„Myślicie, że mnie pokonacie?”, opierał się swoim wrogom z sadu Lazlo.

„Nas jest setka – odpowiadali tamci – a ty tylko jeden. Jak więc sądzisz?”

„Myślę, że powinniście byli wierzyć każdej opowieści, jaką słyszeliście o Tizerkane’ach, i czym prędzej brać nogi za pas!”

Śmiech wrogów rozbrzmiał jak trzeszczenie gałęzi i Lazlo nie miał wyjścia – musiał uciekać. Włożył palec do pokrzywionej, zbudowanej z kawałków drewna klatki majtającej się przy jego wykonanym ze sznura pasie. Nie siedział w niej jednak żaden skorpion, a zamarły z zimna żuk, ale chłopak i tak zazgrzytał zębami, kiedy ukłuło go wyimaginowane ostrze, i poczuł, że w jego żyłach płynie nadana mu przez jad moc. Uniósł wtedy swoje miecze, jego ramiona utworzyły literę V. Ryknął.

Wyryczał nazwę swego miasta. Była niczym grzmot, niczym lawina, niczym bojowy okrzyk serafina, który przybył na skrzydłach z ognia i oczyścił świat z demonów. Jego wrogowie stanęli jak wryci, otworzyli ze zdziwienia usta. Jad śpiewał w ciele Lazla, chłopak stał się bowiem czymś więcej niż człowiekiem. Tajfunem. Bogiem. Próbowali dać mu odpór, lecz nie mogli się z nim równać. Jego miecze biły piorunami. W okamgnieniu rozbroił ich wszystkich.

Podczas tych zabaw owe sny na jawie wydawały mu się tak żywe, że każdy powrót do rzeczywistości był szokiem. Gdyby mógł zobaczyć się z boku, ujrzałby małego chłopca wywijającego odłamanymi gałęziami i przebijającego się przez pokryte lodem liście orlicy, ledwie by się rozpoznał, bo tak wczuł się w rolę widzianego okiem wyobraźni wojownika, który dopiero co pokonał setkę nieprzyjaciół i posłał ich do domu ze spuszczonymi głowami. Odchylił się i wydał z siebie tryumfalny okrzyk…

…tryumfalny okrzyk…

– Szloch!

Zamarł, zmieszany. Słowo to samo wyrwało mu się z ust niczym przekleństwo, zostawiając po sobie posmak łez. Chciał sięgnąć raz jeszcze po nazwę tamtego miasta, jak udało mu się to przed momentem, ale… zniknęła. Spróbował ponownie i znowu odszukał myślami tylko Szloch. Jakby wyciągał dłoń po kwiat, a kładziono by mu na niej ślimaka albo zużytą chusteczkę. Nie potrafił się otrząsnąć. Nie przestał próbować, lecz każdy kolejny raz był gorszy niż poprzedni. Sięgał po coś, co przecież wiedział, gdzieś tam było, lecz potrafił wyłowić jedynie paskudne słowo „Szloch”, jakby nasączone błędnością i wilgotne niczym złe sny, ciężkie od słonawego osadu. Wykrzywił z rozgoryczenia usta. Dopadły go zawroty głowy i szalona pewność, że mu ją odebrano.

Odebrano ją jego umysłowi.

Zrobiło mu się niedobrze. Poczuł się okradziony, umniejszony. Pobiegł po zboczu i przelazł przez niskie kamienne murki, pognał przez owczarnię, minął ogród i śmignął krużgankiem, nadal ściskając swoje jabłoniowe miecze. Nikogo nie widział, ale jego widziano. Zakazywano biegać po klasztorze, poza tym nie stawił się na nieszporach. Pobiegł prosto do celi brata Cyrusa i zbudził go.

– Nazwa – powiedział, łapczywie chwytając dech. – Brak mi jej. Miasto z twoich opowieści… Zdradź mi jego nazwę!

Miał w głębi ducha pewność, że jej nie zapomniał, chodziło o coś innego, coś mrocznego i dziwnego, ale nadal istniała szansa, że może, ale tylko może, brat Cyrus mu ją przypomni i wszystko dobrze się skończy. Lecz mnich odparł:

– O czym mówisz, niemądry chłopcze? To Szloch…

Lazlo zdążył jeszcze zobaczyć, jak na twarzy starca odmalowuje się niezrozumienie, zanim czyjaś dłoń zacisnęła się na kołnierzu jego koszuli i wyprowadziła go za drzwi.

– Zaczekaj – nalegał. – Proszę.

Bezskutecznie. Zaciągnięto go aż do gabinetu samego opata i kiedy znowu go chłostano, tym razem nie sięgnięto po brzozową witkę, wiszącą jak zawsze obok pozostałych – do każdego chłopca przypisana była inna – lecz jeden z jego własnych mieczy. Nie był już Tizerkane’em. Aby go rozbroić, nie trzeba było setki mężów, wystarczył jeden mnich. Pobity własną bronią. Ależ z niego bohater. Utykał potem całymi tygodniami i zabroniono mu odwiedzać brata Cyrusa, którego tak zaniepokoiła nagła wizyta, że musiano mu podać zioła uspokajające.

Nie było potem już żadnych opowieści czy ucieczek ani do sadu, ani nigdzie poza meandry wyobraźni. Mnisi trzymali go od tej pory krótko, zdecydowani ocalić Lazla i od grzechu, i od radości, która mimo że grzechem nie była, brukowała do niego drogę. Wciąż wyznaczano mu nowe zajęcia. Kiedy nie pracował, modlił się. Kiedy się nie modlił, pracował. Zawsze pod ostrożnym nadzorem, co miało zapobiegać jego zniknięciom niczym dzikiego zwierza pośród lasu. Nocą, wycieńczony jak grabarz, spał, ale był zbyt zmęczony, aby śnić. Zupełnie jakby wygaszono jego ogień, zduszono grzmot i powstrzymano lawinę, zdławiono okrzyk bojowy i tajfun.

Nazwa zapomnianego miasta też zniknęła. Lazlo zapamiętał jednak to specyficzne uczucie, które jawiło mu się niczym staranna kaligrafia, lecz litery wypisano jakby miodem i ani on, ani nikt inny nie potrafił zbliżyć się do tajemnicy. Nie chodziło jedynie o niego i brata Cyrusa. Gdzie tylko nazwa się niegdyś pojawiła – wydrukowana na grzbietach ksiąg z opowieściami, zapisana na pożółkłych kartach rejestrów handlowych prowadzonych przez kupców, którzy nabywali cuda, czy wpleciona pomiędzy wspomnienia każdego, kto ją usłyszał – została po prostu wymazana, a na jej miejscu pozostał Szloch.

Oto nowa tajemnica.

Nie wątpił, że była ona dziełem magii.2 Marzenie wybiera marzącego

Lazlo dorósł.

Trudno było powiedzieć, że dopisało mu szczęście, ale na pewno mogło być gorzej.

Jeden z klasztorów, które przygarniały sieroty, prowadzili flagelanci. Mnisi z innego hodowali świnie. A opactwo zemonańskie słynęło ze swoich skryptoriów. Chłopców uczono kopiować – lecz nie czytać, tę sztukę młodzieniec musiał opanować samodzielnie – i tych, którzy wykazali się ponadprzeciętnymi umiejętnościami, szkolono na skrybów. Lazlo okazał się pojętnym uczniem, mógł resztę życia spędzić pochylony nad biurkiem, a szyja rosłaby mu naprzód, nie do góry, gdyby któregoś dnia bracia nie zatruli się nieświeżą rybą. Chłopak miał szczęście, a może zwyczajnie upomniało się o niego przeznaczenie, bo trzeba było przewieźć manuskrypty do Wielkiej Biblioteki Zosmy, którym to zadaniem, jako jedynego zdrowego, obarczono właśnie jego.

Nigdy już nie powrócił do klasztoru.

Wielka Biblioteka nie była zwykłym miejscem, w którym przechowywano książki. Było to raczej ogrodzone murem miasto poetów, astronomów i myślicieli różnej maści. Znajdowały się tam nie tylko rozległe archiwa, ale i uniwersytet, laboratoria i szklarnie, sale operacyjne i pokoiki muzyczne, a nawet obserwatorium. Wszystko to mieściło się na terenie dawnego pałacu królewskiego, który przekazano Gildii Uczonych po tym, jak dziadek obecnej władczyni zbudował okazalszy, przycupnięty na Ederze zamek. Ulokowano go na szczycie górskiego pasma Zosimos, które przecinało miasto Zosma niczym rekinia płetwa, więc był widoczny z bardzo daleka.

Lazlo zachwycił się, kiedy tylko przeszedł przez bramy. Na widok Pawilonu Myśli otworzył szeroko usta. Była to dostojna sala balowa, gdzie zbierano teraz teksty filozoficzne. Kilkunastometrowe półki rosły aż do niezwykłego, malowanego sufitu, a książkowe grzbiety lśniły jaskrawymi kolorami skórzanych opraw. Złote stronice z błyskiem odbijały światło glaw niczym ślepia dzikiego zwierzęcia. Glawy były idealnie wypolerowanymi kulami zwisającymi z góry całymi setkami i dającymi białe światło, czystsze niż to, które rzucały grubo ociosane czerwonawe kamienie, jakie mieli w klasztorze. Mężczyźni w szarych szatach wspinali się po drabinach na kółkach i wydawało się, że suną w powietrzu, zwoje łopotały za ich plecami niczym skrzydła, kiedy śmigali od półki do półki.

Strange nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby kiedykolwiek opuścić to miejsce. Poczuł się tam jak wędrowiec w zaczarowanym lesie. Z każdym krokiem rzucony na niego urok działał mocniej i chłopak przekradał się coraz głębiej, od komnaty do komnaty, jakby prowadzony instynktem, aż zszedł po tajemnych schodach do podziemi, gdzie nieniepokojone od lat księgi przykrywała gruba kołderka kurzu. Szturchnął je. Wydawało mu się, że je zbudził, a one obudziły jego.

Miał trzynaście lat i dawno już nie bawił się w Tizerkane’a. Dawno już nie bawił się w ogóle ani nawet w żaden inny sposób nie wystąpił z szeregu. Pod dachem klasztoru był po prostu kolejną odzianą na szaro postacią idącą tam, gdzie mu kazano, pracującą, modlącą się, śpiewającą, modlącą się, pracującą, modlącą się i czasem śpiącą. Niewielu jego braci pamiętało, czym jest dzikość. Myślał, że z niego również ją wyrugowano, ale jedynie ukryła się głębiej. Opowiadane mu historie nadal się w nim gnieździły, każde słowo usłyszane od brata Cyrusa wciąż w nim tkwiło. Pielęgnował je jak niewielką sztabkę złota ukrytą w zakamarkach myśli.

Tego dnia dorzucił kolejne. Dużo. Księgi schowane pod kurzem kryły opowieści. Baśnie i bajki, mity i legendy z całego świata. Pochodziły sprzed stuleci, ale były też i dawniejsze, całe regały – całe piękne regały – opowieści o Szlochu. Podniósł pierwszy tom z czcią, jaką nigdy nie obdarzał nawet świętych pism klasztornych, zdmuchnął kurz i zaczął czytać.

Kilka dni później znalazł go starszy bibliotekarz, szukał go od jakiegoś czasu. Z kieszeni szat mężczyzny wystawał list od opata. Gdyby nie to, Lazlo mógłby zostać tam na długie lata i żyć niczym w jaskini. Może na nowo by zdziczał. O tak, dziki chłopiec z Wielkiej Biblioteki, obeznany z trzema martwymi językami i wszystkimi historiami, jakie w nich spisano, obszarpany niczym żebrak i pałętający się po alejkach Grymasu.

Przyjęto go na ucznia.

„Biblioteka ma swój rozum – powiedział mu stary mistrz Hyrrokkin, prowadząc go z powrotem po tajemnych schodach. – Kiedy wykrada chłopaka, możemy go zatrzymać”.

Lazlo nie mógł należeć do tego miejsca bardziej, nawet gdyby sam był książką. Mijały dni, potem miesiące i lata, aż stał się mężczyzną; rzadko widywano go w innej pozycji niż z nosem między stronicami. Czytał, idąc. Czytał, jedząc. Pozostali bibliotekarze podejrzewali, że czytał, nawet kiedy spał, albo że w ogóle nie sypiał. Gdy unosił wzrok znad lektury, sprawiał wrażenie zbudzonego ze snu.

„Strange marzyciel”, mówili na niego. „Ten marzyciel, Strange”.

Czasem wchodził w ściany, zaczytany. Jego ulubione książki pochodziły z owej piwnicy, do której nikomu nawet nie chciało się schodzić. Błądził z głową pełną mitologicznych opowieści, zawsze zatopiony w poznawaniu kolejnej. Demony i skrzydlaci mężowie, serafiny i zjawy – uwielbiał je wszystkie. Wierzył w magię gorliwie jak dziecko, a w duchy naiwnie jak wieśniak. Pierwszego dnia pracy złamał sobie nos, kiedy spadło na niego tomiszcze z baśniami, i to, jak powtarzano, mówiło wszystko, co chciałoby się wiedzieć o nomen omen nieznanym Lazlo Strange’u: głowa w chmurach, własny świat, bajeczki i cuda-wianki.

O tym myśleli jego towarzysze, nazywając go marzycielem, i w gruncie rzeczy nie mylili się, lecz nie zauważali sprawy najważniejszej. Lazlo był marzycielem w większym jeszcze stopniu, niż sądzili. Miał marzenie, które go prowadziło i nigdy nie opuszczało, stało się częścią jego tożsamości niczym druga dusza pod skórą. Składał się na nią krajobraz jego umysłu, a był on rozległy, śmiały i niezwykły, budził zachwyt, podobnie jak rzeczone marzenie. Zbyt śmiały, zbyt niezwykły dla takich jak on. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz cóż mógł poradzić, skoro to marzenie wybiera marzącego, a nie odwrotnie.

– Co czytasz, Strange? – zapytał mistrz Hyrrokkin, wyrastając za jego biurkiem jak spod ziemi. – Mam nadzieję, że list miłosny.

Stary bibliotekarz wyrażał to swoje życzenie częściej, niż wydawało się to przyzwoite, niezrażony odpowiedzią, która niezmiennie brzmiała tak samo – „Nie”. Lazlo już miał powiedzieć to co zawsze, ale zadumał się.

– Poniekąd – mruknął i wyciągnął ku mężczyźnie pożółkłą ze starości, skruszałą kartkę.

Promyki nadziei rozświetliły blaknące brązowe oczy mistrza Hyrrokkina, lecz kiedy poprawił okulary na nosie i spojrzał na zapisaną kartkę, na powrót zgasły.

– To chyba pokwitowanie – zdziwił się.

– Ach. Ale za co?

Sceptyczny mistrz Hyrrokkin zmrużył oczy i zaśmiał się, co zwróciło uwagę wszystkich akurat pogrążonych w lekturze w wielkim, cichym Pawilonie Myśli. Uczeni w szkarłatnych szatach siedzieli przygarbieni nad długimi stołami i spoglądali znad tomiszczy czy zwojów, ich spojrzenia pełne były niezadowolenia. Mistrz Hyrrokkin skinął im przepraszająco głową i oddał kartkę Strange’owi – stary rachunek na sporą dostawę afrodyzjaku wystawiony dawno zmarłemu królowi.

– Zatem Jurnym Królem nazywano go nie z powodu ton poezji, które spłodził, hę? Wytłumacz mi lepiej, co robisz? Nie to, na co wygląda, prawda? Na litość boską, chłopcze, powiedz, że nie archiwizujesz pokwitowań, kiedy masz wolny dzień.

Lazlo nie był już tym samym chłopcem, nie pozostał w nim najmniejszy nawet ślad – przynajmniej na skórze – po ogolonym, drobnym znajdzie z ranami na głowie. Urósł wysoki, zapuszczał włosy, odkąd umknął przed mnichami i ich tępymi brzytwami. Ciemne, gęste pukle związywał z tyłu introligatorskim sznurkiem i niewiele o nich myślał. Jego brwi stały się jak włosy – ciemne i gęste, a rysy twarzy mocne. „Grubo ciosane”, ktoś mógłby powiedzieć. Może nawet „zbójeckie”, szczególnie w towarzystwie złamanego nosa, który odcinał się od profilu pod kątem ostrym, a od przodu wyginał się wyraźnie na lewą stronę. Lazlo miał surowy, niedbały wygląd i tak też brzmiał. W jego męskim, głębokim głosie próżno było się doszukiwać jakiejkolwiek gładkości, jakby zbyt długo leżał na dworze. Przy tej chropowatej powierzchowności oczy marzyciela wydawały się nie na miejscu: szare, szerokie i szczere.

Lazlo nie spojrzał nawet na mistrza Hyrrokkina.

– Oczywiście, że nie – odparł nieprzekonująco. – Cóż za szaleniec porządkowałby jakieś tam pokwitowania w wolnym czasie?

– Czyli co robiłeś?

Lazlo wzruszył ramionami.

– Klucznik znalazł w piwnicy stare pudło z rachunkami. Tylko rzucam okiem.

– Cóż za marnowanie młodości. Ile masz lat? Osiemnaście?

– Dwadzieścia – przypomniał mu Lazlo, choć nie był pewien, czy to prawda, bo sam, jako chłopiec, wybrał sobie dzień narodzin.

– Ty również tak zmarnowałeś swoje młode lata.

– Dlatego mówię ku przestrodze! Popatrz na mnie.

Lazlo podniósł wzrok. Zobaczył łagodną i przygarbioną istotę człekopodobną, z miękkimi niczym dmuchawiec włosami oraz brwiami pokrywającymi znaczną część twarzy i to pod takim kątem, że wystawały spod nich jedynie ostry, niewielki nos i okrągłe okulary. Pomyślał, że mistrz wygląda jak sówka, która wypadła z gniazda.

– Chcesz doczekać końca swoich dni jako niedowidzący troglodyta przedzierający się przez biblioteczne trzewia? – zapytał staruszek. – Wyjdź na zewnątrz, Strange. Pooddychaj powietrzem i pooglądaj świat. Mężczyzna powinien mieć zmarszczki od spoglądania za horyzont, a nie tylko od ślęczenia nad książkami po ciemku.

– Co to jest horyzont? – zapytał Lazlo z kamienną miną. – Coś jak koniec półek z książkami?

– Nie – odparł mistrz Hyrrokkin. – Nic podobnego.

Lazlo uśmiechnął się i powrócił do pokwitowań – już samo to słowo brzmiało nudno, nawet dla niego. Miał przed sobą stare listy przewozowe, co wydawało się odrobinę bardziej interesujące, jeszcze z czasu, kiedy pałac nadal był królewską rezydencją i dobra przypływały tu ze wszystkich stron świata. Ich jednak nie archiwizował. Przeglądał jedynie, chcąc się przyjrzeć zawijasom szczególnie rzadkiego alfabetu. Szukał, jak zawsze, choćby tylko podświadomie, jakiegoś tropu Niewidocznego Miasta – tak zaczął o nim myśleć, bo Szloch nadal przypominał mu o smaku łez.

– Za chwilę pójdę – zapewnił mistrza Hyrrokkina.

Choć na to nie wyglądało, wziął sobie słowa starego do serca. Nie miał zamiaru spędzić całego życia za bibliotecznymi murami – niedowidzący czy z sokolim wzrokiem – i chciał zasłużyć na zmarszczki od spoglądania za horyzont. Lecz ten, do którego pragnął dotrzeć, rozciągał się bardzo, ale to bardzo daleko.

I tak się składało, że jego widok był zakazany.

Mistrz Hyrrokkin gestem wskazał na okno.

– Jesteś chociaż, mam nadzieję, świadomy, że mamy lato? – Kiedy Lazlo nie odpowiedział, mężczyzna dodał: – Duża pomarańczowa kula na niebie, głębsze dekolty u płci pięknej. Czy coś ci to mówi? – Nadal nie doczekał się reakcji. – Strange?

– Co? – Lazlo uniósł głowę; nie usłyszał ani słowa, znalazł bowiem to, czego szukał, rachunki z Niewidocznego Miasta. Cały plik!

Stary bibliotekarz wydał z siebie teatralne westchnięcie.

– Rób, jak sobie chcesz – burknął, na poły zrezygnowany, na poły jakby rzucał klątwę. – Tylko uważaj, bo książki może i są nieśmiertelne, ale ty nie jesteś. Zejdziesz któregoś poranka do podziemi, a zanim wejdziesz z powrotem, będziesz miał brodę do pasa i zorientujesz się, że nigdy nawet nie ułożyłeś wierszyka dla dziewczyny, którą poznałeś na lodowisku w Ederze.

– To tam się poznaje dziewczęta? – zapytał Lazlo, nie do końca żartując. – Rzeka nie zamarznie jeszcze przez najbliższych parę miesięcy. Mam czas zebrać się na odwagę.

– E tam! Dziewczyny się nie hibernują. Idź już. Nazrywaj po drodze kwiatków i daj którejś. To naprawdę aż tak proste. Szukaj szczerych oczu i szerokich bioder, słyszysz? Bioder, chłopaku. Bo nie zna życia ten, kto nie złożył głowy na miłych, miękkich…

Szczęśliwie dla Lazlo wywód mistrza został przerwany krokami nadchodzącego uczonego.

Strange nie potrafiłby wydukać słowa i nie zaczerwienić się przy dziewczynie, a co dopiero złożyć głowy na miłym, miękkim czymkolwiek. Poznał jedynie opactwo i bibliotekę, ledwie widział jakąkolwiek kobietę, a żeby jeszcze młodą. I nawet jakby miał choć mgliste pojęcie, co mógłby do takiej powiedzieć, nie spodziewał się, że którakolwiek spojrzałaby łaskawym okiem na zaloty młodszego bibliotekarza bez grosza przy duszy, ale z krzywym nosem i sromotnym nazwiskiem.

Kiedy uczony przeszedł obok nich, mistrz Hyrrokkin podjął przerwany wykład.

– Życie samo do ciebie nie przyjdzie, chłopcze – powiedział. – To ty musisz przyjść do niego. I zapamiętaj sobie: duch marnieje, kiedy człowiek odrzuca swoje pasje.

– Mojemu duchowi nic nie jest.

– Smucą mnie twoje słowa, młodzieńcze. Twój duch powinien tętnić życiem!

Nie chodziło o duszę, o nic tak abstrakcyjnego, ale ducha ciała – przejrzystą ciecz pompowaną przez drugie serce osobną siecią naczyń, subtelną i bardziej tajemniczą niż układ krwionośny. Jego funkcja nie została jeszcze zrozumiana i określona przez naukę. Człowiek mógł żyć, nawet jeśli drugie serce by mu stanęło, a duch stwardniał w żyłach. Ale łączyło się ono z żywotnością lub, jak mówił mistrz Hyrrokkin, pasją. Ludzie pozbawieni go nie okazywali żadnych emocji, zachowywali się, jakby trwali w letargu. Innymi słowy – byli pozbawieni ducha.

– Skup się na swoim duchu – odparł Lazlo. – Nie jest jeszcze dla ciebie za późno, na pewno niejedna wdowa byłaby szczęśliwa, gdyby zainteresował się nią romantyczny troglodyta.

– Nie bądź impertynentem.

– Nie bądź impotentem.

Mistrz Hyrrokkin odetchnął ciężko.

– Tęsknię za czasami, kiedy się mnie bałeś. Choć nie trwało to długo.

Lazlo wybuchnął śmiechem.

– Możesz za to podziękować mnichom. Nauczyli mnie bać się starszych. Nauczyli mnie też, jak przestać się ich bać, za co zawsze będę im wdzięczny – powiedział to z uczuciem i nie mogąc się powstrzymać, spojrzał na nadal przerzucane przez siebie papiery, co zauważył bibliotekarz.

– Dobra, dobra. – Mężczyzna wydał z siebie zmęczone westchnienie. – Baw się dobrze ze swoimi rachunkami. Nie poddam się jednak tak łatwo. Bo jaki jest sens bycia starym, skoro nie można nękać młodziaka licznymi historyjkami świadczącymi o niemałej mądrości?

– A jaki jest sens bycia młodym, skoro nie można ignorować wszystkich rad?

Mistrz Hyrrokkin burknął coś pod nosem i spojrzał na stos papierzysk, który przed momentem przyniesiono mu na biurko. Lazlo wpatrywał się w swoje drobne znalezisko. Pawilon Myśli spowiła cisza, którą zakłócały jedynie skrzypienie kółek od drabin i szum przewracanych stronic. Nagle rozdarł ją niski i powolny gwizd Lazla – zrozumiał, że jego odkrycie nie było takie drobne, jak sądził.

Mistrz Hyrrokkin uniósł głowę znad biurka.

– Kolejne eliksiry miłości?

– Nie – odparł Lazlo. – Spójrz.

Stary poprawił okulary na nosie i spojrzał na papierek.

– No tak – powiedział cierpiętniczym głosem. – Tajemnice Szlochu. Mogłem się spodziewać.

Szloch. Słysząc tę nazwę, Lazlo poczuł nieprzyjemne ukłucie za gałkami ocznymi. Nie zdziwił go protekcjonalny ton, jaki usłyszał. Zwykle zachowywał swoje fascynacje dla siebie. Nikt ich nie rozumiał, tym bardziej nikt ich nie podzielał. Niegdyś, dawno, dawno temu, ludzi ciekawiły tajemnice otaczające Niewidoczne Miasto i jego losy, lecz po dwustu latach traktowano je jak baśnie i niewiele ponadto. Jeśli zaś chodziło o niesamowitość jego zapomnianej nazwy, chyba nikomu nie spędzało to snu z powiek. Tylko Lazlo wyczuł tę zmianę. Pozostali dowiedzieli się o tym w późniejszym czasie poprzez powolny strumyczek plotek i wydawało im się, że to ledwie coś, co im umknęło. Ktoś czasem szeptał o spisku czy sztuczce, ale zwykle dochodzono do konkluzji, która zatrzaskiwała dociekliwą część umysłu, że to zawsze był Szloch i wszystkie głosy twierdzące inaczej rozsiewają bzdury, taka gadka szmatka. Innego sensownego rozwiązania nie widzieli.

Bo przecież to nie magia.

Lazlo domyślał się, że mistrz Hyrrokkin nie był tym zainteresowany, ale poniosła go ekscytacja.

– Sam zobacz – powiedział i podsunął papier staruszkowi pod nos.

Bibliotekarz przeczytał kartkę, ale najwyraźniej zawarta na niej treść mu nie zaimponowała.

– I co?

I co? Pośród wypisanych dóbr – takich jak przyprawy, jedwabie i tym podobne – znalazła się linijka o cukierkach z krwią svygatora. Aż do teraz Lazlo znał ją tylko z opowieści, uważano takie rzeczy za element folkloru, nie dowierzano, że rzeczone stwory mogły w ogóle istnieć, a co dopiero dawać nieśmiertelność za sprawą różowej krwi. A jednak dokument potwierdzał, że została zamówiona i opłacona przez królewski ród Zosmy. Może znajdzie też dowód zakupu smoczych łusek?

– Krwawe cukierki – powiedział, wskazując wpis palcem. – Nie widzisz? To prawda.

Mistrz Hyrrokkin prychnął.

– I to ma niby być potwierdzenie? Gdyby tak było, ten, kto zjadł cukierka, nadal by żył i sam ci o tym opowiedział.

– Niekoniecznie – spierał się Lazlo. – Opowieści mówią, że nieśmiertelność trwała, dopóty jadło się krew, a przecież dostawy ustały. – Zwrócił uwagę starego na datę. – Ma dwieście lat. Może przyszły z ostatnią karawaną.

Ostatnią, jaka kiedykolwiek przebyła przez Elmuthaleth.

Lazlo wyobrażał sobie rozległą pustynię i budzące się o świcie słońce. Jak zwykle wszystko, co dotykało tajemnicy, przeszywało go dreszczem ekscytacji, a serce biło mu szybciej, niczym bęben; nawet dwa serca, to od krwi, i to od ducha – ich łomotanie przeplatało się ze sobą, jakby rytm wybijały różne ręce.

Kiedy pierwszy raz stanął na progu biblioteki, myślał, że pozna tam wszystkie odpowiedzi. I faktycznie, znalazł mnóstwo opowieści zawartych w zakurzonych księgach, lecz to nie wystarczyło. Jak sądził, cała historia świata mieściła się pomiędzy skórzanymi okładkami czy na zwojach i trwała ustawiona na regałach tego cudownego miejsca. Naiwnie wierzył, że muszą się tam znajdować również tajemnice czekające na tych, którzy będą mieli chęć i cierpliwość je odszukać. On miał jedno i drugie. Szukał siedem lat. Przeglądał stare dzienniki i stosy korespondencji, raporty szpiegowskie, mapy i traktaty, rejestry handlowe i sprawozdania królewskich sekretarzy, wszystko, co tylko zdołał wygrzebać. A im głębiej kopał, tym wyższa rosła sterta zgromadzonych przez niego skarbów. Wreszcie zrobiła się tak duża, że wypełniła cały jego umysł.

I przelała się na papier. Kiedy dorastał w opactwie, jego jedynymi skarbami były opowieści. O ileż stał się bogatszy teraz, kiedy miał książki!

Jego książki – jego słowa, napisane jego ręką na kartach powiązanych przez niego starannymi nićmi – bez złotych stronic i skórzanych opraw jak tomiszcza z Pawilonu Myśli były raczej skromne. Z początku wyławiał papier z koszy, połowicznie zapisane arkusze wyrzucone przez nieekonomicznych uczonych, i radził sobie ze skrawkami nici introligatorskiej z książkowej infirmerii, gdzie dokonywano niezbędnych napraw. O atrament było ciężko, ale tutaj też uczeni przychodzili nieświadomie z pomocą, bo pozbywali się kałamarzy nadal wypełnionych tuszem na grubość małego palca. Musiał go co prawda rozwadniać, dlatego najwcześniejsze woluminy zapisywał bladymi słowami-zjawami, dopiero później nędzne grosze, jakie zarabiał, pozwoliły mu chociaż na zakup atramentu. Miał sporo książek. Ustawił je na okiennym parapecie swojego malutkiego pokoiku. Mieściły w sobie siedem lat poszukiwań: najmniejsze szczegóły i najdrobniejsze ciekawostki dotyczące Szlochu i otaczających go tajemnic.

Brakowało jedynie odpowiedzi.

Lazlo pogodził się z tym, że ich nie znajdzie, na pewno nie na żadnej z szerokich półek. Bo właściwie czego się spodziewał? Czy myślał, że biblioteka zatrudnia wszechobecne wróżki, które zapisują wszystko, co się dzieje na świecie, nieważne, jak daleko stąd i jak bardzo by to było tajemnicze? Ano nie. Jeśli miał gdziekolwiek znaleźć swoje odpowiedzi, to raczej na południowym wschodzie kontynentu Namaa, na odległym krańcu Elmuthaleth, skąd nikt nigdy nie powrócił.

Czy Niewidoczne Miasto nadal tam stało? Czy tamtejsi mieszkańcy jeszcze żyli? Co wydarzyło się dwieście lat temu? Co wydarzyło się piętnaście lat temu? Jakaż moc potrafi wymazać nazwę miasta z ludzkiej świadomości?

Lazlo chciał tam pójść i się przekonać. Takie miał marzenie, śmiałe i cudowne: pójść tam, przez pół świata, i samemu rozwiązać tajemnicę.

Wydawało się to oczywiście niemożliwe. Ale czy kiedykolwiek powstrzymało to jakiegoś marzyciela?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: