Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice lata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnice lata - ebook

„Porywająca i przejmująca powieść o tym, jak znaleźć odwagę, by żyć pełnią życia. Jane Green w swym najlepszym wydaniu”. Emily Giffin

Czerwiec 1998. Catherine Coombs, lat 27, znana też jako Cat, nie ma lekkiego życia. Mieszka w Londynie, pracuje jako dziennikarka i ostro imprezuje. Na lunch spożywa w barze kilka kieliszków wina, wieczory niewiele się od lunchu różnią, bo na codziennych imprezach Cat bez ograniczeń korzysta z darmowych trunków i darmowego jedzenia. Gdy odkrywa tożsamość swojego prawdziwego ojca, którego nigdy nie poznała, jej życie rozpada się na kawałki…

Czerwiec 2014. Cat wreszcie doszła do ładu. Nie pije. Chce naprawić swoje błędy, pojednać się z tymi, których zraniła. Wyrusza na Nantucket, gdzie wciąż mieszkają kobiety, które niegdyś nazywała rodziną. Czy otworzą przed nią ramiona, choć popełniła tyle grzechów? Cat nie wie, że te kobiety, córki jej prawdziwego ojca, mają własne tajemnice. Gdy przeszłość zderza się z teraźniejszością, bohaterka musi się zmierzyć z najmroczniejszymi rozdziałami swojego życia.

„Ciepła, dowcipna, ostra i przenikliwa. Jane Green pisze z niezwykłą szczerością i energią”. Sophie Kinsella

„Wciągająca opowieść o kobiecie zmagającej się z nałogiem i szukającej wybaczenia”. Booklist

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-539-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Londyn, 2014

Bóg mi świadkiem, że w samotne wieczory czuję się świetnie. Wręcz rozkoszuję się tymi godzinami, kiedy moja córka spędza czas ze swoim ojcem. Mogę jeść, co chcę, i nie muszę zapewniać zdrowych posiłków wybrednej trzynastolatce.

Mogę się zwinąć na kanapie i oglądać programy, na które moja córka reaguje jękiem – filmy dokumentalne, wiadomości, świetne trzyodcinkowe serie w BBC – albo krzątać się po kuchni, słuchając Radia 4, i nikt mi nie narzeka ani się nie domaga, bym przełączyła na stację puszczającą wyłącznie muzykę pop.

Dzisiaj mnie chyba nosi. Jestem niespokojna, a taki stan to dla mnie zawsze zagrożenie. Niepokój ma brzydki zwyczaj – nakłania mnie do rzeczy, których potem żałuję. Z niemiłych doświadczeń nauczyłam się, że gdy czuję niepokój, muszę się czymś zająć.

Mówiono mi, że mam się wystrzegać H.A.L.T.¹ Kiedy jestem głodna, zła, samotna, zmęczona, muszę bardziej na siebie uważać. Dzisiaj zdecydowanie jestem głodna; dzisiaj, tak samo jak w każdy inny wieczór od półtora roku, zdecydowanie jestem samotna.

Dzwonię do chińskiej knajpy na Elgin Avenue i zamawiam makaron z dodatkowymi żeberkami, a potem ruszam do szafek kuchennych i otwieram je po kolei. Odkładam tę robotę od miesięcy. Mój były mąż miał szmergla na punkcie porządków. To on pilnował, by wszystko było idealne i na swoim miejscu, układał garnki i patelnie. Odkąd go nie ma, moja kuchnia to jedna wielka katastrofa.

Gdy do niej wchodzisz, sprawia wrażenie doskonałej, ale wystarczy, że otworzysz którąś szafkę, i natychmiast musisz łapać wypadające ze środka miski i talerze, uwolnione zza tamy drewnianych drzwiczek.

Zaczynam od szafki z sitkami i durszlakami. Nie do wiary, że zgromadziłam aż siedem sitek i durszlaków rozmaitych kształtów i rozmiarów, skoro teraz gotuję raptem dla dwóch osób, czyli dla Annie i dla siebie. Odkładam pięć dla ludzi w potrzebie i sprzątam dalej.

Do sitek dołączają deski do krojenia, miski, które dostałam w prezencie, a nigdy mi się nie podobały, ale nie miałam serca ich nikomu oddać. Popękane naczynia, wyszczerbione szklanki, wszystko na stos. W miarę jak pudła się wypełniają, czuję się coraz lepiej: mam zajęcie, jestem przydatna. To niemal jak medytacja, jakby porządkowanie rupieciarni moich szafek w jakiś sposób porządkowało bałagan w mojej głowie.

Sięgam w głąb, na sam tył, dotykam jakiegoś owalnego przedmiotu i wyciągam go. Zamieram.

Butelka.

Butelka wódki.

W połowie pełna.

Nie mam pojęcia, co tam robi, nie wiedziałam, nie pamiętałam. Pewnie stoi w tej szafce od miesięcy, może od lat. Kiedy byłam mężatką, musiałam swoją wódkę chować, wszystkie zakamarki w domu zamieniały się w kryjówki mojego sekretnego wstydu.

Dawno już nie trzymałam w ręku butelki wódki. Nie mogę oderwać wzroku od połyskującego szkła. Słucham plusku we wnętrzu naczynia, takiego pokrzepiającego, tak znajomego, i serce zaczyna mi walić jak szalone.

Niemal czuję jej smak, jak wylana na kostki lodu po chwili staje się lodowato zimna, z odrobiną cytryny, jeśli jest, a jeśli nie, to nie szkodzi.

Czuję, jak spływa mi po gardle, czuję jej jedwabistą gładkość, delikatne palenie, gdy dociera do klatki piersiowej, ciepło, które rozchodzi się błyskawicznie. Czuję, jak znikają samotność, głód i wszelki ból, który się na mnie czai.

Wiem, co powinnam zrobić. Wiem, że muszę ją wylać do zlewu, ale zanim to zrobię, posiedzę sobie jeszcze chwilkę i pomodlę się przed ołtarzem boga, którego niegdyś byłam niewolnicą.

Nic się przecież nie stanie.Rozdział pierwszy

LONDYN, 1998

Odkąd pamiętam, zawsze czułam się nie na miejscu, czułam, że nie jestem taka jak inni.

Pewnie dlatego zostałam pisarką. Już jako maluszek w żłobku, a potem w przedszkolu i w szkole byłam dla wszystkich przyjazna, choć nawet nie należałam do grupy. Stałam na zewnątrz, przyglądałam się. Zawsze się przyglądałam. Zauważałam wszystko: że spojrzenie z ukosa spod zmrużonych powiek może powiedzieć więcej niż słowa; że słowo szepnięte zza delikatnej dłoni może zniszczyć cię na cały tydzień; że wyciągnięta ręka właściwej dziewczynki we właściwym momencie sprawi, że serce będzie ci śpiewać godzinami albo i dniami.

Wiedziałam, że jestem inna. Wraz z upływem lat zaczęłam odczuwać tę różnicę jako wadę. Nie byłam ładna jak trzeba albo szczupła jak trzeba, albo wyprostowana jak trzeba. Nie umiałam tego nazwać, na pewno nie w dzieciństwie, mogłam tylko patrzeć na te drobne, doskonałe, lubiane dziewczynki i pragnęłam, tak rozpaczliwie, należeć do grupy, być jedną z tych, które zawsze jako pierwsze wybierano do drużyny, a nie jako ostatnie.

Gdy nadszedł okres cielęcy, stałam się kumpelą – chłopcy chcieli ze mną tylko rozmawiać, zwierzać mi się, dowiedzieć się, co mają zrobić, by zainteresowała się nimi moja przyjaciółka Olivia.

A ja grałam tę świetną kumpelę, choć szaleńczo się w nich po kolei kochałam. Przez dwa miesiące snułam fantazje, jak to Adam Barrett, siedząc ze mną na podłodze w moim pokoju, gdy w tle leci z adapteru Police, uświadamia sobie, że Olivia wcale nie jest spełnieniem jego marzeń. Nagle dostrzegał jedwabistość moich włosów (w moich marzeniach zawsze o wiele bardziej jedwabistych niż w rzeczywistości), zieleń oczu, pełnię ust i olśniewało go, że jestem tak wyjątkowo piękna (choć wcale nie byłam), i w ogóle jakim cudem nie zauważył tego wcześniej?

Po Adamie Barretcie był Danny Curran, potem Rob Palliser i oczywiście Ian Owens. Żadne z moich marzeń się nie spełniło, a w wieku czternastu lat wreszcie znalazłam cudowny sposób na uśmierzenie bólu wszystkich tych niespełnionych pragnień, tych niezaspokojonych tęsknot i płonnych nadziei.

Gary Scott robił imprezę u siebie w domu. Taką z nocowaniem – chłopcy spali po jednej stronie ogromnego loftu, dziewczyny po drugiej. Wszyscy byli absurdalnie podjarani, bo to była nasza pierwsza koedukacyjna impreza z noclegiem. Nie do wiary, że rodzice na to pozwolili – przynajmniej dzisiaj tak myślę – biorąc pod uwagę burzę hormonów czternasto- i piętnastolatków, ale pewnie sądzili, że jesteśmy grzecznymi dziećmi albo że panują nad sytuacją.

Rodzice oczywiście byli na miejscu. Bawili się we własnym gronie; śmiech dorosłych i brzęk ich szkieł dobiegał do nas na tyły ogrodu, gdzie mieliśmy adapter i stół na kozłach zastawiony popcornem, plastikowymi kubkami i lemoniadą.

Wtedy kochałam się w Ianie Owensie. Został moim bardzo dobrym kumplem, żeby – oczywiście – zbliżyć się do Olivii, która tamtego wieczoru wystawała pod drzewem z Paulem Johnsonem. Głowę przechylała na bok, snop blond włosów ze świeżymi pasemkami niczym złota zasłona spływał na jej prawe ramię, a ona wpatrywała się w Paula swoimi wyjątkowo niebieskimi oczami. Wszyscy w ogrodzie wiedzieli, że to tylko kwestia czasu, kiedy on ją pocałuje.

Ian był zdruzgotany. Siedziałam na trawniku, mówiłam do niego cicho, dodawałam mu otuchy, modliłam się, by on się mną pocieszył, by pochylił ku mnie głowę, może delikatnie musnął wargami moje wargi i przez resztę nocy tulił mnie w ramionach.

– Patrz, co zdobyłem. – Odchylił nogę, pod którą schował butelkę wódki.

– Co takiego? Co to znaczy, że zdobyłeś? Gdzie?

– Znalazłem w garażu. Nie przejmuj się, stoją ich tam całe setki. Nikt nie zauważy. Chcesz? – Ruchem głowy wskazał zakątek w cieniu drzew, gdzie nikt by nas nie widział.

Oczywiście, że chciałam. Zrobiłabym wszystko, by choć trochę dłużej utrzymać Iana Owensa przy sobie, dać mu więcej czasu, żeby rozmyślił się co do Olivii i zakochał we mnie.

Wstałam, otrzepałam spodnie z sosnowych igieł, wiedząc, że mam na nich wilgotną plamę od trawy. Byłam w swoich nowych pięćsetjedynkach. Kupiłyśmy je sobie razem z Olivią, po czym poszłyśmy do niej zamoczyć spodnie w wodzie, by się zbiegły. Gdy to zrobiłyśmy, jej były maleńkie, wyglądały oszałamiająco, opinały ją jak rurki. Moje trzepotały wokół kostek niczym żagle na wietrze. Miałam wąską talię, ale wielkie uda, więc musiałam kupić duży rozmiar, co oznaczało, że w pasie trzeba je było mocno ściągnąć paskiem, a i tak wciąż były ogromne.

W ubraniach nigdy nie wyglądałam tak, jak chciałam. Dzisiaj jednak miałam na sobie nową kraciastą koszulę z Camden Market – naprawdę mi się podobała – a na powiekach namalowałam grubą czarną rozmazaną krechę. Gdy spoglądałam spod swojej nowej grzywki – obcięłam ją dwa dni temu – moje oczy wydawały się ponętne, zieleń przebłyskiwała przez węgiel. Byłam zadowolona z tego, jak się prezentuję, co nie zdarzało mi się często.

Może dzisiaj będzie mój pierwszy raz. Może Ian też doceni tę stylizację.

Podążyłam za nim do zagajnika na końcu ogrodu, gdzie on wyciągnął butelkę, wziął pierwszy łyk, skrzywił się, zacharczał i wypluł wszystko.

– Jezu, to obrzydliwe. – Podał mi butelkę.

Oczywiście nie chciałam tego robić. Widząc wyraz jego twarzy, jak mogłabym mieć ochotę na spróbowanie czegoś tak ohydnego? Ale nie mogłam się wycofać. Ostrożnie wzięłam butelkę, łyknęłam, poczułam, jak gorąco spływa mi po gardle, i łyknęłam raz jeszcze.

– Jezu! – Zrobiłam na nim wrażenie. Wziął ode mnie flaszkę i tym razem zdołał przełknąć wódkę.

Po paru minutach czułam się jak inny człowiek. Zniknęła nieśmiała, niezdarna, niezgrabna nastolatka, a pojawiła się pociągająca, uwodzicielska femme fatale. Nagle krągłości, tak nienawistne, stały się uosobieniem seksowności, a moja nowa grzywka – ponętną zasłoną, zza której zerkałam roznamiętnionym wzrokiem.

Ciepło w moim ciele powędrowało do palców rąk i nóg. Czując rozkoszne mrowienie, pozbyłam się zahamowań i flirtowałam z Ianem, zdumiona, że on odpowiada tym samym. Już nie staliśmy obok siebie skrępowani, tylko leżeliśmy na ziemi, z głowami wspartymi na dłoniach – ja z włosami spływającymi na ramię, w dobrej, miałam nadzieję, imitacji Olivii – i z chichotem przekazywaliśmy sobie butelkę.

– Jesteś bardzo ładna – powiedział nagle. Uśmiech znikł mu z twarzy, butelka wymsknęła się z ręki i Ian wyciągnął szyję, by zbliżyć do mnie usta. Jego oczy zaczęły się zamykać, moje też. I już się całowaliśmy, a serce mało mi nie eksplodowało.

O niczym więcej nie marzyłam. Wsunął dłonie w moje włosy, a ja objęłam go, niezdolna uwierzyć, że wolno mi dotknąć tego chłopaka, którego kochałam już tak długo, że mogę go trzymać, wcisnąć mu język do ust, słuchać, jak wzdycha z rozkoszy. Pchnął mnie na plecy, położył się na mnie, całował mnie w szyję, gdy ja patrzyłam na gwiazdy, wiedząc, że jeśli mam tej nocy umrzeć, to chociaż umrę szczęśliwa. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by ta chwila trwała wiecznie.

Usłyszeliśmy jakiś hałas, ktoś nadchodził. Ian poderwał się jakby porażony prądem. Nawet na mnie nie patrzył, udawał, że odeszliśmy na bok się napić, nic poza tym. Rozczarowanie przeszyło mnie jak sztylet, który obracał się w ranie do końca wieczoru, podczas którego Ian omijał mnie szerokim łukiem.

Co mogłam zrobić innego, jak tylko udawać, że świetnie się bawię? A jak miałam się bawić, jeśli nie z moją nową najlepszą przyjaciółką wódką, skoro dzięki niej czułam się tak dobrze? Może uciszy ten palący ból, może sprawi, że znowu poczuję się piękna.

Przez jakiś czas tak właśnie było. Tańczyłam, później się śmiałam, próbowałam flirtować z innymi chłopcami, żeby wzbudzić zazdrość Iana. Pamiętam, że chichotałam z czegoś histerycznie i nagle ten śmiech przeszedł w straszliwy szloch. A potem nie pamiętam już nic.

To było moje pierwsze spotkanie z gorzałą i luką w pamięci. Wtedy też się dowiedziałam, jak alkohol może przemienić moje życie.

Alkohol czynił mnie piękną, piękną w sposób, którego nigdy nie doświadczyłam na trzeźwo. Napełniał mnie pewnością siebie, której zawsze mi brakowało. Dzięki niemu czułam, że przynależę, że pasuję. A jeśli rano nie pamiętałam, jak skończył się wieczór, to co z tego? Najwyraźniej nigdy nie popełniłam jakiegoś wielkiego błędu ani nie zrobiłam niczego tak strasznego, żeby mnie na wieki wykluczono z towarzystwa. Jeśli już dopracowałam się jakiejś reputacji, to nie samotnej, nieśmiałej dziewczyny, która zawsze stoi z boku, lecz duszy towarzystwa. A wkrótce wszyscy wiedzieli, że prawdziwa impreza zaczyna się dopiero wraz z przybyciem Cat.

Picie stało się problemem, kiedy poszłam na uniwersytet. Moi rodzice nigdy nie byli jakoś megaobecni, gdy dorastałam, więc można by się zastanawiać, dlaczego skoro schodziłam na złą drogę, to nie uczyniłam tego w domu. Ja jednak odłożyłam to na moment wyjazdu.

Dla ojca byłam już i tak wystarczającym rozczarowaniem. Nie musiałam utwierdzać go w przekonaniu, że nie jestem córką, jakiej pragnął.

Moja mama przyjechała na rok ze swojej ojczystej Ameryki, po czym zakochała się w ojcu, pracując jako au pair w Gerrards Cross. Kiedy byłam bardzo mała, wydawała się szczęśliwa, ale później pamiętam ją wyłącznie pogrążoną w głębokiej, chociaż niezdiagnozowanej, może nawet klinicznej depresji.

Rozumiem dlaczego.

Nie rozumiem natomiast, dlaczego w ogóle związała się z ojcem. Chociaż przystojny i w młodości zapewne czarujący, miał tak cholernie trudny charakter, że już jako dziecko myślałam sobie, że wszyscy bylibyśmy o wiele szczęśliwsi, gdyby rodzice się rozstali.

Przesiadywałam ze znajomymi, którzy zalewali się łzami, że ich matka właśnie się dowiedziała, że ojciec ma romans, albo że ich rodzice uznali, że się nienawidzą czy cokolwiek tam innego spośród miliona powodów, które skłaniają ludzi do rozstania. I gdy ci znajomi płakali z ogromnego strachu, że ich rodzina się rozpada, ja myślałam sobie tylko: chciałabym, żeby moi rodzice się rozwiedli.

Moi rodzice to najbardziej niedobrana para na świecie. Mama jest wyluzowana, zabawna, miła. Dobrze się czuje we własnej skórze i jest wesoła, jak przystało na Amerykankę. Wychowała się w Nowym Jorku, ale jej rodzice zmarli bardzo młodo, a ona zamieszkała z ciocią Judith. Nigdy nie poznałam cioci Judith, ale wiem z opowieści, że tamten okres to jedna wielka idylla, zwłaszcza wakacje na Nantucket. Na zdjęciach z tych czasów mama występuje w powłóczystych, hipisowskich szatach i zawsze się uśmiecha. Ma długie jedwabiste włosy i wygląda na szczęśliwą i wolną.

Ostro z nimi kontrastują zdjęcia taty, nawet w początkach związku, gdy byli nowożeńcami, czyli teoretycznie w najszczęśliwszym okresie relacji. On nalegał, by nosiła schludne garsonki albo sweterki typu bliźniak i perły. Włosy miała starannie ufryzowane. Pamiętam nagrzane wałki rano w łazience, bo codziennie nawijała na nie włosy i pryskała lakierem, żeby nieodwracalnie je zdyscyplinować. Na koniec szminkowała usta i wsuwała stopy w pantofle marki Roger Vivier.

Jeśli ojca nie było, rozpuszczała włosy i wiązała chustę na głowie. Nosiła długie cygańskie spódnice i espadryle albo sandały. Taką ją uwielbiałam. Myślałam sobie, że to te ubrania zmieniają jej osobowość, że w tych cygańskich spódnicach jest młoda i zabawna, tańczy ze mną po kuchni, śpiewając na całe gardło piosenki Carole King, które tak kocha. Ale oczywiście tak się działo nie za sprawą ubrań, lecz dzięki nieobecności ojca. Gdy on wyjeżdżał, ona mogła być sobą, nie musiała się przejmować spełnianiem jego oczekiwań.

Lubię myśleć, że mama nie miała pojęcia, w co się pakuje, wychodząc za ojca. Do jego śmierci nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Mama nade wszystko ceniła sobie lojalność. Oczywiście w dzieciństwie, przez wszystkie te lata, które spędziłam na modlitwach o rozwód rodziców, nie wiedziałam o tym, ale teraz zdaję sobie sprawę, że nigdy by od ojca nie odeszła, jakkolwiek byłaby nieszczęśliwa, bez względu na to, ile było tych dni, gdy depresja robiła się tak czarna, tak bardzo pozbawiała ją sił, że w ogóle nie wychodziła z łóżka.

Ubóstwiałam chodzić do moich przyjaciółek, bo tam były ich matki. Kochałam swoją ponad wszystko, ale zawsze wracałam do pustego i cichego domu. Brałam sobie coś z lodówki, ruszałam do sypialni rodziców, otwierałam szeroko drzwi, a tam moja mama siedziała w łóżku. W bardzo zły dzień zasłony były zaciągnięte, w pokoju panował mrok. Często spała, a ja podchodziłam do łóżka i głaskałam ją po ramieniu. Ona się budziła, uśmiechała sennie, przyciągała mnie, żeby pocałować i utulić, chciała słuchać, jak mi minął dzień, bo to był jej jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Ale nie mogłam zostać długo. Nie była w stanie znieść dłuższego pobudzenia i w te dni, te złe dni, zawsze widziałam ulgę w jej oczach, gdy mówiłam, że muszę iść na dół odrabiać lekcje.

Ale nawet w takich najmroczniejszych chwilach ani przez moment nie wątpiłam, czy mama mnie kocha.

W dobry dzień promienie słońca wpadały przez okno, a ona czytała gazety albo książkę i piła mrożoną herbatę. W takie dni mogłam siedzieć z nią godzinami, a w każdym razie aż do powrotu ojca. Obie zawsze wiedziałyśmy, pół godziny przed jego planowanym przybyciem (i dzięki Bogu, zawsze był punktualny), że musimy zachować status quo: zasłony zaciągnięte, telewizor wyłączony. Ojciec wchodził ją pocałować i znowu na jej oczy opadały metaforyczne rolety. Widziałam, że tak dzieje się za każdym razem, i nie miałam wątpliwości, już wtedy, że wbrew jej słowom to nie jest mononukleoza, tylko coś innego.

I wiedziałam, już wtedy, że mój ojciec jest jeśli nie przyczyną, to ważnym czynnikiem sprawczym tego stanu.

Mój ojciec umiał być zabawny, ale zawsze odnosiło się wrażenie, że gra. Jakkolwiek radosny się wydawał, to wrażenie całkowicie przyćmiewała jego potrzeba kontrolowania wszystkiego dokoła.

Czasami czułam się przez niego kochana, ale tylko wtedy, kiedy wszystko w jego otoczeniu, w tym ja, było absolutnie doskonałe. Gdy miałam włosy ułożone w łagodne loki i przewiązane śliczną wstążką; gdy ubrałam się w przymarszczoną kobiecą sukienkę, klasyczne buciki Mary Janes i skarpetki wykończone koronką; gdy byłam cicho, dobrze się zachowywałam i okazywałam szacunek.

Inna Cat: szalona, wydzierająca się w ogrodzie z przyjaciółmi, rozczochrana, z ubraniem w nieładzie, dorodna, wyrastająca na opryskliwą nastolatkę? Tej Cat nienawidził. Może „nienawidził” to za mocne słowo, ale odkąd skończyłam trzynaście lat, nie pamiętam, bym czuła się przez ojca kochana.

Taksował mnie wzrokiem i nawet niespecjalnie się starał ukryć szyderczy uśmieszek. „Wychodzisz w czymś takim?” – pytał, a ja, która przed chwilą z taką dumą oglądałam w lustrze swoje nowe martensy, podekscytowana, że mogę się w nich pokazać przyjaciołom, od razu czułam wstyd. „Wyglądasz śmiesznie!” – prychał. Kręcił głową i burczał pod nosem, gdy moje policzki oblekały się rumieńcem i modliłam się, żeby ziemia się rozwarła, tak bym mogła się pod nią zapaść.

„W życiu nie znajdziesz sobie chłopaka – mówił na przykład zza gazety – jak będziesz chodzić w takich śmiesznych ubraniach! Mam ci przypomnieć, że de facto jesteś dziewczyną?!” A ja w gniewie wydrapałabym mu oczy.

Nienawidziłam go za to, jak mnie traktuje, i za to, jak traktuje moją matkę. Dokładnie to samo zrobił z nią: mówił, w co ma się ubierać, gromił, jeśli powiedziała lub zrobiła coś niewłaściwego, aż ona, chcąc nie chcąc, zniknęła. Tak jak umiała, czyli uciekła do łóżka. I nie wychodziła stamtąd przez lata.

A ja? Jak ja sobie z tym radziłam? Pomogła mi przyjaciółka wódka. I cały zastęp innych nowych przyjaciół, jeśli wódki nie miałam akurat pod ręką. A więc był dżin, z którym nawiązałam krótki, acz namiętny romans w czasach uniwersyteckich. Dżin z tonikiem wydawał się szczytem wyrafinowania, lecz pochłonięcie większości butelki samego dżinu w pojedynkę już nie. Jeszcze dziś, gdy mam dwadzieścia dziewięć lat, nie mogę tknąć tego trunku. Najmniejsza jego ilość przywołuje wspomnienie całych godzin helikopterów i całych godzin rzygania. Poza tym spędziłam wiele, naprawdę wiele szczęśliwych chwil z tequilą, również z wersją z robakiem na plaży w Mykonos pewnego lata.

Zawsze były wino, piwo, chociaż piwo się przecież nie liczy. Niezmiennie też wolałam flaszkę jacka daniels’a niż butelkę szampana.

Ojciec nie mógł znieść mojego picia, a ja nie mogłam znieść ojca, więc pod tym względem moim zdaniem pasowaliśmy do siebie. Odkąd skończyłam uniwersytet i przeniosłam się do Londynu, żeby odbyć staż dziennikarski, po którym zaczęłam pracę w dziale kobiecym „Daily Gazette”, prawie się z nim nie widywałam.

Kiedy byłam całkiem mała, zanim ojciec złamał mamę, świetnie gotowała. Wczesne dzieciństwo wypełniła mi pieczonymi smakołykami, które kojarzyły się jej z ojczyzną: placki jabłkowe, muffinki, i to nie brytyjskie, lecz amerykańskie, solidne; ciasteczka z kawałkami czekolady, które moim koleżankom, wychowanym na czekoladowych bourbonkach, przekładanych dżemem kruchych ciasteczkach i garibaldkach z rodzynkami, wydawały się szczytem szyku.

W mrocznych latach, jeśli coś gotowała, a nie zdarzało się to często, było to bez smaku, mdłe i nudne, odzwierciedlało jej życie z moim ojcem, a może jej uczucia do niego.

Gdy u ojca zdiagnozowano raka, od razu wiedziałam, że to nie potrwa długo. Nie mam pojęcia skąd, po prostu wiedziałam. Na początku wszyscy specjaliści mówili coś w rodzaju „akurat guz prostaty to nie najgorzej”, „bardzo powoli się powiększa”, i tak dalej, i tak dalej, ale ja nie miałam wątpliwości, że ojciec opuści nas najpóźniej za rok.

Pogodziłam się z tym bez trudu. I to do dziś trudno mi zaakceptować. Pamiętam, jak pewnego dnia zadzwoniłam do mamy z pracy, dosłownie parę tygodni przed jego śmiercią – zawieziono go na sygnale do szpitala, bo gwałtownie wzrosła mu gorączka. Mama się spieszyła, bo warczał na nią, co ma mu przynieść z domu, i pamiętam, jak słyszałam w tle jego chrapliwy głos i jak zamknęłam oczy, dosłownie na kilka sekund, i modliłam się cicho: „Proszę, zakończ jego cierpienia – mówiłam. – Błagam, niech to się już skończy”.

Nie skończyło się. Wytrzymał jeszcze trzy miesiące. Kilka razy odwiedziłam go w szpitalu. Od lat czuliśmy się w swojej obecności niezręcznie i gdy przyszłam do niego ten przedostatni raz, musiałam się wzmocnić wódką, żeby nie powiedzieć czegoś, czego bym potem żałowała.

Wypiłam trochę więcej, niż zamierzałam, i muszę przyznać, że wchodziłam do jego sali niebywale… radosna.

– Jesteś pijana – zdołał prychnąć przez rurki.

Spojrzałam tylko na niego, wódka podziałała dokładnie tak, jak chciałam. Jego komentarz wpadł jednym uchem i wyleciał drugim. Pocałowałam ojca w policzek, dla zachowania równowagi trzymając się poręczy przy łóżku, bo niewiele brakowało, a przewróciłabym się na niego, i to z absolutną obojętnością.

Nasze ostatnie spotkanie było straszne. W ciągu trzech tygodni, które minęły od poprzednich odwiedzin, ojciec zmalał o połowę. Wypadły mu włosy, zostało tylko kilka siwych kosmyków, twarz całkiem mu się zapadła. Utrzymywano go w śpiączce farmakologicznej, na ogół środki przeciwbólowe i tak go oszałamiały, chociaż od czasu do czasu budził się przy którejś pielęgniarce i prosił o kostkę lodu, by uśmierzyć pragnienie.

Nie miałam zielonego pojęcia, co do niego mówić, do tego człowieka, z którym walczyłam całe swoje życie. Chciałam, żeby na koniec wydarzyło się coś doniosłego. Chciałam, by się obudził, żebyśmy coś sobie może wybaczyli, powiedzieli, że się kochamy, żeby doszło do jakiegoś domknięcia, bo wiedziałam, że nigdy więcej już go nie zobaczę. Ojciec się jednak nie obudził i nic sobie nie powiedzieliśmy. Siedziałam tylko skrępowana na krześle, które przystawiłam do łóżka, i patrzyłam na niego. Po jakimś czasie wsunęłam w jego dłoń swoją i pogłaskałam go, przypominając sobie, jak silny mi się wydawał, kiedy byłam mała, jak bardzo go wtedy kochałam, gdy on myślał, że jestem doskonała, zanim dorosłam na tyle, by wypełnić jego życie rozczarowaniem. Przypomniałam sobie, jak dawniej wsuwałam w jego rękę swoją maleńką dłoń, jak na mnie patrzył oczyma przepełnionymi… hm, no może nie miłością. Choć czasami miłością, ale zawsze podszytą dezorientacją.

„Kim jesteś? – pytał niekiedy z czułością. – Skąd się wzięłaś?”

„To mój podrzutek” – przedstawiał mnie ludziom, a ja czułam się wówczas wyjątkowo, aż urosłam na tyle, by wyczytać gdzieś, że podrzutek to dziecko podłożone do kołyski zamiast tego doskonałego, które zostało porwane.

A jednak tamtego dnia w szpitalu, trzymając jego dłoń, płakałam. Strasznie to zabrzmi, ale chyba opłakiwałam nie tyle ojca, który odchodził, co ojca, którego nigdy nie miałam. Opłakiwałam wszystko, co mnie ominęło, opłakiwałam tatę, o którym zawsze marzyłam i który by mnie kochał bezwarunkowo i bezgranicznie. Płakałam, bo nie miałam taty, który by mnie akceptował taką, jaka jestem.

A poza tym płakałam chyba z ulgi.

Moja mama, jak przystało na kobietę, która straciła męża po niemal trzydziestu latach związku, opłakała go należycie, a po pół roku rozkwitła.

Jeśli teraz się na nią patrzy, trudno sobie wyobrazić, że przeżyła w przeszłości choćby jeden nieszczęśliwy dzień.Rozdział drugi

Przede wszystkim zaraz po śmierci ojca mama wystawiła na sprzedaż nasz wielki stary dom w Gerrards Cross i kupiła sobie cudowne jasne mieszkanie na Marylebone High Street.

Odżyła. Na tarasie dachowym poustawiała gliniane donice, z których wylewają się pelargonie i fuksje, clematis wspina się po treliażu zasłaniającym ją przed wzrokiem sąsiadów, dzięki czemu może się opalać nago, co robi, gdy tylko pozwala jej na to pogoda.

Ma kota (ojciec nienawidził kotów, co naprawdę powinno posłużyć za sygnał ostrzegawczy – za skarby świata nie ufaj mężczyźnie, który nie lubi dzieci i zwierząt, a zawsze odnosiłam wrażenie, że ojciec nie należy do wielbicieli ani jednych, ani drugich), szafę pięknych ubrań, z których większość wybrała na wyprzedaży w Whistles, i intensywne życie towarzyskie ze swoimi nowymi miastowymi przyjaciółmi.

Umówiłyśmy się na dzisiaj w Sagne, zresztą wypracowałyśmy sobie już taką sobotnią tradycję, chociaż ja na ogół, tak jak dziś, odchorowuję piątkowe imprezowanie.

Wczoraj nie było jednak jakoś najgorzej. Żadnych imprez. Zjadłam kolację z Jamiem, moim takim jakby dorywczym chłopakiem. Nie mogę go nazwać moim chłopakiem, ponieważ ponad wszelką wątpliwość nim nie jest, ale też ponad wszelką wątpliwość jest kimś więcej niż kolegą. Niezależnie od tego, kim dokładnie jest, nasz układ się sprawdza. Jamie to taki ktoś, do kogo mogę zadzwonić o dowolnej porze, jeśli mam ochotę na seks albo chcę pogadać, albo po prostu mi się nudzi. Nadal nie do końca kumam, dlaczego nie byliśmy w stanie przejść do następnego etapu, ponieważ w łóżku jest nam rewelacyjnie (chociaż, tak z ręką na sercu, większość naszych łóżkowych randek pamiętam zdecydowanie mgliście) i rewelacyjnie nam się gada, i to powinno wystarczyć, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że żadne z nas nie jest chyba w stanie wskazać choćby jednego elementu, którego brakuje do przypieczętowania naszego układu.

Już zdążył wyjść, co mnie cieszy. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wyglądam rankiem po pijaństwie, i to nie jest piękny widok. Choć Jamie widywał mnie w takim stanie już wiele razy, zawsze mam nadzieję, że więcej już tego nie zrobię, a ponieważ oboje wiemy, że to nieprawda, on zaczął wychodzić, gdy ja jeszcze śpię. Ten zabieg odrobinę chroni naszą relację.

Wczoraj poszliśmy nad Regent’s Canal i zjedliśmy kolację w restauracji na barce. Było cudownie i romantycznie, i bardzo, bardzo żałuję, że wyżłopałam wszystkie martini i całe to wino, ponieważ ulice nad kanałem o tej porze roku są najpiękniejsze i naprawdę strasznie by mi się podobało, gdybym sobie nimi chodziła, ciesząc oczy widokami.

Jeśli dobrze pamiętam, bardziej się zataczałam, niż przechadzałam. Jamie musiał ciągle mnie pilnować, żebym szła prosto. Nie mam pojęcia, czy uprawialiśmy seks czy nie, ale on mówi, że teraz zwykle zostaje na noc, żeby sprawdzić, czy ze mną wszystko okej.

Zaraz, zaraz. Coś mi się przypomina. Wczorajszy wieczór. Pokłóciliśmy się. W drodze do domu. O Boże… Z jękiem chowam twarz w poduszce, jakbym w ten sposób mogła to wspomnienie przegonić, ale ono trwa przy mnie. Nie ustępuje. A wolałabym nie pamiętać.

Jamiego martwi moje picie. Powiedział, że piję za dużo, a ja się na niego wściekłam. Krzyczałam przez całą Blomfield Road. Nie pamiętam, co mówiłam, pamiętam tylko jego zbolałą twarz.

Nie został na noc. Teraz wiem na pewno. Powiedział, że nie zamierza już tego ciągnąć, że nie może patrzeć, jak niszczę siebie w ten sposób. Powiedział, że wszyscy przyjaciele się o mnie martwią i że w wieku dwudziestu dziewięciu lat zachowuję się, jakbym była dziesięć lat młodsza, a czas, żebym dorosła i stała się odpowiedzialna.

Pamiętam, że krzyczałam coś o tym, że jestem odpowiedzialna, mam mieszkanie, na miłość boską, i mam stałą pracę, a on nic o mnie nie wie.

Otwieram jedno oko i zerkam na prawą stronę łóżka, rzecz jasna pustą. Oczywiście, że nie został na noc, żeby wymknąć się rankiem. Dopilnował, żebym dotarła do domu i – zerkam po sobie, mam T-shirt i spodnie od piżamy – tak, owszem, rozebrał mnie, a potem wyszedł.

Zalewa mnie fala wstydu. Może i jestem sama, ale policzki mi płoną. Ma rację. Nie mogę tak dalej. Nie mogę co rano budzić się z poczuciem, że jestem kupą gówna. Nie mogę co rano budzić się, przysięgając, że nigdy już tego nie zrobię, że właśnie dzisiaj przestanę pić, a potem, o piątej, szóstej czy siódmej, mówić sobie, że to tylko lampka wina albo jedno piwo, albo jeden mały shot, który na pewno nie zaszkodzi, i nagle łup! I przejście do poranka nazajutrz, gdy budzę się z fragmentarycznymi wspomnieniami o tym, co się stało wieczorem, i zawsze, zawsze czuję się jak kupa gówna.

Biorę telefon i dzwonię do mamy.

– Możemy to przełożyć na jedenastą? – chrypię do słuchawki. – Nie za dobrze się czuję.

– O Boże, Cat. Znowu? – Mama nawykła do tych sobotnich telefonów o poranku.

– Wiem. Przepraszam… – Nagle ku mojemu zdumieniu oczy napełniają mi się łzami i głos mi się łamie. – Mamo…? Ja chyba potrzebuję pomocy.

Godzinę później siedzę naprzeciwko mojej mamy w Sagne, wzmocniona kilkoma filiżankami cappuccino, czterema aspirynami i migdałowym croissantem. Wiem, że podobno najlepszym lekarstwem na kaca jest solidne angielskie smażone żarcie, ale na myśl o tłustym bekonie i opiekanym chlebie zawsze chce mi się rzygać. Rozpływający się w ustach croissant z akuratną ilością nadzienia marcepanowego działa za każdym razem.

Mama patrzy na mnie z troską.

– Więc potrzebujesz pomocy w sprawie picia?

Nagle już nie wydaje mi się to takie pilne. Gdy rozmawiałam z nią po przebudzeniu, miałam wrażenie, że głowę mi zaraz rozsadzi, że w moich ustach zdechły trzy tysiące wiewiórek, a ja sama leżę na dnie rozpaczy. A teraz, pokrzepiona środkami przeciwbólowymi, kawą i cukrem, uświadamiam sobie, że moja reakcja była zdecydowanie przesadzona.

– Przepraszam cię bardzo – mówię ze skruchą. – Trafiłaś na wyjątkowo paskudny moment. Jak dzwoniłam, czułam się jak kupa gówna, ale już mi lepiej. – Oczekuję, że się uśmiechnie z ulgą, lecz ona się krzywi.

Jest taka elegancka… ta moja mama. Włosy, za życia ojca nieustannie farbowane, nosi naturalnie siwe i teraz, po trzech latach, mają łagodny białawy kolor. Strzyże je w szykownego boba, skórę wciąż ma miękką i gładką, oczy połyskują odcieniem zieleni, który – chwała Bogu! – odziedziczyłam. To jedyne, co po niej odziedziczyłam.

Nic dziwnego, że ojciec nazywał mnie podrzutkiem, bo prawdę mówiąc, nie jestem podobna do żadnego z nich, z wyjątkiem oczu mamy. Ojciec miał klasycznie bladą cerę rasowego Brytyjczyka, lekko haczykowaty nos – choć on zawsze twierdził, że orli – i wąskie usta.

Ja mam śniadą skórę, pod którą skrywam liczne alkoholowe grzechy. Nawet na przepotwornym kacu, kiedy niemal umieram z wyczerpania, nigdy nie robię się blada czy ziemista, nigdy nie wyglądam na chorą. Usta mam pełne, włosy ciemne z jaśniejszymi pasmami, które płowieją od słońca na wakacjach w ciepłych krajach. Jako dziecko nie cierpiałam swojego wyglądu, chciałam mieć mysie włosy, bladą skórę, niebieskie oczy i wąskie wargi. Teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, bardziej się z nim godzę i czasami, ale tylko czasami, patrzę na siebie w lustrze, a twarz, którą widzę, zaskakuje mnie i cieszy.

Ale to nie z twarzy przypominam mamę. Chociaż spędziła większość życia w tym kraju, z daleka rozpoznasz w niej Amerykankę. Zdradza to jej postawa, pewność siebie, uśmiech i – tak, owszem – doskonałe, wielkie białe zęby (kolejna rzecz, którą, chwała Bogu, odziedziczyłam).

Jest smukła i wysoka i nawet w zwykłych dżinsach i T-shircie z dekoltem w serek, w starym złotym łańcuszku na szyi i w baletkach, wydaje się absurdalnie elegancka. Zwłaszcza teraz, gdy ubiera się, jak chce. Preferuje prosty styl: nosi szarości i beże, nigdy nic barwnego, i zawsze wygląda nieskalanie, nawet bez makijażu, nawet jeśli sprawia wrażenie, że nie za bardzo się starała.

Trudno mi uwierzyć, że to moja matka.

Ale to jest moja matka, znam ją i znam tę minę, i to nie jest dobra mina.

Biorę głęboki oddech.

– Naprawdę dobrze się czuję. Wczoraj po prostu trochę przesadziłam i wtedy zawsze budzę się z okropnym samopoczuciem, ale nie potrzebuję pomocy. No wiesz, ewidentnie za dużo wypiłam. – Teraz podnosi wzrok, zaskoczona, że to przyznałam. – Wiem, że piję za dużo, i przestanę. Nie mogę się dalej budzić w tym stanie, z takim samopoczuciem, więc postanowiłam, że ten wieczór to był ostatni raz. I tyle. Od dzisiaj nigdy więcej alkoholu.

Czekam, aż uśmiechnie się z ulgą, lecz na próżno. Nadal ma tę minę, i teraz spuszcza wzrok na stół, jakby zastanawiała się, co powiedzieć, a ja wiem, że to jest coś złego. Wreszcie z ciężkim westchnieniem podnosi wzrok i patrzy mi w oczy.

– Cat – mówi powoli. – Jest coś, czego ci nigdy nie mówiłam. Coś, co powinnam ci powiedzieć wiele lat temu, ale nigdy nie znalazłam na to właściwej chwili. Bardzo cię przepraszam. Sądziłam, że postępuję właściwie, że kieruję się twoim dobrem, ale teraz myślę, że wyświadczyłam ci niedźwiedzią przysługę, zachowując to w tajemnicy przed tobą.

Serce mi łomocze. O czym ona mówi, na litość boską?

– O co chodzi? – Mój głos brzmi dziwnie, wszystko przez szum w uszach i łomot w klatce piersiowej. Cokolwiek teraz się stanie, mam niesamowitą pewność, że całe moje życie się zmieni w zupełnie nieprzewidywalny sposób.

Wzdycha.

– Chodzi o twojego ojca.Rozdział czwarty

Nantucket, wysepka u wybrzeży Massachusetts, rozsławiona w połowie dziewiętnastego wieku dzięki wielorybnictwu, sto lat później została odkryta przez deweloperów, którzy zachęcali bogatych letników, by w wakacje odwiedzali wyspę o brukowanych uliczkach, urokliwych krytych szarym gontem domach i treliażach obwieszonych różami i hortensjami.

Ludzie przyjeżdżali tu, uciekając przed hałasem Bostonu i Nowego Jorku, żeby na „wyspie marzeń”, jak nazywali ją miejscowi, radować się urodą ślicznego miasteczka, plaż i portu.

Ciocia Judith kupiła swój dom przy Federal Street, w bok od Main Street, pod koniec lat pięćdziesiątych, gdy tylko ludzie zaczęli się budować na wyspie dopiero czekającej na szczyt popularności. Wcześniej w domu tym mieszkało starsze małżeństwo i od lat nic w nim nie zmieniało. To Judith jako jedna z pierwszych dostrzegła piękno tego miejsca, a jej dziećmi wręcz ono wstrząsnęło. Szybko zapomniały o swoich zastrzeżeniach co do ciemnych, złażących tapet. Wezwane do pomocy chwyciły za młotki, by wyburzyć ścianę między salonem a kuchnią, wprowadziły do wnętrza światło i same powybierały kolory farb do swoich pokojów.

Ciocia Judith posadziła hortensje wzdłuż frontowej ściany, a gnijący gont zastąpiła cedrowym. Na maleńkim podwórku urządziła grządki warzywne, na których rosły pomidory i sałata.

Na Nantucket ciocia Judith dowiedziała się, jak to jest być szczęśliwą. Wcześniej mieszkała w Rye na przedmieściach Nowego Jorku, gdzie niechętnie patrzono na rozwód. Gdy odkryła, że jej mąż od lat ma romans ze swoją sekretarką, jej małżeństwo skończyło się bardzo szybko. Chciała zacząć wszystko od nowa i spędziła mnóstwo szczęśliwych wakacji na Nantucket; wyspa sprawiała wrażenie miejsca, w którym możesz stworzyć siebie od zera, odrzucić ponure gruzy życia pani domu z przedmieść. Na Nantucket ciocia Judith odkryła swobodę, wolność ducha, której istnienia w ogóle nie podejrzewała, dopóki nie zrzuciła statecznego mundurka eleganckich spódniczek i czółenek, by włożyć wygodne ciuchy i sandały, w których po bruku chodziło się bardziej komfortowo.

Dom nie był szczególnie duży – cztery sypialnie, dwie i pół łazienki, a wszystko pod skosami – ale jak niezmiennie słyszała Audrey od cioci: ona więcej nie potrzebowała.

Dom wyglądał tak samo. Nic dziwnego, pomyślała Audrey, gdy samochód się przed nim zatrzymał. Minęło raptem pięć lat od mojej ostatniej wizyty, dlaczego by się miał zmieniać? Kilka chwastów przebiło się przez drobny żwirek, farba na oknach znowu się łuszczyła, ale dom wciąż był piękny, ze swoją klasyczną sylwetką i strzelistym dachem, a skrzynki na parapetach niezmienne kipiały pelargoniami.

Nie widziała nigdzie samochodu kombi, co oznaczało, że ciotka jest nieobecna. Mówiła, że zostawi klucz pod doniczką, i Audrey szybko go znalazła, kiedy kierowca targał jej walizkę po schodkach i stawiał ją na ganku. Podziękowała mu i się pożegnała.

Otworzyła drzwi i zatrzymała się na chwilę w progu, doznając déjà vu, chłonąc zapach i delektując się poczuciem, że jest w domu. Niewiele się zmieniło. W holu stał nowy stolik, a na nim świeże piwonie. Ciocia zawsze miała w całym domu pełno wazonów i dzbanów z kwiatami. To był jeden z jej znaków rozpoznawczych.

Walizka była ciężka, ale przerzucając ją ze stopnia na stopień, Audrey zdołała zdyszana dotaskać ją na górę, a potem ciągnęła ją wąskim korytarzem aż do swojego pokoju. Otworzyła drzwi i ujrzała łóżko zaścielone świeżutką białą pościelą; w nogach leżała stara ciemna narzuta w róże, a od frontu stał wiekowy drewniany kufer. Fotel, który uwielbiała, zajmował miejsce w kącie, koc zapamiętany z dzieciństwa wisiał na jego oparciu, a w dzbanku w niebiesko-białe plamki stały kolejne piwonie.

Audrey podeszła do okna, otworzyła je i uśmiechnęła się na tak znajomy widok, na drzewa, trele ptaków, zapach soli w powietrzu. Rozpakowywanie zaczęła od wyjęcia szortów i czystej koszulki, by jak najszybciej pozbyć się angielskich, jej zdaniem, ciuchów. Nie mogła się doczekać, aż poczuje słońce na nogach, wiatr muskający włoski na ramionach. Wciągnęła szorty i bluzkę, zgarnęła długie ciemne włosy w niedbały węzeł i zaczęła układać ubrania w szufladach. Od razu poczuła się młodsza, lżejsza, niemal jakby jej małżeństwo i ostatnie pięć lat życia w Anglii w ogóle się nie wydarzyły.

Prawie już wypakowała ubrania, powiesiła sukienki, bluzki i szorty powkładała do szuflad, gdy usłyszała trzask drzwi na dole. Rzuciła się do schodów z wielkim uśmiechem na twarzy, spodziewając się widoku ukochanej cioci.

– Cześć! – Na bosaka zbiegła schodami i wpadła do kuchni, wymachując rękoma. Stanęła jak wryta na widok mężczyzny przy blacie. Rozpakowywał dwie torby zakupów.

– Cześć! – uśmiechnął się do niej szeroko. – Pewnie jesteś Audrey. Ja jestem Brooks Mayhew. – Odłożył jajka, które właśnie trzymał, i wyciągnął do niej rękę na powitanie, przepraszając za farbę na palcach.

– Nie ma sprawy – odparła, zastanawiając się, kim jest ten mężczyzna, który tak swobodnie czuje się w domu cioci Judith. Nie jej chłopakiem, bo na to był o wiele za młody, nie doradcą, bo nie chodziłby w luźnej, poplamionej farbą koszuli, workowatych szortach z kory i płóciennych butach. Włosy sięgały mu prawie do ramion, skórę miał opaloną, a uśmiech lekki i szeroki. Wyglądał na żeglarza, ale do tego wizerunku nie pasowała farba.

– Właśnie maluję nowy obraz. Obiecałem Judith, że skoczę jej po zakupy, i jakoś czas mi uciekł. Uprzedzała mnie, że możesz już tu być. Musiała wyjechać z wyspy, tak swoją drogą. Powiedziała, że wróci na obiad i że w lodówce jest pełno jedzenia, i w spiżarni, jeśli chcesz sobie coś przygotować.

– Przepraszam – rzuciła Audrey. Sama się zdziwiła. Nabrała takiego nawyku, odkąd zamieszkała w Anglii: przepraszała za wszystko, nawet jeśli było dość oczywiste, że niczym nie zawiniła. – Ale kim jesteś?

Roześmiał się.

– Zastanawiasz się, czy jestem sekretnym kochankiem Judith?

– Jeśli tak, byłabym pod ogromnym wrażeniem.

– Jestem sąsiadem. Wynajmuję dom obok, a przy nabrzeżu mam pracownię. Jestem artystą, dodam, gdyby to nie było oczywiste. – Na dowód zaprezentował koszulę i ręce. – Zaprzyjaźniłem się z Judith w ciągu paru tygodni. Karmi moje koty, kiedy przebywam w pracowni, a ja… no, ja staram się jej pomóc. Chodzę po zakupy albo coś w domu naprawiam. – Wskazał na okno. – Tu zmieniłem ramy, i tak powoli robię coś to tu, to tam.

– Domowi z pewnością się to przyda.

– Nie byłaś tu z parę lat, co?

– Pięć. Mieszkam teraz w Anglii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: