Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zanim wybuchnie świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zanim wybuchnie świat - ebook

Tuż po tym, jak w tajemniczy sposób ginie agent CIA, ujawnia się jego główna informatorka z budzącym osłupienie i grozę wyznaniem. Jest tylko jeden problem – nikt nie wie, czy można jej zaufać.

Ale kiedy rusza śmiercionośna lawina – sześciu studentów z zagranicy przepada bez śladu, dwóch pasażerów linii lotniczych zamienia się miejscami, a uchodźca ubiegający się o azyl polityczny zostaje aresztowany – trzeba zacząć działać.

Ponieważ Stany Zjednoczone stają w obliczu nieuchronnego ataku o druzgocącej sile, nowy prezydent musi się zwrócić do Scota Harvatha, tajnego agenta sekcji antyterrorystycznej, o pomoc w przeprowadzeniu dwóch najniebezpieczniejszych operacji w historii Ameryki.

Opatrzone kryptonimami „Złoty pył” i „Kos” są utrzymane w najgłębszej tajemnicy, a ujawnienie którejkolwiek z nich jest równoznaczne z wybuchem wojny.

„Ci, którzy zatęsknili za wyczynami Jacka Bauera z serialu 24 godziny, znajdą jego książkowe wcielenie w postaci Harvatha”. USA Today

„Przypomina najlepsze z przygód Jamesa Bonda”. Providence Journal

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-331-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

HONGKONG

TYDZIEŃ TEMU

Powietrze było gęste od wilgoci. Przytłaczające. Typowe dla tej pory roku. Nastał czas monsunów, na zewnątrz było jak w łaźni parowej. Po przejściu połowy dystansu, jaki dzielił go od przecznicy, mężczyzna zaczął się pocić, a gdy dotarł do skrzyżowania, ubranie oblepiło mu ciało. Glock wetknięty za pas stał się śliski od potu.

Broń, pieniądze i masa gadżetów najnowszej generacji, zupełnie jak na filmie. Ale to wszystko działo się naprawdę.

Skręcił w prawo, w kierunku dużego targowiska. Wyglądało tak, jakby zdetonowano na nim samochód pułapkę wypełniony puszkami z jaskrawą farbą. Wszystko wokół biło po oczach, nawet barwne ptaki uwięzione w niewyobrażalnie małych klatkach. W powietrzu unosiły się tysiące zapachów, od imbiru i czosnku po cuchnący olej rynsztokowy, który wielu ulicznych kucharzy pozyskiwało z restauracyjnych kanałów ściekowych i separatorów tłuszczu.

Wszędzie piętrzyły się rdzawe stosy żywych krabów, wiadra z węgorzami i płytkie misy z wodą pełne ryb. Kobiety i mężczyźni targowali się nad pomarańczami i papryką, surową wieprzowiną i kurczakami.

Ken Harmon lawirował między stoiskami niczym strużka wody z topniejącego wiosną śniegu przez skaliste koryto wyschłej rzeki. Nie był skupiony na niczym konkretnym, ale widział wszystko – każdego zapalonego papierosa, każdą uniesioną gazetę, każdy telefon, na który dzwoniono. Odgłosy targowiska, których kakofonia wdzierała się do jego uszu, były identyfikowane, analizowane, klasyfikowane i zapamiętywane.

Był oszczędny w ruchach, reagował z zawodowym spokojem. Centralna Agencja Wywiadowcza nie przysłała go do Hongkongu, żeby panikował. Wręcz przeciwnie, trafił tu właśnie dlatego, że nie ulegał panice. Wystarczyło, że ulegli jej w Waszyngtonie, dokąd sprowadzono zwłoki Davida Cahilla.

Cahill był nieoficjalnym pracownikiem Agencji w Szanghaju, typem błękitnokrwistego absolwenta uczelni Ligi Bluszczowej, który znał wszystkich ważnych ludzi i chadzał na wszystkie ważne przyjęcia. Widział świat w czerni i bieli. Szarości były według niego domeną zawodowych kłamców, jak choćby dyplomatów, i osobników, którym brakowało jaj, żeby nazwać zło po imieniu. Cahill uważał, że na świecie jest dużo zła, szczególnie w Chinach. Dlatego nauczył się miejscowego języka i poprosił, by go tam oddelegowano.

Jako nieoficjalny pracownik Agencji nie posiadał immunitetu dyplomatycznego, który przysługiwał innym agentom CIA, ulokowanym w ambasadzie lub konsulacie. Cahill był szpiegiem, prawdziwie tajnym agentem, i bardzo dobrze wykonywał swoją pracę. Stworzył w Chinach sprawnie działającą siatkę, do której należeli członkowie Komunistycznej Partii Chin, Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, a nawet pracownicy chińskiego wywiadu.

Za pośrednictwem swoich źródeł Cahill dotarł do informacji o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Jednak pewnej nocy, po spotkaniu z jedną ze swoich głównych informatorek, zmarł na zawał. Na jej oczach.

Wspomnianą informatorką była didżejka z Szanghaju imieniem Mingxia. Imprezy, które organizowała, należały do najlepszych w Chinach. Celebryci, narkotyki, piękne kobiety – było na nich dosłownie wszystko. To właśnie dzięki imprezom znalazła się w kręgu chińskich możnych i bogatych.

Miała jednak swoje problemy i to właśnie one sprawiły, że dała się zwerbować Cahillowi. Po jego śmierci Mingxia rozpłynęła się w powietrzu. CIA potrzebowała odpowiedzi, szukała więc Mingxii wszędzie, poruszyła niebo i ziemię, ale bez skutku. W końcu dwa tygodnie później Mingxia się odnalazła.

Nawiązała kontakt za pośrednictwem awaryjnego kanału komunikacji, stworzonego przez Cahilla – tablicy ogłoszeń na mało znanym forum monitorowanym przez ludzi w Langley. Od czasu jej zniknięcia w siedzibie CIA kipiało od domysłów. Czy wpadła w ręce Chińczyków? Czy Cahill był spalony? Czy kobieta przyczyniła się do jego śmierci? Czy to pułapka?

Mingxia była rzekomo w posiadaniu informacji na temat planu zmasowanego ataku na Stany Zjednoczone, ale nikt nie wiedział, czy można jej zaufać. Agencja rozpaczliwie potrzebowała odpowiedzi. Właśnie dlatego wezwała Kena Harmona.

Harmon nie miał nic z ogłady i pozycji społecznej Cahilla. Był wysoki, przypakowany i nie chadzał na eleganckie przyjęcia. Zwykle pił samotnie przy obskurnych kontuarach najgorszych spelun tego świata. Był szorstki w obejściu – z nikim się nie wiązał i miał tylko jeden cel. Zjawić się, kiedy ktoś wciśnie guzik alarmowy.

