Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukryty rękopis - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ukryty rękopis - ebook

Pasjonująca opowieść o dwóch kobietach i tajemniczym arcydziele, które odmieni ich życie na zawsze

W zrujnowanych wojną Niemczech amerykański żołnierz Henry Sachs znajduje w opuszczonej rezydencji stary rękopis muzyczny, który chce wziąć na pamiątkę. Na jego drodze staje dziewczyna, którą oszołomiony mężczyzna zabija i ucieka.

Sześćdziesiąt lat później siostrzenica Henry’ego, Susanna Kessler stara się otrząsnąć po napadzie, który spotyka ją na ulicach Nowego Jorku. Niedługo potem jej ukochany wuj umiera, a kiedy Susanna porządkuje jego rzeczy, odkrywa tajemniczy rękopis. Kobieta postanawia dowiedzieć się, do kogo należał i zwrócić go prawowitemu właścicielowi.

Wkrótce Susanna wyruszy w podróż, dzięki której pozna prawdziwą historię własnej rodziny. Zanim to jednak nastąpi, będzie musiała odkryć sekrety berlińskich salonów z końca XVIII wieku, gdzie brylowała Sara Itzig Levy, wirtuozka i kolekcjonerka dzieł muzycznych. To właśnie ona ukryła niebezpieczny rękopis Bacha. Nie wiedziała jednak, że to dzieło i jego niepokojące przesłanie staną się klątwą dla niej i jej rodziny na wiele pokoleń.

__

"Fascynująca mieszanka faktów i fikcji… Napisana na podstawie imponujących badań, ta niezwykła powieść obejmuje całe stulecia i kontynenty, dotyka Holokaustu i służy jako panegiryk dla muzyki Bacha". – Booklist

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66134-35-5
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Niemcy, amerykańska strefa okupacyjna

Maj 1945 roku

Wcale nie chciał jej zabić.

Popołudnie zaczęło się dość miło, biorąc pod uwagę, że przecież znajdowali się w spustoszonych przez wojnę Niemczech tuż po ich kapitulacji. Kapral Henry Sachs opierał się o balustradę zrujnowanego zamku, podziwiając dym unoszący się w słonecznym blasku; naszła go refleksja, że życie układa się całkiem nieźle. Nagle poczuł smagnięcie chłodnego wiatru. Z miejsca, w którym stał, roztaczał się widok na dolinę, wiele kilometrów w głąb. Wysoko w powietrzu krążyły jastrzębie, iglice kościołów świadczyły o obecności wsi i miast. Na odległych wzgórzach sterczało kilka zamków.

Wojna się skończyła. Przeżył. Trudno było domagać się czegoś więcej, zresztą wcale nie miał takiego zamiaru. Liczył dwadzieścia jeden lat i był pełen animuszu, jak sam powiadał. Miał sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu (no dobrze, w butach), ciemne włosy i piwne oczy, emanował łagodnością oraz pewną aurą niefrasobliwości; uważał, że przypomina Humphreya Bogarta. Do armii zaciągnął się w 1942 roku, dzień po ukończeniu liceum, i szczycił się, że to on wybrał służbę wojskową, a nie odwrotnie.

Dziś również postępował według własnej woli. Trzecia Armia planowała się wkrótce wycofać, a tę część Niemiec mieli przejąć Sowieci. Zanim jednak Amerykanie powiedzą ostateczne auf Wiedersehen, Henry zapragnął trochę pozwiedzać. Do towarzystwa skaptował swojego najlepszego kumpla, Pete’a Galinsky’ego, który dreptał teraz tam i z powrotem, aby mieć jak najlepszy widok. Pożyczyli sobie – by tak to ująć – wojskowego jeepa i wyruszyli w drogę. Odwiedzali średniowieczne miasteczka, oglądali stare kościoły. Za czekoladę i papierosy, obecnie obowiązującą walutę, zjedli obiad w zamożnym gospodarstwie rolnym, gdzie przekomarzali się z miejscowymi dziećmi; Henry zauważył, że nigdzie nie było widać ani jednego dorosłego mężczyzny.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta. – Ruszajmy z powrotem – powiedział. „Z powrotem” oznaczało Weimar, miasto, w którym stacjonowali.

– Słusznie – zgodził się Pete.

Henry cisnął niedopałek papierosa za balustradę. Wrócili do jeepa, Sachs usiadł za kierownicą. Galinsky nawigował, badając pilnie mapę i co chwila sprawdzając balansujący na jego kolanie kompas. Choć miał dwadzieścia lat, wyglądał na pięćdziesiąt. Jego pociągła, szczupła twarz pasowała do długiego i chudego ciała. Pochodził z Buffalo w stanie Nowy Jork, gdzie ze szkoły średniej przeszedł od razu do pracy w rodzinnym sklepie odzieżowym. Armia w swojej mądrości uznała, że powinien zostać wojskowym mechanikiem i przeszkoliła Pete’a, aby naprawiał ciężarówki.

Szybko znaleźli się z powrotem na głównej szosie. Gdy objechali zbocze wzgórza, otworzyła się przed nimi rozległa panorama okolicy: łąki ciągnęły się w nieskończoność. Henry mocno docisnął pedał gazu, poczuł się wolny. Wiatr, który uderzał go w twarz, pachniał żyznością i bogactwem urodzaju. Wciągnął głęboko powietrze, napełniając płuca. Wojna w Europie dobiegła końca. Zwyciężyli ci, którzy powinni, ci dobrzy. Ogarnęło go uniesienie. Poczucie triumfu. Był niezwyciężony.

– Stąd już cały czas prosto – odezwał się Pete. – Będziemy mieć czas zwiedzić po drodze pałac Tiefurt.

Godziny otwarcia pałacu (jeśli jakieś obowiązywały) ich nie dotyczyły, ponieważ Henry mówił po niemiecku jak tubylec, dodatkowo dysponował pokaźnym zapasem czekolady i papierosów w plecaku, zdolnych przełamać każdy opór. Sachs urodził się na Brooklynie, gdzie jego rodzina posiadała sklep obuwniczy, ale ojciec pochodził z Prus Wschodnich, matka zaś z Kraju Sudetów. W domu rozmawiało się po niemiecku, a niuansów gramatyki tego języka Henry nauczył się w liceum. Wojnę spędził jako tłumacz zatrudniony w jednostce wywiadu.

– Zamek i park Tiefurt, dawna letnia rezydencja księżnej Anny Amalii… – Pete czytał na głos fragment przewodnika Baedekera, podarunek od ojca Henry’ego, który ten otrzymał w dniu zaokrętowania.

Wyjeżdżając do Ameryki, matka Sachsa pozostawiła w Sudetach swoją liczną rodzinę, zamieszkałą w mieście Eger. Często wymieniała z jej członkami listy i fotografie. Henry nigdy nie poznał żadnej z tych osób, choć znał je ze zdjęć: przepiękną kuzynkę Shoshannę z włosami zebranymi w kucyk; ciotkę Chanę o krągłej twarzy i równie krągłym ciele, i zimą, i latem zawsze ubraną w futro, przynajmniej na fotografiach; wuja Maxa, który stał dumnie przed rodzinnym sklepem pasmanteryjnym; kuzyna Jakoba, swojego rówieśnika, noszącego grube okulary i czytającego jakąś książkę; najmłodszego kuzyna Franza o jasnoblond włosach w tyrolskim kaftanie. Franz trzymał za rękę starego dziadka Abrahama i spoglądał w aparat fotograficzny z przestrachem. Abraham patrzył na chłopca z uśmiechem pełnym miłości i pobłażania, który sprawiał, że Henry czuł się prawie zazdrosny. Abraham był bowiem również jego dziadkiem.

Po wybuchu wojny matka przestała otrzymywać jakiekolwiek listy i zdjęcia od swojej rodziny.

Henry zerknął na swojego towarzysza. Czy Pete miał krewnych w Europie ogarniętej zawieruchą wojenną? Nie mógł go o to zapytać. Oczywiście, bardzo często żartowali sobie ze swoich rodzinnych miejscowości i drużyn bejsbolowych (Henry z Brooklyn Dodgers, natomiast Pete z New York Yankees, ponieważ jego rodzinne miasto nie miało własnej drużyny pierwszoligowej).

Ale dopytywanie się o sprawy naprawdę ważne? Co to, to nie.

Koledzy trochę dokuczali obu chłopakom z powodu ich żydowskiego pochodzenia, ale nie bardziej niż, powiedzmy, Irlandczykom znoszącym docinki za to, że są Irlandczykami. Można być antyirlandzkim, antywłoskim, antykatolickim, antyżydowskim, antymurzyńskim – nieważne. Ważne, że Ameryka jest dla wszystkich i zazwyczaj nikogo z wyżej wymienionych powodów nie mordowano, przynajmniej wtedy, gdy miało się białą barwę skóry. Zanim wstąpił do wojska, Henry słyszał krążące po ulicach pogłoski o żydowskich dekownikach, gdy jednak sam przywdział mundur, położył im kres. Wyżsi rangą oficerowie, dla których pracował jako tłumacz, opowiadali kawały o parszywych i podłych Żydach, o prezydencie Rosenfeldzie i jego „Jew Deal”, same typowe bzdury. Henry dusił gniew głęboko w sobie, ponieważ funkcja tłumacza na dalekich tyłach była o niebo lepsza niż rola mięsa armatniego na pierwszej linii frontu.

– Droga do pałacu Tiefurt będzie po lewej, tuż przed centrum miasta – powiedział Pete.

Oczywiście, po zaciągnięciu się do wojska nie było Henry’emu łatwo, przynajmniej na początku. W trakcie unitarki miał do czynienia z grupą chłopaków z małego miasta (są w ogóle jacyś inni chłopcy na tym świecie?) w stanie Arkansas. Nigdy w życiu nie widzieli na oczy Żyda i zadawali Henry’emu pytania o to, czy ma rogi i ogon, zwykłe, stare jak świat oszczercze kpiny. Bo co, chłopaczki, serio chcecie przylukać? – odpowiadał Henry swym najlepszym brooklińskim akcentem ulicznego zabijaki. Oczywiście nie chcieli.

– Za chwilę powinien być ten zakręt – powtórzył Pete.

Dotarli już do przedmieść Weimaru. Okolica wyglądała przygnębiająco. Kiedyś, przed tym jak alianci zbombardowali miasto i zanim jeszcze doszło do bitwy o kontrolę nad nim, musiała się tu znajdować dzielnica przemysłowa. W asfalcie widniały dziury wielkości czołgu. W wielkich połaciach błota zalegały zerwane elektryczne druty. W oddali majaczyła wieża weimarskiego zamku Schloss, ale przedostanie się tam zdawało się teraz dość problematyczne.

– Może na dziś wystarczy? – zaproponował Henry.

– Bez obaw – odrzekł Pete. – To niedaleko. Pałac Tiefurt, kiedy znowu będziemy mieli okazję tu być?

Zbliżali się do centrum miasta. Budynki municypalne znajdowały się po prawej, po lewej widzieli strome wzgórze. Boczna droga wiodła w górę zbocza. Podjąwszy błyskawiczną decyzję, Henry w nią skręcił. Pete miał w końcu rację – czy będą mieli jeszcze szansę tu powrócić? Przełączył bieg na jedynkę, żeby dać jeepowi więcej mocy. Na szczycie wzgórza wyrósł przed nimi kościół. Sachs skręcił ostro w lewo, nie miał innego wyjścia.

– Jasna cholera – rzucił Pete.

Henry zgodził się z tą uwagą.

Widzieli teraz przed sobą spokojną dzielnicę mieszkalną, szeroką ulicę, przy której stały kamienne domy z zielonymi trawnikami i wysokimi drzewami. Budynki miały po cztery kondygnacje, ozdobne kolumny, rzeźbione drzwi frontowe i bramy z kutego żelaza. Małe dworki.

Henry wolno jechał ulicą. Mimo swych wielkich rozmiarów domy zajmowały ciasne posesje. Jeden pałacyk za drugim niby kamienne olbrzymy skupione blisko siebie. Sachs poczuł dziwny niepokój. Ta dzielnica nie została zbombardowana, ale domy wyglądały na opuszczone. Okiennice pozamykano, natomiast te okna, które były ich pozbawione, zabito deskami od wewnątrz. Niekoszona trawa wyrosła bujnie, ogrody również sprawiały wrażenie zaniedbanych. Henry spędził już w tym poronionym kraju dość czasu, by wiedzieć, że Niemcy lubią mieć przystrzyżoną murawę, a ogródki schludnie ogarnięte.

– Zauważyłeś, że wokół tych domów jest bardzo mało terenu? – zapytał Pete. – To znaczy, że ziemia musi być bardzo droga, skoro buduje się jeden pałacyk zaraz obok drugiego.

– Skąd wiesz o takich rzeczach?

– Kiedyś do naszego sklepu przyszedł jeden facet, chciał kupić smoking. Pracował w nieruchomościach. Uważał się za grubą rybę. On mówił, ja słuchałem.

Czyżby to miała być przyszłość Pete’a – sprzedawanie ubrań w Buffalo, zadowalanie klientów umiejętnością słuchania ich gadaniny? Henry pragnął od życia czegoś więcej, choć sam nie bardzo wiedział, czego.

– Wygląda na to, że ulica została ewakuowana – ciągnął Pete. – Bogacze wyjechali, zanim wejdą Rosjanie. A może mieszkały tu jakieś nazistowskie szychy, a teraz chowają się po strychach?

– Niewykluczone. – Henry zaparkował na poboczu, jakby zamierzali odwiedzić znajomych. – Rozejrzyjmy się trochę. – Wysiadł z jeepa i zabrał swój plecak.

– Jeep nie będzie tu bezpieczny – zaprotestował Pete.

– Dajże spokój, mamusiu. Nic mu się nie stanie – odparł Sachs, chociaż zdawał sobie sprawę, że faktycznie nie jest bezpiecznie, szczególnie dla zapasowego koła i szwabskich kanistrów na benzynę. – Nie będzie nas tylko pięć minut.

Pete wzruszył ramionami, ale podążył w ślad za kolegą. Z hełmami na głowach i karabinami szli opustoszałą ulicą. Przyglądając się pałacykom, Henry zauważył, że te po lewej zbudowano równolegle do grzbietu wzgórza z widokiem na zieloną dolinę. Po jej drugiej stronie grunt wznosił się stromo, gęsto porośnięty drzewami. Cały ten pejzaż pławił się w pomarańczowym świetle późnego popołudnia.

Kiedy dotarli do jakiegoś domu bez ogrodzenia, Henry wszedł na trawnik, chcąc uzyskać lepszy widok na okolicę. Jaskrawość padających pod niskim kątem promieni słonecznych w połączeniu z wielkimi, szarymi chmurami na czystym błękitnym niebie przywodziły na myśl słowa Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Sachs nie był człowiekiem religijnym, podobnie jak jego rodzice, ale w wieku trzynastu lat odbył swoją bar micwę tak na wszelki wypadek, jak ujmowała to matka. Widząc dolinę wypełnioną światłem, Henry poczuł dziwne duchowe przyciąganie, coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył.

Pomyślał: czy obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie jest gdzieś właśnie tam, po drugiej stronie pasma wzgórz? Buchenwald znaczył po niemiecku tyle co „bukowy las”, ale nie było to miejsce nadające się do leśnych spacerów. Obóz zbudowano na polanie na szczycie wzgórza sześć kilometrów od Weimaru. Ponieważ Henry znał język niemiecki i pracował dla wywiadu wojskowego, skierowano go do oprowadzania tutejszych mieszkańców po obozie i podsłuchiwania ich rozmów. Na wizyty te stateczni mieszkańcy Weimaru przywdziewali swoją najlepszą niedzielną odzież. Panie chodziły na sztywnych, wysokich obcasach, na głowach miały filcowe kapelusze, w rękach skórzane torebki. Mężczyźni (wszyscy powyżej wieku poborowego) zakładali garnitury i krawaty bądź tweedowe marynarki z kamizelką. Do tego równie obowiązkowy krawat. Oni także nosili kapelusze. Jadąc do obozu ciężarówkami, większość dowcipkowała i śmiała się głośno, jakby czekał ich letni, wakacyjny wypad.

Kiedy docierali na miejsce, witały ich puste spojrzenia więźniów – wolno przesuwających się szkieletów – którzy przeżyli obóz. Zwiedzający oglądali stosy ciał, ręce i nogi wystające pod niedorzecznym kątem. Patrząc na te stosy nagich męskich zwłok, nastoletnie dziewczęta zakrywały twarze dłońmi, aby ukryć nerwowy chichot. Kobiety osłaniały usta i nosy chusteczkami, chroniąc się przed smrodem. Henry miał ochotę wyrwać im te chusteczki i wciskać te tłuste twarze prosto w gnijące trupy.

Ów smród obozu prześladował Sachsa nieustannie, dzień i noc przyprawiał o mdłości.

Henry musiał odgrywać rolę przewodnika po Buchenwaldzie dla pięciuset osób. Czasem fakt, że rozumiał niemiecki, okazywał się torturą i przekleństwem. Do diabła z tymi wszystkimi kłamstwami, jakie Niemcy wciskali amerykańskim żołnierzom, że nie mieli pojęcia o istnieniu obozu. Na litość boską, przecież wielu z nich tu pracowało. Miejscowi właściciele sklepów spożywczych dostarczali żywność dowódcom obozu i ich rodzinom, a także strażnikom. Mieszkańcy Weimaru podróżowali tą samą kolejką podmiejską, co nieszczęśnicy zmierzający prosto do obozu. „Turyści” oprowadzani przez Henry’ego rozmawiali między sobą o popiołach rozwiewanych przez wiatry, które unosiły się nad miastem, pozostawiając szarobiały pył na parapetach i schodach przed domami. Obywatele Weimaru doskonale wiedzieli, skąd się te popioły biorą: z krematorium w Buchenwaldzie.

Oprowadzani przez Henry’ego ludzie sądzili zapewne, że ich przewodnik mówi po niemiecku zbyt słabo, aby zrozumieć treść ich rozmów. Ale Sachs je rozumiał. Każde wypowiedziane słowo. Dowiedział się między innymi, że weimarski Hauptbahnhof, czyli główny dworzec kolejowy, stanowił punkt tranzytowy dla jeńców wysyłanych na Wschód. Wchodząc na stację, widziało się stare kobiety, małe dzieci, matki i ojców z całej Europy, jak przesiadali się z jednego pociągu do drugiego. Tysiące, tysiące cywili wciskanych do bydlęcych wagonów zmierzających na Wschód, gdzie było naprawdę źle. A przynajmniej takie krążyły pogłoski. Henry wiedział, iż są one prawdziwe. Buchenwald był przede wszystkim obozem pracy niewolniczej, nie fabryką śmierci jak wiele innych tego typu miejsc na Wschodzie, o których słyszał. Na Wschodzie zabijano ludzi trującym gazem, a ich zwłoki palono. W Buchenwaldzie nie było komór gazowych. A mimo to, kiedy zmusza się ludzi do morderczej pracy ponad siły, nie dając im wystarczająco dużo jedzenia, nie oglądając się na chorych, gdy z powodu różnych uchybień – wyimaginowanych i rzeczywistych – wiesza się ich i rozstrzeliwuje, trzeba się liczyć z górą trupów tak wysoką, że obozowe krematorium nie nadąża z ich spalaniem.

Stojąc pod grzbietem wzgórza i wpatrując się w krajobraz, Henry zaczął zadawać sobie nieuchronne pytanie: skoro Bóg stworzył świat i wszystko, co w nim jest, jak kiedyś Henry’ego uczono, czy to znaczy, że stworzył również Buchenwald?

Nie. Nie. Daj już sobie z tym spokój, Sachs polecił sobie w myślach. Wojna jest skończona, udało mi się wyjść z niej cało. Dzisiaj zwiedzają okolicę jak normalni ludzie w obcym kraju. Przy odrobinie szczęścia wkrótce wrócą do domu. Wyobraził sobie zwykły dzień na Coney Island, piasek pod stopami, słony posmak oceanu unoszący się w powietrzu. Za chwilę wbiegnie do wody i pozwoli, aby zmyła zeń wszystkie okropne wspomnienia.

Oczyma wyobraźni ujrzał siebie za stołem w jadalni, siedzącego razem z rodzicami i młodszą siostrą Evelyn. Miała obecnie siedem lat, bez przerwy coś czytała, przynajmniej według listu, który Henry dostał od matki. Była śliczna. Przechowywał jej zdjęcie w portfelu. Kiedy wróci i odpocznie, zadzwoni do paru dziewczyn, które znał jeszcze z szkoły średniej. Dowie się, jak potraktowały je minione lata. Jest przecież weteranem, a zgodnie z nową ustawą za studia zapłaci mu wojsko; otworzy się przed nim wspaniała przyszłość. Dziewczyny będą szaleć.

Wyobraził sobie, jak dostaje się na Brooklyn College. Żeby studiować co? Nie miał pojęcia. Wobec perspektywy powrotu do cywila poczuł, jak kurczy mu się żołądek.

– Chodźmy – powiedział Pete. – Musimy się ruszyć.

– Dobry pomysł. – Henry odwrócił się tyłem do doliny i stanął twarzą w kierunku tylnej części domu. Tutaj nie było desek w oknach. Weranda prowadziła do szerokich drzwi, otwartych na popołudniowe wiatry. Kute żelazne krzesła i szklany stolik na metalowym stelażu ustawiono na werandzie tak, aby w pełni korzystać z widoku. Henry wyobraził sobie oficerów SS, odpoczywających tu po pracy, popijających drinki i palących papierosy po kolacji.

Podszedł bliżej. Na stoliku znajdowały się filiżanka i spodek, a także jakaś książka. Odniósł wrażenie, że zaledwie sekundę temu ktoś wstał i poszedł do wnętrza domu po sweter. I że ta osoba za chwilę wróci.

Po schodkach Sachs wspiął się na werandę. Stojący za nim Pete powiedział coś ostrzegawczo, lecz Henry go zignorował. Przeszedł przez otwarte drzwi. Pete ruszył za nim.

Znaleźli się w pokoju, owalnym i jasnym. Henry podniósł wzrok. Świetlik w kopulastym sklepieniu. Pomieszczenie zapełniały delikatne meble, w jakich Sachs rozpoznał antyki… Drewniane fotele na patykowatych nóżkach, które zapewne zapadłyby się pod jego ciężarem, mały okrągły stolik wyglądający jakby chodził na palcach. Gzyms marmurowego kominka rzeźbiony w skomplikowane zawijasy w kształcie ptasich piór. Na jednej ze ścian obraz, a właściwie fresk: widok na okoliczną dolinę. Wielki, wspaniały fortepian zajmujący całą przeciwległą część pokoju. Z zamkniętą pokrywą, zakrytą klawiaturą. Na ławeczce przed instrumentem zalegało całe mnóstwo papierów.

– Zobacz – rzucił Pete. – Garnek. Zawieszony nad paleniskiem.

Elektryczności nie było, gazu zapewne również. Ktoś radził więc sobie, jak mógł, starając się przetrwać.

– Palili książki z braku innego opału – dokończył Pete.

Niewątpliwie tak; z boku piętrzył się cały stos woluminów. Przyjrzawszy się bliżej szczątkom w palenisku, Henry zobaczył pozostałości zadrukowanych stronic, wymięte i sczerniałe.

Tymczasem Pete badał stos książek. – Spójrz no tylko: złota czcionka na froncie. – Uniósł jeden tom tak, by Henry mógł go zobaczyć, a potem przekartkował. – Wydanie z 1811 roku. – Galinsky chwycił kolejną książkę. – Tę wydrukowano w 1793. Zobacz, jaką ma skórzaną obwolutę.

To były kosztowne woluminy, przynajmniej niektóre, Henry nie miał co do tego wątpliwości.

– Wezmę sobie parę na pamiątkę – oznajmił Pete. – I tak by je dziś spalono, więc co za różnica.

Wprawdzie tego typu proceder był zakazany, jednak wszyscy tak robili. Henry miał kolegów, którzy wysyłali do domu całe paczki wypchane niemieckimi mieczami, aparatami fotograficznymi, srebrną zastawą stołową, porcelaną i obrazami.

On sam, jak dotąd, nie połakomił się na nic. Nic aż tak bardzo go nie pociągało.

– Kto wie, czy jakaś stara książka nie okaże się warta fortunę – rzucił Pete.

Sachs podszedł do ławeczki przed fortepianem i otworzył ją. Nuty wypełniały ją po brzegi, warstwami. Niektóre wydrukowane, inne napisane odręcznie. Jedne nowe, drugie stare.

Kiedy Henry był dzieckiem, matka wysyłała go na przymusowe lekcje gry na pianinie do pani Kaminsky, która mieszkała na pierwszym piętrze ich kamienicy. Po śmierci męża kobieta dorabiała sobie, ucząc dzieci gry na tym instrumencie. Nie zamierza korzystać z zasiłków i wsparcia instytucji dobroczynnych, oznajmiła matka Henry’ego z aprobatą. Tak więc przez cztery kolejne lata, w każdym tygodniu, dopóki syn pani Kaminsky nie zabrał jej do siebie do Cincinnati, młody Sachs schodził na niższe piętro, aby pobierać lekcje na wysłużonym pianinie z pionowymi strunami, po czym wręczał nauczycielce kilka monet. Nie mając instrumentu u siebie w domu, nie mógł ćwiczyć, ale nauczył się paru rzeczy. A właściwie wielu rzeczy. Rozwinął w sobie pasję do muzyki poważnej, słuchał koncertów nadawanych przez nowojorską stację radiową WQXR. Nigdy się do tego nie przyznał kolegom z wojska, ale ciekawość muzyki nie opuszczała go na krok.

Henry wyjął z ławeczki folder, który wyglądał na stary. Zawierał zapis muzyczny, jedną stronę po drugiej, odręczny i jakby sporządzony w pośpiechu, sądząc po skreśleniach i nadpisywaniach. Tusz przebił się przez papier. Henry wetknął arkusz z nutami do swojego plecaka. Było w nim jeszcze trochę wolnego miejsca. Czemu właściwie nie, u diabła? Wyciągnął rękę, aby…

– Was machen Sie? – odezwał się żeński głos zza pleców Sachsa. Co pan robi?

Henry odwrócił się i zobaczył kobietę, która mierzyła doń z pistoletu, trzymając go obiema rękoma i próbując opanować drżenie. Broń musiała być ciężka, jakiś model niemieckiego pistoletu wojskowego. Kobieta była tak chuda, że jej ramiona wyglądały jak cienkie gałązki, mogące w każdej chwili złamać się pod tym brzemieniem. Tylko że – uświadomił sobie zszokowany Henry – to wcale nie była kobieta. Raczej piętnasto-, szesnastoletnia dziewczyna o bardzo bladej skórze i włosach posklejanych w kępki. Na przedzie jej sukienki widniała dziura.

– Was machen Sie hier? – Wciąż udawało jej się utrzymać pistolet wycelowany w pierś Sachsa. Co pan tutaj robi?

– Ruhig – odrzekł Henry. Spokojnie. – Seien Sie ruhig. – Proszę się nie denerwować.

– O kurwa – odezwał się Pete.

– Nic się nie dzieje – rzucił Henry po angielsku w stronę kolegi. A potem powiedział po niemiecku: – Mamy papierosy. I czekoladę. Odłóż pistolet, a chętnie się podzielimy.

Zaczynał już czuć zapach dziewczyny. Na pewno od dawna nie brała kąpieli. Zalatywała wojną, smrodem nie różniącym się od gnijących trupów. Słaba, odrażająca woń rozkładu człowieka jeszcze żywego. Zdawała się skupiać wszystkie swoje siły na utrzymaniu broni we właściwej pozycji, czyli wymierzonej prosto w niego.

– Zostaw to, Fräulein, nic ci nie zrobimy.

– Każ jej odłożyć spluwę – powiedział Pete.

– Staram się – odparł Henry. – Fräulein, wojna się już skończyła.

– Dlaczego ona nie odkłada broni? – nie ustępował Pete.

– Myślisz, że nie rozpoznam Żyda, jak go zobaczę? Mówisz po niemiecku jak Żyd – odezwała się dziewczyna.

Sachsa znów ogarnął powodujący mdłości fetor Buchenwaldu.

– Co ona mówi? – Pete złapał swój karabin.

– Ten dom należał do Żydów. Miłych Żydów – nie takich jak wy.

– Przetłumacz mi, co ona gada.

– Nic – powiedział Henry. – Nie mówi nic takiego. – I zwracając się do dziewczyny, spytał: – Kim oni byli, ci Żydzi, właściciele tego domu? – Musiał zadać to pytanie, musiał usłyszeć odpowiedź. Naprawdę chciał zrozumieć ten zapomniany przez Boga kraj. – Co się z nimi stało?

– Z tymi Żydami? Wyjechali.

Wcale nie wyjechali, pomyślał Henry. Wyłapano ich po kolei. – To byli twoi przyjaciele? – Akcent dziewczyny różnił się od tego, który Sachs słyszał w domu i w szkole. Zapewne należała do niższej klasy społecznej. – Pracowałaś tutaj?

– Wy, Żydzi, nie dacie rady się na mnie zemścić.

Zemścić? Henry nie lubił Niemców, ale nie miał zamiaru mordować niemieckich cywili. Właściwie chciał okazać się lepszy od Niemców. Pomóc dziewczynie.

– Nie powinnaś tu być. Amerykanie się wycofują, wchodzą Rosjanie. Słyszeliśmy wiele złych rzeczy o tym, co się działo, kiedy dorwali się do niemieckich kobiet.

Dane wywiadowcze wskazywały, że gdziekolwiek się pojawili, sowieccy żołnierze gwałcili po drodze kobiety, dziewczęta, staruszki, a nawet kaleki – było im wszystko jedno.

– Powinnaś uciekać na zachód. Możemy ci pomóc, ale najpierw odłóż pistolet.

– Wy, dwaj złodzieje, zamierzacie mi pomagać? – Nagle ramiona i ręce dziewczyny całkowicie znieruchomiały. Dokładniej wymierzyła broń w pierś Henry’ego i pociągnęła za spust.

Pocisk chybił, trafiając w ścianę za jego plecami. Pete wystrzelił z karabinu pod nogi Niemki dla postrachu. Żaden z nich nigdy nie strzelał do kobiety. Prawdę mówiąc, nigdy do nikogo nie strzelali. Pracowali na armijnych tyłach jako wsparcie – tłumacz i mechanik – i nie walczyli na linii frontu. Dziewczyna wypaliła ponownie, tym razem do Pete’a. Trafiła go w ramię. Po czym lekko się obróciła, znów celując w Henry’ego.

Przypomniawszy sobie wreszcie o swoim wojskowym przeszkoleniu, Sachs uniósł karabin i wystrzelił prosto w pierś dziewczyny. Upadła na plecy, na zagraconą podłogę. Jej ciało zadrżało spazmatycznie. Wokół zaczęła gromadzić się krew. Czas, który dotąd biegł bardzo szybko, nagle zwolnił, a potem się zatrzymał. Henry nie był zdolny wykonać żadnego ruchu. Nie pojmował, co właśnie zrobił.

– Cholera, jestem ranny – jęknął Pete. – Ta pierdolona dziwka mnie postrzeliła.

Sachs rozpiął pasek i zacisnął go na górnej części ramienia Pete’a, aby zatamować krwawienie. – Trzymaj rękę w górze, wysoko.

Rana nie była poważna, krew niemal przestała spływać. Pete’owi właściwie nic się nie stało w porównaniu z dziewczyną leżącą u ich stóp, wokół której rozlewała się coraz większa i coraz gęstsza kałuża czerwieni. Otwarte, nieruchome oczy wpatrywały się w sufitowy świetlik.

– Chryste Panie – jęknął Pete. – Wynośmy się stąd. – Ruszył w stronę drzwi. – Przyjazd tutaj to był najbardziej popierdolony z twoich pomysłów. Miejmy nadzieję, że jeep nadal stoi.

Henry nie odpowiedział. Nie mógł pozbierać myśli.

– Chodźmy!

Pete miał rację, musieli się stąd wynosić. Henry zamknął za sobą drzwi domu. Nie chciał, żeby do środka dostały się jakieś zwierzęta, znęcone zapachem krwi. Co jeszcze mógłby zrobić? Wezwać karetkę pogotowia? Cała Europa była usiana martwymi ciałami. Nie starczyłoby wszystkich ambulansów świata, żeby pozbierać te trupy.

Cudem jeep nie odniósł żadnych szkód. Koło zapasowe tkwiło na swoim miejscu, szwabskie kanistry leżały pod brezentem. Ani Henry, ani Pete nie wspomnieli więcej o pałacu Tiefurt. Odjechali w milczeniu.

Obłąkany gauleiter. Tak napisali w raporcie, ponieważ Pete musiał udać się do lekarza w celu opatrzenia rany. Nie mogli więc udawać, że nic się nie wydarzyło. Winny był obłąkany gauleiter, którego zresztą zastrzelili.

I to wszystko. Wojna się skończyła. Nikogo nie obchodziły jakieś drobiazgi, zwłaszcza te dotyczące Niemców. Doktor opatrzył ramię Pete’a, a kilka miesięcy później z rany pozostała tylko blizna, którą Galinsky mógł się chwalić.

Dziewczyna była słaba. Ledwie zdolna utrzymać pistolet, ale wystrzeliła pierwsza. Dlatego Henry zabił ją w samoobronie. Prawda?

W kolejnych latach wielokrotnie, a właściwie nieustannie przetrawiał to wszystko w myślach, próbując przekonywać samego siebie.

Na wpół oszalała istota, leżąca na parkiecie, martwa, cała we krwi. Ile minęło dni albo miesięcy nim znaleziono jej ciało? Zanim ją pochowano?

Henry Sachs nie przestawał się nad tym zastanawiać przez sześćdziesiąt pięć lat.Rozdział 1

Nowy Jork

Czerwiec 2010 roku

Susanna Kessler spędzała dni na rozdawaniu pieniędzy. Nie własnych. Pracowała jako dyrektor wykonawczy w Fundacji Rodziny Barstowów, której siedziba główna mieściła się na dwudziestym szóstym piętrze drapacza chmur przy Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej. Koordynowała przyznawanie grantów wartości dziesięciu milionów dolarów rocznie, mających na celu niesienie pomocy nowojorskim dzieciom.

Przygotowując się do normalnego poniedziałkowego spotkania z szefem, Susanna przyjrzała się sobie uważnie: trzydzieści cztery lata, ciemne włosy opadające lokami na ramiona, delikatny makijaż. Tego letniego dnia miała na sobie sukienkę bez rękawów z dopasowanym żakietem, włożyła również czarne czółenka na wysokim obcasie, które trzymała w szufladzie biurka właśnie na takie spotkania. Ostatnimi czasy w życiu osobistym Susanny pojawiły się poważne problemy, ale w pracy nie dawała tego po sobie poznać i szła ostro do przodu. Dzięki eleganckim ubraniom sprawiała wrażenie kobiety, która znakomicie panuje nad powierzonymi jej zadaniami i własną sytuacją, która robi to, czego się od niej oczekuje, i robi to dobrze, przez cały czas, codziennie. A przynajmniej od poniedziałku do piątku.

Z raportami w ręku ruszyła korytarzem, pozdrawiając po drodze współpracowników. W biurze mieściły się gabinety różnych ekspertów, których zadaniem było doradzanie firmie Barstowów w dziedzinie księgowości, prawa podatkowego, inwestycji, trustów i nieruchomości. Biuro szefa Susanny znajdowało się na samym końcu korytarza. Miało nowoczesny wystrój, ale zależności służbowej przestrzegano tu z całą tradycyjną surowością.

– Dzień dobry, Susanno. – Robertson Barstow, prezes zarządu fundacji, powstał zza swojego biurka i wskazał jej krzesło. – Usiądź.

– Dziękuję.

– Jaki masz plan zajęć na ten tydzień? – Rob był efektownym mężczyzną tuż po siedemdziesiątce. W sposobie zachowania łączył uprzejmość z pewną swawolnością, a o poruszanych przez siebie sprawach mówił zwykle z odrobiną dramaturgii. Kiedyś występował jako aktor w amatorskiej trupie teatralnej Gilberta i Sullivana, zdobywając pewną renomę, choć tylko wśród ograniczonego kręgu widzów, za role Generała w Piratach z Penzance oraz Kapitana Corcorana w dwuaktówce H.M.S. Pinafore. Barstow był ponadto bystrym i przebiegłym biznesmenem, o czym Susanna starała się cały czas pamiętać podczas ich rozmów.

– Wybieram się na przedmieścia, żeby ocenić postęp prac przy remoncie biblioteki w publicznej szkole numer 629. Upewnię się, że sala zostanie oddana przed wrześniem, z nowymi książkami na półkach.

W przeciwieństwie do Robertsona Barstowa Susanna uczęszczała tylko do szkół publicznych, aż do samych studiów w college’u. Jej podstawówka szczyciła się wspaniałą biblioteką, dzięki której Susanna pokochała czytanie. Tego samego Kessler pragnęła teraz dla dzieciaków z publicznych szkół w Nowym Jorku; aby ów cel zrealizować, ich fundacja współpracowała z Funduszem na rzecz Szkolnictwa Powszechnego.

Rozmawiając o swojej pracy ze znajomymi – grant wartości dwudziestu tysięcy dolarów tam, trzydzieści albo czterdzieści tysięcy tu, milion lub więcej na jakiś projekt kapitałowy bądź inwestycję – starała się nie sprawiać wrażenia naiwnej idealistki. A jednak jej działalność przyczyniała się do pozytywnych zmian na tym świecie, który to fakt stanowił ważniejszy powód, by wstawać rano i iść do pracy niż konieczność pobierania pensji.

– Jutro mam spotkanie w szkole muzycznej w Greenwich, aby omówić poszerzenie ich oferty zajęć pozalekcyjnych, począwszy od tej jesieni.

Odhaczając jedną pozycję po drugiej, Susanna przedstawiała swoją listę zadań. Fundacja wspierała dziesiątki projektów realizowanych w całym mieście: schroniska dla bezdomnych rodzin, małe punkty medyczne dla dzieci ulokowane w galeriach handlowych, nauczanie wyrównawcze czy stypendia baletowe. Praca Susanny polegała między innymi na inicjowaniu projektów pod dany grant oraz na ocenie wpływających wniosków, a także wydawaniu rekomendacji dla zarządu. Jeśli projekt został zatwierdzony, jej późniejszym zadaniem było kontrolowanie sposobu wydatkowania środków oraz to, czy dzieci, o których dobro przecież chodziło, istotnie odniosły korzyść z programu.

– Dalej: Wydział Parków Miejskich zwrócił się do mnie z prośbą o zwiększenie nakładów z naszej strony na sfinansowanie ich bezpłatnych programów nauki pływania na basenach miejskich w okresie najbliższych wakacji. Jest ogromne zainteresowanie. Lista oczekujących na uczestnictwo jest bardzo długa.

– Według statystyk prowadzonych przez sam wydział nie wszystkie dzieci mogą się uczyć pływania w ramach ich programów. Czy są one tak efektywne, jak mogłyby albo powinny być? – zapytał Rob.

– To nie jest takie proste. Samo to, że dzieciak zapanuje nad paniką, która ogarnia go w wodzie, już jest czymś pozytywnym. A brak paniki może chronić przed utonięciem. Podobnie jak umiejętność swobodnego unoszenia się na wodzie. Nie sądzę, że powinniśmy windować te programy do norm obowiązujących na testach pływackich Czerwonego Krzyża.

– Spotkaj się z przedstawicielami wydziału parków, zażądaj od nich najnowszych danych statystycznych. Pogadamy o tym ponownie w przyszłym tygodniu. I zbadaj, czy inne programy tego typu nie przynoszą lepszych efektów.

– Tak jest. Ostatnia pozycja na mojej liście to twój rocznicowy prezent dla Cornelii.

Rob i Cornelia byli małżeństwem od czterdziestu pięciu lat i nadal darzyli się sympatią; Susanna miała nadzieję, że to samo kiedyś będzie dane także jej. Pieniądze na rocznicowe prezenty pochodziły z prywatnych funduszy; Susanna nigdy nie zgodziłaby się wykorzystać na ten cel pieniędzy należących do fundacji.

– Wydaje mi się, że znalazłam coś wręcz idealnego.

Oficjalna część spotkania została zakończona. Rob pochylił się do przodu, pełen chłopięcej ciekawości. – Tak?

– Mówiąc jednym słowem: szczury.

– Szczury?

– Olbrzymie szczury z misją.

– Brzmi ciekawie. A jaką misję do spełnienia mają te szczury-giganty?

– Nawet dwie: wyczuwać węchem miny lądowe oraz rozpoznawać infekcję gruźliczą.

– Muszę powiedzieć, że to doskonałe.

– Wiem. – Cornelia Barstow interesowała się zarówno kwestiami służby zdrowia i opieki medycznej, jak i usuwaniem zalegających w ziemi min lądowych. – Chociaż przyznaję się bez bicia, że po raz pierwszy przeczytałam o tych szczurach w „New York Timesie”.

– Opowiedz mi coś więcej.

– Zwierzęta należą do gatunku o nazwie „wielkoszczur gambijski”. Są spokojne i skłonne do współpracy. Łatwe do wytresowania. A co najważniejsze, posiadają niesamowity węch. W Mozambiku wywęszyły mnóstwo min lądowych, co jest udokumentowane. Z usług tych zwierząt zaczyna się korzystać również w Tajlandii, na granicy z Kambodżą. Natomiast w Tanzanii potrafiły wyniuchać zapach gruźlicy u zainfekowanych ludzi i w ten sposób wykrywać te zachorowania, które umykały uznanym metodom diagnostycznym.

Susanna podała szefowi folder zawierający roczny raport z działalności dobroczynnej, zbiór fotografii oraz jej własne podsumowanie z arkuszem ocen. Rob uważnie przejrzał materiały.

Czekając, wpatrzona w okno Susanna widziała Central Park i Piątą Aleję… Miasto i wiążące się z nim nieskończone możliwości ciągnęło się niżej w całym swoim milczącym blasku. Z pewnej perspektywy, powiedzmy – z punktu widzenia młodej kobiety takiej jak ona, która dopiero niedawno spłaciła koszty college’u oraz kredyt na studia w szkole biznesu, praca polegająca na doradzaniu bogatej rodzinie, jak powinna wydawać swoje pieniądze, wydawała się mało obiecująca. Ojciec Susanny zmarł, gdy była dzieckiem, matka pracowała jako sekretarz prawny w spółce. Nigdy nie byli biedni, ale pewne koszty do poniesienia stanowiły nieustanny przedmiot dyskusji.

W przeciwieństwie do Roba i jego rodziny. W latach siedemdziesiątych XIX wieku jego prapradziadek Joshua Barstow opatentował proces rafinowania ropy naftowej do dziś stosowany na całym świecie. Przez ponad czterdzieści lat Rob prowadził rodzinną rafinerię, a po przejściu na emeryturę założył firmę, w której teraz siedzieli, aby zarządzać sprawami finansowymi – nie tylko własnymi, lecz także całej licznej familii. To on rozwinął działalność fundacji charytatywnej i zatrudnił Susannę, by ją poprowadziła.

– Muszę przyznać, że nigdy o czymś takim nie słyszałem – odezwał się Rob. – Aczkolwiek na podstawie zdjęć nie powiedziałbym, że to „wielkoszczury”. Nie wydają się większe niż na przykład Hoover.

Tak miał na imię kot Roba i Cornelii, cierpiący na nadwagę.

– Hoover jest duży jak na kota domowego – zaoponowała Susanna.

– To prawda, niestety.

– Jeśli nawet te szczury są mniejsze od Hoovera, to chyba nie chciałbyś się spotkać z którymś z nich w ciemnej uliczce.

– Istotnie, nie. Widzę, że podczas pracy wcinają banany. Chyba traktują je jako przysmak. Ja też uważam banany za smakołyk.

– Więc już macie ze sobą coś wspólnego. Cornelia z pewnością to doceni.

Rob posłał jej krzywy uśmiech. Uwielbiał takie przytyki. – Widzę również, że potrafisz załatwić, aby szczury pisywały do ciebie listy. Cornelia będzie zachwycona, jeśli otrzyma jakąś pocztę od szczura. Najlepiej tradycyjną.

– Sama byłabym zachwycona.

– W takim razie zasponsorujmy czterdzieści pięć szczurów na cześć Cornelii – powiedział Rob, zamykając folder. – Sporo, ale po czterdziestu pięciu latach małżeństwa to bardzo odpowiednia liczba.

– Zgadzam się.

– Nie wiesz przypadkiem, co ona przygotowuje dla mnie?

– Owszem, wiem. – Ponieważ powszechnie słyszano o miłości Roba do miodu, otrzymał on od Cornelii dotację na czterdzieści pięć uli prowadzonych przez pszczelarzy w Albanii. – Ale nie wolno mi niczego zdradzić.

– To bardzo nie fair.

– Absolutnie nie fair – potwierdziła Susanna.

Wstała. Rob także. Zawsze był dżentelmenem.

– Zaraz po rocznicy powiesimy tutaj wielkoformatowe zdjęcie tych oto szczurów. Jako inspirację dla nas wszystkich.

– Znakomity pomysł.

– I, Susanno – dodał Rob, niespodziewanie zmieniając temat – chciałbym, abyś wiedziała, że jesteś w naszych sercach. Cornelia i ja modlimy się za ciebie.

Rob uczęszczał do zboru św. Jakuba. Chociaż sama nie była osobą wierzącą, a z pochodzenia była Żydówką, to zawoalowana aluzja do czegoś tak okropnego jak jej niedawny rozwód nieco ją dotknęła.

– Dziękuję, Rob. Doceniam to.

Odwrócił wzrok. – To nasz obowiązek.

Po powrocie do gabinetu Susanna stanęła przy biurku i przejrzała dwadzieścia kilka mejli, które nadeszły w trakcie spotkania z szefem. Żaden nie był pilny. Za oknem geometrycznym przepychem lśniła w słońcu panorama drapaczy chmur, pośród której było widać nitkę rzeki Hudson.

Sprawdziła też pocztę głosową w komórce. Najpierw nagrała się Lisa O’Shea, bliska przyjaciółka jeszcze z czasów liceum, z potwierdzeniem, że dzisiejsza babska impreza zaplanowana na wieczór jest aktualna.

Krawiec informował, że dwie suknie, które dała do przeróbki, czekają gotowe do odbioru.

Trzecia wiadomość brzmiała: – Susanno – powiedział kobiecy głos. – Z tej strony Aurelia.

Susanna poczuła zaskoczenie. Aurelia była pielęgniarką, która zapewniała domową opiekę medyczną wujkowi Henry’emu.

– Susanno – powtórzyła Aurelia, jakby na przekór poczcie głosowej była zdolna dotrzeć do Susanny natychmiast, gdziekolwiek ta się znajdowała. – Pan Henry…Rozdział 3

Było sobotnie popołudnie u schyłku lata, Susanna usiadła w salonie wujka Henry’ego, żeby chwilę odpocząć. Wiatr przynosił przez otwarte okna zapach świeżo skoszonej trawy. Słyszała fragmenty rozmów sąsiadów pielęgnujących swoje ogrody. Na pianinie stał wazon z białymi lwimi paszczami, prezent od Diane i Jenny, które wynajmowały mieszkanie na piętrze.

Już wcześniej Susanna zaczęła segregować rzeczy po wujku. Wprawdzie firma przewozowa uporządkuje i wyniesie większość z nich, ale i tak wolała je przejrzeć na wypadek, gdyby znalazła coś, czego ona i jej matka nie chciałyby się pozbyć. Rano spakowała zdjęcia, które zamierzała wysłać Evelyn. Teraz, kiedy nie musiała już ciągle widzieć uwiecznionej na nich samej siebie, poczuła się trochę lepiej. Przejrzała wszystkie książki i płyty Henry’ego, odkładając na stos te, które chciała zatrzymać. Szło jej powoli, ale poświęcając uwagę temu zadaniu, oddawała cześć zmarłemu wujkowi; przynajmniej tak sobie powiedziała, kiedy kolejny raz kurz zakręcił ją w nosie.

Jej uwagę przyciągnęła ławeczka przed pianinem, Susanna wstała i otworzyła ją. W środku leżały schludnie pogrupowane książeczki z muzyką jej dzieciństwa: Jak nauczyć małe paluszki, aby ładnie grały. Skale i akordy to fajna zabawa. Przypomniała sobie, jak miała siedem albo osiem lat i przebijała się przez zawartość tych publikacji. Nienawidziła tego, ale Evelyn się uparła. Kiedy Susanna była nastolatką, Henry zabierał ją ze sobą na koncerty do Buffalo Philharmonic. Utwory muzyczne to fajna zabawa, część pierwsza, druga i trzecia. Sekwencja książeczek wskazywała, że mimo niechęci do lekcji pianina, Susanna robiła jednak postępy. Znalazła Mój ulubiony album solówek, a w nim zagiętą przez siebie stronę z „Solfeggietto” Carla Philippa Emanuela Bacha. W Moim ulubionym programie koncertowym strona z „Marszem tureckim” Mozarta była zaznaczona spinaczem, widniały na niej adnotacje zrobione przez nauczycielkę. Susanna wykonała ten utwór podczas recitalu na zakończenie roku; pamiętała, jak bardzo była szczęśliwa, że udało jej się przebrnąć do końca bez popełnienia zbyt wielu błędów. Obok znalazła 15 inwencji dwugłosowych Jana Sebastiana Bacha, również noszących ślady pisma nauczycielki – górnolotne utwory muzyczne, idealne dla kogoś, kto utrzymywał, że nie cierpi lekcji muzyki.

Nagle zobaczyła szarą kopertę wielkości pełnoformatowego czasopisma. Przyklejono do niej inną, przeznaczoną na zwykły list, na której ręka Henry’ego nabazgrała słowa Dla Susanny.

Usiadła z powrotem na krześle. Oderwała list i otworzyła go. Henry użył papieru o dużej gramaturze, który ciotka Greta rezerwowała tylko dla bardzo szczególnej korespondencji.

List datowano tego dnia, kiedy Henry nałożył sobie na pierś plastry z fentanylem, wypił butelkę wódki i położył się do łóżka.

Droga Susanno,

Wiedziałem, że prędzej czy później znajdziesz tę notkę.

Czyżby się z nią droczył? Czyżby sądził, że chowanie listu od samobójcy jest takie zabawne?

Prawdę mówiąc, mam już dość. To wszystko, co mogę powiedzieć.

Susannę ogarnął gniew wymieszany z bólem. Samobójstwo wuja odbierała jako atak na siebie samą, akt wrogości i odrzucenia.

Przywiozłem to z Niemiec po zakończeniu wojny. Znalazłem to w Weimarze, który potem stał się częścią Niemiec Wschodnich. Leżało w ławeczce przed fortepianem razem z nutami w jakimś domu należącym do wymordowanych Żydów. W tamtych dniach widziałem i robiłem rzeczy, które pozostały we mnie już na zawsze. Byłem w Buchenwaldzie zaraz po wyzwoleniu. I zabiłem pewną dziewczynę, chociaż wcale tego nie chciałem.

Zawsze starałem Cię przed tym wszystkim chronić. Teraz opowiadam Ci fragment przeszłości tylko po to, byś lepiej rozumiała.

Rozumiałaby to jeszcze lepiej, gdyby zechciał przekazać go przed, a nie po swojej śmierci, kiedy jeszcze mieli szansę o tym porozmawiać. Susanna wiedziała, że Henry był bardzo inteligentny, miał szerokie zainteresowania i dar do języków obcych. Zawsze otaczał się książkami, głównie historycznymi, których sterta stała obok jego fotela do czytania, a właściwie szezlonga wyściełanego sztuczną skórą, ustawionego po przeciwnej stronie pokoju. A jednak Henry zadowalał się, zdaniem Susanny, bardzo niewieloma rzeczami. Nigdy nie studiował. Przeprowadził się do Buffalo, kiedy jego kumpel z wojska, Pete Galinsky, zaproponował mu posadę w rodzinnym sklepie odzieżowym; Henry przepracował tu czterdzieści pięć lat. Susanna podejrzewała, że wuja coś prześladowało. Pochłaniało jego myśli. Zawsze był dla niej miły, ale potrafił ni stąd, ni zowąd naskoczyć na Gretę albo Evelyn.

Wiedziała, że nie powinna go oceniać. Nie miała pojęcia, jaki wpływ miała na Henry’ego wojna i inne przeżycia, bo nigdy nic na ten temat nie mówił. Przynajmniej nie przy niej.

Kiedy się zorientowałem, co to jest i co tu jest napisane, wpadłem w złość, ale nie mogłem tego zniszczyć. Nie mogłem zniszczyć dzieła wielkiego mistrza, nawet po tym, co Niemcy zrobili z naszą rodziną. Wciąż rozmyślam o swoich kuzynach, których powinnaś była znać, dorastając.

Na podstawie odbywanych szeptem rozmów Henry’ego, Evelyn i Grety, które Susanna podsłuchiwała i składała w całość, stojąc w drzwiach sypialni (choć powinna już była spać), wiedziała, że wuj miał przed wojną licznych krewnych w Europie. Susanna wygląda dokładnie tak jak ta a ta, powiedziała kiedyś Greta. Mały Franz, przecież to było tylko dziecko, mówiła Evelyn. A Jacob był moim rówieśnikiem, dodawał Henry.

Pewnego razu Susanna przerwała im te konwersacje żądaniem, by zdradzili, o kim mowa. O nikim. Wracaj do łóżka. Brutalna reakcja członków jej najbliższej rodziny nauczyła dziewczynę, że tego typu pytania są zabronione.

Owi nigdy niepoznani krewni towarzyszyli Susannie od najmłodszych lat. Ich zdjęcia również zapełniały prywatną świątynię, w którą zmieniono salon w mieszkaniu.

Decyzję, co z tym zrobić, pozostawiam Tobie, Susanno. Jeśli stwierdzisz, że to podróbka, będę się bardzo cieszył, chociaż nigdy się o tym nie dowiem.

Ostatnie zdanie, ów ponury żart, było bardzo w stylu Henry’ego; Susanna odniosła wrażenie, że wujek na chwilę wrócił do niej, do tego pokoju.

Po upadku Żelaznej Kurtyny zastanawiałem się, czy tam nie wrócić i zobaczyć, czy może jakimś cudem rodzina właściciela przeżyła. Zrobiłem sobie nawet mapę, żeby wiedzieć, dokąd się udać. A potem nagle zrozumiałem, że nie mam najmniejszej ochoty znów postawić nogi w tym kraju. Mimo wszystko załączam wspomnianą mapkę, ponieważ znam Twoją ciekawość wszechrzeczy. Wtedy nigdzie nie było drogowskazów, dlatego może Ci się wydać trochę niedokładna, poza tym dotyczy rzeczywistości sprzed bardzo wielu lat, ale myślę, że pamięć mam całkiem niezłą.

Na drugiej stronie listu widniała prowizoryczna mapa dróg wokół miasta Weimar w Niemczech, ze strzałkami i notatkami mającymi stanowić legendę i opisywać właściwą drogę.

Jesteś bystrą dziewczyną, sama postanowisz, co należy zrobić.

Z wyrazami miłości,

Wujek Henry.

Susanna poczuła wzbierające w jej oczach łzy. Jesteś bystrą dziewczyną, sama postanowisz, co należy zrobić. Henry powtarzał jej te słowa przez całe dzieciństwo. Chociaż pragnął uchronić ją przed przeszłością, zawsze i nieustannie ją wspierał. Ciągle podkreślał, że siostrzenica może osiągnąć i z pewnością osiągnie wszystko, co tylko sobie postanowi.

Odłożyła list i wpatrzyła się w dużą, szarą kopertę. Nie miała ochoty jej otwierać, ale zmusiła się do tego. W środku znalazła pakiet wykonany z… to nie był żaden z rodzajów papieru, które znała. Gruby, o powierzchni szorstkiej i drapiącej opuszki palców. Może pergamin? Welin? Miał brązowo-beżową barwę, a na rogach czarne plamy.

Płaszczyznę obwoluty przecinało kilka napisanych po niemiecku linijek tekstu, styl pisma był dość pretensjonalny. Przyjęła, że to tytuł, chociaż nie znała niemieckiego i nawet nie rozpoznawała wielu z tych liter. Pod nim widniała lista instrumentów muzycznych, z których większość Susanna już rozpoznała.

Pod listą napisano dwa zdania. Także po niemiecku, każde innym charakterem i przy użyciu innego atramentu. Tyle było dla niej oczywiste, ale jedyne, co potrafiła z tego odczytać, to miejsce i rok: Berlin… 1783.

Otworzyła pakiet. Zawierał pięć złożonych na pół kartek wsuniętych jedna w drugą. Obie strony każdej z nich pokrywały notacje muzyczne: łącznie dwadzieścia stronic. Miały ten sam brązowo-beżowy kolor co zewnętrzna okładka manuskryptu. Atrament, również brązowy, przebił się na drugą stronę papieru, tak że na każdej kartce można było zobaczyć nie tylko prawidłowy zapis, lecz również lustrzane odbicie notacji z przeciwległej płaszczyzny. Ich krawędzie były miękkie w przeciwieństwie do ostrych brzegów współczesnych ryz, do których była przyzwyczajona.

Susanna przerzucała trzymane w rękach stronice, niektóre pełne przekreśleń i smug. Atrament przechodził z grubych, nasyconych linii w bardzo cieniutkie – pozostawiło je zapewne gęsie pióro maczane w tuszu i używane tak długo, aż się w końcu wyczerpał. Końcówki poszczególnych wierszy były ściśnięte, jakby kompozytor zdał sobie nagle sprawę, że za chwilę zabraknie mu miejsca i starał się wszystko upchnąć w jednej linijce. Między poszczególnymi muzycznymi notacjami widniały dopisane w pośpiechu wyrazy. Susanna nie potrafiła ich rozszyfrować. Na stronie szóstej papier wydrapano, żeby wprowadzić poprawki, przez co powstała w nim niewielka dziura.

Mimo smug i przekreśleń odnosiło się wrażenie, że nuty z łatwością wypływają spod ręki kompozytora. Susanna wyczuwała, że człowiek ten znajdował się pod presją, aby jak najszybciej skończyć pisanie, i nie miał czasu na takie drobiazgi jak właściwe odstępy i idealna prezencja. Musiał posuwać się do przodu siłą impetu, natychmiast wykonać swoją pracę, a owa kreatywność była namacalna na wszystkich stronicach, szybowała ponad nimi.

Arkusze w najmniejszym stopniu nie przypominały drukowanych nut, z których Susanna korzystała podczas swoich lekcji gry na pianinie, nic w stylu Jak nauczyć małe paluszki, aby ładnie grały bądź Mój ulubiony program koncertowy. Nie była to również schludna kopia sporządzona ręcznie dla wydawcy po wniesieniu wszystkich niezbędnych poprawek, lecz oryginalny manuskrypt, który wyszedł spod ręki samego kompozytora. Przewracając kartki, Susanna miała upiorne wrażenie obecności tego człowieka obok siebie.

Wróciła do pierwszej strony zapisu nutowego. Po bliższej analizie wyrazów zapisanych u góry mogła niektóre z nich rozszyfrować. Kaligrafowane litery były eleganckie, miały dobrze wyćwiczone kręte linie, które dodawały im pewnej dozy swawolności.

W górnym lewym rogu jakaś zwinna ręka napisała: J.J. Co to mogło oznaczać? Susanna nie wiedziała. Poniżej biegły dwa łacińskie słowa: Dominica Exaudi. A potem Concerto i kolejne wyrazy w języku niemieckim, jakich nie umiała odczytać. Natomiast w prawym górnym rogu kartki znajdowało się nazwisko, które rozpoznała natychmiast, mimo rozlicznych zawijasów: J.S. Bach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: