Szyfrowane drogi. Losy alianckich agentów na frontach II wojny światowej - ebook
Szyfrowane drogi. Losy alianckich agentów na frontach II wojny światowej - ebook
Zbiór opartych na faktach opowiadań o bohaterskich agentach działających podczas II wojny światowej. Książka składa się z trzech części. W pierwszej z nich poznajemy nieznane epizody z wywiadowczej działalności rządu emigracyjnego w Londynie. Część druga jest poświęcona czterem z ponad trzydziestu dziewięciu agentek SOE, sekcji specjalnej wywiadu brytyjskiego. Trzecia część to historia burzliwego życia Sergiusza Piaseckiego - znanego pisarza, agenta wywiadu i przemytnika, więźnia Świętego Krzyża. Zachowując styl zbeletryzowanej opowieści, autorka nie tylko przedstawia niezwykłe, często dramatyczne losy alianckich szpiegów, ale próbuje też odsłonić nieznane karty z dziejów II wojny światowej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-247-1 |
Rozmiar pliku: | 593 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawdopodobnie książka ta nie zostałaby napisana, gdyby nie przypadek. A może los tak chciał? Przypadki wpływają na nasze wybory i decyzje, a los kieruje nami tak, by je zauważyć. I chociaż czasami są to smutne doświadczenia, to zazwyczaj nie dzieją się bez powodu. Często przypadek decyduje o naszym przeznaczeniu.
Gdy ponad rok temu ów los dość ostro obszedł się ze mną, zwątpiłam poważnie w ludzką godność, zaufanie, lojalność i szlachetność. Jeśli człowiek krzywdzi drugiego człowieka, zawsze trudno się z tym pogodzić.
Czy był to jednak tylko przypadek, czy może zrządzenie losu, że tych wartości, których nagle tak bardzo zabrakło mi w moim świecie, zaczęłam doszukiwać się w przeszłości? Czy przypadkiem dowiedziałam się o bohaterskich czynach mego ojca i jego stryja, o losach heroicznych młodych agentek wywiadu brytyjskiego podczas ostatniej wojny: Violette Szabo, Odette Sansom, Krystyny Skarbek? Opowiadane mi w tym samym czasie przez ojca jego własne przeżycia z czasów II wojny światowej, gdy walczył we Francji w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, lata internowania i studiów w Szwajcarii oraz losy stryja – kapitana Mirosława Kryszczukajtisa, dowódcy saperów, cichociemnego, zrzuconego na spadochronie z Anglii do okupowanej Polski, kawalera orderu wojennego Virtuti Militari, stały się dodatkowym bodźcem do napisania tej książki.
Czy wreszcie przypadkiem zaczęłam zgłębiać biografię znakomitego pisarza – Sergiusza Piaseckiego, podziwiając jego niepokorną i romantyczną duszę wiecznego potępieńca, uciekiniera i samotnika? Człowieka z wielkim sercem i duszą, szlachetnego i wyjątkowego. Zauważyłam, że wszystkich tych moich bohaterów łączyło, oprócz tragizmu, to samo wielkie umiłowanie prawdy i sprawiedliwości, determinacja i upór w działaniu oraz przezwyciężaniu nawet największych trudności, a także szlachetność, godność i wielka miłość do człowieka i wolności.
Poznając ich losy, przekonałam się, że wiele z tych cech mamy wspólnych i dlatego ci właśnie bohaterowie stali mi się tak bliscy. Pomogli mi bowiem uwierzyć w sens ludzkiego działania, dodali wiary i nadziei, że dobro i sprawiedliwość nie są tylko pustymi frazesami, a godność człowieka jest sprawą najwyższej wagi. O czym tak pięknie pisał Sergiusz Piasecki, a o czym niestety nie każdy dziś pamięta…
„Lubiłem swych kolegów, bo nigdy mnie nie zawodzili. Byli to prości, niewykształceni ludzie. Lecz czasem byli tak wspaniali, że stawałem zdumiony. Wówczas dziękowałem Naturze, że jestem CZŁOWIEKIEM.
Często w piersiach tchu mi brakowało z rozkoszy Życia. Czasem dlaczegoś głupio oczy się załzawiły. Czasem ktoś brutalnie zaklął, a dziecinnie się uśmiechnął i twardo podał wierną dłoń.
I mało było słów. Ale słowa były słowami i łatwo je zrozumieć mogłem, i zawsze wiedziałem, że to nie słowa honoru ani przysięgi, więc były pewne.(…)
Kształciłem się z ksiąg życia, a pedagogami moimi byli ludzie szczególni i ciekawi. Niektórzy z nich nawet czytać nie umieli, lecz posiadali „głębinową wiedzę” pewnych odcinków życia. Dyplomów z tych „szkół” nie posiadam, lecz poznałem rzeczy naprawdę ciekawe i uczyłem się dobrze.
Tamci „pedagodzy” byli ze mnie zadowoleni, choć protekcji nie miałem. Zastępowały ją: SZCZEROŚĆ, WIERNOŚĆ, SPRYT I ODWAGA. W TAMTYM ŚWIECIE CENIŁO SIĘ TO I SZANOWAŁO!”. (wypowiedź Sergiusza Piaseckiego udzielona ankiecie „Wiadomości” w 1949 r.)
Pragnę podziękować za udostępnienie mi wielu interesujących materiałów i zdjęć do książki:
– Rosemary Rigby, założycielce Muzeum Cartref, poświęconego pamięci Violette Szabo, w Wormelow, w Anglii,
– Ewie Tomaszewicz, wnuczce Sergiusza Piaseckiego, autorce książki Gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy, – wydawnictwom Virago i Little, Brown Book Group w Londynie, oraz
– Jerzemu Biernackiemu, krytykowi literackiemu – za wiele cennych wskazówek, udzielonych mi podczas pisania książki.Szpieg, saper i aptekarz mylą się tylko raz
(zamiast prologu)
Szpiegostwo jest tak stare, jak historia.
Według Starego Testamentu, pierwszym szpiegiem była Dalila, legendarno-mityczna agentka Filistynów. Podstępnie wślizgnęła się do obozu Izraelitów i tam niejakiemu Samsonowi ucięła włosy, pozbawiając go w ten sposób jego nadprzyrodzonej siły, a Filistynom torując drogę do zwycięstwa.
Ale to działo się dawno temu i kto wie, ile w tym prawdy, bo Dalila nie pisała pamiętników, a nowożytna opera Saint Saensa Samson i Dalila to tylko licha imitacja tego, co wówczas rozegrało się w piaskach Palestyny.
Natomiast z nowożytnych dziejów wiemy, że tam, gdzie wybuchały wojny, uaktywniała się zawsze działalność szpiegowska. Początkowo były to akcje dorywcze, niesterowane, a szpiegów werbowano na ochotnika. Podczas wojny secesyjnej w Ameryce (Stanów Północnych z Południowymi) nowo obrany prezydent Abraham Lincoln stwierdził, że jego wojska północne nie dysponują żadnym wywiadem rozpoznawczym. Aby tę lukę wypełnić, zmuszony był wynająć prywatne biuro detektywów Alama Pincertona.
Pierwszą służbę wywiadowczą rząd brytyjski powołał w 1909 roku. Jego śladami poszły rządy innych krajów. W Niemczech uruchomiono tajny wywiad w 1913 roku, w Rosji w 1917, we Francji w 1935, a w Stanach Zjednoczonych dopiero w roku 1947.
Jeżeli więc jakieś państwo zafunduje sobie agenturę wywiadu, to musi liczyć się z tym, że szpiedzy sąsiedniego kraju, pełniąc swoją rutynową powinność, wypróbują przy najbliższej okazji sprawność działania tej agentury. Logiczny stąd wniosek, że nie wystarczy posiadać wywiad, potrzebny jest również kontrwywiad. Dziś nawet najbiedniejszy kraj trzeciego świata czuje się dopiero wtedy w pełni suwerenny, gdy posiada własny wywiad i kontrwywiad.
Szpieg działa w samotności. W obcym kraju, tropią go patrole żandarmerii i policji. W urzędach, kawiarniach i hotelach czają się niewidoczni agenci. Wszyscy oni przeciwko jednemu.
Są zawody, w których mylić się nie wolno. Aptekarz, saper i szpieg mylą się tylko raz. Szpieg działa samotnie, bezszelestnie, bezimiennie. Inaczej przegrywa, bo szpiegostwo jest nieobliczalną ruletką przypadku.
W czasie I wojny światowej (1914-1918) aresztowano w Wielkiej Brytanii 39 szpiegów, z których 12 skazano na śmierć, jeden popełnił samobójstwo, pozostali otrzymali kary więzienia. W tym samym czasie w Niemczech aresztowano 235 podejrzanych o szpiegostwo własnych obywateli, ponadto 46 Francuzów i 3 Brytyjczyków.
Wśród amatorów szpiegowania pojawiały się także nowożytne Dalile. Ich uroda, często wrodzona przebiegłość i spryt, predysponowały je szczególnie do pracy szpiegowskiej. Ale nawet najbogatszy zasób tych zalet nie dawał gwarancji powodzenia misji wywiadowczej. Wtedy szpiegowanie o charakterze amatorskim kończyło się tragicznie.
We Francji w latach I wojny światowej, rozstrzelano 14 kobiet oskarżonych o szpiegostwo: Ottile Voss, Margueritte Schmidt, P. Lallart, Marie de Besi, Felicie Paadt, Mata Hari, D. Tichelly, Louise Dufays, Margueritte Fran-cilliard, Regina Diane, Susy Desy, Josephine Alvarez, Victorie Francher, Sidonet Ducret.
W Polsce, w latach międzywojennych, jeden z najzdolniejszych tajnych agentów polskiego wywiadu wojskowego, rotmistrz Jerzy Sosnowski, zwerbował w Berlinie do pracy szpiegowskiej trzy pracownice niemieckiego ministerstwa obrony (Reichswehrministerium) – Renate von Natzmer (w randze majora, krewna prezydenta Hindenburga), Irene von Jena (również w randze majora) oraz Benitę von Falkenhajn. Zwabione urodą i pieniędzmi Sosnowskiego, Renate i Benita stają się nie tylko dostarczycielkami tajnych dokumentów ale i kochankami polskiego rotmistrza. Sosnowski poznaje dodatkowo i werbuje tancerkę Leę Niako. Tym razem uroda, pieniądze i szczęście Sosnowskiego do kobiet zawiodły. Lea Niako pracowała dla niemieckiego kontrwywiadu.
Jerzy Sosnowski, Renate Natzmer i Benita Falkenhajn zostają aresztowani. W kwietniu 1935 roku sąd skazuje Renatę i Benitę na karę śmierci, a Sosnowskiego na karę dożywotniego więzienia. W rok później Sosnowski wymieniony został za 7 szpiegów niemieckich, aresztowanych w Polsce.
W maju 1940 roku atakiem na Holandię i Belgię Hitler rozpoczął generalną rozprawę z Zachodem. Już w miesiąc potem, nastąpiło rozbicie i kapitulacja wojsk francuskich oraz ewakuacja „do domu” 300-tysięcznego Korpusu Brytyjskiego. Klęskę wojsk angielskich na plażach Dunkierki odczuł premier Winston Churchill jako osobistą porażkę swego rządu.
„Nie tędy droga do Francji. To nie rok 1916, w którym po obu stronach frontu legło w okopach pół miliona zmasakrowanych żołnierzy. Nie może powtórzyć się tegoroczny czerwiec, kompromitującej »dziwnej wojny«, w której armie francuskie w panice umykały przed hitlerowskimi Niemcami, by już 14 czerwca bez walki oddać Paryż w ręce wroga, a 25 czerwca podpisać akt kapitulacji. Dziś musimy wzniecić pożar w całej Europie!” – rzucił Churchill hasło swoim dowódcom.
Ostatnimi obrońcami Francji byli żołnierze polscy. Wykrwawione w walkach pułki polskie: 1 Dywizji Grenadierów i 2 Dywizji Strzelców Pieszych, przekroczyły dopiero 19 czerwca granice Szwajcarii. Następnego dnia, premier polskiego rządu emigracyjnego, gen. Władysław Sikorski, opuścił samolotem Francję i wylądował w Londynie.
W tej trudnej sytuacji militarnej w lipcu 1940 roku rząd angielski postanawia powołać – obok działających w Wielkiej Brytanii wywiadów: wewnętrznego (M15) i zewnętrznego (M16) – specjalny wydział do prowadzenia akcji sabotażowych: Special Operations Executive (SOE).
Działalność SOE polegała na organizowaniu i prowadzeniu operacji na tyłach nieprzyjaciela. Stąd nazwa „operacje specjalne”, a należały do nich: dywersja, sabotaż, łączność z krajowymi organizacjami ruchu oporu, zaopatrywanie i koordynowanie ich działalności z operacjami frontowymi, wywiad, propaganda wywrotowa.
SOE, nie mieszczące się w tradycyjnych strukturach organizacji wojska, napotykało niekiedy poważne trudności ze strony własnej armii i lotnictwa.
Na jego czele premier Churchill postawił ministra blokady, Hugh Daltona. SOE współpracowało z ruchem oporu we wszystkich krajach, okupowanych przez Niemców, Japończyków oraz Włochów. Zostało podzielone na sekcje krajowe, a te łączyły się w wydziały. Sekcją polską kierował płk Harold Perkins (do 1939 roku przebywał w Polsce jako właściciel fabryki tekstylnej w Bielsku).
Pierwsza operacja lotnicza w nocy 16 lutego 1941 roku, w której zrzucono do Polski cichociemnych, była jednocześnie pierwszą operacją SOE na kontynencie europejskim, połączoną z desantem spadochroniarzy. Kolejne polskie operacje stanowiły cenny materiał doświadczalny zarówno dla Polaków, jak i dla SOE.
Szczególnie aktywną działalność rozwijało SOE w okupowanej Francji. Organizowało i uzbrajało francuski ruch oporu, a następnie inicjowało jego akcje sabotażowe i szpiegowskie. Na szefa francuskiej sekcji SOE powołano płk. Maurice’a Buckmastera.
Pierwsza część książki – tytułowe Szyfrowane drogi, ukazujące wycinek działalności wywiadu emigracyjnego rządu w Londynie podczas drugiej wojny światowej, mimo znacznego zbeletryzowania i pewnej dozy fantazji – zachowują autentyzm większości opisanych w nich wydarzeń, osób, dat i miejscowości. Zmianie uległy tylko niektóre nazwiska. Prawdziwe są osoby emigracyjnego MSW, angielskiego wywiadu, francuskiego ruchu oporu i hitlerowskiej Abwehry. A świadkami i uczestnikami tych wydarzeń byli: mój ojciec – żołnierz 2 Dywizji Strzelców Pieszych i jego stryj – cichociemny. Ich losy, podobnie jak wielu innych, przemierzających wojenne, nieznane, dalekie, „szyfrowane drogi” stały się inspiracją do napisania tej książki.
Druga część opowiada o życiu i działalności wywiadowczo-szpiegowskiej bohaterskich agentek sekcji francuskiej SOE. O nocach, w których agentki lądowały na spadochronach w kraju okupowanym przez nowożytnych barbarzyńców, i dniach, w których wypełniały powierzone im niebezpieczne misje. Lądowały bezszelestnie, w nieznanym terenie, bez gwarancji pomyślnego powrotu.
Każda z 39 agentek SOE (Special Operations Executive), z których 13 zginęło podczas swej wywiadowczej służby, zasługuje przynajmniej na osobny rozdział. Składając hołd ich pamięci, książka ta ukazuje sylwetki: jedynej Polki w brytyjskim wywiadzie i SOE – Krystyny Skarbek, a ponadto Violette Szabo, Noor Inayat Khan i Odette Hallowes.
Trzecia część poświęcona jest Sergiuszowi Piaseckiemu, niepokornemu „Więźniowi Świętego Krzyża” – agentowi, zwiadowcy, przemytnikowi i szpiegowi, a zarazem uznanemu pisarzowi, którego talent literacki objawił się w mrocznej więziennej celi.
Różne były losy przedstawionych w tej książce bohaterów, tak jak różne były drogi, po których zmierzali do wytyczonego celu w swej wywiadowczej i szpiegowskiej działalności. Bo szpiegostwo jest nieobliczalną ruletką przypadku. Szczęśliwego lub tragicznego.
Jeżeli wrażliwy umysł Czytelnika wyłowi w tej książce historyczne nieścisłości lub dostrzeże stwierdzenia kłócące się z jego dotychczasową wiedzą z podręczników szkolnych, będzie to wynikało z różnicy pomiędzy Bogiem a historykami, która polega głównie na tym, że Bóg – w przeciwieństwie do nich – przeszłości nie zmienia.Wyznanie sierżanta Blacka
W październiku 1945 roku, na szosie między Gossau i St. Gallen w Szwajcarii roztrzaskał się o przydrożne drzewo francuski wojskowy peugeot. Wóz prowadził sierżant Black, pracownik alianckiej komisji do spraw demobilizacji internowanych w Szwajcarii polskich żołnierzy 2 Dywizji Strzelców Pieszych. W wyniku odniesionych obrażeń sierżant Black zmarł następnego dnia w szpitalu kantonalnym w St. Gallen. Przed śmiercią sierżant Black poprosił o wezwanie któregokolwiek z internowanych Polaków. Zyczeniu rannego uczyniono natychmiast zadość, a ten opowiedział wezwanemu następującą historię:
– Chcę opowiedzieć pewne wydarzenie z okresu wojny właśnie panu, Polakowi. Zrozumie pan potem, dlaczego Polakowi. Będzie mi lżej, jeśli się „wyspowiadam”… Bo nie wiem do dziś, czy słusznie wtedy postąpiłem. No, ale bez sentymentów. W roku 1944 pilotowałem samoloty w obozach szkoleniowych skoczków spadochronowych w Szkocji. Z mojego „Wellingtona” ćwiczyli skoki ci, których zrzucano później jako dywersantów na terenie okupowanej Francji. Sabotaże dokonywane przez nich miały nam ułatwić inwazję na Europę. Całością kierował wydział operacji specjalnych (Special Operations Executive – SOE, przyp.red.), angielskiego War Office. Pewnego dnia wezwany zostałem do majora Boddingtona, zastępcy szefa sekcji francuskiej SOE.
– Słyszałem, że jest pan najbardziej zdyscyplinowanym podoficerem personelu obozu w Weston i wszystkie rozkazy umie pan wykonywać ze ślepym posłuszeństwem.
– Dziękuję – bąknąłem.
– Chciałbym nie zmieniać tego zdania o panu od chwili obecnej, aż do momentu wykonania rozkazu, który panu zaraz zlecę. Proszę siadać.
Usiadłem, nie spuszczając oczu z majora.
– Niech mi pan powie, co powinien skoczek uczynić w samolocie na krótko przed wykonaniem skoku?
– Można by wymienić wiele drobnych czynności, ale najważniejszą jest sprawdzenie, czy linka spadochronu zapięta została o uchwyt samolotu.
– Bardzo słusznie. Czy nasi spadochroniarze zawsze dopełniają tej powinności?
– Nie, bo wiedzą, że i tak zrobi to za nich instruktor.
– Aha… A w jakich innych okolicznościach może skoczek zapomnieć o sprawdzeniu zapięcia?
– Nie wiem. Może jak jest roztargniony lub został przedtem czymś zdenerwowany, wytrącony z równowagi…
– No dobrze… A jeśli skoczek wyskoczy bez uprzedniego zapięcia linki o uchwyt w kabinie, to co wtedy?
– To koniec. Spadochron się nie otworzy…
– Papierosa…?
Major poczęstował mnie jakimś długim papierosem, obszedł w koło biurko, ujął słuchawkę telefonu, ale po chwili znów odłożył ją na widełki.
– Niech mi pan jeszcze powie, panie Black, czy instruktor zawsze musi sprawdzać zapięcie linki lub zapinać ją za skoczka?
– Powinien, ale…
– Ale nie musi, co? Przecież nie możemy naszych skoczków prowadzić wciąż za rączkę, bo inaczej te same głupstwa popełniać będą w warunkach bojowych. Prawda…?
Nic nie odpowiedziałem. Major chciał wtłoczyć we mnie swój własny sposób rozumowania, z którym niezupełnie się zgadzałem.
– Panie Black – major wyprostował się nagle i ciągnął dalej zmienionym, suchym tonem, a ja aż podniosłem się z krzesła. – Poleci pan jutro ze skoczkiem Picotem, zwanym w obozie „Francuzem”. Poleci pan tym razem jako instruktor, a samolot poprowadzi porucznik Rowden. Być może poleci pan w tej zmienionej roli jeszcze drugi i trzeci raz, aż do skutku. Nie wolno panu zapinać karabinka linki spadochronowej skoczka Picota i nie wolno panu sprawdzać zapięcia przed skokiem. To jest wyłączna sprawa Picota. Start do ćwiczenia jutro o godzinie 7.00 rano. Zrozumiano? Uważam, że nie powinien pan mieć żadnych pytań. Treść naszej rozmowy pozostaje tajemnicą. Chciałem tylko jeszcze dodać, że wykonuje pan rozkaz najwyższego zwierzchnika armii brytyjskiej. Do widzenia panu.
Noc miałem niespokojną, pełną jakichś dziwnych snów.
Obudziłem się zmęczony i dosyć późno. Szybko pojechałem na lotnisko. Wystartowaliśmy punktualnie o godzinie 7 rano. W normalnych warunkach Picot nie powinien był lecieć. Nie widziałem jeszcze dotychczas żadnego z naszych skoczków w takim stanie, w jakim tego dnia zjawił się na lotnisku Picot. Był blady i bez przerwy palił papierosy. Nie wytrzymałem w końcu i zapytałem, co mu jest. Odburknął mi w odpowiedzi kilka soczystych przekleństw, ale potem wygadał się, że o 5 rano przeprowadzono rewizję jego rzeczy osobistych.
Gdy samolot osiągnął przewidzianą zadaniem wysokość i cel, rozkazałem Picotowi przygotować się do skoku. „Francuz” poprawił pasy, nerwowo przyciągnął spadochron. Linka zwisała, kładąc się wężowatą linią na podłodze. Czekałem jeszcze chwilę. Potem znów minutę, dwie…
– No, co jest do cholery, długo będę czekał? – ryknął naraz „Francuz”.
Odwróciłem wzrok od niego i patrzyłem w kierunku kabiny porucznika Rowdena. Zimny pot zrosił mi czoło i kark. Nie wiedziałem, co robić? Jeśli powiem – „skok!” – Picot poleci w przepaść, z której nigdy już nie powróci. Czy taki był zamiar majora Boddingtona? Ale to przecież zbrodnia. Zbrodnia, którą miałem popełnić ja, a nie major. A czy zbrodnia na rozkaz jest w ogóle zbrodnią?
Odwrócony tyłem stałem jeszcze chwilę bez ruchu, licząc na to, że Picot spostrzeże wreszcie, iż linka nie była zapięta. Nie miałem odwagi obrócić się i sprawdzić, czy już dostrzegł swój błąd. Ale nie miałem również odwagi czekać dłużej. Jakimś chrapliwym głosem krzyknąłem: „Skok!”.
Przetarłem ręką oczy, ścierając z czoła pot. Gdy się odwróciłem, Picota już nie było w kabinie.
Potem, przez długie miesiące, dzień po dniu i noc w noc dręczyło mnie sumienie. Jeżeli nie dowiem się prawdy – pomyślałem – nie będę miał nigdy spokoju. Pewnego dnia zdecydowałem się i bez względu na następstwa służbowe zażądałem od szefa sekcji francuskiej SOE płk. Buckmastera ujawnienia mi, kim był „Francuz” – Picot. Był szpiegiem, niemieckim szpiegiem i to agentem podwójnym. Nie był Francuzem ani nie nazywał się Picot. Był Polakiem. Agentem wywiadu MSW przy emigracyjnym rządzie polskim w Londynie. Nazywał się…
Tego już sierżant Black nie powiedział. Lekarz dopełnił formalności, wypisując świadectwo zgonu.
Jak się nazywał ów Polak vel „Francuz” – Picot?
Wiele jeszcze tajemnic i zagadek kryje druga wojna światowa. Tajemnic, których nikt już może nigdy nie wyjaśni, chyba że po latach pomoże w tym jakiś zbieg okoliczności…
Tak jak rozszyfrowanie sprawy agenta Picota i niektórych tajników wywiadu emigracyjnego rządu londyńskiego zapoczątkowała owa katastrofa samochodowa pod Gossau. Historia ta zaczęła się latem 1936 roku w majątku gen. Sikorskiego – Osmolice.Ucieczka
Panie zrywały właśnie z klombów irysy, gdy przed bramę zajechał właściciel majątku, generał Władysław Sikorski. Osmolice leżały dość daleko od Warszawy, ale na upartego można było tam dojechać nawet końmi. Pierwszy wysiadł z samochodu Sikorski, tuż za nim młody, choć nieco przygarbiony mężczyzna, ubrany w jasne, pepitowe ubranie. Sikorski przywitał się z żoną i córką.
– Pozwól, Heleno – zwrócił się do żony – że ci przedstawię inżyniera Henryka Koryckiego. Pamiętasz, opowiadałem ci…
Nastąpiły normalne przy powitaniach grzecznościowe ukłony i uściski rąk.
– Mój mąż nieraz już wspominał o panu i, o ile wiem, zapraszał również do nas, ale jak widać unikał pan tych stron.
Korycki czuł się skrępowany tymi zaprosinami. – Za wysokie progi – wmawiał sobie. On, młody inżynier-rolnik, tamten – generał. Poznał go przez Witosa. Było to pamiętne spotkanie w Krakowie, w hotelu „Polonia”, z którego później, jak spiskowcy, wychodzili każdy oddzielnie, tylnymi drzwiami. Korycki referował wtedy własny rewelacyjny plan reformy rolnej. Jego założenia podobały się generałowi i Witosowi.
Po latach generał sam wreszcie przywiózł Koryckiego do swojej posiadłości. Panie cieszyły się z jego przybycia nie tylko dlatego, że każdy gość wnosił ożywienie w monotonię życia w majątku, ale widziały w nim także rozmówcę do konwersacji w języku francuskim. Korycki długo przebywał we Francji i tam posiadł doskonałą znajomość języka, którego uczył się zresztą w domu rodzicielskim od dzieciństwa.
Dwukrotnie jeszcze Korycki odwiedzał Sikorskiego w jego majątku. Żegnając się któregoś lipcowego dnia, Korycki prosił Helenę Sikorską o wyrozumiałość, jeśli w najbliższych miesiącach nie będzie mógł się u nich pokazać. W lipcu wyjeżdżał na urlop, a potem znów chciał odwiedzić Francję.
– Zgoda, ale we wrześniu musi się pan u nas zameldować.
Nie wyjechał już do Francji i całkowicie wytłumaczona została jego nieobecność we wrześniu 1939 roku. Wojna pokrzyżowała milionom ludzi nie tylko ich plany towarzyskie.
Wrodzony spryt Koryckiego pozwolił mu od razu przystosować się do nowej sytuacji. Stracił wprawdzie swego opiekuna i mecenasa w osobie generała, który w tym czasie był już we Francji, ale pozostawało mu zaciszne schronienie w jego majątku. Tam też udał się zaraz po zakończeniu działań wojennych. Od tej chwili zaczął się w życiu Koryckiego nowy okres, a wydarzenia następowały jedno po drugim. Wtajemniczył Helenę Sikorską w swoje kontakty z płk. Lewandowskim, który na Lubelszczyźnie zaczął organizować tzw. Konsolidację Obrońców Niepodległości, zwaną w skrócie KON. Podjęto nawet zbiórkę pieniędzy na tworzenie tej organizacji. Korycki dał 20, a Sikorska 12 tysięcy złotych. Ale już w miesiąc później sprawy wzięły znów inny obrót. Generał domagał się przyjazdu żony do Francji i rozpoczął w tym celu odpowiednie starania. Koryckiego natomiast prosił o sfinansowanie ucieczki żony i o to, by towarzyszył jej aż do Francji.
Końmi dojechano do Warszawy, gdzie Korycki szybko zlikwidował dotychczasowe mieszkanie generałowej na ul. Belwederskiej. W międzyczasie generał przesłał przez ambasadę szwedzką pieniądze, a ambasada włoska w Warszawie ułatwiła wszystkim trojgu wyjazd z okupowanej Polski.
Perypetie tej podróży można by spisać na oddzielnych kartach. Perypetie, które dziwnym zrządzeniem losu kończyły się zawsze pomyślnie. Generałowa wznosiła wtedy ręce do góry i szeptała: „Opatrzność czuwa nad nami”, gdy tymczasem Korycki, mimo całej sympatii dla rodziny generała, daremnie wznosił w duchu modły do owej opatrzności, prosząc ją o ziszczenie przysłowia: „baba z wozu, koniom lżej”…
„Baba” zeszła z wozu dopiero u celu – w Angers, w sztabie formowanych we Francji dwóch pierwszych polskich dywizji i szkoły podchorążych w Coetquidan. Rzecz jasna, Sikorski gorąco podziękował Koryckiemu za trud przetransportowania jego rodziny.
– Nie wiem tylko, co z panem teraz zrobić. Ministerstwa rolnictwa u nas nie ma, a Francuzi nie byliby chyba zadowoleni, gdybyśmy pańskie reformy zaczęli realizować w rolnictwie tego kraju. Na front też chyba panu nie pilno. Zresztą zobaczymy. Niech pan na razie wypocznie.
Niedługo odpoczywał. Przygarnął go do siebie kierownik wydziału krajowego MSW Banaczyk i mianował go sekretarzem kancelarii tego wydziału. Nowy sekretarz szybko poznał kulisy MSW, a zwłaszcza wydziału krajowego. Codziennie meldował Banaczykowi, a nieraz wprost ministrowi spraw wewnętrznych – profesorowi Kotowi, o przybyciu z kraju kurierów, odprawiał ich, załatwiał korespondencję i inne sprawy, związane z utrzymaniem kontaktów z Polską. Droga do kraju wiodła przez placówki angielskie w Lizbonie i w Kairze, a dalej przez stałych agentów polskich urzędujących w Stambule i w Budapeszcie. Korycki czuł się w nowej roli doskonale. Łatwo radził sobie z trudną korespondencją, nauczył się dyplomatycznych rozmów z francuskimi oficerami łącznikowymi, umiał też zyskać zaufanie i łaski Banaczyka. Doszło nawet do tego, że pewnego dnia Banaczyk zaproponował mu stanowisko przedstawiciela MSW w Belgradzie. Korycki miał dać odpowiedź za tydzień.
Ale za tydzień… Hitler uderzył na Francję. W ciągu 10 dni Niemcy zajęli połowę Francji, rozbili kilka jej armii, w tym polską dywizję grenadierów, i niepowstrzymanie parli na południe. Po ciężkich walkach druga polska dywizja przekroczyła 19 czerwca granicę szwajcarską, składając tam broń, a sztab generała Sikorskiego wylądował w Londynie.
Już w kilka tygodni po ewakuacji, Korycki wezwany został do Sikorskiego. Tu, w obecności ministra Kota i ministra skarbu Strassburgera, generał powierzył Koryckiemu niezwykle ważną misję. Trzeba było udać się do Francji i wyjaśnić losy polskiego złota załadowanego w porcie Lorient. Nie było dotąd potwierdzenia, czy ładunek odpłynął z portu na czas. Korycki miał się udać samolotem do Lizbony, stamtąd do Hiszpanii, a dalej już drogą nielegalną do Francji. W tym celu otrzymał listy polecające do posła Dubicza w Lizbonie i Szumilakowskiego w Madrycie. Była to sobota. W poniedziałek Korycki leciał już do Lizbony. Cieszył się z przygody. Nareszcie będzie panem samego siebie, będzie wolny, niezależny…
Nie mógł wiedzieć, że od tego momentu pozostanie już sam na zawsze, że lot do Lizbony zapoczątkuje splot wydarzeń, który w konsekwencji stanie się dla niego przekleństwem. Gdyby wiedział, na pewno by zawrócił. Ale szybki myśliwiec RAF-u pruł już ciężkie od mgieł powietrze nad Atlantykiem.Pierwszy strach
W Lizbonie wprost z lotniska Portela, Korycki pojechał do konsulatu polskiego. W drodze zastanawiał się, w jaki sposób konsulat załatwi mu przejazd do Madrytu, a potem do okupowanej Francji. Zwłaszcza ten drugi etap wędrówki w poszukiwaniu polskiego złota wydawał mu się piekielnie trudny. Ale niech o to martwią się pan profesor Kot w Londynie i jego konsulowie, w Lizbonie… jakże mu tam… Dubicz i w Madrycie – Szumilakowski. Po to ten pierwszy jest ministrem, a konsulów po to się trzyma w obcych państwach, żeby załatwiali drogą legalną to, co nie jest normalnie legalne.
Dubicz wiedział o przyjeździe Koryckiego i z miejsca rozpoczął starania o paszport dla niego. Trwało to jednak kilka dni. 2 lipca 1940 roku nastąpił wreszcie odlot do Madrytu.
Tym razem jednak nie dane było Koryckiemu ujrzeć Francji. Konsulat w Madrycie otrzymał z Londynu wiadomość o odnalezieniu polskiego złota, które, jak się okazało, szczęśliwie odpłynęło z portu Lorient. Emigracyjne MSW nakazywało więc Koryckiemu powrócić do Lizbony, a stamtąd udać się do Belgradu, by objąć stanowiska delegata MSW na Jugosławię.
– Czy oznacza to, że Londyn chce się mnie pozbyć? – spytał Korycki przy pożegnaniu Szumilakowskiego na madryckim lotnisku Barajas – czy też mam tę decyzję traktować jako awans?
– Raczej to drugie. Za mało nas jest, abyśmy się chcieli nawzajem siebie pozbywać.