Postanowił, że spotka się z informatorką w Hongkongu. Hongkong wydawał się bardziej sensowny niż Szanghaj i znacznie bezpieczniejszy niż Pekin, szczególnie dla białego faceta.

Na miejsce spotkania wybrał kawiarnię, imitację Starbucksa. W lokalu panował duży ruch, a klientelę stanowili Chińczycy i anglojęzyczni biali, przemieszani w odpowiedniej proporcji. Rozmawiali przez komórki i stukali w klawiatury. Mieli słuchawki w uszach i słuchali muzyki lub oglądali filmy. A co z czytaniem gazety przy kawie? – pomyślał. Co z gazetami?

Lokal miał drzwi od frontu i od tyłu, co oznaczało dwie drogi wyjścia, trzy – jeśliby uwzględnić wariant z wybiciem okna w damskiej toalecie, wychodzącego na wąski szyb wentylacyjny. Męska ubikacja stanowiła pułapkę, więc Harmon nie planował się w niej znaleźć.

Okolica znajdowała się pod obserwacją ludzi Agencji. Kilku z nich chciał wykluczyć – tych, którzy byli zbyt muskularni i przez to zbyt widoczni. Stanowili o sile uderzeniowej Agencji, w przeszłości uczestniczyli w operacjach specjalnych. Świetnie obchodzili się z bronią, więc dobrze było mieć ich w zespole, szczególnie gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, ale zbytnio rzucali się w oczy, a Harmon nie potrzebował niańki. Jednak przełożeni zignorowali jego prośby.

Poprosił ich również, by kupili kobiecie bilet lotniczy, co pozwoliłoby mu zorganizować spotkanie w przyjemnym, pozbawionym cech szczególnych holu lotniska w Hongkongu. W kontrolowanym środowisku. Na teren lotniska znacznie trudniej było wnieść broń. Łatwiej było również wypatrzyć kłopoty, zanim się pojawią. Elementarne zasady jego fachu. Jednak zignorowali i tę prośbę.

W Langley uznano, że sytuację na lotnisku da się kontrolować zbyt łatwo, co Chińczycy mogli bez trudu wykorzystać. CIA wolała miejsce publiczne z wieloma drogami ewakuacji. Mieli samochody, kryjówki, ubranie na zmianę. Mieli sprzęt medyczny, podrobione paszporty, ba, nawet motorówkę. Przeanalizowali każdą ewentualność i opracowali alternatywne plany działania. Tak byli zaniepokojeni.

Harmon wszedł do środka i rozejrzał się po kawiarni. Dzięki klimatyzacji poczuł się, jakby podłączono go do butli z tlenem. Sięgnął po papierową serwetkę i otarł pot, zaczynając od czubka ogolonej głowy, a kończąc na grubym karku. Zamówił colę w puszce, bez lodu. Nauczony bolesnym doświadczeniem, unikał lodu w obcych krajach.

Zapłacił gotówką i ruszył z puszką do regału z gazetami. Wybrał kilka czasopism, a później znalazł stolik. Miejsce znajdowało się z dala od okna, ale nie na tyle, by nie mógł obserwować drzwi i tego, co się dzieje na ulicy.

Nie miał żadnego sprzętu elektronicznego – laptopa, komórki ani krótkofalówki. Ani żadnych dokumentów. Oprócz glocka dużego kalibru, kilku zapasowych magazynków i noża nie zabrał ze sobą niczego, co mogłoby świadczyć o jego powiązaniach z kimkolwiek lub czymkolwiek. W taki sposób działali zawodowcy.

Wyjął z kieszeni mały paragon i złożył go w kształt, którego Mingxia miała wypatrywać. Serce. Potrafił złożyć łabędzia, ale łabędzie składali wszyscy. Tego uczyli na początku. Kiedy spotykał się z informatorkami, zwykle składał serce. Zawsze to coś innego. Niektóre z nich to lubiły. Inne nie. Harmon miał to gdzieś. Serce to serce.

Kiedy było gotowe, postawił je na białej serwetce. Serce było oryginalne, a jednocześnie dyskretne, bo nie można go było wypatrzyć z ulicy. Właściwie można było je dostrzec, tylko jeśli przechodziło się obok stołu w drodze do damskiej toalety, i to jedynie wówczas, gdy się go wypatrywało.

Zjawiła się po godzinie, zwalniając, gdy mijała jego stolik. Nieznacznie, ale wystarczająco, by dać do zrozumienia, że je zauważyła.

Kiedy Mingxia bawiła w toalecie, Harmon rozejrzał się po sali i wyjrzał na ulicę. Sączył drugą colę i przeglądał jedno z tych darmowych czasopism turystycznych, które walały się po wszystkich kawiarniach i barach szybkiej obsługi w Hongkongu.

Kiedy Mingxia wyszła z ubikacji i ponownie przeszła obok jego stolika, na blacie znajdowało się jedynie serce. Serwetka zniknęła. Wszystko w porządku. Nikt jej nie śledził, nie wszedł za nią do środka. Mogła bezpiecznie usiąść. Zamówiła herbatę przy barze i zajęła miejsce przy sąsiednim stoliku.

Była atrakcyjna. Ładniejsza od kobiety ze zdjęcia, które Cahill dołączył do akt. Harmon potrafił zrozumieć, dlaczego facet ją zwerbował. Z dossier wynikało, że ma rodzinę, która potrzebuje pieniędzy. Zawsze tak było. Harmon nie chciał znać szczegółów. Nie umówił się z nią na randkę, miał jedynie odebrać sprawozdanie i, jeśli zajdzie potrzeba, pomóc w przerzuceniu jej za granicę. Był rad, że mówiła po angielsku.

Sięgając do torebki, Mingxia zdjęła okulary, które dostała od Cahilla, i położyła je na krześle między nimi.

Pokazali mu, jak ich używać, zanim opuścił Stany. Nie należał do ich wielbicieli, choć były lepsze od poprzednich modeli, które firma Google skonstruowała dla Agencji. Projektor wielkości klocka Lego zastąpiono urządzeniem o rozmiarach zszywki. Tak czy inaczej, na jego gust okulary były zbyt bajeranckie.

Z drugiej strony ta metoda dzielenia się informacjami była lepsza od zamiany teczek pod stołem lub przekazywania kopert z raportami i zdjęciami wywiadowczymi. Oprócz tego okulary wyposażono w przycisk kasujący, który pozwalał usunąć wszystkie dane, gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo, że wpadną w niepowołane ręce.

Harmon wsunął okulary na nos i na powrót utkwił wzrok w czasopiśmie, udając, że czyta.

W miarę jak przewijał wyświetlone po wewnętrznej stronie szkieł informacje, jego umysł zaczął łączyć kropki.

– Jesteś pewna tego wszystkiego? – spytał.

– Tak – odpowiedziała Mingxia.

Oczywiście potrzebowali czegoś więcej niż jej zapewnienia. Jednak jeśli to, co ujrzał, było prawdą, Stany Zjednoczone znalazły się w kłopotach. Dużych kłopotach.

– Co to za tekst po chińsku, który co chwilę się powtarza? – zapytał. – Xuĕ Lóng?

– To kryptonim operacji.

– Co oznacza?

– Xuĕ Lóng to mityczny chiński potwór zwiastujący ciemność, chłód i śmierć.

– Jak to przetłumaczyć?

– Po angielsku to śnieżny smok.Rozdział 1

WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

CENTRUM OPERACYJNE W BIAŁYM DOMU

Sekretarz obrony odchrząknął.

– Za pozwoleniem, panie prezydencie, chciałbym zasugerować dołączenie części okrętów Piątej Floty z Morza Śródziemnego do Siódmej Floty na Pacyfiku.

– Powinniśmy także rozważyć rozlokowanie dodatkowych bombowców w regionie – dodał przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów.

Prezydent przyjrzał się zdjęciom wyświetlonym na monitorach. Spodziewał się, że za swojej prezydentury zostanie poddany próbie, ale nie sądził, iż zdarzy się to tak szybko i że będzie ona tak poważna.

Paul Porter dwukrotnie pełnił urząd gubernatora, zanim zwyciężył w wyborach prezydenckich po kampanii, w której odwoływał się do najlepszych cech Amerykanów. Był uprzejmym facetem po sześćdziesiątce. Wysoki i szczupły, o ogorzałej twarzy człowieka lubiącego spędzać czas na świeżym powietrzu – po jego wyglądzie można by sądzić, że zamiast piastować najważniejsze stanowisko na świecie, oprowadza wycieczki wędkarskie w rodzinnej Montanie.

Porter był znany z tego, że mówi prawdę, szczególnie gdy była trudna do przełknięcia. Nigdy nie ograniczał się do tej części, którą ludzie pragnęli usłyszeć, choć byłoby to politycznie korzystne. Uważał, że Ameryka nie może sobie pozwolić na półprawdy.

Prowadził kampanię prezydencką pod hasłem pomyślnej przyszłości narodu. Obiecał Ameryce spokój wewnętrzny i pokojowe stosunki ze światem. To jednak – jak wszystko, do czego warto dążyć – wymagało pracy. Slogan „O bezpieczne jutro musimy zadbać już dzisiaj” stał się znakiem rozpoznawczym jego przemówień. Lubił parafrazować słowa jednego z ojców założycieli USA, doktora Josepha Warrena, i przypominać Amerykanom, że wolność przyszłych pokoleń zależy od tego, czego dokonają dzisiaj. W świetle ostatnich wydarzeń wezwanie do działania nabrało jeszcze większego znaczenia.

– Po kolei – zarządził prezydent, zatrzymując się na odpowiedniej stronie raportu. – Kto jest naszym ekspertem od Chin?

Oczy wszystkich zebranych skierowały się na Stephanie Esposito, starszą analityczkę CIA zajmującą się Krajem Środka.

– Ja, panie prezydencie – odpowiedziała, podnosząc rękę. Była wyraźnie zdenerwowana. Jeszcze nigdy nie składała raportu przed samym prezydentem.

– Agentka Esposito, tak?

– Tak, panie prezydencie.

– Jak rozumiem, jest pani przekonana, że ten raport zawiera informacje na temat chińskich planów wojny nieograniczonej.

– Tak, panie prezydencie.

– Dlaczego?

– Uważam, że to najważniejsza współczesna doktryna, którą stworzyli. Tłumaczy wszystkie działania Chińczyków, szczególnie operację Śnieżny Smok.

Prezydent skinął głową.

– Czy mogłaby pani wyjaśnić pojęcie wojny nieograniczonej tym z obecnych, którzy się z nim nie zetknęli?

– Tak, panie prezydencie – odparła Esposito. – Chiny uważają Stany Zjednoczone za swojego głównego wroga. Ich minister obrony, generał Chi Quam-you, oświadczył, że wojna z Ameryką jest nieuchronna. Że nie da się jej uniknąć. Z drugiej strony Chiny zdają sobie sprawę, iż nie zdołają pokonać Stanów Zjednoczonych w wojnie konwencjonalnej. Mamy nad nimi zbyt dużą przewagę technologiczną. Jednak, cytując szefa sztabu Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, generała Fu Haotiana, słabszy może pokonać silniejszego. Może tego dokonać jedynie pod warunkiem odrzucenia przyjętych reguł wojny. W latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku uczynili to dwaj bardzo niebezpieczni pułkownicy chińskiej armii, Qiao Liang i Wang Xiangsui, rewolucjonizując chińską wizję wojny i własnego kraju.

– W jakim sensie?

– W swojej doktrynie Liang i Xiangsui odrzucili pogląd, że Chiny muszą zmierzyć się ze Stanami w wojnie konwencjonalnej. Po co walczyć w sposób, który skazuje ich na porażkę? Chiny powinny toczyć jedynie te bitwy, które mogą wygrać. Bezwzględne, niekonwencjonalne ataki to sedno ich nowej filozofii. Pułkownik Liang uważa, że pierwszą zasadą wojny nieograniczonej jest brak wszelkich zasad. Wszystko jest dozwolone. Podkładanie bomb w kinach, ataki na amerykańską sieć energetyczną i internet, zatruwanie żywności i wody, brudne bomby, ataki chemiczne lub biologiczne. W ich nowej doktrynie nie ma żadnych niedozwolonych środków. Oprócz tego wspomniana strategia daje Chinom przewagę. Nie zauważymy, że nadchodzą. Nie będzie powszechnej mobilizacji, niczego w tym rodzaju. Wojna nieograniczona spowoduje, że samoloty, żołnierze i czołgi staną się niemal całkowicie nieefektywne.

– Przecież ktoś będzie musiał przeprowadzić ataki – wtrącił szef personelu Białego Domu.

Esposito skinęła głową.

– Zgadza się. O ile w szeregach Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej służą miliony hakerów, którzy mogą zatrzeć ślady cyberataków, o tyle konwencjonalnego ataku na Stany Zjednoczone nie dałoby się ukryć. Właśnie dlatego Liang i Xiangsui opowiedzieli się za finansowaniem, uzbrajaniem i wykorzystywaniem osób trzecich, zawsze gdy to możliwe. Najlepiej muzułmańskich terrorystów.

Siedzący przy stole spojrzeli po sobie.

– Należy pamiętać, że dla Chin kluczowe znaczenie ma to, by ich kraju nie dało się powiązać z atakiem. Osoby trzecie, przypuszczalnie nieświadome tego, że działają na rozkaz Chin, dostarczą im wiarygodnego alibi. Świat dostanie swojego winowajcę, a Chiny zdołają uniknąć międzynarodowych reperkusji. Nasi sojusznicy nie podejmą działań odwetowych bez twardych dowodów, że za atakami na Stany Zjednoczone stoją Chiny.

– A nawet jeśliby je mieli – dodał wiceprezydent – część z nich nie paliłaby się do konfrontacji. Podjęcie działań mogłoby doprowadzić do wybuchu trzeciej wojny światowej.

– Właśnie na to liczą Chiny – przytaknęła Esposito.

Sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego pokręcił głową.

– Nie mogę uwierzyć, że Chiny byłyby gotowe postawić wszystko na jedną kartę i nas zaatakować. W jakim celu?

Esposito spojrzała na prezydenta, który dał znak, aby udzieliła odpowiedzi.

– Chińczycy są bardzo wyrachowani i pragmatyczni – podjęła. – Przewidują nie dwa, a cztery ruchy do przodu. Panie sekretarzu, Chiny umierają. Mają skażone powietrze. Skażoną wodę. Wycięły swoje lasy, wyeksploatowały złoża minerałów. Mniej niż pięć procent areału Chin nadaje się pod uprawę roli. Ich inwestycje w Afryce Północnej okazały się kompletnym fiaskiem. Poniosły znaczne straty. Tamtejsze kopalnie nie przyniosły nawet ułamka prognozowanych zysków. Populacja Chin stale rośnie, ale rozwój gospodarczy zwalnia. W kraju codziennie wybuchają zamieszki, a skala niepokojów społecznych jest ogromna, choć nie mówi się o tym w międzynarodowych wiadomościach. W miastach nie ma pracy, a wieśniacy, którzy wracają na prowincję, głodują. Z rejonów, gdzie panuje szczególnie duża bieda i bezprawie, zaczynają napływać doniesienia o praktykach okultystycznych, a nawet kanibalizmie. W miarę pogarszania się warunków życia Chiny, podobnie jak Korea Północna, stają się siedliskiem nowych, opornych na leki chorób, które zagrażają całemu światu. W tej kwestii Chiny stale okłamują WHO i inne światowe organizacje. Chińczycy zdają sobie sprawę, że światełko w tunelu, które widzą, to reflektory pociągu pędzącego na ich spotkanie.

– Dlatego chcą nam ukraść nasze zasoby?

– Właśnie. Chińczycy nie uważają tego za kradzież. Traktują to jako sposób przetrwania. Wszystko, co im je zapewni, jest nie tylko dopuszczalne, ale postrzegane jako konieczność.

– Nawet jeśli oznacza to wojnę?

Esposito skinęła głową. Prezydent jej podziękował i zwrócił się do dyrektora Wywiadu Narodowego.

– Posłuchajmy, czego CIA dowiedziała się w Hongkongu.

– Dziękuję, panie prezydencie – odparł dyrektor Wywiadu Narodowego, spoglądając na pozostałych członków Rady Bezpieczeństwa. – Jak wiecie, informator CIA, mający dostęp do wysokich rangą członków Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i chińskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, dowiedział się o planowanym ataku na Stany Zjednoczone, operacji o kryptonimie Śnieżny Smok.

Nasz informator nie potrafi podać daty ani metody ataku, ale ma on nastąpić w niedalekiej przyszłości. Chińczycy przewidują dziewięćdziesięcioprocentowy współczynnik umieralności w pierwszym roku działań, co skłania nas do wniosku, że w grę wchodzi atak jądrowy lub biologiczny.

– Rakiety? – spytał prokurator generalny.

Dyrektor Wywiadu Narodowego pokręcił głową.

– Nie sądzimy. Z informacji wywiadowczych zebranych przez CIA wynika, że Chińczycy wykorzystali pośrednika nazwiskiem Ismail Kashgari z regionu Sinciang-Ujgur, by nawiązać kontakt z Ahmadem Yaqubem, człowiekiem Al-Kaidy, przebywającym na terenie Pakistanu. Sądzimy, że Yaqub został wynajęty do zwerbowania ludzi, którzy wezmą udział w operacji.

– Region Sinciang-Ujgur graniczy z Afganistanem, prawda? – zapytał dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. – Nie możemy schwytać tego Kashgariego?

– Kashgari nie żyje – odparł dyrektor Wywiadu Narodowego. – Sądzimy, że Chińczycy usunęli go, by ukryć, że za tym stoją.

– A Ahmad Yaqub? Możemy do niego dotrzeć?

– Tak – odrzekł prezydent. – Posiadamy dane wywiadowcze na temat miejsca pobytu Yaquba. W tej chwili nasi ludzie opracowują plan operacji.

– Czy mamy inne tropy oprócz Yaquba? – spytał prokurator generalny.

– Jeden – odpowiedział dyrektor Wywiadu Narodowego. – Informator CIA uważa, że Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza szkoli swego rodzaju oddział specjalny w Korei Północnej.

– Co w tym niezwykłego? – zdziwił się przewodniczący Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego.

– Uważamy, że jest to oddział desantowy, który wkroczy po ataku. Jak widać na ekranach, obszar, na którym odbywa się szkolenie, został ukryty pod siatką maskującą. Nie możemy zobaczyć, co szykują. Gdybyśmy mogli, dowiedzielibyśmy się więcej o charakterze ataku.

– Jak zamierzacie tego dokonać?

– Wyślemy czteroosobowy zespół inwigilacyjno-zwiadowczy złożony z komandosów Navy SEALs – odpowiedział sekretarz obrony.

Prokurator generalny spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Do Korei Północnej?!

Przewodniczący skinął głową.

Prokurator generalny spojrzał na sekretarza stanu i zapytał:

– Co pan o tym sądzi?

Sekretarz stanu pomyślał chwilę, zanim udzielił odpowiedzi.

– Zgadzam się z panem prezydentem, choć mam kilka wątpliwości.

– Jakich?

– Zdołaliśmy potwierdzić niektóre z dostarczonych informacji, ale pochodzą one w większości z jednego źródła. To ryzykowne. Nie ma pewności, czy jest to oficjalny plan Chińskiej Republiki Ludowej. Może to pomysł jakiejś grupki wywrotowców w szeregach wywiadu, armii, a nawet Komunistycznej Partii Chin. Po prostu tego nie wiemy.

– Dlatego trzeba zatrzymać Ahmada Yaquba i przeprowadzić operację w Korei Północnej – wtrącił przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. – Jeśli to panu pomoże w podjęciu decyzji, proszę potraktować tę operację jako misję rozpoznawczą.

– Z bronią i żołnierzami sił specjalnych?

– To nie wycieczka do Disneylandu, panie sekretarzu.

Sekretarz stanu wziął głęboki oddech, wydął policzki, a następnie wykonał powolny wydech, dając wyraz swojej irytacji.

– Zajmuję się dyplomacją, dlatego preferuję środki dyplomatyczne, ale pan prezydent ma słuszność. Nie możemy pozwolić, by Chińczycy zorientowali się, że ich podejrzewamy.

Oczy wszystkich zwróciły się na prezydenta. Chociaż ryzyko było duże, brak działań tylko by je zwiększył. Obie operacje muszą zostać przeprowadzone. Odpowiedzialny przywódca nie mógł obrać innego kursu.

Porter skinął głową dyrektorowi Wywiadu Narodowego i powiedział:

– Daję zielone światło.

Siedzący przy stole natychmiast chwycili za telefony.

– Mamy zgodę na operację Kos – powiedział dyrektor Wywiadu Narodowego do swojego rozmówcy.

Chwilę później odebrano telefon od sekretarza obrony.

– Przystępujemy do operacji Złoty Pył – potwierdził swojemu rozmówcy.

Kos i Złoty Pył były kryptonimami stworzonymi przez CIA i Departament Obrony na oznaczenie dwóch misji, które miały ocalić Amerykę przed straszliwym atakiem lub wyniszczającą wojną na wielką skalę.

Uczestnicy spotkania ustalili, które zasoby wojskowe przemieścić, by nie zdradzić swoich zamiarów Chińczykom, po czym narada dobiegła końca.

Kiedy członkowie zespołu do spraw bezpieczeństwa narodowego opuszczali centrum operacyjne, prezydent poprosił sekretarza skarbu o pozostanie. CIA była w posiadaniu dodatkowych informacji, o których nie wspomniano podczas narady.

Kiedy zostali sami, prezydent powiedział:

– Dennis, chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Trzeba to załatwić bardzo dyskretnie.Rozdział 2

WYBRZEŻE KOREI PÓŁNOCNEJ

Czterech mężczyzn w skafandrach wynurzyło się na powierzchnię lekko wzburzonej, czarnej wody i omiotło wzrokiem skaliste wybrzeże. Obywatele Korei Północnej paranoicznie bali się inwazji. Podjęli daleko idące środki ostrożności, grabili nawet plaże, żeby było widać odciski stóp.

Skok z otwarciem spadochronu na niewielkiej wysokości nie wchodził w grę. Żaden samolot nie zdołałby dotrzeć dostatecznie blisko przestrzeni powietrznej Korei Północnej. Przerzut musiał zostać dokonany drogą morską.

Użyli miniaturowej łodzi podwodnej typu ASDS. W przeciwieństwie do odkrytych okrętów SDV, które wystawiały żołnierzy na działanie zimnej wody, ASDS były całkowicie zamknięte, ciepłe i szczelne. Po problemach z akumulatorami, które zapalały się w prototypach, plotkowano, że Navy SEALs zrezygnowali z ich produkcji. W rzeczywistości jedynie tymczasowo wstrzymano prace, dopóki jakiś student Instytutu Technologicznego w Massachusetts nie stworzył zupełnie nowej koncepcji zasilania. W obecnej chwili prace szły pełną parą.

Miniaturowa łódź podwodna mogła rozpocząć misję podczepiona do okrętu podwodnego typu Virginia i miała zasięg ponad stu pięćdziesięciu mil morskich. W celu dokonania przerzutu na terytorium Korei Północnej ASDS zwodowano z okrętu podwodnego USS Texas. Kiedy czteroosobowy zespół opuścił miniaturową łódź przez właz w dnie statku, ASDS odpłynęła z rejonu operacji, aby połączyć się z okrętem Texas i krążyć po Morzu Japońskim przez kolejne siedemdziesiąt dwie godziny, a następnie podjąć wracających komandosów.

W skład zespołu inwigilacyjno-zwiadowczego miało początkowo wchodzić czterech komandosów Team Six, ale skończyło się na trzech komandosach SEALs i jednym agencie z Jednostki Operacji Specjalnych Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dowódca oddziału nie był tym zachwycony. Trzydziestodwuletni porucznik James „Jimi” Fordyce z Lancaster w Pensylwanii uważał, że zastąpienie jednego z własnych strzelców agentem, nawet takim, który miał kontakty wśród miejscowych i znał język, nie było ani wskazane, ani niezbędne dla powodzenia operacji. Ludzie z Pentagonu, Białego Domu, Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych byli jednak odmiennego zdania, więc sprzeciw Fordyce’a został odrzucony.

Dwoma pozostałymi komandosami Navy SEALs byli dwudziestoośmioletni starszy bosman Lester Johnson z Freeport w stanie Maine oraz dwudziestopięcioletni bosman Eric „Tuck” Tucker z Bend w Oregonie.

Skład grupy uzupełniał trzydziestoletni agent CIA Billy Tang z Columbus w stanie Ohio.

Billy nie tylko władał płynnie miejscowym językiem, ale znał Koreę Północną jak mało kto w Stanach. W ciągu ostatnich sześciu lat jedenaście razy z powodzeniem przedostał się na teren Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Jego towarzysze być może nie zdawali sobie z tego sprawy, ale w KRLD mogli napotkać mnóstwo problemów, których nie dało się rozwiązać za pomocą karabinu.

Ponieważ Koreańczycy umieli przechwytywać transmisje nadawane ze swojego terytorium, operacja miała przebiegać bez kontaktu z dowództwem. Członkowie zespołu mogli porozumiewać się ze sobą za pomocą szyfrowanych komunikatów radiowych, ale pouczono ich, by czynili to sporadycznie. Gdyby zostali wykryci lub schwytani, nie byłoby ratunku. Stany Zjednoczone wyparłyby się wszelkiej wiedzy na ich temat oraz celu ich misji. Właśnie dlatego do zespołu dokooptowano Billy’ego Tanga. Billy stanowił ich polisę ubezpieczeniową, gdyby coś poszło źle.

Na sygnał Jimiego Fordyce’a jego ludzie zaczęli płynąć do brzegu, a miniaturowa łódź podwodna zawróciła ku USS Texas. Łódź ASDS mogła pozostawać pod wodą wiele dni bez uzupełniania zapasów, ale uczestnikom misji zależało, by odpłynęła jak najszybciej. Chociaż znajdowali się w odludnym, niedostępnym rejonie wybrzeża Korei Północnej, jednostka patrolowa nieprzyjaciela przepłynęła tuż nad nimi, gdy przebywali jeszcze na pokładzie ASDS. Ich łódź zdążyła się opuścić w zagłębienie w morskim dnie, ale byli o włos od wykrycia. Nie mogli tak po prostu zostawić jej w zatoczce na jałowym biegu – wiedzieli, że i bez tego będą mieli dość kłopotów.

Żaden z elementów misji nie był prosty i właśnie dlatego jej wykonanie powierzono komandosom Navy SEALs. Niezależnie od tego, co by się wydarzyło, przeprowadziliby ją od początku do końca. Bo faktycznie mogło wydarzyć się wszystko. Nawet w przypadku tak precyzyjnych działań i tak świetnie wyszkolonych ludzi prawo Murphy’ego lubiło się potwierdzać w najgorszym możliwym momencie. Choćby podczas operacji likwidacji Osamy bin Ladena. Czasami tak się po prostu zdarzało, a wówczas komandosi Navy SEALs przystosowywali się do nowych okoliczności i doprowadzali sprawy do końca. W ich branży porażka po prostu nie wchodziła w grę.

Pływanie utrudniał silny prąd, który oddalał ich od brzegu. Kiedy w końcu do niego dotarli, a następnie wywlekli się z wody wraz ze sprzętem, odpoczęli kilka minut. Potrzebowali sił. Przed nimi wznosiło się urwisko wysokości osiemnastopiętrowego biurowca.

Trzej komandosi podnieśli się jak na komendę, jakby potrafili czytać sobie nawzajem w myślach, i zaczęli szykować sprzęt do wspinaczki.

Billy Tang współpracował wcześniej z komandosami Navy SEALs, inteligentnymi, twardymi facetami, którzy kalkulowali i działali jak maszyny. SEALs stanowili ucieleśnienie wytrzymałości, która w dzisiejszych czasach cechowała tak niewielu. Jakkolwiek rozpaczliwa byłaby ich sytuacja – choćby stali oko w oko ze śmiercią – komandosi Navy SEALs zawsze parli naprzód.

Tang podziwiał ich za to, ale miał przeczucie, że wszyscy czterej będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich możliwości – psychiczne i fizyczne – zanim operacja dobiegnie końca. Zadanie, z jakim przybyli do Korei Północnej, było prawie, jeśli nie całkowicie, niemożliwe do wykonania.Rozdział 3

KARACZI, PAKISTAN

Scot Harvath spojrzał na swoje odbicie w bocznym lusterku ciężarówki. Był ubrany w tradycyjny salwar kamiz – obszerne pantalony, przypominające spodnie od pidżamy, oraz długą bawełnianą koszulę. Jego skóra zbrązowiała od przebywania na słońcu. Miał przenikliwe niebieskie oczy, krótkie jasnobrązowe włosy i lepszą kondycję niż większość mężczyzn o połowę młodszych od niego. Pewnie przydałyby mu się prysznic i golenie, ale jak na byłego komandosa Navy SEALs, któremu niedawno stuknęła czterdziestka, prezentował się całkiem dobrze.

Siedzący obok niego dwudziestoośmioletni Chase Palmer kierował SUV-em marki Toyota. Osiem lat temu został najmłodszym żołnierzem, jakiego kiedykolwiek przyjęto do oddziału Delta Force – lub Jednostki, jak mawiali jej członkowie. Jego włosy były jaśniejsze od włosów Harvatha, ale byli do siebie tak podobni, że wyglądali niemal jak bracia.

Tylne siedzenie zajmowała dwudziestopięcioletnia Sloane Ashby, tuląc pod burką pistolet maszynowy H&K MP7. W ciągu swojej krótkiej kariery wojskowej zaliczyła więcej potwierdzonych trafień niż jakakolwiek kobieta służąca w armii Stanów Zjednoczonych oraz większość mężczyzn. Jej mocno zarysowane kości policzkowe, szare oczy podkreślone makijażem typu smoky eyes i blond włosy sprawiały, że przypominała bardziej cizię z uczelnianego kalendarza niż komandosa, który ma w zwyczaju otwierać drzwi kopnięciem i strzelać prosto w twarz złym facetom.

Harvath przesunął wzrok na tylne światła samochodów jadących przed nimi. Noc tętniła życiem. Elektryzowała. Motocykle przemykały obok nich, znikając z warkotem. Ciężarówki tarasowały ulice. Wśród spalin diesla wyczuwał woń oceanu. Zbliżali się do celu. Włączył nadajnik i zakomunikował:

– Miejcie oczy szeroko otwarte!

Liczące ponad dwadzieścia trzy miliony mieszkańców Karaczi było trzecią co do wielkości aglomeracją na świecie i najgęściej zaludnionym miastem Pakistanu. Miastem, w którym łatwo się ukryć. Pozostawanie w ukryciu wymaga dyscypliny, pomyślał Harvath. A to oznaczało, że trzeba się powstrzymać przed odwiedzeniem ulubionej restauracji, nawet jeśli było się w mieście ostatnią noc. Jednak Ahmad Yaqub się nie powstrzymał.

Dyskutowali o tym, gdzie go zgarnąć. Czy powinni zrobić to w Karaczi, gdzie znajdował się pod ochroną ISI – służby specjalnej Pakistanu – czy zaczekać, aż powróci do swojej twierdzy w Waziristanie?

Sekretarz stanu wolał poczekać. I zapłacić za jego porwanie frakcji wrogiej klanowi Yaquba, zamieszkującej niespokojny obszar pomiędzy Pakistanem i Afganistanem, aby nic nie wskazywało, że Amerykanie maczali w tym palce. Atak na kolumnę pojazdów ISI oznaczał proszenie się o kłopoty – całe mnóstwo kłopotów – ale zegar nieprzerwanie tykał.

Yaqub był związanym z Al-Kaidą Saudem, który wyjechał do Afganistanu na dżihad i wżenił się we wpływowy klan z Waziristanu. Ze swojej twierdzy w górach pomagał finansować i koordynować operacje terrorystyczne wymierzone w skorumpowanych pakistańskich i afgańskich polityków oraz wszystkich innych, których uważano za wrogów islamu i talibów.

Jego największym sukcesem było zabójstwo Benazir Bhutto w Rawalpindi. Bhutto uważano za marionetkę Ameryki. Przewidywano, że wygra wybory i zostanie prezydentem Pakistanu. Nie kryła, w jakim kierunku poprowadzi kraj ani że zamierza rozgromić Taliban.

Yaqub wiedział, że po jej śmierci zostanie przeprowadzone wnikliwe dochodzenie, dlatego pozostawił po sobie ślady w taki sposób, by wszystkich zdezorientować. Niektórzy uważali, że zabójstwo Bhutto zlecili jej polityczni rywale. Inni obwiniali Taliban. Jeszcze inni byli gotowi przysiąc, że to sprawka ISI – gwarantem ich władzy był chaos w regionie. Za to żaden trop nie prowadził do Ahmada Yaquba, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Jednak mieszkańcy Waziristanu byli rozmowni, szczególnie gdy ujrzeli pieniądze. Talibowie często się skarżyli, że to gotówka jest najpotężniejszą bronią, którą Amerykanie dysponowali na polu walki. Pieniądze przerażały ich bardziej niż drony, które zabijały bez ostrzeżenia. Amerykańskie dolary były niczym lodowaty wiatr zimą. Niezależnie od tego, jak szczelnie zabezpieczono by dom, on i tak zawsze przenikał do środka. Dolary Amerykanów też w końcu dotarły, do kogo trzeba.

Stany Zjednoczone uznały zatrzymanie Ahmada Yaquba za sprawę najwyższej wagi. Poruszono niebo i ziemię, by jak najszybciej zebrać wszelkie możliwe informacje na jego temat. Najbardziej wartościowych danych dotyczących Yaquba dostarczyła prywatna agencja wywiadowcza prowadzona przez byłego asa wywiadu CIA, Reeda Carltona.

Realizując umowy z zakresu ochrony personelu i mienia dla Departamentu Obrony, agencja Carlton Group stworzyła niezrównaną siatkę szpiegowską obejmującą swoim zasięgiem terytorium Afganistanu i Pakistanu. Nikt nie miał lepszego rozpoznania wywiadowczego w regionie. Nawet CIA.

W ciągu dwudziestu czterech godzin od przyjęcia zlecenia członkowie Carlton Group nawiązali kontakt ze swoimi informatorami i zgromadzili imponujące dossier na temat Yaquba. Wiedzieli dokładnie, gdzie przebywa, ile czasu zajmą mu sprawy bankowe i rozmaite interesy w Karaczi. Wiedzieli nawet, gdzie zamierza spędzić ostatni wieczór. Jednak wkład Carlton Group nie ograniczał się do tych informacji.

Oprócz zatrudniania czołowych ekspertów ze świata wywiadu agencja Carlton Group rekrutowała najlepszych ludzi z branży operacji specjalnych. Jednym z ich największych sukcesów było zwerbowanie Scota Harvatha.

Harvath służył w Navy SEALs – w Team Two i Team Six – oraz w zespole Secret Service, ochraniającym prezydenta Stanów Zjednoczonych. Poprzedni prezydent wykorzystywał go z powodzeniem do potajemnego tropienia i likwidowania terrorystów. Harvath i prezydent doskonale się rozumieli – skoro terroryści nie przestrzegali żadnych zasad, nikt nie oczekiwał tego od Harvatha.

Carlton dostrzegł w Harvacie olbrzymi potencjał. Kiedy go zatrudnił, nie tylko pomógł mu udoskonalić jego wyjątkowe umiejętności w dziedzinie zwalczania terroryzmu, ale też nauczył go wszystkiego, co wiedział o swoim fachu i świecie wywiadu.

W efekcie Harvath stał się kimś więcej niż tylko utalentowanym tropicielem i zabójcą. Był teraz drapieżcą doskonałym – siał postrach ze szczytu łańcucha pokarmowego.

W kontekście obecnej operacji Harvath miał dodatkowy atut – nie działał w imieniu rządu USA. Carlton Group była firmą prywatną. Gdyby operacja Kos zakończyła się fiaskiem, żaden trop nie prowadziłby do Białego Domu.

Chcąc zapewnić Stanom Zjednoczonym jeszcze lepszą ochronę przed ewentualnymi oskarżeniami, Harvath zaproponował, by do przeprowadzenia operacji zamiast Amerykanów wykorzystać kurdyjskich Peszmergów. Peszmergowie, wyszkoleni przez amerykańskie Siły Specjalne, byli twardymi ludźmi, na których można było polegać w każdej sytuacji.

Do Peszmergów miała dołączyć grupka zaufanych Pakistańczyków z siatki Carlton Group, którzy w przeszłości wspierali firmę podczas delikatnych, tajnych operacji w kraju. Harvath i jego ludzie zamierzali wkroczyć do akcji dopiero wtedy, gdy okaże się to absolutnie konieczne. Biorąc pod uwagę okoliczności, misji nie dało się przeprowadzić inaczej. Stany Zjednoczone musiały dopaść Yaquba. Czas płynął. Trzeba było zrobić to teraz, w Karaczi. Sekretarz stanu niechętnie wyraził zgodę.

Kiedy dostali zielone światło, Harvath i Carlton zaczęli opracowywać plan operacji. Musieli zadbać o każdy szczegół – broń, logistykę, scenariusze awaryjne i przede wszystkim znaleźć odpowiednich ludzi. Kluczowe było ujęcie Yaquba w trakcie przejazdu, kiedy najtrudniej było mu się bronić. Harvath doskonale wiedział, kogo wziąć do takiej akcji.

Chase Palmer był bystry, agresywny i niezwykle utalentowany. Choć miał dwadzieścia osiem lat, uczestniczył w większej liczbie operacji niż lwia część jego kolegów z Jednostki i niecierpliwie oczekiwał na następną przygodę. Harvath współpracował z nim podczas poprzedniej misji i wiedział, że chłopak będzie doskonałym nabytkiem dla Carlton Group. To wystarczyło, by go zwerbować.

Potrzebował jeszcze tylko jednego rekruta.

Armia wycofała Sloane Ashby z pola walki, ponieważ Taliban i Al-Kaida wyznaczyły nagrodę za jej głowę w związku z liczbą wrogów, których zlikwidowała na terenie Afganistanu. Przydzielono ją do Fortu Bragg, gdzie została instruktorką kobiecego oddziału Delta Force, znanego jako Athena Project. Świetnie się odnalazła w nowej roli, ale była za młoda, żeby pójść w odstawkę. Poza tym brakowało jej akcji. Kiedy poznali się z Carltonem, zaproponował jej pracę, a ona entuzjastycznie skorzystała z okazji.

Widząc skrzyżowanie, Sloane zawołała:

– Dojeżdżamy do Khayaban-e-Jami!

Kilkakrotnie przejechali trasę z kryjówki Yaquba do jego ulubionej restauracji. Doskonale znali każde skrzyżowanie i wyznaczyli kilka miejsc, w których mogli go zgarnąć. Peszmergowie mieli wkroczyć do akcji, kiedy Yaqub znajdzie się w rękach Harvatha i jego ludzi. Kluczowe znaczenie miało jak najszybsze unieszkodliwienie członków ochrony Yaquba.

Yaqub zmierzał do popularnej restauracji o nazwie Bar-B-Q Tonight. Lokal znajdował się niedaleko klubu jachtowego Karaczi, jak na ironię, naprzeciwko parku imienia Benazir Bhutto. Co w oczach Yaquba mogło przydawać temu miejscu swoistego uroku.

– Piętnaście metrów do skrzyżowania! – zawołała Sloane.

– Jasna cholera! – zaklął Chase, bo samochód przed nimi zaczął zwalniać. – Zgubimy ich! Za chwilę zmieni się światło!

Złożona z dwóch samochodów kolumna Yaquba zdążyła wjechać na skrzyżowanie, a za nimi Peszmergowie.

– Spróbuj ich dogonić! – ponaglił go Harvath.

Chase wcisnął klakson i wykrzyknął:

– Dalej, cieniasie! Bądź mężczyzną! Rusz tyłek!

– Facet musi być jedynym idiotą w Karaczi, który nie dodaje gazu na widok żółtego światła!

– Będzie dobrze – uspokoił go Harvath. – Tylko nie zwracajmy na siebie uwagi.

Chase próbował objechać auto przed nimi, ale nie było dość miejsca.

– Kiepska sprawa – zawyrokowała Sloane z tylnego siedzenia.

– Spokojnie – pouczył ich Harvath. Nie był rad, że zostaną oddzieleni od kolumny Yaquba i pozostałych członków zespołu, ale nie mogli dać się zdemaskować. Jak dotąd zachowywali ostrożność, dbali o to, by zanadto nie zbliżać się do celu, i ciągle zmieniali pozycję. Agenci ISI byli dobrze wyszkoleni, więc na pewno sprawdzali, czy nie mają ogona. Poza tym nie dało się stwierdzić, ilu ludzi śmigających na motocyklach i skuterach w ciżbie pojazdów było ich obserwatorami.

– Wiemy, dokąd jadą – podjął Harvath – i mamy oko na…

Nie zdążył dokończyć, bo potężna ciężarówka wpadła na skrzyżowanie i uderzyła w wóz, którym jechali Peszmergowie.Rozdział 6

Harvath trzymał terrorystę pod wodą, dopóki ten nie zużył całego powietrza w płucach i nie zaczął się szamotać. Żeby ujarzmić Yaquba, trzeba było odwieść go od idei męczeńskiej śmierci. Saudyjczyk musiał ponad wszystko pragnąć żyć.

Kiedy w końcu wyciągnął go z wody, Yaqub zaczerpnął kilka głębokich oddechów i zwymiotował. Harvath odczekał, aż torsje ustaną, a później ponownie wepchnął go pod powierzchnię.

Po kilku sekundach znów go wyciągnął, pozwolił złapać oddech i zanurzył. I tak kilka razy.

Gdy ponownie podniósł mu głowę, przedstawił żądanie. Zaczekał, aż terrorysta przestanie wymiotować, i powiedział:

– Dam ci tylko jedną szansę, Ahmad. Jeśli nie powiesz mi tego, co chcę usłyszeć, otworzymy śluzę do końca, zalejemy komorę i będziemy patrzeć, jak toniesz.

Yaqub potrząsnął głową, kaszląc i charcząc.

– Następnie, jak obiecałem, złożę wizytę twojej rodzinie.

Terrorysta znów potrząsnął głową, po czym zwymiotował morską wodą.

Harvath czekał, świdrując Yaquba spojrzeniem błękitnych oczu, zimnych jak dwa sople lodu.

– Masz coś, czego pragnę – podjął. – Jeśli mi to dasz, pozwolę ci żyć i nie wyrządzę krzywdy twojej rodzinie. Zrozumiałeś?

Yaqub skinął głową.

– Wiem o nadciągającym ataku, Ahmad. O wszystkim. Także o tym, że bierzesz w tym udział. – Harvath obserwował go chwilę, a później podjął: – Wiem, że Ismail Kashgari przyjechał ci pomóc. Mam rację?

Yaqub przytaknął.

– Dlaczego?

– Potrzebował ludzi – wymamrotał terrorysta.

– Ilu?

– Sześciu – odparł Yaqub.

– Po co? – spytał Harvath.

– Nie wiem.

Harvath uderzył go w twarz.

– Nie okłamuj mnie, Ahmad. Wiesz, jaki los czeka twoją rodzinę, jeśli będziesz kłamać. Opowiedz mi o ataku.

– Nic nie wiem – powtórzył uparcie Yaqub, choć woda sięgała mu piersi. – To był interes.

– Jak to interes?

– Pomogłem mu zwerbować ludzi, a on mi zapłacił.

Harvath przyjrzał mu się uważnie.

– Znasz cel ataku, prawda?

– Tak. To Ameryka.

– Dlatego mu pomogłeś?

– Tak – skinął głową Yaqub.

– Nie pytałeś o atak? Nie byłeś ciekawy? Nie wierzę.

Saudyjczyk zwymiotował ponownie. Woda sięgnęła mu ramion. Zęby zaczęły mu szczękać i Harvath musiał natężyć słuch, aby go zrozumieć.

– I tak by mi nie powiedział.

– Dlaczego?

– Dał do zrozumienia, żebym więcej nie pytał. Myślę, że sam nie wiedział. Myślę, że pracował dla kogoś innego.

– Dla kogo? – zapytał Harvath.

– Nie wiem.

– A jak ci się zdaje?

– Nie wiem. Kashgari jest Ujgurem. Chińskim muzułmaninem. Znamy się z dżihadu. Nie wiem, dla kogo pracował.

Harvath zmienił taktykę.

– Kim jest tych sześciu?

– Za późno.

– Gdzie oni są? – powtórzył.

– Przedostali się do Stanów.

– W jaki sposób?

– Nie wiem – odparł Yaqub. – Nie zajmowałem się tą częścią operacji.

– Można odnieść wrażenie, że niewiele wiesz, prawda, Ahmad? Ale coś ci powiem, nie wierzę ci.

– Ismail Kashgari poprosił o specjalnych ludzi – wyjaśnił terrorysta. – Mądrych. Inżynierów.

Harvatha przeszedł zimny dreszcz. Terrorystom werbującym inżynierów mogło chodzić tylko o jedno: bomby.

– Wiesz, skąd pochodzili?

– Nie mam pojęcia.

Saudyjczyk bawił się z nim w kotka i myszkę, a to było nie w smak Harvathowi. Ponownie zanurzył mu głowę w wodzie.

Yaqub osłabł, nie walczył długo. Harvath wiedział, że ryzykuje.

Wyciągnął go i wrzasnął:

– To nie żarty, Ahmad! Gadaj, ale już! Kim są i skąd pochodzą?!

Ciało Yaquba gwałtownie dygotało, zmarznięte i wielokrotnie pozbawiane tlenu.

– Nie wiem – powtórzył.

– Które z twoich dzieci i żon chciałbyś, abym zabił w pierwszej kolejności?

– Khuram Hanjour – wybełkotał Ahmad. – Khuram Hanjour.

– Kim jest Khuram Hanjour?

– Khuram Hanjour… – powtórzył terrorysta, spoglądając na niego szklistym, niewidzącym wzrokiem.

Harvath zdzielił go w twarz. Yaqub wyglądał tak, jakby miał zapaść w stan hipotermii.

– Ahmad, kim jest Khuram Hanjour? Ahmad. Ahmad!

Wymierzył mu kolejny policzek. Ich oczy spotkały się na chwilę.

– Ahmad, powiedz mi, kim jest Khuram Hanjour.

– To werbownik – odparł tamten.

– Khuram Hanjour ich zwerbował?

Głowa Yaquba opadła na bok. Woda sięgała mu już brody.

Harvath uderzył ponownie.

– Ahmad, gdzie znajdę Khurama Hanjoura?

Cisza.

– Dla kogo pracował Kashgari? Mów!

Wszystko na nic, bo Yaqub stracił przytomność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: