Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemna historia czarownic - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemna historia czarownic - ebook

Wielka saga historyczna przedstawiająca dzieje pięciu pokoleń obdarzonych niezwykłymi mocami matek i córek, dla których magiczne dziedzictwo jest zarazem niebezpiecznym zagrożeniem i wyjątkowym darem.

Bretania, 1821 rok. Kiedy grand-mère Ursule oddaje życie, by uratować rodzinę, wydaje się, że magia umiera razem z nią.

Mimo to kobiety z rodu Orchire walczą o zachowanie tradycji, powtarzają na wpół zapomniane zaklęcia i rytuały w nadziei na ich odrodzenie. A kiedy najmłodsza córka osiąga odpowiedni wiek, magia powraca. Kolejne pokolenia dokładają starań, by nie tylko posiąść moce, ale też utrzymywać je w ukryciu.
Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się groźba II wojny, magia staje się bardziej potrzebna niż kiedykolwiek − i nie chodzi wyłącznie o proste eliksiry czy wizje, ale o zmianę historii świata.

Epicka w zakresie i niezwykle czuła w portretowaniu matek i córek... Polecana dla wielbicielek Nory Roberts i czytelniczek feministycznej fantasy.
„Booklist”

Miłośnicy historii docenią rzetelnie zebrane materiały, wielbiciele romansów znajdą bogactwo tragicznych wątków.
„Kirkus”

Cudowna. Piękna pokoleniowa opowieść, przypominająca nieco "Totalną magię". Osadzona w realiach i prawdziwa, a równocześnie bolesna i dająca nadzieję.
Laure Eve, autorka "Uroku Grace’ów"

Poruszając wielopokoleniowa saga o silnych kobietach, które dokładają wszelkich starań, by uwolnić świat przed tyranią. Wysoce satysfakcjonujące i magiczne dzieło stworzone z wielkim talentem.
Carol Goodman, autorka "Lake of Dead Languages"

Równocześnie epicka i intymna, "Tajemna historia czarownic" zręcznie przedstawia największą ze wszystkich magię: miłość matek i córek.
Jordanna Max Brodsky, autorka "Immortals"

Słowa Morgan przeniosą was do czasu magii, miłości i straty. Trzymajcie się i rozkoszujcie tą hipnotyzującą podróżą.
Tish Thawer, nagrodzona autorka serii "Witches of BlackBrook"

Zniewalająca podróż przez czas i serca kobiet obdarzony mocami, które muszą ukrywać. Głęboko poruszająca i bogata opowieść. Tajemnica się wydała. Oto, jak to się stało.
Kay Kenyon, autorka "At the Table of Wolves"

Epicka gonitwa, która trzymała mnie w napięciu od początku do końca. Niezwykle bezkompromisowa i wzruszająca, acz pozbawiona ckliwości, "Tajemna historia czarownic" was zauroczy.
Michael Bishop

Poruszająca opowieść o matkach i córkach starających się przetrwać i zachować swoje moce we wrogim świecie. Pełna miłości i zdrady, szczęścia i koszmarów, nie pozwoli wam oderwać się od lektury długo w noc.
Melissa Lenhardt, autorka "Sawbones"

Wspaniała rodzinna saga bogata w szczegóły historyczne i nasiąknięta magią. Nie będziecie chcieli, żeby się skończyła.
Sharon Shinn

"Tajemna historia czarownic" to saga rodzinna opowiadająca o sile wszystkich kobiet oraz o różnicy, jaką może spowodować jedno prawdziwe serce − nie tylko dla siebie, ale dla świata.
Marci Jefferson, autorka "Girl on the Golden Coin"

Louisa Morgan to pseudonim.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-719-2
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1821

Warstwy chmur szarych jak wystygłe węgielki przesuwały się to tu, to tam, falowały jak morze pod spodem, zasnuwały księżyc i gwiazdy, okrywały mrokiem plażę i biegnący wzdłuż niej trakt. Za nim, na polu stojących kamieni, grupa wozów stoczyła się wokół małego ogniska. Jego światło odbijało się w niespokojnych twarzach ludzi i w ślepiach odpoczywających koni. Niewidoczne morze pluskało i syczało, poza tym ciszę mąciło tylko trzaskanie palącego się drewna. Płomienie rzucały drżącą poświatę na menhiry, przez co kamienie zdawały się opuszczać swe niezmienne od wieków miejsca w szeregu, kołysząc się niczym duchy nocą. Mała Nanette pisnęła i schowała buzię w szorstkiej sukni swojej siostry Louisette. Starsi członkowie rodziny Orchiére nerwowo oglądali się przez ramię i wzajemnie na siebie popatrywali.

Dwa kamienie, które upadły na bok wieki temu, utworzyły palenisko, w którym upiekły się dwa króliki, sycząc i kapiąc tłuszczem na żar. Po królikach nie został już ślad, mięso zjedzono, kości zakopano w popiołach. Jedna z kobiet dołożyła do ognia i cofnęła się, aby zrobić miejsce babce.

Grand-mère Ursule obeszła palenisko z kamiennym dzbanem wypełnionym słoną wodą. Mrucząc do siebie, spryskiwała ziemię. Skończywszy, wycelowała dębowy kostur w niebo i szeptem wyrzuciła z siebie strumień słów. Klan obserwował w pełnym napięcia milczeniu, jak kładzie kostur i z płóciennej torby wyciąga swój wieszczy kamień. Trzymając go oburącz, weszła w święty krąg i uniosła kamień, by oświetlały go płomienie ogniska.

Kamień był kryształem wykopanym na brzegu rzeki przez babkę babki grand-mère. Czubek pocierano i polerowano, aż nabrał obłego kształtu, podstawę stanowił surowy granit tak samo poszarpany jak w dniu, gdy wyłonił się z błota.

Kamień żarzył się na czerwono, błyskał światłem, jakby płonął w środku. Wyglądał niczym ognie piekielne, których tak obawiali się chrześcijanie, i rzucał refleksy na pobrużdżoną twarz grand-mère, lśnił w jej czarnych oczach. Nanette oderwała głowę od sukni siostry i zerknęła, ale zaraz znowu się schowała, przerażona, że płonący kryształ sparzy dłonie babki.

Ursule mruczała śpiewnie, obracając kamień i szukając kąta, pod którym najlepiej widać jego wnętrze. Jej niesamowity głos przyprawiał zgromadzonych o gęsią skórkę. Była najpotężniejszą z czarownic, dziedziczką całej mocy rodu Orchiére, i obserwowanie jej budziło pełen grozy podziw nawet w najbliższych.

Ludzie poruszyli się, niespokojnym wzrokiem mierząc trakt prowadzący ze wsi Carnac. Kobiety cmoknęły językami, w ciemności przyciągnęły do siebie dzieci.

Tej nocy klanowi towarzyszył strach. Wieść o kolejnym stosie dotarła do uszu mężczyzn, kiedy poszli do Carnac-Ville kupić fasolę i soczewicę. Nanette słyszała, jak opowiadają tę historię, choć w pełni zrozumieć ją miała, dopiero gdy dorośnie.

Zdarzyło się to w pobliskim miasteczku Vannes. Powiadano, że niejaki Bernard, młody i ambitny ksiądz, wytropił czarownicę. Wziął na siebie obowiązek sprawdzenia wszelkich znaków, zanim publicznie oskarżył ją na rynku. Złakniony sławy palacza czarownic arcybiskup własnoręcznie przystawił pochodnię do stosu.

W Carnac-Ville wiadomość o spaleniu przyjęto z wielką ekscytacją. Mieszkańcy wioski bili brawo, gdy ojciec Bernard, człowiek o rzadkich rudych włosach i małych oczach w dużej twarzy, pojawił się na targu. Nanette chciała zasłonić sobie uszy, kiedy Claude, który w pośpiechu wrócił z miasteczka, relacjonował wypadki klanowi, ale Louisette odciągnęła jej ręce.

– Musisz tego wysłuchać – oznajmiła. – Musisz wiedzieć.

– Mówią, że nienawidzi czarownic z powodu swojej matki – rzekł Claude.

– Dlaczego? – zapytała Louisette.

– Coś jej urosło w piersiach i umarła w bólach. Bernard oskarżył sąsiadkę, staruchę, która ledwo widzi i słyszy, o rzucenie na nią uroku.

– I nikt nie stanął w jej obronie – odparła Louisette ponuro.

– Nikt. Skazali ją w ciągu godziny.

– Spalili nieszczęśnicę? – zapytała cicho Anne-Marie.

Claude gorzko się zaśmiał.

– Chcieli. Bernard kazał ułożyć stos. Wszystko było gotowe, ale staruszka nocą zmarła w celi.

– Pewnie wcale nie była czarownicą. – Louisette przytuliła małą Nanette, z roztargnieniem klepiąc ją po ramieniu. – On jednak czuje się oszukany.

– Od tamtego czasu poluje na czarownice.

W kręgu zapadła posępna cisza. Dzień chylił się ku końcowi. Pachnący solą zmierzch ukrył koleiny i wyboje traktu, czyniąc podróż przed świtem bardzo ryzykowną.

Lecz teraz także wystawiali się na niebezpieczeństwo. Było ich tylko ośmioro, trzech mężczyzn i pięć kobiet z gromadką dzieci i staruszką. Nic nie mogliby poradzić w starciu z owładniętym szaleństwem motłochem.

Romowie zawsze byli celem, zawsze też zachowywali czujność. Kiedy ludzi ogarniała gorączka krwi, kiedy pożądali odoru palącego się ciała i wrzasków wijących się w bólu nieszczęśnic oskarżonych o czary, ustawały rządy prawa i rozsądku.

– Powinniśmy wyjechać – oznajmił Paul, mąż Anne-Marie.

– Za ciemno – jęknął Claude.

Louisette się z nim zgodziła.

– Niebezpiecznie dla koni.

Wszyscy to rozumieli. Teraz mogli polegać jedynie na mocy grand-mère.

Stara kobieta kołysała się w blasku płomieni. Obłok siwych włosów trzepotał wokół jej głowy. Zmrużyła otoczone zmarszczkami oczy, wpatrując się w kamień. Przypominała menhir, pobrużdżona, bezczasowa, nieodgadniona. Poruszała cienkimi wargami, recytując śpiewnie zaklęcie. Klan drżał ze strachu.

Potem grand-mère umilkła. Zastygła, opuściła kamień dygoczącymi rękami. – Oto jest dom.

– Dom? – rzekła głosem brzmiącym jak struna skrzypiec, która zaraz się zerwie.

Nanette uniosła główkę, by zobaczyć, kto się odezwał. To była Isabelle, najbardziej strachliwa z sześciu sióstr.

Louisette uciszyła ją, podnosząc rękę.

– Gdzie, grand-mère?

– Za morzem – wyjaśniła Ursule. – Nad klifem. Długi i niski, przykryty strzechą, z połamanymi okiennicami. Płot wymaga naprawy. Dalej jest wzgórze i wrzosowisko. – Powieki jej zatrzepotały. Powiodła wzrokiem po twarzach.

– Musicie tam jechać. Wszyscy – dodała ciszej.

– Ale, grand-mère, jak go znajdziemy? – zapytała Florence.

– Po wyspie z zamkiem, która wygląda jak Mont St. Michel, choć nią nie jest. Miniecie wyspę. Popłyniecie łodzią.

Członkowie klanu westchnęli z pokorą. Kiedy Ursule zaglądała w wieszczy kamień, nikt się nie sprzeciwiał. Wiedziała o tym nawet czteroletnia Nanette.

Staruszka opadła na kolana, głowę zwiesiła na piersi. Nanette poruszała się niespokojnie przy boku Louisette, a najstarsza siostra ją uciszyła. Czekali w chłodnej ciemności, nasłuchując pomruków oceanu i od czasu do czasu tupania końskich kopyt o kamienie.

Koło północy chmury nad plażą się rozstąpiły, na krąg wozów padł wąski snop księżycowej poświaty. Połyskiwał na malowanych płótnach, wiszących garnkach i narzędziach, lśnił na znużonych twarzach. Grand-mère się wyprostowała, głośno wciągając powietrze, i gniewnie spojrzała na przerwę w chmurach.

– Zgaście ognisko! – rozkazała.

Jeden z mężczyzn pospiesznie polał płomienie morską wodą z wiadra, które zawsze mieli na podorędziu. Dziecięcy głosik zapytał o powód.

– Bądź cicho, Louis – rzekła grand-mère. – Wszyscy bądźcie cicho.

Sięgnęła po swój worek i przykryła nim wieszczy kamień. Sztywno podniosła się na nogi, potem schyliła się po kostur. Trzymając go oburącz, skierowała kostur w kierunku luki w warstwie chmur. Mruknęła coś, jedną dobitną frazę, która w uszach Nanette zabrzmiała jak „Ukryj nas!”.

Wszyscy, dzieci i dorośli, spojrzeli w górę. Przez długą chwilę nie było reakcji na rozkaz grand-mère, później chmury bardzo powoli zaczęły się przesuwać, nachodzić na siebie, i zakryły rozstęp, jakby to była rana, która musi się zasklepić. Nikt się nie poruszył ani nie przemówił, gdy światło gasło na płótnach wozów. Ognisko było teraz stosem popiołów słabo dymiącym w ciemności.

Oczy przywykły im do mroku i zaczęli widzieć wyraźniej. Morze ucichło, bo odpływ cofnął się z plaży. Wiatr przestał wiać, nawet konie jakby wstrzymały oddech. Gdy nadstawili uszu, wychwycili stłumiony tupot kroków na trakcie, głosy zbliżających się ludzi.

– Grand-mère – mruknęła jedna z sióstr. Nanette myślała, że to Anne-Marie, ale czasami siostry się jej myliły. Była najmłodsza i jako jedyna z całej szóstki nie znała matki, która umarła, wydając ją na świat. – Nie powinniśmy…

– Cisza!

Grand-mère Ursule była drobna i pochylona jak lalka ze skóry i drewna, ale wszyscy znali jej zapalczywość. Mocno ujęła kostur w sękate dłonie i szepnęła coś pod nosem tak cicho, że usłyszeć ją mogli tylko ci, co stali najbliżej. Ostatnie zaklęcie.

Bogini Matko, wysłuchaj żarliwej mej prośby:

Ukryj mój lud przed wzrokiem nikczemnej tej ciżby.

Niechaj bezpiecznie przetrwa okrutne ich groźby.

Louisette zatkała dłonią usta Nanette, by dziewczynka nie płakała, gdy głęboki cień, głębszy od jakiejkolwiek naturalnej ciemności, otulił obozowisko. Kroki przybrały na sile. Ktoś potknął się i zaklął, inni odmawiali modlit­wę monotonnymi głosami. Jedna, dwie osoby się roześmiały. Dotarli do zakrętu traktu prowadzącego wzdłuż pola z menhirami i klan zastygł. Starsze dzieci przytuliły się do ziemi. Mężczyźni przygotowali się na atak.

Miastowi kroczyli niechlujną gromadą. Zrównali się z obozowiskiem, po lewej mając mroczne morze, po prawej stojące kamienie, po czym poszli dalej, nie zmieniając tempa, nie zniżając głosu. Maszerowali, bezmyślny, głodny motłoch w poszukiwaniu ofiary, nieświadomy wozów stojących pomiędzy menhirami i ludzi kucających wokół wygasłego ogniska. Po długiej chwili mieszkańcy Carnac znaleźli się w końcu poza zasięgiem słuchu klanu.

Dopiero wtedy ród swobodnie odetchnął. Porozumieli się gestami, po czym udali się do wozów, by odpocząć, kiedy to możliwe. Mężczyźni szeptali sobie do ucha, układając plan straży. Kobiety utuliły dzieci do snu i wyczerpane same też się położyły.

Lecz grand-mère Ursule pozostała na swoim miejscu. Z kosturem w dłoniach, z oczami utkwionymi w niebie trzymała straż, dopóki księżyc nie schował się za chmurami. Czuwała jeszcze, gdy brzask z wolna wstawał nad rzędem menhirów.

Nikt nie słyszał jej ostatniego oddechu, nie zobaczył, że osunęła się na ziemię, bo mężczyzna pilnujący obozowiska całą uwagę skupił na trakcie. Kobiety, jej wnuczki, spały obok swych dzieci i o jej odejściu dowiedziały się dopiero wtedy, gdy wstały chłodnym rankiem.

To Nanette znalazła stare kości Ursule skulone obok ogniska. Włosy zasłaniały twarz staruszki. Dziewczynka potrząsnęła babkę za ramię, ale nie doczekała się reakcji. Wyciągnęła rączkę i odgarnęła wilgotne od mgły siwe loki.

Ursule oczy miała zamknięte, usta nieznacznie rozchylone. Nanette ostrożnie dotknęła jej policzka – był zimny jak stary wosk. Nabrała powietrza w płuca, by krzyknąć, ale koło niej stanęła Louisette i chwyciła ją za rękę.

– Chut, chut, Nanette. Musimy być cicho.

– Ale grand-mère! – Cichy lament Nanette tłumiły otaczające ich kamienie. – Musimy ją obudzić!

Louisette pochyliła się nad zastygłą postacią.

– Nie, ma petite – powiedziała, wzdychając głęboko. – Nie zdołamy jej obudzić. Grand-mère odeszła.

– Dokąd poszła?

– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Nanette. Nikt z nas nie zna.

– Chcę pójść z nią!

– Nie, ma petite. Nie możesz. Musisz pojechać z nami.

Louisette gestem wezwała męża. Stanął obok niej i patrzył na kruche ciało Ursule. W wilgotnej trawie obok niej leżał kostur, wieszczy kamień obejmowała ręką, jakby umarła, trzymając go.

– Trzeba ją pogrzebać – powiedziała Louisette.

– Pospieszmy się – odparł jej mąż. – Czas ruszać w drogę.

– Qui. D’accord.

Nanette patrzyła, jak owijają Ursule w kołdrę. Grand­-mère nie skarżyła się ani nie próbowała ich odepchnąć, nawet kiedy zakryli jej twarz. Dwaj mężczyźni przynieś­li łopaty i wykopali dół między menhirami. Louisette przywołała Florence i poleciła, żeby zabrała Nanette do wozu i spakowała jej rzeczy. Kiedy znowu wyszły na coraz jaśniejsze światło dnia, Ursule i jej kołdry nie było. Kopczyk szarej ziemi znaczył ślad pośród kamieni.

Nanette chciała zapytać, co się stało, ale twarz najstarszej siostry była złowieszczo posępna. Słowa zamarły na ustach dziewczynki. Przycisnęła do piersi zawiniątko z ubraniami i zamrugała, by odpędzić łzy zagubienia i straty.

Odwiązali konie i klepnęli w zady, by zerwały się do biegu. Wozy zostawili tam, gdzie były, w barwnym kręgu na polu stojących kamieni. Z najcenniejszymi rzeczami w workach i koszach ruszyli pieszo. Louisette wzięła kryształ i grimoire, księgę zaklęć należącą do Ursule. Później Nanette miała się dowiedzieć, że kostur babki pochowano razem z nią, nikt bowiem nie miał takich mocy, by go używać.

Ród Orchiére pozostawił babkę, wielką czarownicę Ursule, która spoczęła samotnie tam, gdzie tylko nieśmiertelne menhiry trzymały straż.1

1834

Nanette szarpnęła lejcami i cmoknęła na kuca. Przyspieszył do kłusa, ale po chwili wrócił do zwykłego tempa. Dwukołowy wózek, teraz opróżniony z warzyw i serów, które Nanette sprzedała na sobotnim targu, turkotał na kamiennej drodze biegnącej klifem. Nanette niespokojnie poprawiła się na siedzeniu, zirytowana opieszałością zwierzęcia, ale nie sięgnęła po bicz. Sama wytresowała tego kuca, tylko by się zbuntował, gdyby go wysmagała. Aby zabić czas, recytowała sabaty. Kuc z ciekawością strzygł uszami.

Kiedy przed jej oczami pojawiły się strzechy gospodarstwa Sady, słońce już chowało się za szczytem St Michael’s Mount. Kornwalijski wiatr przenikał przez płaszcz i utkaną w domu suknię. Nanette była zziębnięta, zmęczona i zatroskana. Z obory wyszedł Claude, żeby odprowadzić kuca, ale ledwo zdołała kiwnąć głową szwagrowi.

– Dobry dzień? – zapytał jak zwykle po francusku.

– Ksiądz tam był – zirytowana odpowiedziała po angielsku.

Uniósł brwi.

– Prêtre?

– Ksiądz. Ksiądz! Tyle po angielsku chyba rozumiesz! – Zeskoczyła z dwukołówki i zaczęła wyjmować z niej puste kosze i poskładane worki.

– Ty masz siedemnaście lat, ja czterdzieści. Okaż trochę szacunku.

Westchnęła, ale przeszła na francuski.

– Tak. Był tam ksiądz. Ten ksiądz. Bernard.

Claude nie odpowiedział, ale ponury grymas wiecznie obecny na jego twarzy jeszcze się pogłębił.

Nanette pobiegła przez ogród, otworzyła drzwi do sieni. Ustawiła kosze przy drzwiach i skierowała się do kuchni. W domu było ciepło, od aromatów gęstej zupy z mięsem i świeżego chleba żołądek boleśnie skurczył się jej z głodu, choć ledwo to zauważyła.

Pochylona nad kamiennym zlewem Anne-Marie szorowała rondel. Spojrzała na siostrę.

– Dobry miałaś dzień? – zadała to samo pytanie co wcześniej Claude.

– Nie. – Nanette opadła na krzesło w poczuciu, że wniosła do domu troskę.

– Co się stało? – Louisette podeszła do drzwi spiżarki z miską masła w rękach. Była najstarsza i najwyższa z klanu, nawet mężczyźni nie dorównywali jej wzros­tem. Miała męski głos i często przemawiała jak mężczyzna. Spojrzała karcąco na Nanette.

Nanette oparła brodę na pięści i przeszyła siostrę wzrokiem.

– Nie licząc faktu, że jako jedyna z całej rodziny znam język tego kraju?

– Pierre mówi po angielsku – oznajmiła z typowym dla siebie spokojem Anne-Marie.

– Ale wyjechał, prawda? Tak samo jak George i Louis. Wyjechali, gdy tylko nadarzyła się okazja, i zostawili wszystko na mojej głowie.

Odpowiedziało jej milczenie. Nanette żałowała, że nie może cofnąć swoich słów. Starsze siostry płakały po wyjeździe dzieci, dobrze o tym wiedziała. Ich synowie uciekli, jeden do Szkocji, drugi do Irlandii, trzeci z powrotem do Bretanii, co okazało się decyzją katastrofalną w skutkach.

Fleurette postawiła przed Nanette miskę zupy. Rzadko się odzywała, czasami Nanette zadawała sobie pytanie, czy nadal ma głos, ale teraz krzepiącym gestem dotknęła ramienia młodszej siostry.

– Désolée – mruknęła Nanette. Ze zmęczenia padała z nóg, ale niepotrzebnie dała upust złości. Odkąd sięgała pamięcią, siostry zastępowały jej matkę i ojca. Zdawała sobie sprawę, że się boją, i miały powód. Dorastała, słuchając opowieści o stosach.

– Nanette, opowiedz nam, co się stało – poleciła Loui­sette.

– W Marazin był łowca czarownic.

Siostry wymieniły spojrzenia, napięcie wypełniło pomieszczenie mrokiem, jakby piec na drewno beknął ciemnym dymem.

Ród Orchiére odnalazł gospodarstwo z przepowiedni Ursule, wszystko się zgadzało. Po pełnej udręk podróży w końcu dotarli łodzią do skalistej plaży z widokiem na St Michael’s Mount, miniaturową imitację Mont St. Michel. Dom tulił się do stóp kamienistego wzgórza, dalej rozciągało się wrzosowisko. Gospodarstwo było zrujnowane, dlatego nikt się nie sprzeciwiał, kiedy je zajęli. Wiele miesięcy pracowali, by dom nadawał się do zamieszkania, ogród dawał plony, a zwierzęta w oborze czuły się bezpieczne.

Osiedlenie się stanowiło z ich strony poświęcenie. Ród Orchiére wolał drogę, nową scenerię o każdej porze roku, ukryte miejsca, gdzie w spokoju mogli praktykować dawne zwyczaje. W Kornwalii starsi członkowie klanu pozostawili młodszym naukę angielskiego i tyle kornijskiego, ile było potrzeba. Przez pierwsze dziesięć lat czuli się w Kornwalii bezpiecznie.

A potem, trzy lata temu, pojawił się Bernard. Postawił sobie za cel założenie katolickiej parafii w Penzance, ale w rzeczywistości nadal polował na czarownice. Klan nie potrzebował przepowiedni Ursule, by o tym wiedzieć, i to było błogosławieństwem, magia Ursule odeszła bowiem razem z nią.

– Jedz – zwróciła się Louisette do Nanette. – Potem nam opowiesz. – Przysunęła krzesło z drugiej strony stołu i oparła łokcie o porysowany blat.

Nanette posłusznie podniosła do ust jedną łyżkę gęstej zupy, potem drugą. Mimo wszystko była głodna, a zupa, doprawiona świeżą szałwią i pieprzem, wyśmienita. Wiedziała, że Fleurette wyłowiła dla niej największy kawałek mięsa, jaki udało się jej znaleźć, i posłała siostrze pełen wdzięczności uśmiech. Florence odkroiła kromkę chleba i postawiła maselniczkę koło miski Nanette. Do kuchni na posiłek przyszli mężczyźni. Kobiety ich obsłużyły i przy stole zapadła cisza.

– Najedzona? – Louisette zwróciła się do siostry, kiedy wszyscy skończyli.

Nanette usiadła prosto.

– Tak, dziękuję.

– W takim razie słuchamy.

Nanette strzepnęła z palców okruchy chleba.

– Odezwał się do mnie.

– Naprawdę? – To była Anne-Marie, druga siostra. Zwykle odznaczała się spokojem, ale teraz nawet jej rysy ściągał strach.

– Cały dzień czułam na sobie jego wzrok, nawet kiedy gawędziłam z moją przyjaciółką Meegan. A gdy zaprzęgałam kuca, na oczach wszystkich do mnie podszedł.

Całe Marazion wiedziało, że rodzina Orchiére nigdy nie uczęszczała na anglikańskie nabożeństwa do Świętego Hilarego. Z całą pewnością każdy zauważył Bernarda w jego spłowiałej czarnej sutannie i kapeluszu z płaskim rondem rozmawiającego z dziewczyną z Sadów.

– Co powiedział?

– Cytował Pismo.

– „Nie pozwolisz żyć takiej, która się oddaje czarom” – rzekła Louisette wypranym z emocji tonem.

– Nie, coś innego. – Nanette potarła ogorzałą od wiatru twarz. – Powiedział coś takiego: „Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią”1.

– My nie wywołujemy duchów – odezwała się Florence.

Nikt nie zareagował, nie miałoby to sensu, ponieważ dla łowcy czarownic to było nieistotne. Kiedy Louis, jedyny syn Isabelle, wrócił do Bretanii, Bernard go odnalazł i biciem zmusił do zdradzenia miejsca pobytu klanu. Isabelle nie wiedziała, czy Louis żyje, czy umarł.

– Wie o naszym gospodarstwie – dodała Nanette. – Powiedział, że mamy uważać na drodze na klifie, bo jesteśmy pozbawieni opieki Boga.

– Groził – skomentowała Louisette.

Pozostali w milczeniu analizowali ponure wieści przyniesione przez Nanette, ona zaś popijała kozie mleko z miodem od Fleurette. Mogłaby opowiedzieć więcej, opisać, jak ze ściśniętym żołądkiem patrzyła w puste oczy łowcy czarownic, a czując jego kwaśny oddech, myślała o tych diabłach, którymi ją straszył. Mogłaby powiedzieć, że woli już się przechrzcić i mieć to z głowy. Meegan byłaby uradowana i pewnie znalazłyby się inne przyjaciółki.

Ale była zmęczona, a teraz, gdy napełniła brzuch, chciało się jej spać. Nie miała siły dłużej mówić. Marzyła, by zzuć ciężkie buty i zamknąć piekące oczy.

Knot w lampie naftowej przystrzyżono krótko, w kuchni panował kojący półmrok. Jeden z mężczyzn zapalił fajkę, posyłając słodycz jabłoniowego drewna pod krokwie. Niski sufit wiejskiego domu z grubą strzechą na dachu wydawał się przytulny jak stara pierzyna. Nanette pragnęła pójść do łóżka, zanurzyć twarz w poduszce wypełnionej gęsim pierzem, zapomnieć o mężczyźnie, który nienawidził ich tak bardzo, że przeprawił się na drugi brzeg kanału La Manche, by ich dopaść. Który rzucił w nią paciorkami, prowokując, by je złapała, licząc, że sparzą ją w palce.

Oczywiście powinna była go zignorować, lecz tego nie zrobiła. Złapała paciorki i schowała do kieszeni, aby udowodnić, że potrafi.

Dopiła mleko, podziękowała Fleurette i wstała od stołu.

– Bonne nuit – powiedziała.

Claude podniósł zgrubiałą od pracy dłoń.

– Attendez. Kobiety, żadnych obrzędów.

Louisette zwróciła się do męża:

– Pourquoi?

– On nas szpieguje. On i ten drugi ksiądz od Świętego Hilarego. Lepiej mieć się na baczności.

– Nikt nas nie widzi, gdy wchodzimy na kamienne wzgórze.

– Może akurat przejeżdżać wędrowny kramarz. Albo sąsiad wpadnie z wizytą.

– Phi! Sąsiedzi nigdy nas nie odwiedzają.

Nieruchoma twarz Claude’a ani drgnęła.

– Nie kłóć się.

Louisette zacisnęła usta, wstała i w milczeniu odeszła od stołu. Pozostałe, Anne-Marie, Isabelle i stare panny, bliźniaczki Florence i Fleurette, spuściły wzrok.

Nanette wzruszyła ramionami, zbyt wyczerpana, żeby się tym przejąć. Powlokła się do swojej sypialni na tyłach domu. Zamknęła drzwi, kopniakami zrzuciła buty i rozebrała się, po czym zostawiła stos ubrań na podłodze. Paciorki nadal były w kieszeni jej spódnicy, ze zmęczenia o nich zapomniała. Na wpół śpiąc, wciągnęła koszulę nocną przez głowę.

Kiedy za ramię potrząsnęła ją twarda dłoń Louisette, śnił się jej koszmar. Jechała dwukółką po klifie, po prawej mając morze i śmiertelne urwisko nad kamienną plażą, po lewej puste wrzosowisko, i ścigał ją łowca czarownic. Nie widziała go, ale wiedziała, że tam jest. Nie potrafiła zmusić kuca do cwału. Ręce ją bolały od trzymania lejców, nogi drżały z pośpiechu, podczas gdy kuc wlókł się w zwykłym tempie, łowca czarownic zaś był coraz bliżej. Dłoń siostry stała się dłonią księdza spadającą na jej ramię. Nanette ocknęła się, krzycząc z przerażenia.

Louisette zamknęła jej usta palcami.

– Cicho! – syknęła. – Bo cię usłyszą.

Nanette z drżeniem oprzytomniała. Louisette poluźniła uchwyt.

– Kto? Kto mnie usłyszy?

– Claude, Paul, Jean.

– Co się dzieje?

Louisette podniosła suknię z podłogi i rzuciła siostrze.

– Idziemy do świątyni. Jeśli Claude się zorientuje, zabroni nam.

Nanette usiadła. Za oknem gwiazdy migotały na wymiecionym wiatrem niebie. Wczesny mróz zbliżającego się sabatu Samhain namalował otoczki na szybie. Nanette drżała z zimna, gdy zdejmowała koszulę i wciągała ubranie. Louisette znalazła pończochy i podała jej. W mroku jej oczy lśniły jak czarne kamienie.

Nanette znowu zadrżała.

– Dlaczego, Louisette? – szepnęła.

– Chcemy spróbować zaklęcia na odwrócenie złego losu.

– Ale Claude…

– Phi! Mężczyźni nie mają pojęcia o magii.

Z butami w dłoniach Nanette poszła na palcach za siostrą ciemnym korytarzem do kuchni. Pozostałe kobiety czekały na ganku, tak opatulone szalami i płaszczami, że trudno je było odróżnić. Nanette wsunęła stopy w buty, z rzędu wieszaków zdjęła pierwszy lepszy płaszcz. Któraś – wydawało się jej, że Isabelle – podała jej wełniany szal. Owinęła go wokół szyi, tymczasem siostry bezszelestnie wychodziły przez boczne drzwi do ogrodu.

Wspinaczka na skaliste wzgórze, w świetle dnia tak znajoma, w mroku była niebezpieczna. Kapryśne światło gwiazd lśniło zdradziecko na kamieniach, a maszerujące kobiety mogły się potknąć o skryte w ciemnościach jeżyny. Prowadziła Anne-Marie, za nią szły bliźniaczki, dalej Isabelle, która niosła koszyk z nową świecą i słojem słonej wody, Louisette i zamykająca orszak Nanette. Ze znużeniem pięła się w górę. Za kilka godzin kozy beczeniem zaczną domagać się dojenia. Chciała się pożalić, że nie widzi sensu w tej wyprawie, że powinny poczekać na sabat Samhain, ale zatrzymała te myśli dla siebie. Kiedy Louisette coś postanowiła, wszelkie argumenty były marnowaniem energii.

Kiedy zajęli Sady, to właśnie Louisette znalazła jaskinię na szczycie kamiennego wzgórza. Była to pełna ech przestrzeń z wąskim wejściem, ukrytym przez wielkie gładkie granitowe głazy. Siostry wymiotły pióra, kości i żwir zaśmiecające podłogę, a wyrastający w środku wysoki na metr głaz zamieniły w ołtarz, skalne nawisy zaś wykorzystały jako półki na zapasy. Na ołtarzu spoczywał kryształ Ursule, przykryty ręcznie tkanym lnem.

Przez lata obchodziły sabaty w tej jaskini, którą nazywały świątynią. Odprawiały tu obrzędy, których nauczyła je Ursule, w pradawnej księdze czarów konsultując przepisy na leki ziołowe i eliksiry. Zapalały nową świecę, spryskiwały słoną wodą, paliły stosowne zioła. W ceremonialnych szalach kołyszącym się kręgiem otaczały wieszczy kamień.

Od swej inicjacji Nanette ani razu nie widziała, by kryształ zareagował. Wątpiła, by miało się to zmienić tej nocy.

1 Oba cytaty za Biblią Tysiąclecia.2

Kiedy Nanette była mała, błagała starsze siostry, by zabrały ją na kamienne wzgórze. Louisette zawsze odpowiadała: „Jeszcze nie. Za jakiś czas”, i nie chciała nic wytłumaczyć. Raz nawet Nanette zapytała Claude’a, ale tylko na nią warknął, jakby był psem, a ona dokuczliwym kociakiem.

Tamtego dnia Fleurette odnalazła swój głos.

– Mężczyźni nie rozumieją – powiedziała, kładąc jej dłoń na ramieniu, i na tym poprzestała.

Nanette mierzyła wzrokiem skaliste wzgórze i zastanawiała się, czy odważyłaby się samotnie wspiąć krętą ścieżką i poszukać świątyni. Przypuszczała, że pewnie tak, ale była zajęta od świtu do zmierzchu pracami w domu, targiem, służeniem za tłumaczkę pomiędzy jej rodziną a kowalem podkuwającym konie, handlarzem starzyzną czy ludźmi, którzy przychodzili kupić kuce. Wzgórze pozostawało tajemnicą, gdy kończyła dziesięć, dwanaście, czternaście lat. A potem, w dniu jej pierwszej krwi miesięcznej, Louisette nad kuchennym stołem posłała najmłodszej siostrze chytry uśmiech.

– Aujourd’hui – powiedziała. Dzisiaj.

– Co dzisiaj? – zapytała Nanette ostrożnie. Brzuch ją bolał, a od widoku własnej ciemnej krwi na ubraniu, kiedy rano wstała, było jej niedobrze. Florence dała jej zwinięty kawałek tkaniny. Nanette go nienawidziła. Ocierał jej uda i przyczepiał się do spódnicy, kiedy siadała.

Louisette nachyliła się ku niej.

– Dzisiaj możesz pójść do świątyni.

Nanette gapiła się na siostrę.

– Aujourd d’hui? Pourquoi?

– Ponieważ teraz jesteś kobietą!

– Więc na to przez cały ten czas czekałam?

– Właśnie.

– Nie mogłaś mi powiedzieć?

– I wykłócać się z tobą? Nie. Tego naucza nas magia. – Louisette wstała. – Wyruszamy zaraz po zachodzie słońca.

Mimo wciąż złego samopoczucia Nanette poczuła ekscytację, gdy po raz pierwszy postawiła stopę w świątyni. W czasie wspinaczki zmarzły, ale głazy znaczące wejście zatrzymywały wiatr. Od razu zrobiło się jej cieplej i z podziwem rozglądała się po granitowych ścianach, wnękach tu i tam, w których stały słoje i pękate koszyki. W środku jaskini na granitowym cylindrycznym głazie stał przedmiot przykryty tkaniną tak starą, że rozpadała się w proch. Gdy Nanette go zobaczyła, ten tajemniczy, a zarazem obiecujący kształt, po plecach przebiegł jej dreszcz, a obolały brzuch się skurczył.

– Kryształ Ursule – mruknęła.

Anne-Marie z miotłą w dłoni kiwnęła głową.

– Zaraz go odkryjemy.

– Pamiętam go – powiedziała Nanette.

– Nie wydaje mi się. Miałaś ledwo cztery lata.

– Ale pamiętam. Pamiętam. Żarzył się w jej rękach i bałam się, że ją poparzy.

Anne-Marie zamiatała, kręcąc głową ze smutkiem, którego Nanette nie rozumiała.

Starsze siostry zarzuciły jej na ramiona szal. Wezwały Boginię. Okrążyły wieszczy kamień, a ich szale marszczyły się w płomieniach świec niczym wodospady w świetle gwiazd. Świeca Isabelle rzucała czysty płomień, który zepchnął cienie daleko w kamienne zakątki jaskini. Kryształ połyskiwał, lecz to było wyłącznie światło odbite. Nie pojawił się tamten krwisty żar ze wspomnień Nanette.

Zapadła już głęboka noc, kiedy zeszły ze skalistego wzgórza. Louisette i Anne-Marie oświetlały ścieżkę lampami olejnymi. Mężczyźni zostawili światło w domu, ich pochodnię w ciemności, i położyli się spać. Siostry zebrały się w kuchni. Fleurette zajęła się podgrzewaniem koziego mleka z miodem, pozostałe zdejmowały kapelusze, buty i płaszcze.

– Teraz jestem czarownicą? – zapytała Nanette, kiedy usiadły.

– Zawsze nią byłaś – odrzekła Anne-Marie. – A teraz przeszłaś inicjację.

– Musisz się wiele nauczyć – napomniała ją Louisette.

– My nauczymy cię tego, co same wiemy – wtrąciła Isabelle. Nanette uniosła brwi.

W pełnym napięcia milczeniu Fleurette rozdawała siostrom kubki z ciepłym mlekiem. Nanette doszła do wniosku, że żadna nie wytłumaczy tego, co Isabelle pozostawiła niewypowiedziane.

– Co to znaczy? – zapytała. – Czy grand-mère nie nauczyła was magii?

– Nauczyła nas trzech części – wyjaśniła Florence. – Leki ziołowe, eliksiry i zaklęcia. Z zaklęć nie możemy korzystać. Zostały nam mniej ważne talenty.

– Myślałam, że moce są przekazywane z matki na córkę.

– Tak powinno być, lecz nasza matka nie miała żadnych darów poza rodzeniem córek – burknęła Louisette z irytacją, chociaż Nanette wiedziała, że siostra jest nieszczęśliwa i dlatego tak się zachowuje. – Anne-Marie ma drobny talent do czarów, dlatego jej mydła tak dobrze sprzedają się na targu. Fleurette jest dobra w lekach ziołowych, które pomagają zasnąć, łagodzą ból w plecach.

– A ja czasami śnię o rzeczywistości – dodała Isabelle.

– Przecież to magia…

– Qui, qui. – Louisette objęła kubek wielkimi dłońmi. – Ale żadna z nas nie dysponuje mocą Ursule. Florence i ja nic nie odziedziczyłyśmy. Kryształ nie reaguje na żadną z nas. Nie potrafimy rzucać zaklęć.

– Próbowałyście? – zapytała Nanette z naiwnością czternastolatki.

Wszystkie oczy zwróciły się na nią i wyczytała z nich gorzką prawdę. Próbowały, raz za razem próbowały. Wykonywały wszystkie elementy rytuału, którego przed chwilą była świadkiem. Podążały ścieżką babki najlepiej, jak umiały. Rozczarowanie unosiło się w powietrzu i malowało w ciemnych oczach sióstr.

– Dlaczego nie rezygnujecie? – drążyła Nanette.

– To nasze dziedzictwo – odrzekła Anne-Marie. – Nasze naturalne prawo.

Isabelle westchnęła.

– Myślałyśmy, że z tobą będzie inaczej.

– Byłaś naszą ostatnią nadzieją – dodała Anne-Marie.

– Tak – powiedziała Louisette. – Teraz jednak nasza linia wymrze. Bo przecież mamy tylko synów. Jeśli ty nie odziedziczyłaś daru… – Głos się jej załamał i ten dowód emocji najbardziej wstrząsnął Nanette.

– Miałyście nadzieję, że kryształ zareaguje na mnie.

Milczały, ale zrozumiała. Próbowały robić wszystko należycie, czekały na właściwy czas, wypowiadały właś­ciwe słowa, przestrzegały tradycji. Nanette je rozczarowała i kiedy to sobie uświadomiła, radość z pierwszego obrzędu w świątyni wyparowała.

Mijały lata, a siostry nie ustępowały. Czciły wszystkie sabaty. Odmawiały inkantacje i modlitwy do Bogini Matki, a czasami ją błagały. Anne-Marie błogosławiła mydełka, które wyrabiała w szopie. Fleurette z każdą nową porą roku przeglądała księgę czarów w poszukiwaniu przepisów na leki ziołowe, które potem przechowywała w kolorowych słojach w spiżarce. Nadal żywiły nadzieje względem Nanette, lecz kryształ pozostał ciemny i martwy.

– To nasza kara – rzekła Florence po jednym z pomniejszych sabatów.

Jej bliźniaczka wstrzymała powietrze, ale Anne-Marie pokręciła głową.

– Nie wierzę.

Florence cmoknęła.

– Zostawiłyśmy ją tam. Zakopałyśmy w ziemi bez właściwych ceremonii, które przyspieszyłyby jej podróż.

– Ona by sobie tego życzyła! – warknęła Louisette. – Nie mogłyśmy nic zrobić.

– Tak czy owak, nasze ceremonie są nieskuteczne – zauważyła Isabelle.

Odpowiedziało jej głuche milczenie.

Teraz pomimo zakazu mężczyzn i grożącego im łowcy czarownic siostry raz jeszcze zgromadziły się wokół ołtarza. Odkryły wieszczy kamień Ursule i rozpoczęły zwykłe przygotowania, lecz powietrze było ciężkie, a w ich postawie wyczuwało się rozpacz. Fleurette miała łzy w oczach. Bliźniaczka trzymała się blisko niej, jakby w obawie, że siostra może się załamać. Isabelle postawiła grubą białą świecę obok kamienia, Anne-Marie położyła ofiarę z suszonego tymianku i rozmarynu. Louisette, zakreśliwszy kroplami słonej wody okrąg wokół ołtarza, wpatrywała się w ciemny kamień z wyrazem twarzy tak twardym, jak otaczające ich granitowe ściany. Pozostałe nie spuszczały z niej wzroku i czekały, aż rozpocznie rytuał.

Ciszę nocy przerywało tylko pogwizdywanie wiatru na szczycie wzgórza. Nanette wciągnęła w płuca aromaty tymianku, rozmarynu i topiącego się wosku. Zamknęła oczy ukojona intymnością całej tej sytuacji, schronieniem zapewnianym przez jaskinię, bliskością sióstr, nawet solidnością uśpionego kryształu. Pomyślała, że magia jest obecna w samym rytuale, w historii rodu.

Louisette nadal milczała. Nanette otworzyła oczy i zobaczyła, że najstarsza siostra wpatruje się w kamień, mocno zaciskając wąskie usta.

– Coś jest nie tak? – szepnęła Anne-Marie.

Louisette pokręciła głową na znak, że nie potrafi znaleźć właściwych słów.

– Chcesz, żeby któraś z nas zaczęła? – zapytała Isabelle.

Louisette odetchnęła głośno i zsunęła szal.

– Musimy zrobić to inaczej – oznajmiła ostro. – Jeśli nic się nie zmieni, jesteśmy zgubione.

– Bogini nam pomoże – odezwała się Fleurette; jej rzadko używany głos był ledwo cieniem dźwięku.

W tej samej chwili Nanette poczuła, że coś dziwnego dzieje się w jej brzuchu. Doznanie przypominało o dniu pierwszej krwi, było bolesne i gorące.

Pulsowanie przybierało na sile, rozlewało się w piersiach, rozgrzewało policzki, sięgało mózgu. Oddech jej przyspieszył, ręce bez udziału woli wyciągnęły się ku kryształowi. Jedna z sióstr coś mruknęła, inna nakazała ciszę.

Nanette postąpiła krok do przodu i położyła dłonie na gładkim kwarcu. Przez rozcapierzone palce spojrzała w kamień.

Krąg wokół niej się zacieśnił, pochylone siostry stykały się ramionami.

Nanette nie wiedziała, skąd wzięły się słowa. Od niemal czterech lat słuchała, jak Louisette, a niekiedy Anne-Marie odmawiają modlitwy. Zawsze była przekonana, że zapisano je w księdze zaklęć, ale teraz…

Frazy pojawiły się w jej umyśle i usłyszała swój spokojny głos.

Matko Wszystkich, błagają twe córy,

Niechaj zbłądzi ten człek ponury.

Zmąć jego umysł, splącz każdy krok,

Odbierz mu całkiem jego wzrok.

Z kieszeni wyjęła paciorki, którymi ksiądz w nią rzucił. Jej przyjaciółka Meegan też takie miała, nazywała różańcem te drewniane koraliki na bawełnianej nici zakończone nieudolnie wykonanym krzyżem. Nanette nie znała ich przeznaczenia, domyślała się tylko, że to pewnie rytualny przedmiot, jak świece, zioła i szale używane przez siostry. Zgarnęła paciorki w dłoń i rzuciła w płomień świecy.

Płomień się nadął, wpierw dwukrotnie większy niż sama świeca, potem trzykrotnie. Paciorki poczerniały i spłonęły, utonęły w wosku. Krzyż został pożarty przez ogień. Nanette nadal trzymała ręce nad kryształem, a gdy paciorki się paliły, w głębi zapłonęło światło, migocząca iskra, która śmiała się do niej, jakby czekała na tę chwilę.

Nanette obserwowała tańczącą w krysztale iskrę, podczas gdy świeca czerniała od popiołów. Z fascynacją wpatrywała się w kamień, wieszczy kamień wielkiej Ursule, i czuła, że jego energia przepływa przez jej ciało. Światło z wolna, niechętnie ciemniało, lecz mrowienie w czubkach palców rąk i nóg trwało, podobnie jak lekki ból w brzuchu, ból energii, siły i celowości.

Ból magii.

Siostry trwały nieporuszone, aż wreszcie Nanette głośno zaczerpnęła powietrza, a czar, który je zahipnotyzował, prysł. Cofnęła się i popatrzyła na siostry.

Louisette zadarła głowę, oczy błyszczały jej triumfalnie. Rysy twarzy Anne-Marie zmiękły z podziwu, Isabelle obie dłonie przycisnęła do ust. Na policzkach Fleurette lśniły zaschnięte łzy.

– Co to było? – wyrwało się Florence.

– Zaklęcie na odwrócenie złego losu, jak chciała Louis­ette. Na odwrócenie od nas uwagi księdza.

– Tego zaklęcia nie ma w księdze czarów!

– Podobnie jak wielu zaklęć grand-mère – szepnęła Fleurette.

– Ale… ale skąd wiedziałaś, co powiedzieć? Co zrobić?

– To było natchnienie – oznajmiła Louisette, a jej baryton odbijał się dźwięcznie od granitowych ścian. – Tak jak u grand-mère. – Powiodła płonącym spojrzeniem po siostrach. – Linia Orchiére jednak nie wymrze!

Siostry ukradkiem zeszły ze skalistego wzgórza. W domu zrezygnowały z mleka z miodem, obawiały się bowiem, że obudzą mężczyzn. W milczeniu, na palcach udały się na spoczynek.

Nanette nie mogła zasnąć, choć powinna odpocząć, zanim kozy zaczną buczeć. W ciele i duszy czuła podniecenie. Była czarownicą. Naprawdę była czarownicą jak grand-mère Ursule, jak jej grand-mère, jak wszystkie grand-mère rodu Orchiére przed nią. Kryształ, który tak długo pozostawał w uśpieniu, ożył dla niej. Miała wrażenie, że wstąpiła w nią moc, dzięki której jest w stanie rzucić każde zaklęcie z księgi czarów.

– Strzeż się, Nanette – szepnęła Louisette. – Zaklęcie może nie zadziałać, mimo że kamień ci odpowiedział. Magia rządzi się własnymi prawami.

Nanette wszakże przepełniała pewność. Miała siedemnaście lat, była dojrzałą kobietą, dowiodła, że jest czarownicą. Czuła niezbite przekonanie, że Bogini ją usłyszała.

Leżała z policzkiem opartym na przedramieniu i patrzyła, jak gwiazdy blakną nad morzem, aż rozległo się beczenie kóz.

Ziewając, szła ze skopkami przez ogród do obory. Chociaż była zmęczona i piekły ją oczy, uśmiechnęła się, kiedy otoczyły ją kozy i wciągnęła w płuca ich słodki silny zapach. Doiła bez pośpiechu, rozkoszując się odgłosem napełniającego się wiadra i ciepłem swoich podopiecznych w ten zimny poranek. Delektowała się poczuciem, że nigdy dotąd nie czuła się tak pełna życia jak teraz.

Później wypuściła kozy na pastwisko i wtedy usłyszała cichutkie miauczenie. Przystanęła, wytężając słuch, ale się nie powtórzyło. To na pewno jeden z kotów, które w sianie na stryszku polowały na myszy. Przykryła skopki i postawiła je na ławce, po czym zajęła się czyszczeniem klepiska. Powiesiła łopatę na haczyku i znowu usłyszała ten odgłos. To bez wątpienia był kot, ale miauczał piskliwie i słabo.

Kociak! Pewnie jedna z kotek okociła się na stryszku.

Kotami zwykle zajmowała się Isabelle. Uwielbiała je, choć Claude zabronił trzymać zwierzęta w domu. Nie wspominała nic o nowym miocie. Ciekawe, czy wie o tym maluszku.

Nanette zostawiła skopki na ławce i po drabinie wspięła się na stryszek. Gdy była na górze, jej oczom ukazało się najmniejsze, najbardziej żałosne kocię, jakie w życiu widziała.

Nanette kochała kuce, kozy i ptaki kołujące nad ­Mount’s Bay, za kotami nie przepadała, choć były pożyteczne i pilnowały, żeby do karmy kóz nie dobrały się myszy.

Ale to, wychudzone i szare, z przekrzywionym uszkiem i zaropiałymi ślepkami przemówiło do jej pełnego nowych sił ducha. Weszła na stryszek i kucnęła, by przyjrzeć się stworzonku.

– Gdzie jest twoja maman?

Kociak owinął się wokół jej kostek i znowu miauknął. Nanette zastanawiała się, czy powinna wziąć go na ręce, może miał pchły albo wszy. Zwierzątko przeczołgało się po jej stopach, a potem z kolejnym smutnym miauknięciem padło na bok, jakby nie miało siły, by utrzymać się na nogach. Zobaczyła, że to kocurek, cherlawy i brzydki, ale przecież nie mogła go tutaj zostawić.

Zdjęła fartuch i zawinęła kociaka. Uważnie rozejrzała się po stryszku i sprawdziła za belami siana, które mężczyźni ułożyli z końcem lata, lecz nie znalazła innych kotów. Jeśli gdzieś był nowy miot, to na pewno nie tutaj.

Z powodu kociaka musiała odbyć dwie wędrówki z mlekiem do piwniczki, gdzie już czekała Anne-Marie. Później ruszyła na poszukiwanie Isabelle; znalazła ją w ogrodzie, gdzie wieszała pranie.

Na jej widok Isabelle się uśmiechnęła.

– Spałaś choć trochę?

– Nie byłam w stanie. Ale popatrz, Isabelle. – Rozwinęła fartuch. Kociak, niemal bez życia leżący na wzorzystej bawełnie, wyglądał jak zwinięta w kłębek stara szmatka.

– Och! – szepnęła Isabelle. – Biedaczek! Gdzie był?

– Na stryszku, ale nie znalazłam kotki. Nawet nie wiem, czy żyje.

Isabelle delikatnie podniosła zwierzaka, po czym obejrzała go z kilku stron.

– Chyba zostało mu niewiele życia. Pewnie matka go porzuciła.

– Claude każe nam go utopić.

– Claude nie musi nic wiedzieć. Nakarmimy maleństwo i oczyścimy.

– Oczy ma w złym stanie.

– To prawda i może nawet jest ślepy, ale… – Isabelle przytuliła kociaka do piersi, najwyraźniej nie przejmując się insektami. – Przyniesiesz trochę mleka? Albo śmietanki, jeśli znajdziesz.

Umyty i wysuszony kociak wychłeptał zdumiewającą ilość śmietanki zebranej przy ubijaniu masła, Isabelle wzięła go na ręce.

– Z jego oczami wszystko w porządku – orzekła. – Zauważyłaś, jak wodzi za tobą wzrokiem?

– Wodzi za mną wzrokiem? – Nanette przyjrzała się zwierzątku: Isabelle miała rację. Jego oczy były w dziwnym odcieniu żółci i ani na moment nie opuszczały jej twarzy. – Brzydactwo z niego, prawda?

– Piękno to nie wszystko.

– Co z nim poczniemy? Jest za mały, żeby mógł sam mieszkać w oborze.

Isabelle podała jej kociaka, a kiedy Nanette go wzięła, choć niechętnie, zwinął się w kłębek przy jej piersi i natychmiast zasnął.

– No cóż, masz teraz kota – powiedziała Isabelle z uśmiechem.

– Przecież to niemożliwe! A co z Claude’em?

– Trzymaj go w swojej sypialni. Claude nigdy tam nie zagląda.

– A jeśli będzie miauczał?

– Claude jest przygłuchy. Louisette musi mu wszystko trzy razy powtarzać.

Nanette podejrzewała, że powodem wcale nie była głuchota Claude’a, ale zmilczała. Mężczyźni kosili trawę na najdalszym pastwisku, zaniosła więc kociaka do domu. Wciąż miała wątpliwości, czy powinna go zatrzymać.

Znalazła stary koszyk bez rączki, który wymościła bawełnianym gałgankiem. Postawiła koszyk przy swoim łóżku i ułożyła w nim kociaka. Otworzył żółte ślepka, zerknął na nią i znowu je zamknął. Stała z założonymi rękami i przypatrywała się mu.

– Jesteś najbrzydszym stworzeniem, jakie w życiu widziałam, ale wygląda na to, że należysz do mnie, przynajmniej na razie.

Nagle poczuła ciężar bezsennej nocy. Ziewnęła tak szeroko, że strzeliło jej w żuchwie, i opadła na skraj niepościelonego łóżka, pocierając piekące oczy. Położyła się, przyłożyła głowę do poduszki i zaraz zasnęła tak głęboko, jakby to była północ, a nie przedpołudnie.

Kiedy się obudziła, szary kotek leżał zwinięty obok niej z łebkiem wepchniętym pod jej brodę.

Następnego dnia Nanette w buncie przeciwko groźbom łowcy czarownic włożyła najbardziej jaskrawy szal i zostawiła dwukółkę na samym środku targu, w najbardziej widocznym miejscu. Był pogodny, choć zimny październikowy dzień, jeden z ostatnich targów w sezonie. Ułożyła swoje towary tak zachęcająco, jak potrafiła, i handlowała z werwą, czujnie wypatrując rudowłosego księdza.

Mieszkańcy Marazion uważali rodzinę Orchiére za obcych, ale większość handlarzy zaakceptowała Nanette. Jej produkty były znane z dobrej jakości. Ubierała się prosto jak oni, mówiła po angielsku bez akcentu, znała także sporo zwrotów z kornijskiego.

Jej przyjaciółka Meegan mieszkała w malutkim gospodarstwie na wschodnim krańcu wrzosowiska. Zostawiła swój wóz, w którym sprzedawała jajka i świeżo oskubane kury, i przyszła do Nanette po ser na lunch. Nanette w geście przyjaźni dała jej mydło zrobione przez Anne-Marie i zaproponowała, żeby zjadły razem na dwukółce.

Zapytała Meegan o dzieci.

– Mam już pięcioro! – zawołała Meegan. – A nawet nie skończyłam dwudziestu trzech lat. Posłuchaj mojej rady. Nie spiesz się do ołtarza!

– O nie. – Nanette pokręciła głową. – To mało prawdopodobne. Nigdy nikogo nie spotykam. Myślę, że moim przeznaczeniem jest samotność.

– Taka ślicznotka? Ktoś w końcu cię porwie, zobaczysz!

– Tobie to się przydarzyło?

– Hm. – Meegan oderwała kawałek sera. – Nie powiedziałabym, że mój Bert mnie porwał. To nie w jego stylu! – Jej śmiech był zaraźliwy. Szturchając Nanette łokciem, dodała: – Chociaż mnie przewrócił, to na pewno.

– I dlatego wyszłaś za mąż.

– Nie miałam wyboru. Byłam przy nadziei – i powinnam na tym jednym poprzestać! – Znowu się roześmiała, perlisty odgłos sprawił, że kuc zastrzygł uszami. Nanette słuchała tego z przyjemnością. W Sadach nikt się nie śmiał.

– Lepiej najpierw wziąć ślub, moja droga – ciągnęła Meegan swobodnie. – Tata był wściekły. A ojciec Maddock powiedział nam, że jak szybko nie weźmiemy ślubu, wyrzuci nas z kościoła.

– Mógłby tak uczynić?

– O tak. Przypuszczam, że katolicki ksiądz, ten rudy, co wygląda na wrednego, mógłby cię też wyrzucić z twojego kościoła. Potem pójdziesz do piekła, a tam na pewno ci się nie spodoba!

Rozumowanie przyjaciółki, że skoro nie należała do Kościoła Anglikańskiego, musiała być katoliczką, nawet pasowało Nanette. Żeby nie okłamywać Meegan wyznaniem, że nie należy do żadnego kościoła, napchała sobie do ust chleba i sera. W istocie nie była niczym, co Meegan zdołałaby rozpoznać.

– Ale księdza już tu nie ma. – Meegan strzepnęła okruchy ze swojego bujnego biustu. – Krzyżyk na drogę, gdybyś mnie pytała, mam tylko nadzieję, że się nie obrazisz. Dreszcze mnie przechodziły na jego widok, jak się rozglądał na wszystkie strony tymi kaprawymi oczkami.

Nanette otworzyła mimowolnie usta i musiała przycisnąć do nich dłoń, by okruchy chleba się nie wysypały. Serce zaczęło walić jej tak mocno, że pomyślała, iż Meegan na pewno to słyszy.

– Jak to? – pytała ze ściśniętym gardłem, kiedy udało się jej przełknąć.

– Nie wiedziałaś? – Nanette pokręciła głową, a przyjaciółka otworzyła szerzej oczy. – Dziwne. No cóż, ojciec Maddock powiedział, że wezwał go arcybiskup. Sprawy na miejscu nie szły dobrze, coś w tym rodzaju.

– Sprawy?

– Miał zebrać pieniądze na budowę katolickiej świątyni w Marazion, ale bez urazy, my tutaj nie chcemy papistów. Od nikogo nie dostał złamanego grosza, nawet od jego lordowskiej mości z drugiego brzegu. – Podbródkiem wskazała w kierunku St Michael’s Mount.

Nanette miała ochotę tańczyć, robić salta w powietrzu. Nie ma go! Łowca czarownic odszedł! Tylko o to prosiła.

Przy dwukółce stanęła klientka i Nanette poderwała się, by ją obsłużyć. Sprzedała paczkę fines herbes, specjału Anne-Marie, za który zawsze dostawała dobrą cenę. Kiedy kobieta odeszła, Meegan także już stała.

– Dziękuję za mydło – powiedziała. – Muszę się zbierać, mam jeszcze jajka. – Przystanęła, wskazując na wpół opróżnioną dwukółkę. – A to co?

Nanette podążyła za jej wzrokiem.

– Kociak.

– Co on tu robi?

– Przybłąkał się i chyba mnie wybrał. Wszędzie za mną łazi.

– Lubisz koty?

Nanette wzruszyła ramionami.

– Tak sobie. Choć obawiam się, że to nie była moja decyzja.

– Kot by mi się przydał, w kurniku zawsze są myszy. Skoro go nie chcesz, mogę go wziąć.

Kociak, który drzemał w słońcu, skoczył na nogi. Żółte oczy zwęziły mu się w szparki, a kościsty grzbiet wygiął w łuk. Syknął na Meegan, jakby próbowała go uszczypnąć.

Meegan drgnęła i odchyliła się od rozgniewanego stworzonka.

– Ho, ho! Ten kocur ma własne zdanie.

– Jest dziwny, prawda?

Meegan odwróciła się ze śmiechem.

– Z kotami już tak bywa. Cóż, wracam do pracy. Do rychłego zobaczenia.

Nanette skinęła głową, pomachała przyjaciółce i zajęła się ułożeniem na nowo przetrzebionego asortymentu serów. Uśmiechała się do siebie i miała wrażenie, jakby słońce świeciło jaśniej, wiatr łagodniej wiał, a głosy wokół niej brzmiały słodziej.

Przyglądała się krążącym po targu gospodyniom. Siłą woli nakazywała im, by podeszły do jej kramu i wykupiły resztę przywiezionego towaru, by mogła zaprząc kuca i wrócić do domu. Nie mogła się doczekać, kiedy przekaże im dobrą wiadomość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: