Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajny pielgrzym - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajny pielgrzym - ebook

Zimna wojna się skończyła. Ned zostaje zdegradowany i trafia do akademii, gdzie szkoli młodych brytyjskich agentów wywiadów. Prosi swojego dawnego mentora, George’a Smileya, by opowiedział adeptom prawdę, bez cenzury i przekłamań. To może być ich jedyna szansy, by ją poznać.

Realizując powierzone mu zadanie, Ned przypomina sobie o własnych bolesnych triumfach i sromotnych klęskach podczas misji na Zachodnich Wyspach Szkocji, w Hamburgu, Izraelu, Kambodży i wielu innych miejscach. Sam zadaje sobie pytanie: Czy postępował dobrze? Jaki to wywarło na niego wpływ? Jaka przyszłość czeka agentów wywiadu?

W ostatniej powieście ze Smileyem w roli głównej, wielki szpieg ukazuje swoją ludzką twarz i udziela nieoczekiwanych odpowiedzi.

„John le Carré tworzy fikcyjny świat niczym Dickens. Pod względem wiedzy, umiejętności i pomysłów autor wyprzedza większość twórców współczesnej literatury”.

Daily Telegraph

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-124-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Od razu muszę się do czegoś przyznać. Gdybym pod wpływem impulsu nie wziął do ręki pióra i nie skreślił krótkiego listu do George’a Smileya, prosząc go o wystąpienie przed moimi absolwentami na zakończenie wykładów – i gdyby Smiley wbrew moim oczekiwaniom nie wyraził zgody – nie otworzyłbym przed wami tak szczodrze serca.

Co najwyżej uraczyłbym was nieco ubarwionymi wspomnieniami, którymi – jeśli mam być szczery – dość często karmiłem studentów: pełnymi dramatycznego napięcia opowieściami o wyczynach współczesnych rycerzy, mężnych i przebiegłych, a także oczywiście niezmiernie pożytecznych. Czarowałbym was gawędami o nocnych zrzutach na Kaukazie, niebezpiecznych przeprawach szybkimi łodziami, o desantach, sygnałach świetlnych i urywanych w połowie zakodowanych przekazach radiowych. O nieznanych bohaterach zimnej wojny, co odsłużywszy swoje, skromnie powracali do przeciętnej egzystencji w społeczeństwie, które chronili. O uchodźcach wyrwanych w ostatniej chwili z paszczy wroga.

I do pewnego stopnia takie było nasze życie. Robiliśmy to wszystko, a niektórzy z nas nawet dobrze kończyli. Wysyłaliśmy dobrych ludzi do imperium zła, gdzie narażali dla nas życie. I zwykle wierzono im, a czasem mądrze wykorzystywano owoce ich pracy. Wierzę, że tak było, w przeciwnym razie cóż wart byłby nawet najlepszy szpieg?

Żeby rozweselić towarzystwo, przy drugiej whisky w studenckim barze opowiedziałbym o akcji trzyosobowej grupy odbiorczej z Cyrku, która pracowała w Niemczech wschodnich pod moim błyskotliwym dowództwem. Leżeliśmy przemarznięci do szpiku kości na zboczu w górach Harz, wyczekując nieoznakowanego samolotu z wyłączonymi silnikami, z którego rozwinie się czarny spadochron. I co znaleźliśmy, gdy nasze modlitwy zostały w końcu wysłuchane i ześlizgnęliśmy się po lodowcu po nasz skarb? Kamienie, odpowiedziałbym zaciekawionym do najwyższego stopnia studentom. Bryły prawdziwego szkockiego granitu, które w treningowym pojemniku wysłali przez pomyłkę ekspedytorzy z naszej szkockiej bazy lotniczej.

Ta historia wywoływała przynajmniej jakiś oddźwięk wśród słuchaczy. Nie można było tego powiedzieć o innych opowieściach, które zwykle już w połowie zaczynały nudzić moje audytorium.

Podejrzewam, że chęć napisania do Smileya tliła się we mnie dłużej, niż zdawałem sobie z tego sprawę. Sam pomysł zrodził się podczas jednej z regularnych wizyt w kadrach, gdzie omawiałem postępy swoich studentów. Wpadłem wówczas na chwilę do baru dla oficerów na kanapkę i piwo i przypadkowo natknąłem się na Petera Guillama. Podczas długich poszukiwań przecieku w Cyrku Peter był dla George’a tym, kim Watson dla Sherlocka Holmesa. Ostatecznie zdrajcą okazał się nasz dyrektor operacyjny Bill Haydon. Peter nie miał wiadomości od George’a od… jakiegoś roku co najmniej. George kupił wiejski domek gdzieś w północnej Kornwalii i dawał upust swej awersji do telefonów. Dostał synekurę na uniwersytecie w Exeter, gdzie pozwolono mu korzystać ze zbiorów biblioteki. Smutną resztę wyobraziłem sobie sam: George, pustelnik na odludziu podczas samotnych spacerów i filozoficznych rozmów z samym sobą. George podczas krótkich wizyt w Exeter, gdzie szukał odrobiny ludzkiego ciepła. George oczekujący na starość na miejsce w szpiegowskiej Walhalli.

A co z Ann, jego żoną? Pytając o nią, ściszyłem głos, jak zawsze, gdy mowa o Ann. Było bowiem tajemnicą poliszynela, i to bardzo bolesną, że Bill Haydon znalazł się na długiej liście jej kochanków.

Ann jak to Ann, stwierdził Peter po walijsku, wzruszając ramionami. Ma bogatych krewnych z wielkimi rezydencjami nad Helford, pomieszkuje trochę u nich, trochę u George’a.

Zapytałem o adres Smileya.

– Tylko mu nie mów, że ci go dałem – zaznaczył Peter, kiedy mi zapisywał adres.

W stosunku do George’a zawsze odczuwało się wyrzuty sumienia, zdradzając jego miejsce pobytu. Wciąż właściwie nie wiem dlaczego.

Trzy tygodnie później do Sarratt przybył Toby Esterhase, żeby wygłosić głośny referat o sztuce tajnej inwigilacji na terenie wroga. I oczywiście został na obiedzie, który szalenie umiliła mu obecność naszych trzech pierwszych studentek. Po bitwie trwającej niemal równie długo jak moja kariera pedagogiczna w Sarratt, kadry uznały wreszcie, że możemy szkolić także dziewczyny.

Sam zacząłem rozmowę o Smileyu.

Były czasy, kiedy nie ugościłbym Toby’ego nawet w drewutni, ale były też takie, kiedy dziękowałem Bogu, że mam go przy sobie. Z upływem lat, co zauważam z przyjemnością, człowiek robi się coraz mniej wybredny.

– Mój Boże, Ned! – zawołał Toby ze swym nieuleczalnym węgierskim akcentem, odrzucając do tyłu starannie napomadowaną grzywę siwych włosów. – Chcesz powiedzieć, że nic nie słyszałeś?

– Niby o czym? – zapytałem cierpliwie.

– Mój drogi, George przewodniczy Komitetowi Praw Rybaków. Czy do tej waszej dziury nie docierają żadne wiadomości? Właściwie muszę o tym pogadać z szefem w cztery oczy. Szepnę mu słówko w klubie.

– Może zechciałbyś mi najpierw wyjaśnić, co to za Komitet Praw Rybaków – poprosiłem.

– Ned, wiesz co? Zaczynam się martwić. Może już cię skreślili z listy?

– Może – odparłem.

Ale i tak mi powiedział – zresztą wiedziałem, że to zrobi – a ponieważ w odpowiednim momencie okazałem zdziwienie, poczuł się jeszcze ważniejszy. W pewnym sensie nie mogę się otrząsnąć ze zdziwienia do dzisiaj. Komitet Praw Rybaków, wyjaśnił dumnie Toby swemu mniej uprzywilejowanemu koledze, to nieformalna grupa, w której skład wchodzą oficerowie rosyjskiego i brytyjskiego wywiadu. Zadaniem komitetu, mówił dalej Toby – który według mnie stracił zdolność dziwienia się czemukolwiek – jest określenie celów dla obydwu służb wywiadowczych i wypracowanie systemu współpracy.

– Chodzi o to, Ned, żeby zlokalizować newralgiczne rejony na świecie – oznajmił z doprowadzającą mnie do szału wyższością. – Myślę, że najpierw skoncentrują się na Bliskim Wschodzie. Tylko nie powołuj się na mnie, dobrze?

– I Smiley jest przewodniczącym tego komitetu? – zapytałem z niedowierzaniem, starając się przetrawić usłyszaną wiadomość.

– No, chyba nie na długo. Latka lecą, wiesz, co mam na myśli. Ale Rosjanom tak bardzo zależało na spotkaniu z nim, że wysłaliśmy go, żeby przeciął wstęgę. Trzeba dać staruszkowi satysfakcję. Trochę pogłaskać. Podsunąć kilka banknotów w kopercie.

Nie wiedziałem, co dziwi mnie bardziej: zaloty Toby’ego Esterhase’a i centrali moskiewskiej czy to, że George Smiley patronuje temu małżeństwu. Kilka dni później, za przyzwoleniem działu kadr, napisałem pod kornwalijski adres podany mi przez Guillama. Nieśmiało napomknąłem, że jeśli George nie lubi publicznych wystąpień choć w połowie tak jak ja, absolutnie nie powinien przyjmować zaproszenia. Do czasu otrzymania odpowiedzi czułem się trochę przygnębiony, lecz kiedy w eleganckim liściku poinformował mnie, że bardzo uradowało go moje zaproszenie, poczułem się jak nowicjusz, którego zjada trema.

Dwa tygodnie później, ubrany specjalnie na tę okazję w nowiutki garnitur, stałem przy barierce na dworcu Paddington, obserwując, jak z wiekowych pociągów wysypują się podstarzali pasażerowie. Chyba nigdy tak bardzo nie zdawałem sobie sprawy z nijakości Smileya. Gdzie tylko spojrzałem, widziałem jego sobowtórów: pękatych okularników w średnim wieku, z których każdy tak jak George sprawiał wrażenie, że jest trochę spóźniony na coś, czego wolałby nie robić. Nagle uścisnął mi dłoń i chwilę później siedział obok mnie w służbowym roverze, grubszy niż w moich wspomnieniach i siwowłosy, trudno zaprzeczyć, ale pełen wigoru i w doskonałym humorze. Tak wesołego nie widziałem go od nieszczęsnego romansu jego żony z Haydonem.

– No to mów, Ned, jak się czujesz w roli profesora.

– A ty jak się czujesz na emeryturze? – odparłem, wybuchając śmiechem. – Niedługo też się na nią wybieram!

Zapewnił mnie, że na emeryturze jest cudownie. Upaja się nią, powiedział cierpko i dodał, że nie powinienem się niczego obawiać. A to jakiś wykładzik, a to jakiś odczycik. Spacery, kupił nawet psa.

– Słyszałem, że zmusili cię do objęcia przewodnictwa nad jakimś niezwykłym komitetem – powiedziałem. – Podobno spiskujecie z rosyjskim niedźwiedziem przeciw złodziejowi z Bagdadu.

George nie lubi plotek, ale zauważyłem, że się uśmiechnął.

– Tak mówią? Założę się, że Toby ci wygadał – oznajmił i spoglądając z zadowoloną miną na rozciągający się za oknem ponury krajobraz, dla odwrócenia uwagi rozpoczął opowieść o dwóch staruszkach z jego wsi, które straszliwie się nienawidzą. Jedna z nich jest właścicielką sklepu z antykami, druga dziedziczką wielkiego majątku.

Rover toczył się wśród niegdyś sielskiego krajobrazu hrabstwa Hertfordshire, a ja coraz mniej myślałem o staruszkach ze wsi George’a, a coraz więcej o nim. Miałem do czynienia ze Smileyem odrodzonym, który opowiada dykteryjki o staruszkach, przewodniczy komitetom z rosyjskimi agentami i spogląda na świat z taką lubością jak ten, kto właśnie wyszedł ze szpitala.

Tego wieczora, wciśnięty w wysłużony garnitur, siedział obok mnie na honorowym miejscu w jadalni w Sarratt, spoglądając dobrotliwie na wypolerowane lichtarze i stare zdjęcia grupowe z Bóg wie którego roku. A po kolacji popatrzył na zaciekawione twarze młodego audytorium czekającego na słowa mistrza.

– Panie i panowie, pan George Smiley – zaanonsowałem uroczyście, wstając. – Legenda wywiadu. Dziękuję.

– Co ze mnie za legenda – zaprotestował Smiley, wolno dźwigając się z krzesła. – Jestem raczej starym tłuściochem wepchniętym między deser a porto.

Wreszcie legenda przemówiła. Zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie byłem świadkiem wystąpienia Smileya przed szerszym gronem. Przypuszczałem, że nie sprawdzi się jako mówca; znałem jego wstręt do narzucania swych opinii innym i używania prawdziwych nazwisk agentów. Toteż pewność w jego głosie zaskoczyła mnie, zanim jeszcze pojąłem treść wypowiadanych słów. Przy pierwszych zdaniach obserwowałem twarze studentów, które nie zawsze były tak życzliwe. Teraz patrzyli na niego z entuzjazmem, zainteresowani i ufni. A ja pomyślałem, śmiejąc się w duchu, ze spóźnionym podziwem: tak, tak, oczywiście, oto druga natura George’a. Oto aktor, który zawsze w nim drzemał, ukryty Grajek, Szczurołap, który wyprowadził dzieci z miasta. Oto człowiek, którego kochała Ann Smiley, oszukał Bill Haydon i któremu my wszyscy okazywaliśmy ślepe posłuszeństwo ku zdziwieniu osób z zewnątrz.

W Sarratt istnieje mądry zwyczaj, aby nie nagrywać i nie zapisywać wystąpień podczas uroczystych kolacji. Później nie można oficjalnie nawiązać do tego, co się wówczas mówi. Gość honorowy cieszył się „swobodą głupca”, jak to z niemiecka określił Smiley, choć znam wielu ludzi, którzy bardziej zasłużyli sobie na ten tytuł. A ponieważ jestem zawodowcem nauczonym słuchać i pamiętać, nie musiał powiedzieć wiele, a już się zorientowałem – co moi studenci szybko wychwycili – że Smiley zwraca się prosto do mego heretyckiego serca. Mam na myśli tę drugą krnąbrną osobę, która mieszka we mnie i którą, szczerze mówiąc, starałem się ignorować, odkąd zaczął się ostatni etap mojej kariery. Mam na myśli ukrytego sceptyka, który ku memu niezadowoleniu towarzyszył mi, zanim jeszcze mój zbuntowany agent Barley Blair przekroczył walącą się żelazną kurtynę i kierując się głosem serca oraz swoistym poczuciem przyzwoitości, spokojnie odszedł ku zdumieniu Piątego Piętra.

Im lepsza restauracja, tym gorsza wiadomość: tak mówimy o Personalnym.

– Pora, żebyś przekazał wiedzę kolejnym pokoleniom chłopców, Ned – oznajmił przy podejrzanie dobrym lunchu w Connaught. – Oraz dziewcząt. Niedługo chyba pozwolą im wkładać sutanny – dodał z obmierzłym ironicznym uśmieszkiem, ale zaraz wrócił do przyjemniejszego tematu. – Znasz wszystkie chwyty. Grasz w tej drużynie od dawna. Twoja ostatnia runda w Sekretariacie była naprawdę imponująca. Najwyższy czas, żeby z tego skorzystać. Uważamy, że powinieneś przejąć Wylęgarnię i przekazać pałeczkę wiedzy przyszłym szpiegom.

Jeśli mnie pamięć nie myli, ostatnio zastosował podobny zestaw sportowych metafor, kiedy po dezercji Barleya Blaira usunął mnie ze stanowiska szefa Naszej Rosji i przydzielił do Inkwizycji, tego wysypiska odpadów.

Zamówił kolejne dwa kieliszki armaniaku.

– A co u twojej Mabel? – kontynuował, jakby właśnie sobie o niej przypomniał. – Ktoś mi mówił, że coraz lepiej gra w golfa. Mój Boże! Mam nadzieję, że będziesz ją trzymał z dala ode mnie! No i jak? Sarratt w dni robocze, weekendy w domu w Tunbridge Wells. Dla mnie wygląda to jak triumfalne ukoronowanie kariery. Co ty na to?

Co ja na to? Powtórzę za innymi: kto potrafi, ten działa, kto nie potrafi, uczy. A uczy tego, czego nie może już robić, ponieważ albo dusza, albo ciało straciły motywację; ponieważ widział za dużo, tłumił w sobie za dużo, ulegał za często, ale życia posmakował za mało. I tak zabiera się do zasiewania starych marzeń w nowych umysłach i ogrzewa się przy ogniu młodości.

Co każe mi wrócić do pierwszych zdań przemówienia Smileya tamtego wieczora, bo nagle jego słowa poruszyły mnie do głębi. Zaprosiłem go, ponieważ był legendą przeszłości. Lecz ku radości wszystkich zebranych okazał się ikonoklastycznym prorokiem przyszłości.

Nie będę was zanudzał szczegółami wstępnego tour de globe w wykonaniu Smileya. Błądził po Bliskim Wschodzie, który oczywiście absorbował wówczas jego myśli, a także zastanawiał się nad granicami władzy kolonialnej w czasach rzekomo postkolonialnych. Wspomniał o krajach Trzeciego i Czwartego Świata oraz zasugerował stworzenie terminu „kraje Piątego Świata”. Rozmyślał na głos, czy jakiekolwiek zamożne państwo poważnie przejmuje się ludzkimi nieszczęściami i nędzą. Uważał, że nie. Wyśmiał pomysł, jakoby szpiegostwo stawało się zanikającą profesją teraz, kiedy zimna wojna dobiegła końca. Każde kolejne państwo, które wyzwala się z pęt komunizmu, mówił, każdy nowy sojusz, każdy powrót do starych ideałów, upadek status quo sprawiają, że szpiedzy będą mieć pracę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przemawiał, z czego zdałem sobie sprawę dopiero później, dwukrotnie dłużej, niż to było przyjęte, ale nie słyszałem, aby zaskrzypiało jakieś krzesło czy zadzwoniło szkło – nawet kiedy słuchacze zaciągnęli go do biblioteki i usadzili na honorowym miejscu przed kominkiem, żądni dalszych opowieści o kolejnych herezjach i dywersjach. Moje dzieci, z których każde tak trudno było zadowolić, zakochane w George’u! Nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz wartkiego strumienia słów Smileya i wybuchów śmiechu, gdy niespodziewanie stawał się autoironiczny lub przyznawał się do porażki. Starym jest się tylko raz, myślałem, słuchając razem z nimi i tak jak oni podekscytowany.

Opowiadał im o przypadkach, o których nie wiedziałem, i dam sobie głowę uciąć, że nikt z Centrali nie upoważnił go do ich rozpowszechniania, a już na pewno nie radca prawny Palfrey, który w odpowiedzi na otwartość naszych byłych wrogów skrzętnie ukrywał każdą bezużyteczną tajemnicę, jeśli zdołał położyć na niej swe usłużne łapy.

Smiley rozwodził się nad ich przyszłą rolą oficerów prowadzących siatki wywiadowcze. Dopasowując się do zmienionej rzeczywistości, powinni mieć cechy mentora, pasterza, rodzica i przyjaciela. Widział w nich doradców, sprzedawców odpustów, showmanów i protektorów, ludzi, którzy posiadają dar traktowania szalonej rzeczywistości jako czegoś zwyczajnego i tym samym stają się partnerami swych współpracowników w świecie złudzeń. W tej kwestii nic się nie zmieniło, powiedział. I nie zmieni się. Sparafrazował Burnsa: „Szpieg zostanie szpiegiem, właśnie tak”.

Ale ledwie ukoił ich tymi słodkimi słowami, a już ostrzegł przed śmiercią duszy grożącą tym, którzy manipulują ludźmi i tłumią spontaniczne uczucia.

– Kiedy próbujemy być wszystkim dla wszystkich szpiegów, ryzykujemy, że w końcu staniemy się nikim dla samych siebie – wyznał ze smutkiem. – Nie myślcie, że stosowane przez was metody nie pozostawią żadnego śladu. Cel może uświęcać środki. Gdyby tak nie było, śmiałbym twierdzić, że nie byłoby was tutaj. Ale jest cena, którą trzeba zapłacić, a tą ceną jesteśmy często my. W waszym wieku sprzedanie duszy przychodzi łatwo. Potem jest trudniej.

Mieszał sprawy śmiertelnie poważne z frywolnymi i nikogo nie raził taki kontrast. A mnie się zdawało, że stawia pytania, które ja zadawałem sobie niemal od początku kariery, lecz nigdy nie zdołałem ich wyartykułować: „Czy warto było?”, „Co zyskałem?”, „Co się z nami teraz stanie?”. Czasem pytania były odpowiedziami: zwykle mówiliśmy, że George nie pyta, jeśli nie zna odpowiedzi.

Rozśmieszał nas i wzruszał, budził niejasny szacunek, a zarazem szokował kontrastami. I co ważniejsze, naruszył tkwiące w nas uprzedzenia. Mnie uwolnił od samoakceptacji i rozbudził drzemiącego we mnie buntownika uśpionego wygnaniem do Sarratt. George Smiley jak grom z jasnego nieba odświeżył moją ciekawość świata i popisowo zamieszał mi w głowie.

Czytałem kiedyś, że sparaliżowani strachem ludzie nigdy się nie uczą. Jeśli tak jest w istocie, nie mają również prawa uczyć innych. Ja nie boję się bardziej od innych ludzi, którzy widzieli śmierć i wiedzą, że jest przeznaczona także im. Chyba jednak doświadczenie i odrobina cierpienia sprawiły, że trochę za bardzo obawiam się prawdy, nawet dotyczącej mnie. George Smiley sobie z tym poradził. Był dla mnie kimś więcej niż tylko mentorem i przyjacielem. Choć nie zawsze obecny w moim życiu, sprawował nad nim pieczę. Czasami myślałem o nim jak o ojcu, który zastąpił mi tego nieznanego. Wizyta George’a w Sarratt przywróciła mej pamięci niebezpieczną przejrzystość. A teraz, kiedy mogę już delektować się wspomnieniami, chciałbym, żebyście wybrali się ze mną w podróż w przeszłość i zadali sobie te same pytania.3

– Zapamiętajcie koniecznie – napominał Smiley młodych słuchaczy takim tonem, jakby namawiał ich do złożenia datków przy wyjściu – że wykształceni w ekskluzywnych prywatnych szkołach Anglicy i Angielki, panie mi wybaczą, są największymi obłudnikami na świecie. – Poczekał, aż umilknie śmiech. – Tak było, tak jest i tak będzie, dopóki nie zmienimy skandalicznego systemu szkolnictwa w tym kraju. Nikt nie oczaruje was z taką łatwością, nikt lepiej nie ukryje uczuć, nikt sprawniej nie zatrze po sobie śladów, nikt nie będzie miał większych problemów z wyznaniem, że jest skończonym durniem. Nikt nie wykaże się większą odwagą, gdy jest śmiertelnie przerażony, nikt nie zrobi równie szczęśliwej miny, gdy jest w depresji, nikt nie będzie komuś bardziej pochlebiał, nienawidząc go jednocześnie, niż Anglik z rzekomo uprzywilejowanej klasy. Taki ktoś będzie przeżywał głębokie załamanie nerwowe, ale stojąc w kolejce do autobusu, potraktuje cię jak najlepszego przyjaciela, a ty w ogóle się nie zorientujesz, w jakim jest stanie. Dlatego nasi najlepsi oficerowie okazują się najgorszymi, a najgorsi najlepszymi. I dlatego każdemu z was najtrudniej będzie prowadzić jednego agenta: siebie.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że Smiley myśli o największym oszuście z nas wszystkich, o Billu Haydonie. Ale dla mnie Smiley mówił o Benie oraz, choć trudniej mi to przyznać, o młodym Nedzie, a być może również o tym starszym.

Stało się to po południu tego samego dnia, kiedy o mały włos nie unicestwiłem przez pomyłkę ochroniarza Pandy. Zmęczony i przygnębiony wróciłem do mieszkania w Battersea. Okazało się, że drzwi są zamknięte tylko na klamkę, a w mieszkaniu dwaj mężczyźni w szarych garniturach szperają w moim biurku.

Kiedy wpadłem do środka, ledwie raczyli na mnie spojrzeć. Bliżej mnie stał Personalny, a dalej pękaty człowiek w niesprecyzowanym wieku o wyglądzie sowy, który przyglądał mi się zza okrągłych okularów z niewypowiedzianym współczuciem.

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał twój przyjaciel Cavendish? – zapytał Personalny. Zerknął na mnie przelotnie, lecz zaraz wrócił do papierów.

– Jest chyba twoim przyjacielem, prawda? – zapytał z żałością w głosie pękaty, kiedy ja próbowałem się opanować. – Ben? Arno? Jak go nazywasz?

– Oczywiście, że jest. Ben jest moim przyjacielem. Ale o co chodzi?

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał? – powtórzył Personalny, odsuwając na bok stertę listów od mojej ówczesnej dziewczyny. – Dzwoni do ciebie? Jak się kontaktujecie?

– Tydzień temu dostałem od niego pocztówkę. I co z tego?

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. Zniszczyłem ją, jeśli nie ma jej w biurku. Czy łaskawie zechcecie mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

– Zniszczyłeś ją?

– Wyrzuciłem.

– Zniszczenie jest działaniem rozmyślnym. Jak wyglądała? – dopytywał się Personalny, wyciągając następną szufladę. – Nie ruszaj się.

– Zdjęcie dziewczyny, a na odwrocie parę słów od Bena. Czy to ważne, jak wyglądała? Proszę stąd wyjść.

– Co pisał?

– Nic. Że to jego ostatnia zdobycz. „Drogi Nedzie! To moje najnowsze trofeum. Dobrze, że Ciebie tutaj nie ma. Pozdrowienia, Ben”. A teraz wynoście się!

– Co przez to rozumiał? – Personalny wyciągał następną szufladę.

– Cieszył się chyba, że mu jej nie odbiję. Taki żart.

– Zwykle odbijałeś mu dziewczyny?

– Nie mamy wspólnych kobiet. Nigdy nie mieliśmy.

– A co macie wspólnego?

– Przyjaźnimy się po prostu – odparłem ze złością. – Czego, do diabła, szukacie? Będzie lepiej, jak zaraz stąd wyjdziecie. Obydwaj.

– Nigdzie nie ma – poskarżył się Personalny tłustemu towarzyszowi, odrzucając na bok kolejną stertę moich prywatnych listów. – Żadnych pocztówek. Nie kłamiesz przypadkiem, Ned?

Pękaty mężczyzna nie spuszczał mnie z oczu. Cały czas przyglądał mi się z żałosną empatią, jak gdyby chciał powiedzieć, że wszyscy musimy przez to przejść i nic na to nie można poradzić.

– W jaki sposób ta pocztówka została dostarczona, Ned? – zapytał. Jego głos, tak jak zachowanie, był ostrożny i pełen żalu.

– Jak to jak? Pocztą – rzuciłem niegrzecznie.

– Zwykłą pocztą? – dopytywał się ze smutkiem człowiek-sowa. – A nie w specjalnej przesyłce służbowej?

– Pocztą wojskową – odparłem. – Została nadana w Berlinie. Miała brytyjski znaczek. Doręczył ją miejscowy listonosz.

– Pamiętasz może numer poczty terenowej, Ned? – zapytał ogromnie nieśmiało grubas. – Ze stempla pocztowego.

– Wydaje mi się, że był to zwykły berliński numer – wyjaśniłem. Trudno było oburzać się na kogoś tak nieskończenie uprzejmego. – Chyba czterdzieści. Czemu to takie ważne? Mam tego dość.

– Ale na pewno została wysłana w Berlinie? Może tak ci się tylko zdawało? Zastanów się dobrze. To był na pewno berliński numer?

– Wyglądała tak samo jak wszystkie poprzednie. Nie oglądałem jej pod mikroskopem – powiedziałem, czując, jak znów wzbiera we mnie gniew na widok kolejnej szuflady opróżnianej przez Personalnego.

– Pocztówka z seksowną dziewczyną, Ned? – zapytał człowiek-sowa z uśmiechem winowajcy mającym zapewne przepraszać za zachowanie jego i Personalnego.

– Tak, z rozebraną dziewczyną: jakąś dziwką, jak sądzę, która spogląda do tyłu, eksponując nagie plecy. Dlatego ją wyrzuciłem. Ze względu na sprzątaczkę.

– A więc przypominasz sobie! – zawołał Personalny, odwracając się nagle do mnie. – „Wyrzuciłem ją”. Szkoda, żeś od razu tego nie powiedział!

– No nie wiem, Rex – przekonywał Personalnego pojednawczym tonem człowiek-sowa. – Ned był bardzo zaskoczony, kiedy tu wszedł. I czy można mu się dziwić? – Znów skierował na mnie strapione spojrzenie. – Przydzielono cię tymczasowo do obserwatorów, prawda? Monty twierdzi, że jesteś niezły. Nawiasem mówiąc, kolorowe było? Zdjęcie na pocztówce?

– Tak.

– Zawsze przysyłał pocztówki czy czasem też listy?

– Tylko pocztówki.

– Ile ich było?

– Trzy albo cztery, odkąd tam wyjechał.

– Zawsze kolorowe?

– Nie pamiętam. Możliwe. Tak.

– I zawsze z dziewczynami na zdjęciu?

– Chyba tak.

– Pamiętasz bardzo dobrze. Oczywiście, że pamiętasz. Pewnie też zawsze rozebrane?

– Tak.

– Gdzie są stare kartki?

– Musiałem je wyrzucić.

– Ze względu na sprzątaczkę?

– Tak.

– Żeby uchronić ją przed zgorszeniem?

– Tak!

Człowiek-sowa powoli przetrawiał usłyszane informacje.

– A więc te nieprzyzwoite pocztówki… wybacz, nie chcę cię urazić… to był tylko taki żart.

– Z jego strony, owszem.

– Ale ty nie wysyłałeś mu żadnych pocztówek? Przyznaj się, proszę. Nie wstydź się, nie mamy na to czasu.

– Nie wstydzę się! Nie wysyłałem mu żadnych pocztówek. Tak, to był taki żart. Zresztą dla mnie coraz bardziej uciążliwy. Jeśli chcecie wiedzieć, ich widok na stoliku w holu trochę mnie już irytował. Pana Simpsona również. Jest tu gospodarzem. Zasugerował, żebym napisał do Bena i poprosił go, by nie przysyłał takich pocztówek. Mówił, że przez nie dom zyskuje złą reputację. Czy teraz któryś z was może mi wreszcie wyjaśnić, co się dzieje?

Tym razem odpowiedział Personalny:

– Myśleliśmy, że ty nam pomożesz zrozumieć – rzekł grobowym głosem. – Ben Cavendish zniknął. Jego agenci w pewnym sensie też. Kilku można zobaczyć w porannym wydaniu „Neues Deutschland”. Banda brytyjskich szpiegów ujęta na gorącym uczynku. Wieczorne gazety w Londynie opisują tę historię. Nie widziano go od trzech dni. To jest pan Smiley. Chce z tobą porozmawiać. Masz mu powiedzieć wszystko, co wiesz. Naprawdę wszystko. Zobaczymy się później.

Musiało mnie na chwilę zamroczyć, bo kiedy znów ujrzałem Smileya, stał na środku dywanu, przyglądając się ponuro spustoszeniom, których narobił w moim mieszkaniu wespół z Personalnym.

– Mam dom po drugiej stronie rzeki na Baywater Street – wyznał, jakby był to dla niego wielki ciężar. – Może powinniśmy tam skoczyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie jest tam najczyściej, ale trochę lepiej niż tu.

Pojechaliśmy tam skromnym austinem Smileya. George prowadził tak wolno, że można by pomyśleć, iż wiezie inwalidę, ale być może tak właśnie mnie wówczas postrzegał. Zapadał zmierzch. W wodzie odbijały się białe światła latarni z mostu Alberta. Ben, pomyślałem z rozpaczą, co się stało? Ben, co oni ci zrobili?

Baywater Street była zakorkowana, więc zaparkowaliśmy w bocznej uliczce. Parkowanie dla Smileya okazało się czymś tak skomplikowanym jak wprowadzenie do portu wielkiego liniowca, ale w końcu manewry zostały uwieńczone sukcesem. Pamiętam, z jakim trudem dotrzymywałem mu kroku. Jego rozkołysane ramiona zdawały się na swój sposób ignorować moją obecność. Pamiętam, z jakim skupieniem przekręcał klucz w drzwiach, i jego czujność, kiedy wchodził do przedpokoju. Jak gdyby nie czuł się bezpiecznie we własnym domu – i tak było, o czym dowiedziałem się później. Przed drzwiami stały butelki mleka z kilku dni, a w salonie talerz z nadjedzonym kotletem z groszkiem. Talerz gramofonu obracał się bezgłośnie. Nie trzeba było geniusza, by stwierdzić, że Smiley opuścił mieszkanie w pośpiechu, prawdopodobnie wezwany wczoraj wieczorem przez Personalnego, kiedy pałaszował kolację przy dźwiękach muzyki.

Oddalił się do kuchni w poszukiwaniu wody sodowej do whisky. Ruszyłem za nim. Coś w postaci Smileya sprawiało, że czułem się odpowiedzialny za jego samotność. Gdzieniegdzie leżały porzucone otwarte puszki, w zlewie piętrzyły się brudne talerze. Kiedy przygotowywał nam drinki, wziąłem się do zmywania, więc Smiley wyłowił zza drzwi ścierkę i zaczął wycierać i odkładać naczynia do szafek.

– Tworzyliście z Benem wspaniały tandem, prawda? – zapytał.

– Mieszkaliśmy w Sarratt w tej samej kwaterze.

– Czyli co: kuchnia, dwie sypialnie, łazienka?

– Bez kuchni.

– Podczas szkolenia też dobierali was razem?

– Przez ostatni rok. Wybierało się partnera i z nim się ćwiczyło.

– Wybierało się? Czy o wyborze decydowali inni?

– Najpierw my dobieraliśmy się w pary i wybór ten mógł być zaakceptowany, ale nie musiał.

– I od tej pory zostaliście ze sobą na dobre i na złe?

– Mniej więcej.

– Przez cały ostatni rok? Właściwie przez połowę kursu? Dzień i noc? Jak prawdziwe małżeństwo?

Nie rozumiałem, dlaczego wyciąga ze mnie to, o czym powinien wiedzieć.

– I wszystko robiliście razem? – kontynuował. – Wybacz, ale minęło tyle czasu od mojego szkolenia. Wspólne zajęcia, wspólne posiłki, wspólna kwatera: właściwie całe życie.

– Razem chodziliśmy na zajęcia w grupach, na treningi. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro jesteśmy mniej więcej takiej samej budowy ciała. – Pomimo niepokojącej tendencyjności pytań zacząłem odczuwać wielką potrzebę rozmowy z nim. – Cała reszta była jakby naturalną tego konsekwencją.

– Ach tak.

– Czasem nas rozdzielali, powiedzmy, do jakiegoś specjalnego zadania lub jeśli uważali, że jeden partner za bardzo polega na drugim. Ale dopóki podział obowiązków był w miarę równy, trzymali nas razem.

– Nikt nie mógł was pokonać – przypomniał z aprobatą Smiley, biorąc do rąk następny mokry talerz. – Byliście najlepszą parą. Ty i Ben.

– Po prostu Ben był najlepszym studentem – powiedziałem. – Każdemu partnerowi zapewniłby wygraną.

– Tak, oczywiście. Wszyscy znamy takich ludzi. Znaliście się przed wstąpieniem do służby?

– Nie, ale mieliśmy podobne doświadczenia. Chodziliśmy do tej samej szkoły, lecz do różnych klas. Obaj studiowaliśmy w Oksfordzie, choć na różnych wydziałach. Obydwaj specjalizowaliśmy się w językach, mimo to nie poznaliśmy się nigdy. Krótko służył w piechocie. Ja w marynarce wojennej. I gdyby nie Cyrk, pewnie byśmy się nie poznali.

Biorąc do ręki delikatną porcelanową filiżankę, zajrzał niepewnie do środka, jakby czegoś w niej szukał.

– Wysłałbyś Bena do Berlina?

– No jasne. Czemu miałbym tego nie zrobić?

– No właśnie, czemu?

– Dzięki matce mówi doskonale po niemiecku. Jest inteligentny, pomysłowy. Ma wpływ na ludzi. Jego ojciec zasłużył się podczas wojny.

– Tak jak twoja matka, jeśli sobie dobrze przypominam. – Miał na myśli jej działalność na rzecz holenderskiego ruchu oporu. – A co on robił? Znaczy jego ojciec? – kontynuował, jakby naprawdę nie wiedział.

– Łamał szyfry – odpowiedziałem dumnie, jakbym to ja był jego synem. – Był doskonałym matematykiem. Geniuszem. Pomógł zorganizować system podwójnych agentów przeciw Niemcom, rekrutował wśród nich agentów i odsyłał ich do Niemiec. W porównaniu z nim moja matka była płotką.

– Benowi to imponowało?

– Trudno się dziwić.

– Chodzi mi o to, czy mówił o tym – nalegał Smiley. – Często? Odniosłeś wrażenie, że było to dla niego coś ważnego?

– Mówił tylko, że chciałby mu dorównać. Mówił, że taki ojciec rekompensuje fakt, że matka Bena była Niemką.

– Mój Boże – powiedział Smiley ze zbolałą miną. – Biedak. To były jego słowa? Nie koloryzujesz?

– Oczywiście, że nie! Mówił, że z takim pochodzeniem w Anglii trzeba biec dwa razy szybciej, żeby dogonić innych.

Smiley wydawał się szczerze poruszony.

– Mój Boże – powtórzył. – Co za niesprawiedliwość. I myślisz, że on ma tyle sił?

I znów mnie zaskoczył. W naszym wieku wydaje się, że mamy nieograniczony zapas sił.

– Do czego? – zapytałem.

– No nie wiem. Ile sił trzeba, żeby biec dwa razy szybciej niż wszyscy w Berlinie? Podwójnie mocne nerwy? Wieczny stres. Dwa razy mocniejsza głowa do alkoholu, a co do kobiet, trzeba być twardym.

– Jestem pewien, że Ben spełnia wszystkie te wymagania – oświadczyłem lojalnie.

Smiley powiesił ścierkę na zagiętym gwoździu, który wyglądał na jego własny wkład w upiększenie kuchni.

– Prowadziliście rozmowy o polityce? – zapytał, kiedy przeszliśmy z drinkami do salonu.

– Nigdy.

– W takim razie możemy być go pewni – oznajmił, wydając z siebie cichy, smutny śmiech. Ja też się zaśmiałem.

Przy pierwszej wizycie domy zawsze robią na mnie wrażenie męskich lub kobiecych, a mieszkanie Smileya miało niewątpliwie kobiecy charakter z tymi wszystkimi słodkimi zasłonami, lustrami o rzeźbionych ramach i innymi elementami kobiecej wrażliwości. Zastanawiałem się, z kim mieszka; a może nie mieszkał z nikim? Usiedliśmy.

– Czy znasz jakiś powód, żeby nie posyłać Bena do Berlina? – Uśmiechnął się dobrotliwie znad okularów.

– Cóż, tylko taki, że sam chciałbym tam pojechać. Wszyscy marzą o przydziale do Berlina, to jak linia frontu.

– Ben wyparował – wyjaśnił Smiley, rozsiadając się wygodnie i przymykając oczy. – Nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Powiem ci wszystko, co wiemy. W ostatni czwartek pojechał do Berlina Wschodniego na spotkanie ze swym głównym agentem, Hansem Seidlem, możesz zobaczyć jego zdjęcie w „Neues Deutschland”. Było to pierwsze samodzielne spotkanie Seidla z Benem. Wielkie wydarzenie. Przełożonym Bena w berlińskiej placówce jest Haggarty. Znasz go?

– Nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: