W maratonie życia - ebook
W maratonie życia - ebook
Matylda wie, czym jest nieodwzajemniona miłość, wie też, czym jest romans, który zdawał się miłością, wie, czym jest utrata dziecka i wiążący się z nią wszechogarniający ból. Pomimo doświadczeń, które zesłał na nią los, potrafi wstać, otrzepać kolana i biec naprzód, ciągle wierząc, że najlepsze dopiero przed nią.
To nie jest kolejna książka o bieganiu. To powieść o tym, że życie jest jak maraton, królewski dystans, w trakcie którego wszystko może się zdarzyć. Każdy z nas jest w stanie dotrzeć do upragnionej mety, po przekroczeniu której wszystko może być tylko dobre.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-630-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za chwilę wszystko się skończy. Nie po to tu przyjechałam, aby teraz się poddać. Teraz, kiedy jestem już prawie na mecie, wiem, że mogę to osiągnąć. Choć bywa, że owo „prawie” robi wielką różnicę.
Wiem, że za chwilę minie ból, a duma zostanie w sercu na zawsze. Zamknę burzliwy rozdział życia, po to aby otworzyć kolejny, z pewnością spokojniejszy i bogatszy w stabilizację. Tyle już wycierpiałam, że grzechem byłoby osiąść na laurach, czując obezwładniający zapach zwycięstwa.
Gdyby nie te przeklęte skurcze łydek, byłoby całkiem nieźle. Dlaczego lepiej się nie przygotowałam? Mądry Polak po szkodzie… Zaraz umrę… wyzionę ducha i koniec. Lecz zrobię to dopiero wtedy, gdy na mojej szyi zawiśnie medal. „Jak to masz dość? – pyta moja ambicja. – Przecież sama tego chciałaś!”. Honor nie pozwoli mi zejść z trasy.
Jeszcze ta mała dziewczynka, z tą przeklętą piłeczką. Jak to możliwe, że rodzice pozwolili jej przebywać samej na trasie biegu? O! Na szczęście matka ją zabrała. Niewiele brakowało, a zabiłabym się o tę jej piłkę. Po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów mam minimalną zdolność kontrolowania własnego ciała. Podejrzewam, że gdyby zdarzyło mi się przewrócić, ponowne zebranie się do truchtu graniczyłoby z cudem.
Jasny gwint! Nie jestem wytrawnym biegaczem, nabijającym każdego wieczora kilometry. Jestem zwykłą kobietą, matką, która truchta tylko po to, aby wreszcie odpocząć od wykarmionej własną piersią trójki wiecznie kłócących się bachorów. Proszę, niech ten na górze wybaczy mi, to że tak je nazywam. To tylko chwila słabości. Już naprawdę nie mogę… Z całych sił walczę, aby nie przejść do marszu, bo podobno wtedy jest najgorzej, podobno wtedy kończy się maraton. Ja wcale nie chce go kończyć przed metą! Chcę biec, a nawet wlec się krokiem przypominającym coś na kształt biegu, wszystko jedno, byle do przodu i byle to się już skończyło.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…
Niech to szlag! Nie jestem w stanie policzyć, ile razy w myślach odmówiłam tę modlitwę. Panie, daj mi siłę. „Wszystko mogę w Chrystusie, który mnie umacnia”. Poradzę sobie.
„Jeśli zmierzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod górkę!” – wyczytałam gdzieś w Internecie. Czy ten, kto to napisał, przebiegł w swoim życiu chociaż jeden maraton? Nieważne. Jakie to ma teraz znaczenie?
Myśl pozytywnie. „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Biegną bez zmęczenia”. Wcale nie jestem zmęczona. Wcale a wcale. Tryskam energią. Jeszcze kilka minut i zamknę za sobą cały ból „tamtego” życia, które, bądź co bądź, doprowadziło mnie do chwili, która trwa. Teraz nie wolno mi się rozklejać. „Muszę być silna, chcę być silna, jestem silna!” – krzyczę do siebie w myślach, bezgłośnie. Liczy się tylko moja wiara w siebie samą. Jeśli ja w siebie zwątpię, to któż we mnie uwierzy? Skupiam się na pozytywnych myślach: „Przecież nie ma słabych ciał – są słabe charaktery!”. Dobiegnę tylko do tego zakrętu, później będzie tylko jedna naprawdę mała górka, i po wszystkim. Pokonam te kilkaset metrów i wreszcie dam nogom prawo łaski.
Właśnie tutaj, gdzie kiedyś emocjonalnie umarłam, urodzę się na nowo. Pożegnam małą Michalinkę, której narodzin nie było mi dane doświadczyć. Chociaż… może to był mały Michał?
Mam trzydzieści dwa lata i ponownie rozpoczynam swoje życie.
– Proszę się odsunąć! To moja żona, chcę ją zabrać na bok, przecież blokuje trasę mety. Matylda, słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – pyta Tomasz, przerywając mój spazmatyczny płacz radości.
– Kochanie, przecież wiesz. – Uśmiecham się. – Jestem Matylda Kochanek-Ostrowska. Twoja żona i jednocześnie najszczęśliwsza kobieta na świecie.
– Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zejść.
– Nie ma mowy, mój drogi, jeszcze trochę się ze mną pomęczysz. Właśnie narodziłam się na nowo.Pierwszy kilometr
Matylda Kochanek-Ostrowska to ja. Przede wszystkim jestem człowiekiem, a zaraz później kobietą, żoną i mamą. Staram się o tym nie zapominać. Hierarchia przede wszystkim. Jestem malutka, drobniutka i, zdawałoby się, słaba. Lecz myślę o sobie inaczej. Jestem silną babą z jajami tak wielkimi, jakich często brak współczesnym facetom. Nie żebym była feministką, nie jestem. Chociaż ostatnio obiło mi się o uszy, że każda kobieta jest trochę feministką. Zwał jak zwał, nie można mi jednak ująć tego, że radzić sobie w życiu potrafię. Jestem pewna siebie i uważam to za zaletę. Nie uwieszam się na moim Tomku. Mimo że nie jesteśmy długo po ślubie, to wiele razem przeżyliśmy. Mogę na niego liczyć. Każdego dnia jestem wdzięczna losowi, za to, że postawił go na mojej drodze.
Tomek… hm… uśmiecham się na myśl o nim. Mój mąż jest dinozaurem. Gatunkiem objętym szczególną ochroną. Dba o mnie z wyjątkową starannością. Jest zaradny, pracowity, uczciwy, czuły i… jeszcze przystojny. Bardzo przystojny. Jest tak przystojny, że sama sobie zazdroszczę takiego ciacha w łóżku. Wychowujemy razem trójkę dzieci. Jest genialnym ojcem dla Kajtka, Ani i Tośki.
Najstarszy jest dwunastoletni Kajtek. Jest dzieckiem z mojego pierwszego małżeństwa. Przez kilka lat wychowywałam go sama. Jego ojciec postanowił rozwinąć żagle zaraz po tym, jak oświadczyłam mu, że jestem w ciąży. Tak więc on się rozwijał, a ja… też się rozwijałam, tylko trochę inaczej. Ale o tym później. Nasz synek to typowy intelektualista. Nie lubi się fizycznie męczyć, kocha wygodne fotele, w których może się zanurzyć, czytając najnowsze informacje dotyczące wszechświata. Kiedy mam problem z tym, aby coś szybko policzyć, pytam Kajtka – jest żywym kalkulatorem.
Córeczki przyszły na świat w bardziej cywilizowanych warunkach. Najpierw Ania, która imię otrzymała po mojej babci. Babcia ma chłonny i błyskotliwy umysł, jest taktowna i delikatna. Dziadek za nią szaleje. Każdego ranka wstaje przed szóstą tylko po to, aby przynieść babci jeszcze gorące bułki od zaprzyjaźnionego piekarza. Innego pieczywa babcia nie uznaje, no, chyba że przyniosę jej własnoręcznie upieczony chleb na naturalnym zakwasie. Wtedy bułki idą w odstawkę. Bardzo bym chciała, aby Anulka miała tak dobre życie jak jej prababcia. Która matka nie chce tego dla swoich dzieci? Anulka ma dopiero cztery latka. Jest oczkiem w głowie Tomka. Córunia tatunia, perełka tętniącego życia. Ciągle podskakuje i cieszy się każdą minutą. Uczę się tego od własnego dziecka. Pasja w czystej postaci.
Najmłodsza, dwuletnia Tośka, jest dziełem przypadku i chwilowego wzlotu namiętności. W przeciwieństwie do Ani, Tośka nie była planowana. Zaskoczyła nas nie mniej niż zima zaskakuje drogowców. Najpierw płakałam z żalu nad losem, że jak ja niby teraz dam sobie radę z trójką dzieci, a potem, kiedy już czułam pierwsze ruchy jej płodowego życia, płakałam ze szczęścia. Kiedy się urodziła, całkowicie zwariowałam na jej punkcie. Tosia jest oazą spokoju. Całkiem inna od swojego rodzeństwa. Jest nagrodą za nieprzespane noce, które zafundowały mi jej poprzednicy. Tak samo jak ja – jest biegaczką. Co prawda na razie tylko bierną, ale kto wie, może jeszcze dane mi będzie poczłapać za nią w jakimś maratonie? Ech… rozmarzyłam się.
Jestem niepoprawną marzycielką, aczkolwiek twardo stąpam po ziemi. Oczywiście, że te dwie cechy można ze sobą połączyć. Właśnie bycie mamą samotnie wychowującą dziecko mnie tego nauczyło. Tak, byłam mamą samotnie wychowującą dziecko, chociaż nigdy nie mówiłam o sobie „samotna matka”. Przecież miałam Kajtka, to jak mogłam być samotna? Matka nigdy nie jest samotna. Mieliśmy siebie. Tylko ja i Kajtek, Kajtek i ja. Mężczyzna mojego życia. Żaden inny nie miał do mnie dostępu.
Po rozwodzie z jego ojcem dostałam alergii na testosteron. Moje ciało nagle zostało wyposażone w genialny system ochronny, zwany „paszoł won, dziadu”, przez który żaden hormon płci męskiej nie miał najmniejszej szansy się przebić. Byłam sobie sterem i okrętem, a Kajtek był moim portem. To do niego każdego wieczora cumowałam. Patrzyłam na maleńkie, ufnie śpiące ciałko… Tak dużo wtedy pracowałam. Wstawałam o świcie, aby zdążyć zaprowadzić go do przedszkola, potem biegłam do pracy, uczyć angielskiego naszą polską młodzież, następnie wracałam po Kajtka i zaczynała się druga część dnia, zwana „korepetycje”. Kajtek jest „dzieckiem ludu”. Potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. Przez to, że tak często zostawiałam go u coraz to innej cioci, babci, opiekunki, to stał się bardzo samodzielny i nad wyraz dorosły jak na swój wiek.
Mój syn to urodzony mówca. Mały profesor z ogromną wiedzą o kosmosie. Potrafi opowiadać o tym godzinami. Nawet kiedy nikt go nie słucha – opowiada i opowiada z takim błyskiem w oku, że poraża każdego, na kogo spojrzy. Jestem z niego taka dumna. Nie wiem, czy można być dumnym bardziej. Nad moim synem mogłabym się rozpływać godzinami. Oczywiście uważam, że jestem bardzo obiektywna – jak każda matka zresztą.
Rozstanie z ojcem Kajtka bolało, oj, bardzo bolało. Najbardziej bolało szukanie pocieszenia w ramionach innego. Jak to się mówi – dostałam za swoje. Postronni ludzie mogliby stwierdzić, że u jego boku miałam wszystko, jednak nie było to prawdą. Jeśli wszystkim można nazwać dach nad głową i jako takie zabezpieczenie finansowe, to tak, miałam wszystko. Wszystko oprócz miłości, ale o tym też później. Tak łatwo jest oceniać postępowanie innych, komentować decyzje, które odważyli się podjąć. Tylko ludzie ludziom potrafią zgotować najbardziej zaskakujące koleje losu. „Zanim ocenisz kogoś, spróbuj założyć jego buty” – zwykła mawiać moja babcia Ania.
***
– Mamusiu, kiedy wrócimy do domku? Tatuś nas już tam nie chce? – zapytał po raz setny Kajtek.
Nie wiem, ile razy słyszałam to pytanie. Usta Kajtka wypowiadały je niczym modlitwę – każdego ranka, wieczora, przed śniadaniem, po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, po kolacji i jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, między posiłkami. Można było zwariować. Kiedy mnie o to pytał, jego oczy robiły się większe niż pięć złotych, a policzki różowiały w jednej chwili. Pytał i pytał, chociaż milion razy odpowiadałam w taki sam sposób, to miałam wrażenie, że mój syn będzie tak pytał aż do momentu, w którym usłyszy odpowiedź, która go usatysfakcjonuje.
– Kajtuniu, nigdy tam już nie wrócimy – odpowiadałam.
Opowiadałam mu o ojcowskiej miłości. Bo niby co miałam mu opowiadać? Kładłam swojemu dziecku do głowy, że nasze rozstanie nie jest jego winą. To zresztą była prawda. „Dorośli ludzie czasami zmieniają swoje życiowe plany, ale nie ma to nic wspólnego z tobą” – mówiłam. Tak poradził mi pan Edward – psycholog, do którego chodziłam na terapię. Jak mantrę powtarzał mi, że nie ma rozwodu, który by się nie odbił na psychice potomstwa.
– Wszystkie te dyrdymały o rozstaniach w przyjaźni ludzie wymyślają tylko po to, aby uśpić swoje wyrzuty sumienia – mawiał mój ówczesny życiowy mentor. – Proszę pani, ja nie wierzę w przyjaźń pomiędzy ludźmi, których losy doprowadziły do rozwodu – dodawał.
W dużej mierze to ja zafundowałam swojemu dziecku taki los, więc zmuszona byłam słuchać tych pytań. To ja miałam obowiązek na nie odpowiadać. Taka była moja kara… a przynajmniej tak wtedy myślałam. Przecież nie mogłam powiedzieć własnemu dziecku, że jego ojciec od kilku lat prowadził podwójne życie. Dla Kostka Kochanka byłam życiową pomyłką. „Nie udało się nam – niech każdy idzie w swoją stronę, tak będzie lepiej” – powiedział. A miało być tak pięknie! Ja, zaczarowana Matylda, miałam go zmienić. Mój wdzięk miał na niego działać wiecznie. Taka była teoria. Praktyka okazała się nieco bardziej okrutna i już chwilę po ślubie z tego całego zaczarowania zostało jedynie rozczarowanie. Proza życia odarła nas ze złudzeń.
Chociaż babcia Ania zawsze mi powtarzała, że zmienić to ja mogę sobie skarpety, a nie chłopa, to jakoś tak nie bardzo chciałam jej wierzyć. „Przez czterdzieści lat nie nauczyłam dziadka nosić kapci” – mówiła na dowód swojej teorii. Kazała mi się trzymać z dala, od tego pożal się boże Kochanka!
– Przecież jemu tylko wsiu bźdźiu w głowie. Przewraca tym młodym dziewczynom w głowach i tyle z tego wszystkiego. Będziesz kolejną, zobaczysz! Obyś tylko sama z dzieckiem kiedyś nie została. Ten Kostek całe życie będzie biegał w krótkich galotach. Nigdy z nich nie wyrośnie – gadała i gadała.
Nie było widać końca tego jej gadania, które często żartobliwie nazywałam krakaniem albo też gderaniem. Mimo to słuchałam babci. Nawet kiedy jej słowa pozornie puszczałam mimo uszu, zawsze część z nich wsiąkała na zawsze w moją pamięć, zupełnie tak jak woda w wysuszoną gąbkę. Dziś mądrość babci jest ze mną w każdej chwili życia.
Wtedy, zakochana po uszy, próbowałam bronić swojej pierwszej poważnej miłości. Prosiłam babcię, aby wreszcie przestała krakać.
– Wiesz, że specjalnie dla mnie zrezygnował z występu w Jarocinie? – zagadnęłam pewnego dnia.
– Dobra, dobra. Specjalnie dla ciebie… – Babcia tylko westchnęła.
– Jego kapela miała grać tam koncert. To była wielka szansa dla Kostka. Przecież wiesz, że śpiewanie to całe jego życie. Zmienił się, mówię ci. Nie wierz temu, co ludzie gadają na prawo i lewo – próbowałam ją przekonać.
– Wnusiu, jestem już za stara na to, aby wierzyć plotkom. Nie obchodzi mnie to, co gadają ludzie! Patrzę na niego i widzę, że to nie jest chłopak dla ciebie. Znalazł sobie młodziutką i naiwną. Pobawi się i zostaniesz sama. Zobaczysz. On nie jest zdolny do miłości!
Ech… gdybym wtedy jej posłuchała… Ona pierwsza go przejrzała na wylot. Tłumaczyła mi, że mój wybranek oprócz siebie, nie kocha nikogo więcej. Tak samo jak i jego ojciec. To od babci usłyszałam historię rodziny Kochanków.
– Biedna Bożena Kochankowa wiecznie sama była. Rodziła tych nicponi jednego po drugim. Stary Bogdan Kochanek jak tylko z morza wracał, to zaraz kolejne dziecko w drodze było. Żeby chociaż się jej córka trafiła, a to same chłopaczyska – ciągnęła swą opowieść babcia. – Ty wiesz, Matylda, ile trzeba trudu, aby wychować czterech synów? W dwójkę ciężko, a co dopiero samej. Bogdan był innego zdania. Uważał, że on na dom zarabia, a domem ma się zająć żona. Nic dziwnego, że biedna Kochankowa zaczęła do kieliszka zaglądać. Każdy sobie próbuje radzić, jak tylko potrafi. Oj, złą drogę wybrała, ale cóż… takie życie. Wierny też jej nie był, sama widziałam. Ten Twój Kostek to taki sam jak i jego ojciec. Nie zaspokoi głodu chlebem z jednego pieca. Wszystkie piekarnie dookoła będą jego, tak jak i Bogdana były. Dopiero starość go na tyłku posadziła. Rozchorował się na stare lata i dopiero zaczął rodzinę cenić. Szkoda, że Kochankowa tych lat nie dożyła. Oj, biedna kobiecina, biedna… Niedaleko pada jabłko od jabłoni, Matyldziu. Posłuchaj mnie, dziecko, posłuchaj. Nie będziesz żałowała.
Czekałam, aż wreszcie da spokój, ale jej wywodom na temat życia nie było końca. Teraz, jak sobie o tym pomyślę, to dociera do mnie, że gdybym posłuchała jej rad, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Lecz czy lepiej? Tego nie wie nikt, bo przecież to, co się nigdy nie wydarzyło, nie ma prawa istnieć, więc nie ma najmniejszego sensu o tym myśleć.
– Cały czas się zastanawiam, dlaczego młodość nie pobiera nauk od starszych pokoleń. Wyfruwa z gniazda młody ptak i myśli, że świat się zmieni. A świat, wnusiu, jest zawsze taki sam. Tylko ludzie patrzą na niego z różnych perspektyw. Tak bardzo bym chciała, abyś na Kostka Kochanka spojrzała moimi oczami. Może wtedy dostrzegłabyś to, co mam na myśli… A zresztą… – Urwała w pół zdania, co od razu wykorzystałam, wtrącając do jej monologu swoje pięć groszy.
– Przestań wreszcie gadać, babciu. Ciesz się moim szczęściem.
– Dobrze, już dobrze. Nic więcej nie mówię.
Ufff… miałam spokój, przynajmniej do następnego razu. Jednak trochę zastanawiałam się nad tym, co mówiła. Wiedziałam, że jest bardzo mądrą kobietą i chce dla mnie dobrze. Byłam z nią bardzo związana. Babcia Ania była kimś, kogo potrafiłam słuchać, nie denerwując się i nie oburzając, że wtrąca się w moje życie. Tylko ona mogła robić to bezkarnie. Wiedziałam, że w jej radach nie ma ani cienia pogardy dla moich decyzji. Potrafiła odważnie wyrażać swoje zdanie, nie urażając przy tym mojej wrażliwej młodej duszy. Mogę śmiało powiedzieć, że na każdym etapie mojego życia była mi bratnią duszą. Kocham ją bardziej niż własną matkę. Ufam jak nikomu na świecie. Dobrze mieć takiego człowieka obok siebie.
***
Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na ten moment cztery lata. Już po urodzeniu Ani marzyłam o tym, że przebiegnę maraton. Chciałam pokazać całemu światu, na co mnie stać. Udowodnić, że mogę pokonać słabości swojego ciała i umysłu. Dam z siebie wszystko. „Jestem dobrze przygotowana. Przynajmniej tak mi się wydaje” – myślałam w trakcie ostatnich dni przed godziną „zero”. Niby w siebie wierzyłam, ale jakiś znikomy procent niepewności tkwił gdzieś na samym dnie mojego jestestwa i dlatego właśnie czułam się tak fajnie. Owa niepewność dodawała tylko pikanterii całemu przedsięwzięciu, zwanemu maratonem. Przygotowywałam się na tyle, na ile mogłam w ciągu dwóch tygodni przed biegiem, zjadając więcej makaronu niż niejeden mieszkaniec Italii jest w stanie zjeść przez miesiąc. Zapasy glikogenu mięśniowego miałam zdecydowanie w nadwyżce. Myślałam optymistycznie. W trakcie przygotowań zostawiłam za sobą ponad dwa tysiące kilometrów.
„Uda się. Wiem, że mi się uda. Jestem dobrze przygotowana mentalnie. Maraton biegnie głowa i serce. Nogi są tylko narzędziem” – powtarzałam do swojego odbicia w lustrze. Niebawem miałam przekonać się o tym, czy to prawda. Już nie mogłam się doczekać.
Dzień wcześniej odebraliśmy pakiet startowy. Byłam taka szczęśliwa i podekscytowana. Tomek nie mówił nic, tylko robił mi zdjęcia. Dumnie podpisałam się w okienku obok własnego nazwiska. KOCHANEK-OSTROWSKA Matylda: numer startowy sto czterdzieści dwa.
– Tomasz, zobacz, jakie to szczęście. Pobraliśmy się czternastego lutego, to prawie jak sto czterdzieści dwa! Do tego jeden plus cztery, plus dwa, daje siedem, a powszechnie wiadomo, że siódemka to szczęśliwa cyfra. To będzie cudowny bieg, zobaczysz. Jak nic złamię cztery godziny.
– Ty się lepiej skup na tym, aby nogi nie złamać – droczył się ze mną.
– Oj, jakiś ty miły. Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Twoja wiara dodaje mi skrzydeł. Zaraz chyba pofrunę.
– Jak będziesz leciała, kochanie, to uważaj na linie elektryczne – mogą zepsuć ci fryzurę.
– Już ty się o moje włosy nie martw, mój ty urodzony optymisto. – Pocałowałam czule jego szorstki, nieogolony policzek.
Tomek nigdy nie lubił okazywać swoich uczuć. Mimo to zawsze wiedziałam, że kocha mnie jak nikt inny na świecie. To on od początku wiedział, że zostanę jego żoną. Mi dojście do takich właśnie wniosków zajęło trochę więcej czasu. Na samą myśl o historii naszej miłości uśmiecham się do siebie. Miałam w życiu naprawdę wielkie szczęście. Zresztą cały czas sądzę, że jestem szczęściarą. Mój mąż pojawił się w naszym życiu przez przypadek-wypadek. Bo jak inaczej można nazwać fakt, iż cofając moim rozpadającym się oplem corsą, wjechałam z impetem w jego wymuskaną i błyszczącą toyotę? Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Wysiadł z samochodu, z zamiarem namacalnego wymierzenia sprawiedliwości gamoniowi, nieumiejącemu kierować. Kiedy jednak spojrzał w przerażone oczy Kajtka, cała jego złość umknęła w jednej chwili. Zdołał tylko z siebie wydusić:
– Czy wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedziałam. – Nasz rupieć jakoś to przeżyje. Już nic bardziej oszpecić go nie może. Gorzej z pańskim pięknym samochodem.
– Proszę się nie martwić sprawami tak błahymi. – Posłał mi rozbrajający uśmiech.
– Mógł pan nie stawać na drodze mojej mamusi. Zawsze jak się spieszymy, to przytrafiają się nam takie wypadki.
– Nie mówi się wypadki, a przypadki – poprawiłam synka.
– Co to za różnica, jak już i tak jest po wszystkim – odparł Kajtek, rozkładając ręce.
Jego gest bardzo nas rozbawił i rozładował napiętą atmosferę.
Wymieniliśmy się numerami telefonów w celu omówienia formalności związanych z ubezpieczeniem aut i każde wróciło do swojego życia. Tomasz wtedy już przeczuwał, że kraksa, którą spowodowałam, nie była dziełem przypadku. Ten przypadek-wypadek zmienił nasze życie na zawsze. Wystarczyło jedno spotkanie dwojga oczu, aby połączyć na zawsze trzy światy. Mój, Tomka i Kajtusia.
***
Stałam na starcie i ustawiałam swój zegarek, który za chwilę miał zacząć odliczać czas. Jeszcze tylko parę godzin i będę inną osobą. Dookoła czuć było zapach mentolowych maści – zapach biegacza. Chyba każdy miał tam nasmarowane kolana. Ja również.
– Doczekałaś się tego dnia – szepnęłam sama do siebie. Byłam totalnie skupiona na celu.
Nagle przed oczami ukazał mi się ogromny napis: NASZA MAMA MATYLDA NIE BATON – PRZEBIEGNIE DZIŚ MARATON!!! NUMER STO CZTERDZIEŚCI DWA JAK BŁYSKAWICA GNA. NA MECIE SIĘ SPOTKAMY – BARDZO CIĘ KOCHAMY!!!
Cały Tomasz! Ustawił nasze dzieci w rządku i wszyscy dumnie patrzyli, jak mama wreszcie idzie, a raczej biegnie po swoje. Zastanawiałam się, kiedy oni zdążyli to przygotować. Jak zdołali to przede mną ukryć? Byłam szczerze wzruszona. Kajtek wyglądał na przerażonego całą sytuacją. On jedyny z trójki naszych dzieci był świadomy ogromu tego dystansu. Kilka dni wcześniej prosił Tomka, aby ten pojechał z nim na czterdziestodwukilometrową przejażdżkę samochodem. Kiedy wrócili, młody milczał. Wiedziałam, że się o mnie martwi. „Kup mi półfrancuskie rogaliki, Kajtuś, wiesz, te moje ulubione. Na mecie będę bardzo głodna”– poprosiłam. Moje słowa wywołały uśmiech nie tylko na twarzy Kajtka, ale też na twarzy Tomka, którego oczy zdawały się mówić: „Cała Matylda”.
Teraz wszyscy stali w rządku, trzymając ten transparent. Ania coś do mnie wołała, ale nie byłam w stanie nic zrozumieć . Było głośno i ciasno – jak to na pierwszych metrach biegu. Tosieńka zatykała uszy. Była szczerze wkurzona, że matka zaserwowała jej tego typu atrakcje. Tomasz jak zwykle panował nad sytuacją.
Za chwilę wystartuję w biegu swojego życia. Będę miała sporo czasu, aby to i owo przemyśleć. Pogodzić się w końcu z tym, co przyszło mi doświadczyć. Właśnie dziś raz na zawsze rozliczę się z przeszłością. Zrobię to właśnie tu, w Kołobrzegu. To miasto mnie ukształtowało. Spędziłam tu kawał życia. Wyjechałam dopiero jako trzydziestoletnia kobieta po przejściach, z kilkuletnim Kajtkiem u boku i nadzieją na lepsze jutro.
***
Zaczęło się wielkie odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – START! Usłyszałam strzał i zaczęłam biec.
Czas: 5.10.