Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szpiegowskie dziedzictwo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szpiegowskie dziedzictwo - ebook

Po dwudziestu pięciu latach John le Carré powraca z powieścią, której głównym bohaterem jest jego ulubiona postać, George Smiley.

Peter Guillam, wierny kolega po fachu i uczeń George’a Smileya, agenta brytyjskiego wywiadu, zwanym potocznie Cyrkiem, dożywa starości na rodzinnej farmie na południowym wybrzeżu Bretanii. Tam otrzymuje list, w którym jeden ze starszych agentów prosi go o przybycie do Londynu. Jaki jest ku temu powód? Przeszłość z czasów Zimnej Wojny upomina się o niego. Niegdyś podziwiane akcje wywiadu, w których brali udział Alec Leamas, Jim Prideaux, George Smiley i sam Peter Guillam, zostaną poddane gruntownej analizie. Dokonają jej ludzie, którzy tamtego okresu pamiętać nie mogą i nie znają ówczesnych mechanizmów, które pewne działania mogłyby usprawiedliwiać.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-399-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Niniejszy tekst to próba jak najwierniejszego opisu mojego udziału w brytyjskiej operacji dezinformacyjnej o kryptonimie „Fuks”, skierowanej przeciwko wschodnioniemieckiej agencji wywiadowczej Stasi pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych XX wieku, zakończonej śmiercią najlepszego brytyjskiego agenta, z jakim przyszło mi kiedykolwiek pracować, i niewinnej kobiety, za którą oddał życie.

Zawodowy oficer wywiadu podlega takim samym uczuciom jak cała reszta rodzaju ludzkiego. Dla agenta liczy się tylko to, czy potrafi je w sobie zdusić, wszystko jedno, czy w czasie rzeczywistym czy – tak jak w moim przypadku – pięćdziesiąt lat później. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nocą leżałem w łóżku w położonym na odludziu gospodarstwie w Bretanii, wsłuchując się w porykiwanie bydła i kurze swary, z głębokim przekonaniem zagłuszałem oskarżycielski głos sumienia, które od czasu do czasu usiłowało zakłócić mi sen. Przecież byłem wtedy zbyt młody, zbyt niewinny, zbyt naiwny, zbyt niski stopniem. Szukasz winnych – odpowiadałem sumieniu – to męcz nie mnie, tylko tych mistrzów mistyfikacji: George’a Smileya i jego pana Kontrolera. Przecież to ich wyrafinowanej chytrości, ich pokrętnemu akademickiemu sposobowi myślenia, nie mojemu, zawdzięczamy wielki sukces i wielki żal, które przyniosła nam operacja „Fuks”. Dopiero teraz – gdy niejako zostałem wywołany do tablicy przez Firmę, której poświęciłem najlepsze lata życia – przychodzi mi na stare lata wyznać całą prawdę o blaskach i cieniach mojego udziału w całej sprawie.

Zasadniczo nie wiem, jak to się stało, że dałem się zwerbować do Intelligence Service – do „Cyrku”, bo tak my, młodzi gniewni, nazywaliśmy angielski wywiad w tych dawnych i podobno dobrych czasach, gdy jego siedzibą była nie groteskowa forteca nad Tamizą, lecz barchanowo-wiktoriańska kupa czerwonych cegieł na łuku Cambridge Circus. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak okoliczności moich narodzin. Nic dziwnego, jedno z drugim jest ze sobą nierozerwalnie związane.

Mój ojciec – właściwie go nie pamiętam, więc co wiem, wiem od mamy – był utracjuszem z angielsko-francuskiej rodziny z Midlands, człowiekiem ulegającym rozlicznym zachciankom, spadkobiercą szybko topniejącej fortuny. Jego jedyną pozytywną cechą była miłość do Francji. Latem roku 1930 bawił u wód w nadmorskim kurorcie Saint-Malo na północnym wybrzeżu Bretanii, gdzie uczęszczał do kasyn i domów rozpusty, czyli wiódł światowe życie. Tak się złożyło, że w tym samym mieście przebywała wtedy moja matka, licząca sobie lat dwadzieścia i wypełniająca tam powinności druhny na ślubie bogatego handlarza bydłem. Tak przynajmniej twierdziła. Była moim jedynym źródłem w tej kwestii, a że nie miała najmniejszych skrupułów, by rozmijać się z niewygodną dla niej prawdą, nie wykluczam, że znalazła się tam w mniej cnotliwym celu.

W każdym razie zawsze opowiadała, że wypiwszy o jeden kieliszek za dużo, wraz z drugą druhną ulotniły się z wesela i w eleganckich strojach ruszyły na zatłoczoną promenadę, gdzie wkrótce pojawił się też mój ojciec. Matka była ładna i płocha, jej towarzyszka znacznie mniej. Nawiązali burzliwy romans, o którego szczegółach matka jakoś wolała nie opowiadać, za to zaraz musiał odbyć się drugi ślub, bo już byłem w drodze. Ojciec najwyraźniej nie zaliczał się do wielkich zwolenników małżeństwa – nawet na początku związku częściej był nieobecny niż obecny.

Ale teraz cała ta historia nabiera cech heroicznych, bo nadeszła wojna. Wojna, jak wiadomo, zmienia wszystko, mojego ojca też więc zmieniła. Kiedy wybuchła, zaczął nachodzić brytyjskie Ministerstwo Obrony i ofiarowywał swe usługi każdemu, kto chciałby z nich skorzystać. Matka twierdziła, że pragnął w pojedynkę ratować Francję po klęsce. Nawet jeżeli u podstaw tego patriotycznego zapału leżała chęć znalezienia się jak najdalej od rodziny, to tej herezji nie wolno mi było wypowiadać w obecności mamy. Anglicy właśnie stworzyli Kierownictwo Operacji Specjalnych, które według słynnych słów samego Winstona Churchilla miało „wzniecać pożary w całej Europie”. Portowe miasteczka na południowo-zachodnim wybrzeżu Bretanii – a już szczególnie nasze kochane Lorient, dawna baza francuskiej marynarki wojennej – były już wtedy głównym schronieniem niemieckich łodzi podwodnych. Ojciec pięciokrotnie lądował na spadochronie wśród bretońskich równin, sprzymierzał się z każdym oddziałkiem ruchu oporu, na który trafił, nieźle napsuł krwi Niemcom i wreszcie zginął w nader nieprzyjemny sposób – w gestapowskiej katowni w Rennes, tym samym bardzo wysoko zawieszając dla syna poprzeczkę poświęcenia i patriotyzmu. Oprócz tego pozostawił mi w spadku jeszcze tylko niczym nieuzasadnioną wiarę w angielski system oświaty oparty na elitarnych szkołach prywatnych. Choć jego niczego nie nauczyły, mnie skazał na ten sam los.

Ale pierwsze lata życia spędziłem niczym w raju. Matka gotowała i opowiadała, dziadek był szorstki w obejściu, lecz miał dobre serce, w gospodarstwie niczego nam nie brakowało. W domu mówiło się po bretońsku. W parafialnej szkółce w naszej wsi prześliczna młoda zakonnica, która kiedyś spędziła pół roku w Huddersfield jako piastunka do dzieci, uczyła mnie podstaw angielskiego i – zgodnie z prawem – francuskiego. W wakacje goniłem na bosaka po otaczających nasze gospodarstwo polach i pagórkach, zbierałem dla mamy grykę na galettes, karmiłem starą maciorę Fadette i bawiłem się jak szalony z innymi dziećmi ze wsi.

Przyszłość dla mnie nie istniała. A potem objawiła się nagle.

Grubaska nazwiskiem Murphy, kuzynka mojego nieżyjącego ojca, odebrała mnie z objęć mamy w Dover i wzięła do siebie do Ealing. Miałem osiem lat. Z okna wagonu zobaczyłem po raz pierwszy balony zaporowe. Przy kolacji mąż pani Murphy oświadczył, że za parę miesięcy wojna się skończy, pani Murphy, że nie. Żebym ich rozumiał, mówili powoli i wielokrotnie powtarzali jedno i to samo. Następnego dnia pani Murphy wzięła mnie do Selfridges i kupiła mi szkolny mundurek – na wszystko skrzętnie brała rachunki. Następnego dnia już stała na peronie dworca Paddington i uroniła łezkę, gdy machałem do niej nowiutką szkolną czapeczką.

Nie będę się rozwodził nad zarządzoną przez ojca anglicyzacją. Trwała wojna, ale szkoły musiały jakoś funkcjonować. Nie byłem już Pierre, tylko Peter. Moją nędzną angielszczyznę wyszydzali koledzy, bretońską francuszczyznę – zrozpaczeni nauczyciele. Mimochodem powiedziano mi, że moja wioseczka Les-Deux-Églises została zajęta przez Niemców. Listy od mamy, jeżeli w ogóle przychodziły, to w brązowych kopertach z angielskimi znaczkami i londyńskimi stemplami. Minęło wiele lat, nim potrafiłem wyobrazić sobie, przez ile musiały przejść bohaterskich rąk, by trafić do mnie. Wakacje były dla mnie jednym pasmem letnich obozów i rodzin zastępczych. Szkoły przygotowawcze z czerwonej cegły ustąpiły po jakimś czasie granitowoszarym szkołom prywatnym, ale program był zawsze taki sam: taka sama margaryna, takie same kazania o patriotyzmie i Imperium Brytyjskim, taka sama bezsensowna przemoc, obojętne okrucieństwo oraz niezaspokojony i niewspominany popęd seksualny. Pewnego popołudnia wiosną 1944 roku, niedługo przed lądowaniem w Normandii, dyrektor szkoły wezwał mnie do siebie i oświadczył, że ojciec zginął śmiercią żołnierza i że mam być z niego dumny. Więcej nie może powiedzieć, bo to tajemnica państwowa.

Miałem lat szesnaście, gdy po szczególnie nudnym semestrze wróciłem – niedouczony angielski niedorostek – do wyzwolonej Bretanii. Dziadek nie żył. Z mamą łoże dzielił już kto inny, niejaki monsieur Émile. Nie za bardzo go lubiłem. Pół mojej Fadette oddano za okupacji Niemcom, pół partyzantom. Uciekając przed sprzecznościami dzieciństwa i kierowany poczuciem synowskiego obowiązku, pojechałem na gapę pociągiem do Marsylii, dodałem sobie rok i próbowałem się zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej. Moja donkiszoteria skończyła się tak, że ta szlachetna formacja musiała uczynić wyjątek i dać wiarę płaczliwym tłumaczeniom mojej mamy, że żaden ze mnie cudzoziemiec, tylko Francuz, i puściła mnie wolno wprost w nową niewolę, tym razem na londyńskim przedmieściu Shoreditch, gdzie Markus, przyrodni brat ojca, kompletnie do niego niepodobny, prowadził firmę handlu kosztownymi futrami i dywanami. Sprowadzał je ze Związku Sowieckiego – ale kraj ten zawsze nazywał Rosją – i chciał uczyć mnie własnego fachu.

Stryj Markus to kolejna niewyjaśniona tajemnica w moim życiu. Do dziś nie wiem, czy propozycja pracy u niego nie została zainspirowana przez moich późniejszych panów. Gdy zapytałem, jak zginął ojciec, pokręcił głową z dezaprobatą – ale dezaprobata nie dotyczyła ojca, tylko głupiego pytania. Czasem zastanawiam się, czy można być tajemniczym z urodzenia, tak jak z urodzenia można być bogatym, wysokim, muzykalnym. Markus nie był ani niemiły, ani skryty, ani skąpy. Po prostu był tajemniczy. Choć nosił nazwisko Collins, pochodził skądś w Europie Środkowej. Jak nazywał się przedtem, nie dowiedziałem się nigdy. Mówił po angielsku bardzo szybko, ale z obcym akcentem, i nigdy też się nie dowiedziałem, jaki był jego język ojczysty. Nazywał mnie Pierre. Miał przyjaciółkę imieniem Dolly, modystkę z Wapping, która w piątki po południu przyjeżdżała po niego do magazynu. Mimo to nie wiedziałem, gdzie znikali na cały weekend, czy byli małżeństwem lub mieli gdzie indziej jakichś innych małżonków. W życiu Dolly był jakiś Bernie, ale nadal nie wiem, czy mąż, syn czy brat, bo Dolly też była z natury tajemnicza.

I do dziś nie wiem nawet, czy Transsyberyjska Firma Handlu Futrami i Dywanami Collins i S-ka była prawdziwą firmą czy tylko przykrywką dla działalności wywiadowczej. Kiedyś próbowałem to sprawdzić, lecz bez żadnych rezultatów. Wiem tylko, że ilekroć stryj Markus wybierał się na targi do Kijowa, Permu czy Irkucka, trząsł się jak galareta. A po powrocie pił na umór. I że przed każdym jego wyjazdem w firmie zjawiał się wygadany Anglik imieniem Jack, który czarował sekretarki, wsadzał głowę przez drzwi do sortowni i wołał: „Cześć, Peter (nigdy: Pierre), u ciebie wszystko okej?”. Potem zaś brał stryja na dobry obiad. Po obiedzie stryj wracał do gabinetu i zamykał się w nim na klucz.

Jack podawał się za handlarza sobolami, teraz jednak wiem, że handlował zupełnie czym innym. Bo kiedy stryj wreszcie oświadczył, że lekarz zabronił mu dalszych wyjazdów na targi, Jack zaproponował, żebym to ja tym razem poszedł z nim na obiad. Zabrał mnie do Klubu Podróżników na Pall Mall i pytał, czy nie żałuję, że nie jestem w Legii, czy z tą moją dziewczyną to tak bardziej na poważnie i dlaczego uciekłem ze szkoły, chociaż byłem tam kapitanem drużyny bokserskiej, i czy nie myślałem kiedyś, żeby przysłużyć się angielskiej ojczyźnie, bo jeżeli żałuję, że z powodu wieku ominęła mnie wojna, to teraz jest okazja, żeby to nadrobić. Przy obiedzie tylko raz wspomniał o ojcu i uczynił to tak niedbale, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że o mało o tym nie zapomniał:

– Aha, a co do twojego szanownego tatusia, świeć, Panie, nad jego duszą, to coś ci powiem, ale ja ci tego nie mówiłem. Tak?

– Tak.

– Był z niego naprawdę dzielny facio. Przysłużył się ojczyźnie jak nie wiem. Obu ojczyznom. Starczy?

– Skoro tak pan mówi…

– No to za tatusia!

Za tatusia, czemu nie. Później już piliśmy bez wznoszenia toastów.

A potem w eleganckim wiejskim dworku gdzieś w Hampshire Jack, jego kolega Sandy i świetnie zorganizowana dziewczyna imieniem Emily – natychmiast się w niej zakochałem – zrobili mi krótki kurs opróżniania skrzynek kontaktowych w centrum Kijowa, a konkretnie za kawałem tynku w ściance starego kiosku, którego replika stała u nich w oranżerii. I drugi kurs: jak odczytać sygnał, że mogę opróżnić skrzynkę – na kracie będzie poszarpana zielona wstążka. I trzeci: jak dać znać, że skrzynkę opróżniłem – wrzucić pudełko po rosyjskich papierosach do kosza na śmieci pod wiatą przystanku autobusowego.

– I wiesz co, Peter, jak będziesz się starał o ruską wizę, to weź francuski paszport, nie angielski – powiedział Jack z głupia frant. Przypomniał mi, że stryj ma filię w Paryżu. – A przy okazji… Emily jest zajęta – dodał, na wypadek gdybym sobie coś ubzdurał. Oczywiście ubzdurałem sobie.

*

I to była moja pierwsza misja, pierwsze zadanie dla instytucji, którą potem poznałem pod nazwą Cyrku – i równocześnie pierwsza przymiarka do roli tajnego żołnierza stworzonego na obraz i podobieństwo ojca. Nie zliczę już, ile podobnych misji wypełniłem w ciągu paru następnych lat – sześć? siedem? Leningrad, Gdańsk, Sofia, potem Lipsk i Drezno. O ile wiem, wszystko poszło jak po maśle, jeśli nie liczyć zbierania się na odwagę „przed” i powolnego uspokajania „po”.

Podczas długich weekendów w innym dworku z innym pięknym ogrodem poszerzałem repertuar sztuczek: kontrobserwacja, przekazania błyskawiczne… Kiedyś na chwilę przerwano mi te zabawy, by podczas skromnej ceremonii w jakimś konspiracyjnym mieszkanku na South Audley Street wręczyć mi ojcowskie odznaczenia za odwagę – jedno francuskie, jedno angielskie – i odczytać formułkę ich nadania. Mogłem zapytać, dlaczego tak późno, już wtedy jednak wiedziałem, że pytać nie należy.

Ale dopiero gdy zacząłem jeździć do NRD, w moim życiu pojawił się gruby, wiecznie zaaferowany okularnik: George Smiley. Stało się to w pewne niedzielne popołudnie w hrabstwie West Sussex, gdzie odbierał ode mnie informacje już nie Jack, tylko taki twardziel imieniem Jim, Czech z pochodzenia, mniej więcej w moim wieku. Dużo później się dowiedziałem, że na nazwisko – kiedy już wolno mu było mieć nazwisko – miał Prideaux. Wspominam o nim tutaj, bo i on miał wielki wpływ na moją dalszą karierę.

Gdy składałem raport, Smiley nie mówił wiele, siedział i słuchał, i tylko czasem spojrzał na mnie jak sowa przez te swoje grube szkła. Kiedy skończyłem, zaproponował przechadzkę po ogrodzie; ogród był wielki i przechodził w park. Rozmawialiśmy, trochę posiedzieliśmy na ławce, trochę pospacerowaliśmy, znowu usiedliśmy, cały czas gadając. Czy mamusia żyje, czy ma się dobrze? Trochę zesklerociała, ale poza tym w porządku. Potem o ojcu – czy mam jeszcze jego ordery? Powiedziałem zgodnie z prawdą, że mama poleruje je co niedziela. Ale nie dodałem, że czasem przypina mi je do koszuli i płacze. W odróżnieniu od Jacka ani razu nie zapytał o moje liczne dziewczyny. Zapewne uznał, że lepiej, że jest ich cała kupa, bo kupy nikt nie ruszy.

Teraz, kiedy wspominam tę rozmowę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już wtedy był gotów zastąpić mi ojca – co zresztą potem się stało. Ale może to ja tak myślałem, a on wcale nie. W każdym razie gdy wreszcie złożył mi propozycję współpracy, wydawało mi się, że trafiłem do domu, choć dom był przecież po drugiej stronie Kanału, w Bretanii.

– Bo widzisz, zastanawialiśmy się – powiedział, a jego głos dochodził mnie jakby z oddali – czy nie chciałbyś zacząć pracować z nami trochę bardziej na stałe. Ludzie, którzy współpracują z nami z zewnątrz, nie zawsze dobrze odnajdują się wewnątrz. Ale myślę, że ty się odnajdziesz. Nie płacimy wiele. A czasem praca u nas kończy się z dnia na dzień. Za to jest to ważna praca, jeżeli tylko myśli się o celach, a nie za bardzo o środkach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: