Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Targi z Bogiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Targi z Bogiem - ebook

 

Masz trzydzieści lat, żonę, dzieci, pracę – normalne życie. Pewnego dnia trafiasz za kratki. Nie wiesz, za co, nie wiesz, na jak długo. Mierzysz się z nową rzeczywistością: strażnicy, więźniowie, układy, adwokaci, rozprawy. Poznajesz nowych przyjaciół i wrogów – obcy, równoległy świat, który ma niewiele wspólnego z życiem na zewnątrz.

Ta powieść wciąga i intryguje losami głównego bohatera i galerią ciekawych postaci drugoplanowych. Dlaczego trafili za kratki? Jak długo posiedzą? Czy naprawdę są wśród nich niewinni? Czy sprawiedliwości stanie się zadość?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-950485-0-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Specjalne podziękowania dla:

Ani Kaczubje, Krysi Kurczak, Łukasza Panka, Ali Stachowiak, Ilonki Kowalskiej, Kasi Stachowiak, Przemka Panka, Dorotki Kowalskiej, Małgosi Panek, Krysi Szostak, Ali Nowak, Aguni Panek – za pierwszą konstruktywną krytykę oraz wsparcie i zachętę.

Helenki i jej niedawno zmarłego męża Piotrusia Kapusty,za bezinteresowną przyjaźń.

Fajnych strażników: Wiesia Guzka, „Cyganki”, Sławka oraz „Czopy”

Zbyszka Knery – wychowawcy z innego oddziału, który sam nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mi pomógł, dając sporo ciekawych zajęć…

Moich rodziców. Tych prawdziwych, a nie książkowych.

Wydawnictwa „DLACZEMU” za danie mi szansy.ROZDZIAŁ 1

Mucha na suficie przypominała maleńki stateczek na lekko rozkołysanym oceanie. Rozgrzane powietrze sprawiało, że strop wyglądał jak falująca woda. W pokoju panowały potworne duchota i fetor. Zmieszane smrody starych skarpet, trampek, majtek, uryny oraz niepranych od miesiąca ciuchów nadawały temu miejscu znamiona kloaki. Po całym mieszkaniu walały się puste butelki. Pety kiepowane gdzie popadnie leżały na podłodze, były w talerzach z resztkami jedzenia, w których miejscami zalęgło się już robactwo. Na czymś, co kiedyś było wersalką, a dziś jedynie jej wspomnieniem, w pozycji półleżącej, z głową opadającą na piersi, zalegał Fieja. Na lewej nodze na odsłoniętej łydce miał wytatuowanego stwora z filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo. Od dłuższego czasu chłopak przebywał w niebycie. Wielki zaschnięty paw na ścianie, centralnie za głową podnoszącą się i opadającą w rytm jego krótkiego, urywanego oddechu, wyglądał jak aureola świętego. Trzydniowe pijaństwo, efekt udanego skoku na sklep zoologiczny, się skończyło.

– Otwierać! Policja! – Głośne wołanie i walenie w drzwi rozeszło się echem po prawie nieumeblowanym mieszkaniu. Łomotanie i krzyk przybierały na sile. Fieja, nie bez trudu, otworzył oczy, jednak dzienne światło natychmiast mu je zamknęło. Powrót do rzeczywistości po takim pijaństwie to proces bardzo bolesny. Chyba że ma się klina. Fieja, gdy pił, to na umór, choć potrafił nie pić miesiącami. No… może z wyjątkiem swoich piwnych wieczorów. Jedno, czasami dwa piwa, jak mawiał: „dla zdrowotności”. Jednak gdy siadał do poważnego alkoholu, pił tak, aby wiedzieć, po czym choruje. Między innymi z tego powodu wypite było wszystko.

– Otwierać, bo wyważymy drzwi! – Krzyki i łomot, przy świetnej akustyce w niemal pustym mieszkaniu, stały się nie do zniesienia.

– Kurwa! Zaraz mi łeb pęknie! – jęknął. Usiadł, objął głowę dłońmi, aby w razie eksplozji nie rozbryzgnęła się po całym mieszkaniu. Z trudem stanął na miękkich nogach. Świat zawirował. Upadając na plecy, uderzył głową o podłogę. Czy to na skutek uderzenia, czy też z innego powodu wszystko sobie przypomniał. W jednej chwili przyszło otrzeźwienie. Nieomal w tej samej chwili zrozumiał, kto i po co przyszedł. Wiedział, że tak to się skończy.

Chamski, bezczelny napad w biały dzień… Przystawił sprzedawczyni gnata do skroni i zażądał kasy. Oddała bez zbędnych dyskusji. Wziąwszy pieniądze, pchnął ją na wolno stojący regał na tyle mocno, że runęła razem z nim. Wycie alarmu usłyszał, gdy był już czterysta metrów od sklepu. Nikt nie zwracał uwagi na biegnącego ulicą człowieka. Był tu jednym z wielu, którzy zapewne spieszyli się na pociąg lub autobus. Ulice w okolicy dworca dają taką ochronę.

Zdał sobie sprawę, że zrobił numer na własnej ulicy. Po czymś takim można się było spodziewać najgorszego. W tak małych miejscowościach większość osób znała się osobiście, a z widzenia niemal każdy. Prawdę mówiąc, i tak sporo czasu zajęło psom dotarcie po nitce do kłębka, jakim było jego mieszkanie.

Znowu łomotanie. Tym razem był już pewien, że następne, co usłyszy, to huk wyważanych drzwi. Fieja zerwał się na równe nogi. Zakręciło mu się w głowie, podparł się o sfatygowaną ławę, pakując niechcący rękę w resztki bigosu sprzed tygodnia, który pochodził ze skoku na bar mleczny.

– Fuck! – zaklął głośno, wytarł brudną dłoń z resztek jedzenia i uderzył przy tym kolanem w ławę. Spadły z niej na podłogę talerzyki, tacki oraz kubki i sztućce, potęgując bałagan w pokoju.

Zamarł. Za drzwiami również zapadła cisza. Delikatnie, starając się nie hałasować bardziej niż to konieczne, postawił drugą nogę na podłodze. Kolano zapłonęło żywym ogniem. Zacisnął zęby z bólu. Spojrzał w stronę drzwi. Nadal cisza. W szczelinie pod nimi spostrzegł jakieś cienie.

No i dupa, pomyślał Fieja. W tej samej chwili drzwi wyleciały razem z futryną. Nie zdążyły jeszcze upaść na podłogę, gdy do środka wpadło dwóch gliniarzy. Runęli na niego, wrzeszcząc wniebogłosy. Przewrócili go w te wszystkie odpadki, obrócili na brzuch. Wylądował twarzą w rzygowinach. Do pokoju wbiegli następni funkcjonariusze, ktoś kopnął go w bok. Przeszywający ból dotarł aż do żołądka, wywołując falę mdłości. Zwymiotował.

Kolejny kopniak pozbawił go świadomości.

Głowa pulsowała mu miarowym rytmem, w uszach huczała kakofonia dźwięków. Zanim Fiejka otworzył oczy, przełknął całą Saharę. Gardło mu płonęło. Chciał sprawdzić, co jest grane, przykładając palce do obolałego miejsca, coś jednak trzymało go z tyłu za ręce. Powoli zaczęła powracać świadomość. Zrozumiał, że miarowe bujanie jest efektem jazdy samochodem.

– Kurwa, ale sztynk. – Usłyszał głos nad sobą.

– Po coś go przewracał w ten syf? – zapytał inny, wyższy głos.

– Człowieku, gdzie go miałem przewrócić? Nie było kawałka czystej podłogi w tym chlewie.

– Mogłeś go poprosić, żeby wyszedł na korytarz i tam się położył. Może by posłuchał? – Fieja usłyszał trzeci głos.

– Ha, ha, niezły dowcip. – Głos pierwszy, najmniej przyjemny. Przypominał skrzeczącą srokę. – Sam go mogłeś poprosić, pojebie.

– Że też ludzie mogą żyć w takim bajzlu – dodał trzeci głos. Na tyle nijaki, że nie wyzwalał żadnych emocji ani skojarzeń.

– Jak widzisz, mogą. Wystarczy tylko nie trzeźwieć i po kłopocie. Zawsze możesz popróbować. – Drugi głos najwyraźniej nie lubił się z trzecim.

– Zejdź ze mnie! Poszukaj sobie bliższej rodziny – odparował trzeci głos zirytowany.

– Gamoniu, ty jesteś moją najbliższą rodziną. – Drugi nie dawał za wygraną. – Niestety, rodziny się nie wybiera. Mam, co mam.

Wrzucili Fieję na podłogę policyjnej suki, pomiędzy ławki, na których siedziało czterech łapsów. Byli tak zajęci sobą, że żaden nie zwracał uwagi na więźnia leżącego u ich stóp.

Chłopak lustrował wnętrze pojazdu spod półprzymkniętych powiek, próbując dostrzec jak najwięcej szczegółów, które mogłyby się mu przydać. Niestety, nie widział wszystkich czterech policjantów. Dwóch się kłóciło, drugi z trzecim. Pierwszy wypowiedział tylko jedno krótkie zdanie. Natomiast czwartego jakby nie było. Jednak był na pewno, Fieja czuł jego nogę przy swoich plecach.

– Słuchaj, odkąd z wami jestem, a będzie już z pół roku, coś do mnie masz. – Trzeci głos był już wyraźnie poirytowany. – Możesz mi wreszcie wytłumaczyć, o co ci właściwie chodzi?

– On cię po prostu nie lubi. – Nagle odezwał się czwarty, niezwykle miły, aksamitny głos.

Zapanowała chwila kłopotliwej ciszy. Stało się jasne, że za chwilę coś się wydarzy. Fieja nawet nie ukrywał, że rozglądał się wokoło, oceniając sytuację i swoje szanse na wolność. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Łapsy lustrowały się nawzajem wzrokiem głodnych wilków. Głos trzeci nagle oparł się o przegrodę oddzielającą kabinę kierowcy od części dla aresztantów i podkurczył nogi. Na tej samej ławce siedział głos drugi, tyle że bliżej tylnych drzwi. Z ławki po drugiej stronie łaps wstał gwałtownie, uderzając leżącego aresztanta w plecy, rzucił się na trzeciego, uprzedzając jego ruch, lecz manewr był o ułamek sekundy spóźniony. Trzeci runął na niego całym ciałem i kopnął z taką siłą, że zaskoczonego drugiego wyrwało w powietrze, aż uderzył o tylne drzwi furgonetki, które mimo zabezpieczeń otworzyły się z hukiem. Ciało bezwładnie spadło na jezdnię. Mózg nieszczęśnika prawdopodobnie już tego nie zarejestrował. Auto jadące za suką przejechało po nim. Wszystko rozegrało się tak szybko, że czwarty, aksamitny głos nie zareagował. Dopiero gdy drugie auto przejechało jego kolegę, zaczął drzeć ryja, waląc równocześnie w blachę szoferki jak szaleniec. Jego głos już nie był aksamitny.

Na Fieję nikt nie zwracał uwagi. Auto ostro zahamowało. Dwaj gliniarze zwalili się na niego z impetem. Parę ładnych kilogramów żywego mięcha, łokieć wbity w żebra, kolano w żołądek. Ból spowodował kolejne mdłości. Fieja zwymiotował. Ciężar leżą- cych na nim ciał nie pozwolił mu unieść głowy, więc wymiotując, leżał w tym, co z niego wypłynęło.

– Kurwa, co za świnia – wrzasnął jeden z policjantów, zrywając się na równe nogi. Był czysty, w przeciwieństwie do tego, który wylądował plecami w wymiocinach. Aksamitnogłosy wyskoczył pierwszy. Kumple za nim.

– Ani drgnij! Masz tu leżeć, jak wrócę! Zrozumiano? – wycedził przez zaciśnięte zęby ten ubabrany i nie czekając na odpowiedź, wyskoczył z suki.

Fieja został sam, nawet kierowca się zdematerializował. Jego żołądek cały czas próbował się wywrócić na drugą stronę. Związane na plecach ręce nie pozwalały wytrzeć twarzy. On jednak dostrzegł swoją szansę. Nikt go nie pilnował. Łapsy zajęły się ratowaniem kumpla, a raczej tego, co z niego zostało.

Fiejka przekręcił się na bok, pomagając sobie łokciem, usiadł na lewej nodze, teraz jeszcze tylko malutkie bujnięcie całego ciała i już stał. W głowie mu huczało, mdłości znów przybierały na sile. Przyspieszony proces trzeźwienia, pomyślał. Z trudem powstrzymał wymioty. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo, kto mógłby się nim zająć.

– Tak trzymać, towarzysze! – wyszeptał pod nosem.

Jakieś siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt metrów od niego łapsy biegały jak szalone. Grupa gapiów szybko rosła. Każdy chciał zobaczyć zmasakrowane ciało. Jest w nas, ludziach, taka siła, która ciągnie nas w stronę okropieństwa i makabry. Bo co jest interesującego w takim ciele? Powykręcane kończyny, kałuże krwi?

– Masz przesrane, palancie – powiedział do siebie, mając na myśli sprawcę całego rejwachu. – Ożesz ty, kurwa! – syknął, zdając sobie nagle sprawę, że najprawdopodobniej sam jest palantem – Przecież zwalą wszystko na mnie!

Zeskoczył na asfalt, rozglądając się, czy ktoś go zauważył. Nikt jednak nie okazywał najmniejszego zainteresowania jego osobą. Skrępowane ręce utrudniały poruszanie się, ale musiał stamtąd uciec jak najszybciej.

Kilka kroków i znalazł się w rowie. Schylony, ruszył szybko jak najdalej od miejsca, w którym zgromadzili się gapie. Po jakichś dwustu metrach rów skręcał łagodnie i stawał się głębszy. Co prawda było w nim trochę wody, jednak Fieja mógł się wyprostować i poruszać znacznie szybciej, równocześnie nie będąc widzianym z szosy. Jeszcze dwieście metrów i znajdzie się w lesie.

Wcześniej zauważył wystający z ziemi kawał blachy. Wyglądała jak stare umocnienie po przepuście drogowym. Kopnął ją. Tkwiła mocno w ziemi. Była skorodowana, jej krawędzie były ostre. Przykucnął tyłem do blachy. Dwa ruchy i więzy puściły.

– Chwała Bogu za nowoczesne kajdanki – mruknął, rozcierając zdrętwiałe nadgarstki.

Po wejściu do Unii nasza policja zaczęła się unowocześniać, czego efektem było między innymi zastąpienie solidnych metalowych kajdanek plastikowymi paskami zaciskowymi. Były równie wytrzymałe i nie do zerwania, lecz z ostrym przedmiotem nie miały szans.

Niemal w biegu przemył twarz wodą z rowu. Jeszcze dwa susy i już był w lesie. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest i dokąd biegnie. Ważne, aby jak najdalej.

Po paru minutach zabrakło mu tchu. Ciężko dysząc, osunął się na ziemię i oparł o pień drzewa. Niemal wojskową kondycję, jaką swego czasu miał, zalała gorzała i zatruł dym papierosowy.

Jego oddech zaczął wracać do normy. W głowie przestało łupać. Powoli wstał na jeszcze miękkie nogi. Wiedział, że musi iść. Był już jednak na tyle daleko, że poza szumem drzew i świergotem ptaków nie dochodziły do niego żadne inne dźwięki.

Po paru minutach stanął na brzegu niewielkiej rzeczki.

– Bogowie mi sprzyjają – stwierdził, skacząc do wody.

W tej chwili kac przypomniał o sobie, język stanął Fiei kołkiem i nie chciał się za żadne skarby poruszyć. Chłopakowi było obojętne, czy woda nadaje się do picia, klęknął w rzeczce i zaczął łapczywie chłeptać. Nie przeszkadzał mu nawet muł, który poruszył kolanami. Po ugaszeniu pragnienia rozejrzał się z zaciekawieniem. Uśmiech zagościł na jego twarzy. Rozpoznał ciek wodny. Rzeczka miała jakieś trzy metry szerokości i może pół metra głębokości, w głębszych miejscach maksymalnie do metra, nazywała się Piżmówka. Bywał tu wcześniej. Jeszcze zanim zaczął chlać i kraść, był zapalonym wędkarzem. Rzeczka toczyła leniwe wody na zaledwie dwudziestu, ale za to bardzo urokliwych, kilometrach. Dzika, nieuregulowana, z pięknymi meandrami. Po prostu miodzio. Ruszył z prądem, idąc tak szybko, jak pozwalała sięgająca do kolan woda. W głębszych miejscach parę razy zanurzył się cały, zmywając z siebie brud, który do niego przylgnął. Chłodna kąpiel działała kojąco na przepity organizm. Mózg przestał się przegrzewać i powoli zaczynał pracować wydajniej. Las się skończył. Rzeczka wiła się malowniczo wśród łąk przez co najmniej trzy kilometry, gdzie znów zaczynał się kolejny las. Wyszedł na brzeg, rozglądając się uważnie po okolicy.

Nawet jeśli użyją psów do pościgu, w wodzie stracą one trop, pomyślał. Kilometr wystarczy.

Ruszył truchtem na przełaj przez łąkę, równocześnie bacznie lustrując okolice. Do lasu miał zaledwie dwieście metrów, gdy usłyszał świst przelatującej kuli, a zaraz potem huk wystrzału. Padł na ziemię, kryjąc się w nieskoszonej trawie.

– Kutasy! A ostrzegawczy gdzie? – wrzasnął na całe gardło.

No tak – pościg. Jako mordercę gliniarza goniła go zapewne cała sfora wściekłych funkcjonariuszy. Nie słysząc następnych strzałów ani żadnych innych odgłosów, pomyślał, że muszą być kawał drogi od niego, dlatego spudłowali, psów też chyba nie mają. Nie myśląc o tym dłużej, czołgał się na łokciach w stronę lasu. Uwijał się jak szalony, byle szybciej, byle do linii drzew, tam go nie trafią. Minął pierwsze drzewa, poderwał się na równe nogi i najszybciej, jak tylko mu siły pozwoliły, przebierał nogami, kierując się w głąb chaszczy. Dwa trafienia w drzewa, które bardziej usłyszał, niż zobaczył, zadziałały jak turbosprężarka, nogi niosły go same, czuł tylko wiatr we włosach i pulsowanie w skroniach, lecz nie zwalniał. Ten strach nie był paraliżujący, był uskrzydlający.

Miał świadomość, że jeśli go złapią, zakatują go najzwyczajniej w świecie, o nic nie pytając. Dlatego jedynym ratunkiem była ucieczka.

Gałęzie niewysokich sosen smagały go po twarzy i ciele, tyle że na ciele miał ubranie, co łagodziło nieco ciosy zadawane przez rośliny, natomiast na twarzy szkody były bardziej widoczne. Stracił rachubę czasu, oddech zrobił się krótki i rzężący, srebrne płatki wirowały mu przed oczami. Nagle drzewa zaczęły się zamazywać. Niczego nieświadom, słaniając się na nogach, wyrżnął w jedno z nich i upadł na plecy.

Było mu zimno, cały dygotał. Gdy otworzył oczy, zrozumiał dlaczego. Nastała noc. Mimo lata noc to noc, zwłaszcza gdy się leży w mokrych ciuchach na ziemi. Dotknął twarzy dłońmi. Jęknął z bólu. Miał wrażenie, iż płonie. Próbował sobie przypomnieć, co się stało, ale nie wiedział, jak tu dotarł. Pamiętał, że wbiegł na sporą polanę, lecz nie kojarzył, żeby ją opuszczał. Była jasna księżycowa noc. Choć wkoło rosły drzewa, widoczność była na tyle dobra, że można było się w miarę ostrożnie poruszać, nie ryzykując bliskiego i bolesnego spotkania z twardą naturą.

Problemami Fiejki obecnie były: to, że nie wiedział, gdzie jest, i głód, przy czym ten drugi bardzo dawał się we znaki. Organizm chłopaka był wymęczony pijaństwem i całodniową ucieczką, w ciągu której nie było mowy o przekąskach, a co dopiero o solidnym posiłku. Chciało mu się również pić. Rozejrzał się. Oczy zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności. Stał trochę niepewnie, starając się opanować dygotanie. Parę razy podskoczył, zabił ręce, tak jak w dzieciństwie uczył go dziadek. I pomogło. Krew zaczęła krążyć szybciej i drgawki ustąpiły. Najważniejsze, że przestał szczękać zębami. Bał się, że powybijają się jeden o drugi. Zdjął przemoczone ubranie, wyżął je solidnie. Kiedy je ponownie założył, nie było już takie zimne. Spojrzał na księżyc i wiedział już, z której strony przyszedł i w którą ma iść.

– No dobra, tylko gdzie ja jestem? – westchnął ciężko.

Ostrożnie rozgarniając rękoma gałęzie, ruszył przed siebie. Wszystko go bolało, pierwsze kroki wydawały się karą za grzechy. A że sporo w życiu nagrzeszył, przestraszył się, że tak będzie już zawsze. Na szczęście po jakimś czasie się rozruszał i ból stał się znośny. Idąc, myślał o sytuacji, w jakiej się znalazł . Było pewne, że gliniarze zwalą wszystko na niego. Tylko jak się z tego wywinąć? I to żywym, bo to dosyć istotne. Pościg zapewne przerwano ze względu na noc. Rano go wznowią.

Ciekawe, gdzie teraz jestem? Sądząc po księżycu, jest pierwsza, może druga w nocy. Na łące była mniej więcej czternasta. Film mi się urwał gdzieś po godzinie, a więc koło piętnastej. Czyli brakuje, pi razy drzwi, dziesięciu godzin. Ile z tego biegłem, a ile przeleżałem, to chciałbym wiedzieć.

Nocny marsz przez las, nawet w najjaśniejszą noc, nie należy do łatwych. Mimo że szedł w miarę równym tempem, pokonywał połowę drogi, jaką przeszedłby za dnia. Chociaż, z drugiej strony, nadal się przemieszczał, oddalał od podążających jego śladem siepaczy.

Niebo nad lasem zaczęło powoli szarzeć. Świt oznaczał łatwiejszy marsz, ale również wznowienie pościgu. Widoczność z minuty na minutę robiła się lepsza. Nocne dźwięki zaczęły ustępować dziennym. Pohukiwania sów ustępowały miejsca porannym trelom. Miarowo stukał dzięcioł. Las się budził do życia.

Między drzewami coś błysnęło. Jeden, drugi, trzeci błysk. Fieja zamarł przerażony. Uważnie się rozglądając, ruszył w tamtą stronę. Po paru krokach dobiegł go szum wody. To ona odbijała promienie słoneczne. Chłopak odetchnął z ulgą. Jeśli jest woda, będą i ludzie. Na ludziach co prawda niewiele mu zależało, ale na wodzie jak najbardziej. Gdy stanął nad jej brzegiem, poczuł ulgę. Rzeka… i to całkiem ładna. Oba brzegi były porośnięte szuwarami, ale woda wydawała się czysta. Wszedł do niej, jak stał, w butach i ubraniu. Był spragniony i głodny. Pił długo, delektując się każdym łykiem, choć woda nie smakowała dobrze. Liczyło się tylko to, że mógł się napić do woli. Czuł, jak pęcznieje mu brzuch, ale nie potrafił przestać. Gdy wreszcie przerwał, świat zawirował mu przed oczami. Był pełen. Wyszedł na brzeg. Wsparłszy się rękoma o kolana jak sportowcy po morderczym wysiłku, ciężko dyszał i wtedy zauważył na swoich spodniach i butach kilka czarnych, oślizgłych, podłużnych kształtów.

– Kurwa, co to za rzeka? – zdumiał się. – Ledwo wszedłem do wody, a one już są?!

Pijawki. Było ich kilka. Niektóre małe, ledwie centymetrowe, inne całkiem duże – mierzące dziesięć, a może i więcej centymetrów. Z obrzydzeniem strząsał je z ubrania.

– Strach wchodzić do tej wody. – Zauważył, że zaczyna rozmawiać sam ze sobą.

Gdy już się uporał z pijawkami, a oddech powrócił do normy, ruszył brzegiem w dół rzeki. Pierwotnie planował pójść korytem dla zmylenia pościgu, lecz czarne, oślizgłe glisty wybiły mu to z głowy. Rzeka, a właściwie raczej rzeczka, miała maksymalnie cztery metry szerokości. Marsz brzegiem nie był zbyt uciążliwy, bo zaraz za rzadkimi szuwarami jak okiem sięgnąć rozciągały się łąki. Na horyzoncie majaczył las. Idąc wzdłuż rzeczki, zaczął odczuwać coraz większy głód. Człowiek tak jest skonstruowany, że musi jeść i pić. Spragniony już nie był, lecz realnych widoków na posiłek nie miał. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje z głodu. Żołądek przewracał mu się na drugą stronę, a kiszki wydawały niepokojące dźwięki. Czuł, jak słabnie, w uszach mu szumiało, a myśli krążyły coraz wolniej.

– Chłopie, przecież zawsze dawałeś sobie radę, myśl – tłumaczył sam sobie. Musiał coś wymyślić.

Jak zwykle w życiu rozwiązanie okazało się proste. Przypomniały mu się pijawki.

Kurczę, to takie proste, pomyślał. Na bezrybiu i rak ryba.

Sądząc po słońcu, zbliżało się południe. Pogoda była ładna – bezchmurne niebo, lekki, ciepły wiaterek. Jednak pół dnia marszu oraz wczorajszy dzień pełen wrażeń zrobiły swoje. Nie zastanawiał się dłużej. Wypatrzył wąskie przejście między szuwarami – najprawdopodobniej ścieżkę do wodopoju. Podszedł, uważając, aby nie wejść do wody, zdjął koszulkę i wrzucił w wodę między szuwarami, na tyle blisko, aby nie porwał jej prąd i by mógł ją wyciągnąć kawałkiem patyka, który znalazł jakiś kilometr wcześniej i zabrał ze sobą ni to jako broń, ni to jako…? Tak naprawdę sam nie wiedział. Ten patyk wydawał mu się dziwny w miejscu, gdzie nie rosło ani jedno drzewo, więc go podniósł, to wszystko. Nie było w tym żadnej filozofii.

Wyciągnął patykiem koszulkę z wody po jakichś dziesięciu minutach. Tak jak się spodziewał, była cała oblepiona pijawkami.

– Masz obiad, kolego – powiedział sam do siebie.

Położył koszulkę na ziemi i rozgniatając nie za dużą pijawkę, zrobił dziwny grymas, który świadczył o tym, że nie jest przekonany, iż to był dobry pomysł. Jednak żołądek ma swoje prawa. Nie zastanawiając się dłużej, włożył pijawkę do ust. Przez jakiś czas przeżuwał ją z dziwną miną i połknął. Właściwie przełknął z trudem.

– Nie jest tak źle – powiedział głośno.

Tak naprawdę nie wiedział, jak zdefiniować smak tego, co zjadł.

– Jak nie ma nic innego, to i takie paskudztwo się zje – znów powiedział sam do siebie.

Teraz wybrał większe sztuki. Był mile zaskoczony, gdy po jakimś czasie żołądek przestał się domagać posiłku. Wytrzepał koszulkę z pozostałych pijawek, następnie wyżął ją prosto w swoje usta. Po tym jak zobaczył, z jaką szybkością te stworzenia atakują, wolał więcej nie wchodzić do rzeczki, by ugasić pragnienie.

Gdy zaspokoił głód i pragnienie, poczuł się senny. Polak głodny to zły, najedzony to leń. Stare mądre przysłowie. Jednak postanowił iść dalej. Zastanawiał się nad dwiema sprawami. Czy wciąż go szukają? I gdzie właściwie teraz jest? Ale na żadne z tych pytań nie miał odpowiedzi.

Po mniej więcej godzinie zauważył na drugim brzegu drzewa coraz bardziej „zbliżające się” do rzeki. A po paru minutach to samo zaobserwował także po tej stronie. Jeszcze godzina i drzewa „zbliżyły” się na tyle, że mógł iść w ich cieniu, nie oddalając się od brzegu rzeki.

Był na zupełnym odludziu. Teoretycznie wymarzone miejsce dla uciekiniera. Poza ptakami po drodze nie widział innych zwierząt. Nie licząc tych, które zjadł, oczywiście o ile pijawkę można nazwać zwierzęciem.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Musiał pomyśleć o noclegu i może o małej przekąsce, bo głód zaczął powracać. Nie bardzo miał ochotę na kolejne danie z rzecznego paskudztwa. Zrobiło się już całkiem ciemno, gdy jakieś pół kilometra przed nim zamajaczyło blade światło. Wytężył wzrok, wydawało mu się, że widzi zabudowania. Po kilkunastu krokach nabrał pewności – to faktycznie były budynki, w których paliło się światło. Raczej samotne gospodarstwo niż wioska. Podszedł bliżej. Mimo że poruszał się ostrożnie, zahaczył nogą o rozciągnięty drut, do którego były przywiązane puste puszki po piwie. Hałas mógł umarłego postawić na nogi. Fieja przewrócił się i zamarł. Za płotem rozszczekały się psy. Najprawdopodobniej dwa. Fieja złorzeczył sobie w duchu. Czego się spodziewał? Na odludziu bez psów ani rusz. Pułapki też muszą być, aby odstraszać dziką zwierzynę lub nieproszonych gości, jak on.

– Kajtek, Brysiek. Co tam macie? – rozległ się męski głos.

Psy nie przestawały ujadać. Starszy mężczyzna podszedł do płotu, bacznie obserwując okolicę. Fieja w duchu prosił Boga, aby ten dobry człowiek nie otwierał furtki, bo psy nie były uwiązane i poradziłyby sobie z nim bez trudu. Jeden był trochę skundlonym owczarkiem niemieckim, a drugi zwykłym kundlem, tyle że wielkości dorosłego owczarka podhalańskiego.

– No już, cicho! Wszystko w porządku – powiedział mężczyzna do psów, poklepując oba po łbach. Psy posłuchały swojego pana i jednocześnie przestały szczekać.

Fieja odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo na razie zostało zażegnane. Gospodarz razem ze swoimi podopiecznymi zniknął za tym samym winklem, zza którego wyszedł. Po paru minutach leżenia bez ruchu Fieja poczuł, że drętwieją mu kończyny. Powoli i ostrożnie, aby ponownie nie narobić niepotrzebnego hałasu, podciągnął nogi i uklęknął. Zanim zdążył się oprzeć na rękach, na karku poczuł ciepły oddech i usłyszał charakterystyczne psie sapanie. Zamarł ponownie. Teraz podobny oddech poczuł również przed sobą. Zimny pot wystąpił mu na czoło i spłynął po plecach. Powoli, bardzo powoli uniósł się na rękach, podnosząc równocześnie głowę. Przed oczami, może w odległości dziesięciu centymetrów od twarzy, zobaczył obnażone dziąsła i wyszczerzone, ociekające śliną kły. Ich właściciel warczał ostrzegawczo, jeżąc sierść. Przerażony Fieja skamieniał, nie mogąc oderwać oczu od paszczęki.

– Czego, tu szukasz, chłopie? – dobiegło pytanie zza jego pleców.

– My…

– Widzę, że się boisz! I powinieneś! Ale nie zaatakują, dopóki im nie każę, więc lepiej mnie nie denerwuj. Zrozumiałeś? – Głos faceta był stanowczy, ale nie nieuprzejmy.

– Y…hy. – Fieja wydał dziwny dźwięk, niezdolny otworzyć usta.

– Jesteś na moim terenie. W promieniu czterech kilometrów nie ma żywej duszy, więc jak tu zostaniesz na zawsze, nikt się o tym nie dowie.

– Yyy… – Strach sparaliżował mu ruchy i odebrał mowę. Zaczął szlochać. Wyobraźnia podsuwała obraz makabrycznego finału. Szloch stawał się coraz głośniejszy i coraz trudniejszy do opanowania.

– O, a ja myślałem, żeś twardziel – powiedział z kpiną w głosie właściciel psów.

Wtedy stała się rzecz dziwna. Psy bez komendy przestały warczeć. Ten stojący oko w oko z Fieją przyglądał mu się ciekawie, śmiesznie przekrzywiając łeb.

– No, no… Pierwszy raz widzę takie zachowanie, moje pieski. – Właściciel był widocznie nie mniej zdziwiony od potencjalnej ofiary. Gdyby tylko ofiara mogła opanować spazmy.

Chwilę potem znów stało się coś niespodziewanego – drugi pies polizał policzek, po którym płynęła łza, jakby w ten sposób chciał okazać chłopakowi swoją solidarność w smutku.

– No, chłopie, widocznie nie jesteś złym człowiekiem. Psy się nie mylą. – Mówiąc to, mężczyzna dalej przyglądał się niebywałej scenie. – To co, pieski? Zaprosimy gościa do domu?

A gdy psy zaczęły radośnie merdać ogonami, ich właściciel aż zagwizdał ze zdziwienia.

– Nie ma co! Pierwszy raz coś takiego widziałem! – powiedział, po czym chwycił Fieję za rękę i pomógł mu wstać. – Bez dwóch zdań. Musisz być dobrym człowiekiem. Bez dwóch zdań…

Sytuacja z psami to ostatnia kropla, która przepełniła czarę goryczy. Wszystkie wydarzenia ostatnich godzin były ogromnym obciążeniem dla młodej i nieukształtowanej, mimo wielu doświadczeń życiowych, chłopięcej psychiki. Ten szloch był rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Pomimo zgrywania twardziela Fieja nadal był dzieckiem, które potrzebowało wsparcia, a przede wszystkim miłości i kontaktu z kimś życzliwym. Wizerunek twardziela zbudował po wypadku, w którym zginęli jego rodzice, by się odgrodzić niczym murem od otoczenia. Całe życie wstydził się za opiekunów, którzy pili, nie mając czasu dla swojego źródła utrzymania. Wzięli go na wychowanie jako dalecy, ale jedyni krewni, gdy tylko dotarło do nich, że z tego mogą być niezłe pieniądze. Niby go nie bili, niby i obiad czasami znalazł się na stole, niby miał w czym chodzić, niby i zabawki nie były mu obce, a jednak w tym wszystkim zabrakło serca. Opiekunowie żyli we własnym pijackim świecie, ale robili to na tyle umiejętnie, że nikt z zewnątrz nie mógł im niczego zarzucić. Nigdy nie byli tak pijani, aby ich stan rzucał się w oczy. Uchodzili za spokojne małżeństwo z klasy średniej. Dopiero gdy ciocia, bo tak ją nazywał, zmarła na alkoholową trzustkę, sąsiedzi zaczęli baczniej obserwować wujka, który przestał się już kryć i chyba z rozpaczy chlał do upadłego. Odpowiednie służby nie mogły nic zrobić, ponieważ Fieja zdążył stać się pełnoletni. Tak więc po śmierci cioci wujek pił już na umór, w ogóle nie dbając o cały świat. Nie zauważył nawet, kiedy przestały wpływać pieniądze na podopiecznego. Był tak zajęty piciem, trzeźwieniem, wynoszeniem reszty rzeczy, które wymieniał na gorzałkę… Piciem, trzeźwieniem, piciem, trzeźwieniem i tak w koło, że chyba sam się nie zorientował, kiedy pół roku później umarł. Fieja odziedziczył mieszkanie. Co prawda było tak ogołocone przez wujka, że przypominało nieomal stan deweloperski, lecz jednak było jego. Pozbawiony innych wzorców, gdy został sam, poszedł w ślady swoich opiekunów.

Mężczyzna prowadził go, lekko trzymając za łokieć. Psy szły karnie przy nodze swego pana. Weszli na podwórze, na którym pod dużym orzechem włoskim stał dwumetrowy stół z dwiema tej samej długości ławami po obu stronach. Gospodarz skierował się właśnie w tę stronę, prowadząc ze sobą chłopaka.

– Kobieto, daj coś na ząb! Mamy gościa na kolacji! – krzyknął w stronę domu.

Usiedli po obu stronach stołu, naprzeciwko siebie. Z mieszkania wyszła kobieta w podobnym do gospodarza wieku. Fieja wytarł oczy zawstydzony swoim niemęskim zachowaniem. Gospodyni podeszła do stolika, niosąc w jednym ręku dzbanek, w drugim tacę z miodem, masłem i nożem, a pod pachą bochenek chleba. Mimo wieku nadal była ładna. Regularne rysy twarzy, gdzieniegdzie poprzecinane zmarszczkami, które tylko dodawały jej majestatu, sprawiały, że czuło się bijący od niej blask. Tak, właśnie, blask, bardziej wyczuwalny niż widoczny. Mimo upływu lat nadal szła dumnie wyprostowana, pewnie stawiając kroki. Gdy była młodsza, jej uroda musiała powalać co najmniej na kolana, pomyślał Fiejka.

– To moja ślubna. – Gospodarz przedstawił swoją małżonkę. – A ty jak się zwiesz?

Kobieta tymczasem postawiła wszystkie produkty na stole i z delikatnym uśmiechem wyciągnęła do niego rękę.

– Mam na imię Katarzyna. – Głos też miała zjawiskowy.

Fiejka poderwał się gwałtownie z ławki, zawadzając o stół, który zachwiał się niebezpiecznie. Z dzbanka rozlało się trochę mleka. Chwycił wyciągniętą dłoń i zapomniawszy języka w gębie, wykonał cudowny cmok – tak energicznie, że aż psy zawarczały, myśląc pewnie, iż chce skrzywdzić ich panią. Był zbity z tropu nagłą zmianą sytuacji. Dopiero co czarno widział swoją przyszłość, zarówno tę najbliższą, jak i tę dalszą, wydawało mu się, że nie dożyje rana, a tu nagle jest proszony na kolację. I ta kobieta…

– Och! Jaki szarmancki! – powiedziała, pomijając gafę. – Dżentelmen.

Zapach świeżego chleba skręcał mu kiszki. Poczuł, jaki jest głodny i zmęczony. Przede wszystkim głodny. Na chwilę zapomniał o Bożym świecie.

– Nazywają mnie Fiejka – wybąkał.

– Widzę, że zaraz ci oczy wyjdą z orbit na widok jedzenia. Więc jedz, pogadamy później.

Nie trzeba było mu drugi raz powtarzać. Rzucił się na posiłek tak, jakby nie jadł od paru dni, co z resztą było bliskie prawdy. Kobieta odwróciła się i odeszła, by po chwili powrócić z kubkami na mleko i ze szmatką do wytarcia stołu. Fieja w tym czasie pałaszował suchy chleb, maczając go w miodzie.

– Poczekaj, bo się udławisz – powiedziała, nalewając mleko. – Jedzenia nie zabraknie – dodała i podała mu kubek.

Zarumienił się zawstydzony. Gospodarze pozwolili mu się najeść, nie odzywając się. Nawet psy, jakby rozumiejąc sytuację, położyły się pod stołem i oparły kudłate łby na łapach. Kobieta usiadła koło męża, przykrywając swoją dłonią jego rękę. Odwzajemnił ten wyraz sympatii, głaszcząc delikatnie jej drobną rączkę. Odnosiło się wrażenie, że mimo upływu lat uczucie tych dwojga jest równie silne i trwałe, a może nawet silniejsze od tego, które ich połączyło kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy się poznali.

Po napełnieniu pustego żołądka chłopak rozsiadł się wygodnie na ławce, opierając rozłożone ręce na oparciu. Był syty i zmęczony. Spojrzał na swoich gospodarzy, którzy zachowywali się tak, jakby go tu nie było. Mieli swoje życie i widać było, że są szczęśliwi. Zmienił pozycję, opierając ręce na ławie. Ogarnął go błogi spokój i znużenie, oczy same zaczęły się przymykać.

– Widzę, że jesteś skonany. – Pani domu zwróciła się do niego z uśmiechem.

– Przepraszam, ale… – Nie wiedział, co powiedzieć. Był niezmiernie wdzięczny tym ludziom, lecz nie miał pojęcia, jak się zachować. Taka szczerość i prostota wprawiły go w osłupienie. Do tej pory, żeby coś zdobyć, musiał walczyć. A tu obcy ludzie bez zbędnych pytań ugościli go we własnym domu jak swojego.

– Nic nie mów. – Wstała, wyciągając do niego rękę. – Chodź.

Wstał, bez słowa odwzajemniając gest. Nie wiedzieć czemu, ale ufał tym dwojgu. Roztaczali wokół siebie atmosferę spokoju. Kobieta zaprowadziła go do domu. W jednym pokoju stały zaścielone łóżko, szafa, pod oknem stolik i krzesło. Na środku – maleńki dywanik i nic więcej.

– Tu się możesz przespać – powiedziała. – Odpocznij. Dziś o nic nie pytamy. Porozmawiamy jutro. Dobranoc.

Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi. Stał przez chwilę, kompletnie zaskoczony. Nie udało mu się zebrać myśli. Pełny żołądek i zmęczenie zrobiły swoje. Jak stał, zwalił się na łóżko, niemal natychmiast zasypiając.

***

Gdy otworzył oczy, za oknem było już zupełnie jasno. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, zwiastując piękny dzień. Leżał dłuższą chwilę, zastanawiając się nad wczorajszym dniem. Dziwne, ale ufał tym ludziom. Czuł, że nie potrafiliby nikogo skrzywdzić. Choćby jednak byli aniołami, nie mógł nadużywać ich gościnności. Pora podziękować za wspaniałe przyjęcie i ruszać dalej, aby nie napytać tym dobrym ludziom jakiejś biedy. Wstał, poprawił pościel, przeciągnął się, ziewnął i poczuł przypływ młodzieńczej energii. Wyszedł z pokoju, w którym spał. W jadalni, jak i w pozostałych pomieszczeniach nie zastał nikogo. Posmutniał, bo nie chciał odchodzić bez pożegnania, ale zostać dłużej też nie mógł. Gdy już miał przekroczyć próg drzwi wejściowych, te otworzyły się nagle i zobaczył znajomą sylwetkę pani domu, z dzbankiem gorącej kawy w jednym ręku i półmiskiem jajecznicy w drugim. Za kobietą stał gospodarz z bochnem chleba pod pachą i oczywiście z nieodłącznymi psami koło nogi, które na widok Fiejki zaczęły wesoło merdać ogonami.

– Oj, nieładnie. Kawaler chciał nas opuścić bez pożegnania. – Gospodyni minęła go w drzwiach i weszła do środka.

– A my mamy tyle pytań – dodał gospodarz. – Idź i obmyj się trochę przy studni. Z miejsca się rozbudzisz. Potem wracaj na śniadanie, to trochę pogadamy i może coś uradzimy.

– Przepraszam, nie chciałem wyjść bez pożegnania – wydukał ze skruszoną miną.

– Dobra, dobra, takie gadanie – powiedziała gospodyni z uśmiechem na twarzy. – Zmykaj do tej wody, bo śniadanie stygnie.

Pałaszował najwspanialszą pod słońcem jajecznicę na boczku. Gospodarze jedli razem z nim. Nikt nie przerywał jedzenia rozmową. Po posiłku Fiejka wypił duży łyk kawy, od którego aż ciarki przeszły go po plecach.

– Łał… – jęknął, gwałtownie wypuszczając powietrze. – Siekiera, nie kawa – stwierdził z uwielbieniem.

– Wydaje nam się, że taka powinna być prawdziwa kawa – skomentowała gospodyni, nie ukrywając swojego zadowolenia.

– Jestem wdzięczny, jak nie wiem co. Za gościnę, za kola-cję, za śniadanie i w ogóle za wszystko. A jajecznica po prostu palce lizać. – Zerwał się na równe nogi, chwycił dłoń pani domu i pocałował ją z całym szacunkiem, na jaki umiał się zdobyć. Niewiasta się rozpromieniła.

– Siadaj, pogadamy. Mamy dla ciebie pewną propozycję. Lecz wpierw chcielibyśmy wiedzieć, co zamierzasz.

Niewiele myśląc, zaczął mówić. Mówił o wszystkim, o zmarłych rodzicach, o opiekunach pijakach, o samotności, o kradzieżach. Pierwszy raz w swoim sierocym życiu był tak szczery, jak ludzie bywają na spowiedzi. Gospodarze słuchali w skupieniu, nie przerywając. Pomyślał, że to chyba jest recepta na udany związek. Trzeba umieć nie tylko gadać, ale przede wszystkim słuchać. Tak dobrnął w swoich zwierzeniach do chwili obecnej.

– No dobrze, ale co dalej? – zapytał gospodarz.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – odparł. – Po drodze coś wymyślę.

– O naiwna młodości! – mruknęła gospodyni z dobrodusznym uśmiechem.

– Domyślam się, że zostanie u nas to raczej nie jest szczyt twoich marzeń. – Gospodarz, mówiąc te słowa, był wyraźnie zakłopotany i ciągle spoglądał na swoją małżonkę, która wzrokiem dodawała mu odwagi.

Fiejka nie ukrywał zaskoczenia. Z jednej strony propozycja była po prostu doskonała, ale z drugiej nie chciał narazić tych ludzi na choćby najmniejsze niebezpieczeństwo.

– Dziękuję. Jestem naprawdę wzruszony tą propozycją i wierzcie mi, w innych okolicznościach nie odmówiłbym na pewno. Jednak nadal jestem zbiegłym przestępcą. Zatem ten pomysł odpada, przynajmniej do czasu, aż wyjaśni się moja sytuacja. Muszę z bólem serca odmówić, gdyż nie zniósłbym myśli, że spotkała was przykrość z mojego powodu.

Pokiwali tylko głowami ze zrozumieniem, nie komentując jego słów.

– Spodziewaliśmy się takiej odpowiedzi – przyznał gospodarz. – Dlatego mamy jeszcze jedną propozycję. Przypuszczam, że będziesz chciał dalej uciekać?

– Niestety, tak – odparł wyraźnie zaintrygowany.

– Jak pewnie zauważyłeś, mieszkamy nad rzeką. W tym miejscu to jeszcze nie rzeka, raczej rzeczka, ale możesz mi wierzyć, za trzydzieści kilometrów zmienisz o niej zdanie. Mamy w szopie fajny kajak i wiosła. Znajdzie się też i reszta wyposażenia – namiot, śpiwór, kuchenka i tak dalej. Widzisz, kiedyś bardzo dużo pływałem po rzekach całego kraju i nie tylko. Zauważyłem wtedy, iż kajakarzem nie zainteresuje się żaden policjant. Nie przyjdzie im do głowy, że zbieg wystawia się na taki świecznik. Płynąc kajakiem, jesteś widoczny dla każdego i zarazem stajesz się niewidzialny. Unikaj tylko noclegów w stanicach, a będziesz wolny, jeśli pogoda pozwoli, aż do późnej jesieni. W międzyczasie coś wymyślisz na resztę życia, a przynajmniej dostaniesz trochę czasu na to, by wymyślić.

– Nie wiem, co powiedzieć. – Chłopak naprawdę zbaraniał.

– I dobrze, nic nie mów. – Kobieta delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. – Słuchaj jego, wie, o czym mówi.

– Pływanie kajakiem ma to do siebie, że jeśli wytrzymasz pierwsze bóle po zakwasach, na pewno będziesz zadowolony. Sto kilometrów dziennie to realny dystans. Cały dobytek ma się ze sobą i nie trzeba niczego dźwigać. Wpłyniesz tam, gdzie nie da rady żaden radiowóz, a nawet łódka czy motorówka. Sieć rzek i kanałów jest tak rozległa, że możesz pływać niemal po całym świecie. Wszystko co cię ogranicza, to nie tyle pory roku, ile kajak. Tym, który dostaniesz, nie wypływaj na otwarte morze. Natomiast morski nie do końca nadaje się na inne akweny.

Fiejka słuchał jak urzeczony. Gospodarz kochał ten temat. Był pasjonatem. W miarę mówienia zapalał się, aż dostał wypieków. Malowana wizja superprzygody złowiła i jego na haczyk.

– Ale jak będę wiedział, dokąd płynąć? – Resztki obaw trzeba było rozwiać.

– Będziesz wiedział. Możesz mi wierzyć. Dostaniesz od nas mapy szlaków całej Europy, kilka poradników i opisów większości z nich. Z resztą sobie poradzisz. Nasza rzeka jest łatwa, ale na każdym noclegu, przynajmniej dopóki nie przyswoisz sobie tej wiedzy, czytaj poradniki, pozwolą ci uniknąć wielu niebezpieczeństw. Spójrzmy prawdzie w oczy: jesteś laikiem. I najważniejsze: nigdy nie kozakuj. Jeśli masz choć najmniejsze wątpliwości lub podejrzenia, że możesz nie dać rady, odpuść. W przeciwnym razie możesz stracić cały dobytek, kajak, a nawet życie. Lepiej przeciągnąć sprzęt po lądzie, niż narażać się na ryzyko.

Następnie wszyscy poszli do szopy, gdzie był sprzęt.

– Kajak typu solo. – Gospodarz był w swoim żywiole. – Nie jest to może najszybsza jednostka, lecz wierz mi, najwygodniejsza. Siedzisko, na którym można siedzieć całymi godzinami, nie czując drętwienia nóg ani bólu siedzenia. Podnóżki… – kontynuował. – Zrozumiesz, o czym mówię, już po pierwszej godzinie płynięcia. Ster. To zrozumiesz natychmiast, jeśli zapomnisz go otworzyć. Szczelny luk bagażowy. A to zrozumiesz, jak nabierzesz pierwszy raz wody. No i dodatki. Kapok. Jeżeli umiesz dobrze pływać, to zbędny rupieć na nizinnych rzekach. Chyba że nie umiesz?

– Nie chciałbym się chwalić, ale umiem i wydaje mi się, że nieźle pływam – odparł dumny Fieja.

– O widzę, że zaczynasz łapać temat – zauważył gospodarz, zadowolony, że ktoś chłonie jego słowa.

– Mówi pan ciekawie, to i chce się słuchać.

– Jest takie mądre powiedzenie, nie wiem, kto jest jego autorem, ale brzmi tak: Rób to, co kochasz, a nie będziesz musiał pracować. Ja właśnie tak w życiu postępuję. Ten kajak to w pewnym sensie część mojego życia. Pięknego życia. Pozwalał mi robić to, co kocham, i jeszcze z tego żyć.

– Nie rozumiem, jak można żyć z przyjemności? – Na twarzy chłopaka malowały się zdziwienie i niedowierzanie.

– To proste – odezwała się do tej pory milcząca gospodyni. – Pływał… ale może lepiej niech sam powie.

Fiejka nabierał coraz większego szacunku dla tych ludzi. Stopień porozumienia był w tym związku niesamowity. Każde z nich umiało mówić, słuchać, a w miarę potrzeby – także milczeć.Jeśli jedno przypadkowo przerwało drugiemu, natychmiast po zrozumieniu błędu bardzo dyplomatycznie wycofywało się na z góry upatrzone pozycje. Niemniej jednak chłopak dał się już kupić wizji, którą roztoczył przed nim ten niesamowity człowiek. Spojrzał pytająco na gospodarza.

– Pływałem i opisywałem swoje przygody w pewnym dość poczytnym piśmie. A że moje opisy przypadły czytelnikom do gustu, po pewnym czasie zacząłem pisać już nie dla jednego, ale dla dwóch, potem trzech pism. Następnie zacząłem opisywać szlaki, ale tak bez przygód, suche fakty. Na szczęście to też znalazło swoich zwolenników. Wierz mi, nie powiem ile, ale zarabiałem wystarczająco. Co prawda nie mogłem się nazywać człowiekiem zamożnym, ale na bułę z mielonką mi wystarczało. A że lubię i bułę, i mielonkę, to chyba powinienem być zadowolony.

– Więc dlaczego przestał pan pływać? – W końcu padło to pytanie. – Skoro było tak dobrze?

– Widzisz, chłopcze – odparł mężczyzna po chwili – życie to loteria. Pewnego dnia obudziłem się na ziemi przed namiotem i zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam ostatnich czterech godzin. Przestraszony dokończyłem tamtą wyprawę, lecz już nic nie napisałem. Na szczęście były to ostatnie dwa dni. Po powrocie do domu opowiedziałem mojej pani, co mi się przytrafiło. Ona, jak to kobieta, wzięła mnie do galopu i tak wylądowałem u lekarza. – Na twarzy poczciwca pojawił się smutny uśmiech. – Guz mózgu, padła diagnoza po badaniach. Co tu mówić, moje, nasze życie wywróciło się do góry nogami. Miałem raka, a po usłyszeniu tej wiadomości omal nie zszedłem na serce.

Zapanowała niezręczna cisza. Wówczas jak dobry przyjaciel inicjatywę przejęła ona.

– Miał operację, która się na szczęście udała. Jednak nie może już pływać. Zawsze pływał sam, kochał to. Niestety, zdarza mu się tracić przytomność. Pływać z kimś nie chce, mówi, że to nie to samo, a solo już nie może. Zbyt niebezpieczne. Gdyby stracił przytomność na wodzie, zapewne pozostałby w niej już na zawsze. Wiesz, chłopaku, po takich przejściach bardzo szybko przewartościowujesz swoje życie. Inne sprawy zaczynają nabierać znaczenia. To, co do tej pory wydawało się najważniejsze, staje się błahe i banalne. Gdzie indziej odkrywasz nirwanę. Był taki ksiądz, nazwisko gdzieś mi uleciało, który powiedział: „Śpieszmy się kochać ludzi. Tak szybko odchodzą”. – Kobieta zamilkła, uznając pewnie, że powiedziała wszystko, co było do powiedzenia.

Zapadła cisza, wszyscy razem i każdy z osobna ważył te słowa.

– No i już. Jednak nadal żyję. A teraz mamy coś do zrobienia. – Gospodarz wyrwał wszystkich z zadumy.

Do kajaka wrzucili sprzęt. Gospodyni wzięła lżejsze rzeczy i tak objuczeni ruszyli w stronę rzeki. Mieli do pokonania około dwustu metrów. Obrócili dwa razy. Na widok zgromadzonego sprzętu Fieja aż zagwizdał. Tyle tego – to wszystko nie miało prawa zmieścić się na jego „okręcie”.

– Teraz patrz i ucz się. – Gospodarz zabrał się do pakowania całego majdanu. – To się nazywa logistyka. Jeśli wszystko dobrze rozplanujesz, to wszystko się zmieści, a i dla ciebie nie zabraknie miejsca.

W miarę jak pakował sprzęt do kajaka, Fiejce opadała szczęka. Po kwadransie wszystko było na swoim miejscu. Część pochowana, część powiązana i przytroczona do łajby z przodu i z tyłu.

– Jak chyba zdążyłeś zauważyć, masz tu wszystko, co potrzebne do życia. Prowiant na jakieś cztery, pięć dni. Więcej nie dostaniesz, bo i tak nie wytrzymałby przy tej pogodzie. Później będziesz musiał sobie sam radzić. Dorzuciłem też małą podrywkę. Teoretycznie łapanie w siatkę jest nielegalne, lecz jeśli będziesz ostrożny, nikt cię nie powinien namierzyć. Ale uwierz mi, taki drobiazg bardzo ułatwia życie.

Nie było wielkiego pożegnania. Po prostu uścisnęli sobie dłonie, to wszystko. Gospodyni otrzymała w podzięce ukłon aż do ziemi, a psy pieszczotliwe poklepanie po łbach. Fieja wsiadł do kajaka na brzegu, gospodarz zepchnął jednostkę na wodę. Chłopak chwycił wiosła. Tylko raz się obejrzał, pomachał swoim dobroczyńcom, życząc im wszystkiego dobrego. A potem zaczął wiosłować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: