Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaślepienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zaślepienie - ebook

Kristin jest dobrze zapowiadającą się fotograficzką. Mieszka w modnym lofcie w londyńskiej dzielnicy Hoxton wraz ze swoim chłopakiem Antonem, twórcą street artu. Kiedy Kristin zaczyna otrzymywać anonimowe e-maile, przestaje czuć się bezpiecznie. Niepokojące załączniki wskazują na to, że nadawca zna doskonale wiele faktów z przeszłości Kristin. Wkrótce jej życie wymyka się spod kontroli.

Komu może zaufać? Czy zdoła odkryć tożsamość tajemniczego nadawcy, zanim będzie za późno?

Zaślepienie, zapierająca dech w piersiach powieść Agi Lesiewicz, będzie trzymała cię w napięciu aż do ostatniego trzasku migawki.

 

Klaustrofobiczna atmosfera grozy narasta w ekspresowym tempie. Tu nie można zaufać nikomu! Nie odłożysz tej porywającej książki aż do ostatniej strony, a dźwięk nowego e-maila już zawsze będzie wywoływał dreszcz niepokoju

Katarzyna Puzyńska

 

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-66-4
Rozmiar pliku: 1 014 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dostałam nowego e-maila. Ogarnia mnie fala niepokoju. Zdaję sobie sprawę, że nie ma już powodu, bym reagowała w taki sposób, ale wciąż napawa mnie to lękiem. Klikam w ikonkę poczty i z niedowierzaniem wpatruję się w listę wiadomości.

„Odsłona 5”.

A więc najgorszy z moich koszmarów wcale się nie skończył.

Mogłabym zignorować ten e-mail, mogłabym go skasować, ale wiem, że dostanę kolejny. I kolejny. Wiem też, że nie ma sensu próbować ustalić, kim jest jego nadawca. Osoba, która go wysłała, nie chce, żebym poznała jej tożsamość, i nie jest zainteresowana moją odpowiedzią.

Biorę głęboki oddech i otwieram załącznik. Tym razem do e-maila dołączono zdjęcie. Jest fascynujące. Widziałam już gdzieś taką technikę. Fotografia składa się z dwóch przenikających się obrazów: miejskiego pleneru i jakiegoś pokoju. Plenerowy obraz jest odwrócony do góry nogami i nałożony na widoczną w tle drugiego obrazu ścianę. Obracam fotografię na ekranie komputera i przyglądam się jej uważnie. To fragment miejskiego nabrzeża rzeki: nad ciemną taflą wody wznosi się okazały rząd cztero- i pięciopiętrowych budynków. Na schludnych fasadach z brązowych i beżowych cegieł tu i ówdzie widoczne są kolorowe akcenty – deweloper wykazał się fantazją i pomalował niektóre z maleńkich balkonów na biało i na niebiesko. Ceglaną monotonię przełamuje wbudowana w ścianę jednego z budynków osobliwa konstrukcja ze szkła i stali, zwieńczona szyldem „Na sprzedaż”. Poniżej rzeka obmywa nadgniłe drewniane pale i betonowe mury porośnięte koloniami jasnozielonych alg. Uświadamiam sobie, że znam ten widok, i serce zaczyna mi bić szybciej.

Wiem, gdzie zrobiono to zdjęcie.

Ponownie obracam fotografię i skupiam się na widocznym na niej pomieszczeniu. To sypialnia z dużym łóżkiem, dominującym nad całym wnętrzem. Jego ciężka, drewniana rama wypełnia niemal całą szerokość kadru, a staroświeckie, rzeźbione wezgłowie kontrastuje z widocznym na nim zdjęciem nabrzeża. Na łóżku panuje nieład: porozrzucane poduszki i kołdra, splątana z ciemnoczerwonym, niemal szkarłatnym prześcieradłem. Po lewej stronie niewielka nocna szafka, a na niej mosiężna lampka. Na podłodze rzucone niedbale książki; większość z nich to poświęcone sztuce albumy w twardej oprawie. Mój wzrok uparcie powraca do leżącej na łóżku kobiety. Jej ciało jest częściowo zakryte szkarłatnym prześcieradłem, a fala ciemnych włosów spływa poza krawędź materaca. Jedna ręka wykręcona pod dziwnym kątem; nad nadgarstkiem mały tatuaż. Rozpoznaję go. I wiem, że kobieta na łóżku jest martwa.

Zamykam załącznik i wstaję z krzesła. Jest mi słabo i kręci mi się w głowie, moja skóra jest lepka, a cienka koszula – przesiąknięta zimnym potem. Nie mogę pozwolić, by panika wzięła nade mną górę. Muszę myśleć i działać. Idę do zlewu i nalewam sobie szklankę wody. Piję łapczywie, rozpryskując wodę po podłodze. Trochę mi to pomaga, ale uczucie dławienia w gardle nie ustępuje. Wracam do komputera i raz jeszcze klikam w ikonkę załącznika. Zmuszam się, by ponownie spojrzeć na fotografię. Tak, nie mam już żadnych wątpliwości. To ja jestem tą martwą kobietą. I wiem, kto mnie zabił.1

Trzy tygodnie wcześniej

Jest pochmurny i nieznośnie upalny letni dzień, a utrzymująca się w powietrzu wilgoć sprawia, że wszystko, czego dotykam, wydaje się mokre. Od rana kręcimy zdjęcia w Shepperton Studios w Surrey i mam przeczucie, że posiedzimy tu aż do późnego wieczora. Pracujemy w ciasnym studiu, które kiedyś pełniło funkcję magazynu; pozbawione porządnej wentylacji pomieszczenie odpicowano i zaczęto wynajmować na potrzeby różnych niskobudżetowych produkcji. Budynek usytuowany jest w rzadko uczęszczanej części kompleksu studyjnego, na tyłach hali zdjęciowej D. W dni takie jak ten wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie i wszyscy są w podłym nastroju. Tropikalna temperatura daje się we znaki nawet Milo, naszemu sprzętowi do kręcenia zdjęć w technologii motion control. W środku maszyny coś się przegrzewa i Milo zaczyna szwankować, a nikt nie ma pojęcia, gdzie dokładnie tkwi usterka. W czasie gdy pracownicy studia próbują naprawić sprzęt, większość ekipy wyrusza w poszukiwaniu klimatyzacji do kantyny. Mówiąc „ekipa”, mam na myśli Jasona – naszego reżysera, asystentkę produkcji Lucy, kilku modelarzy oraz mnie, czyli operatorkę zdjęć. Zajmuję się głównie fotografią i rzadko zdarza mi się pracować na planie filmowym; z Jasonem łączy mnie jednak stara znajomość i nigdy nie odmawiam współpracy przy jego drobnych projektach. Po kilku chwilach docieramy do kantyny i stajemy bezradnie przed zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Oczywiście, minęła już osiemnasta i lokal jest nieczynny. Kompleks studyjny, który normalnie tętni życiem, o tej porze wydaje się zupełnie opustoszały. Kiedy wleczemy się z powrotem do studia, rozlega się brzęczyk w moim iPhonie. Ponieważ uprzedzono nas, że naprawa Milo może trochę potrwać, zostaję w tyle za resztą grupy i sprawdzam skrzynkę e-mailową. Oprócz spamu – na który składają się między innymi oferty zakupu okularów Ray-Ban i propozycje zawarcia bliższej znajomości z „piękną Rosjanką o imieniu Irina” – znajduję tam także kilka e-maili od mojej księgowej oraz wiadomość od nieznanego nadawcy, zatytułowaną „Odsłona 1”. Mój palec na moment zawisa nad przyciskiem „Usuń”, ale zmieniam zdanie i otwieram e-maila. Nadawca dodał do niego załącznik, który najprawdopodobniej zawiera jakiegoś wirusa, ale moja ciekawość okazuje się silniejsza od ostrożności. Cóż warte jest życie bez odrobiny ryzyka, myślę i klikam w ikonkę załącznika.

To policyjne zdjęcie miejsca zbrodni, na widok którego natychmiast wracam myślami do czasów, gdy byłam początkującym fotografem i pracowałam jako wolny strzelec dla londyńskiej policji. Była to moja pierwsza poważna praca, ale szybko z niej zrezygnowałam. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię znieść codziennego obcowania z okrucieństwem. Zdecydowałam się spróbować swoich sił w fotografii koncertowej; spędziłam mnóstwo czasu w małych, zapyziałych klubach i wydałam fortunę na zatyczki do uszu. Spragniona świeżego powietrza i otwartych przestrzeni postanowiłam przerzucić się na fotografię plenerową. Zadłużyłam się, żeby wyposażyć mojego canona 5D w zestaw obiektywów – szerokokątnych, średnich, a także teleobiektywów, spakowałam do torby solidny statyw i wyjechałam do Ameryki. Wróciłam stamtąd z antypatią do wiewiórkowatych gryzoni i jeszcze większymi długami. No i pytaniem: jak zarobić na życie? Na samą myśl o fotografowaniu ślubów i firmowych imprez przechodziły mnie ciarki. Może więc fotografia podróżnicza? Po pełnym rozczarowań pobycie w Ameryce wiedziałam, że nie mam ochoty wstawać o trzeciej nad ranem i wspinać się na śliskie zbocze jakiejś góry, uginając się pod ciężarem tony sprzętu, tylko po to, by uwiecznić idealny wschód słońca. Któregoś dnia moja przyjaciółka Sophie, przeglądająca akurat najnowszą książkę kucharską Jamiego Olivera, wpadła na pomysł, żebym wzięła się za fotografię kulinarną. Łatwo jej było mówić. Sophie prowadzi dobrze prosperującą firmę cateringową, podczas gdy ja nie potrafiłabym odróżnić pietruszki od marchewki. Ostatecznie nie pozostało mi nic innego, jak tylko zająć się fotografią stockową oraz produktową i modlić się, by od czasu do czasu trafiło mi się jakieś zlecenie z agencji reklamowej. I właśnie tak wygląda obecnie moje życie: staram się chwytać rzadkie okazje w postaci zleceń na fotograficzne sesje reklamowe, a na co dzień głównym źródłem utrzymania są dla mnie zdjęcia produktów, które najczęściej robię w moim domowym studiu w Shoreditch. Tyle zostało z ambitnych planów pełnej zapału absolwentki akademii sztuk pięknych, która wyobrażała sobie, że będzie paradować z zawieszonym na szyi aparatem hasselblad DSLR za czterdzieści tysięcy dolarów, otoczona świtą asystentów.

Mimo to nie mogę narzekać. Spłaciłam długi. Jestem właścicielką cudownego loftu z widokiem na sex shop nieopodal Hoxton Square. Mam swojego wiernego canona 5D mark III, imponujący zestaw obiektywów, a także grono stałych klientów.

Mam też Antona. Jestem szczęśliwa.

Pogrążona w myślach wpatruję się nieobecnym wzrokiem w fotografię na ekranie telefonu. Ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że popadam w zadumę, zapominając o otaczającym mnie świecie. Jest to dość typowa przypadłość wolnych strzelców, pracujących w zaciszu własnego domu i spędzających większość czasu w odosobnieniu. Kiedy Anton wyjeżdża, co zdarza się bardzo często, mogę liczyć jedynie na towarzystwo Pixela i Voxela. Niestety koty, zwłaszcza te rude, to dość kapryśni towarzysze, dlatego zazwyczaj skazana jestem na pracę w samotności. Oczywiście za wyjątkiem dni takich jak ten, kiedy biorę udział w sesji zdjęciowej poza domem.

– Kris, zaczynamy!

Zamykam skrzynkę pocztową i szybkim krokiem ruszam w kierunku studia. Jason czeka na mnie na progu, przytrzymując ciężkie drzwi.

– Milo działa, możemy brać się do roboty. Przy odrobinie szczęścia skończymy przed północą.

Zdążyłam się już przyzwyczaić do pracy po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. To nic nadzwyczajnego w dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy walczą o dobre zlecenia i na rynku panuje zacięta konkurencja. Tym razem chętnie godzę się na nadgodziny. Lubię pracować z Jasonem – cichym mężczyzną o uśmiechu szczęśliwego dziecka i twórczej wyobraźni nastoletniego geniusza. Przygotowujemy zwiastun nowego serialu kryminalnego. Ponieważ materiał nakręcony przez twórców serialu jest na razie niedostępny, Jason wpadł na pomysł, by zaaranżować sceny zbrodni przy użyciu miniaturowych modeli.

Modelarze kończą je właśnie rozmieszczać, a podekscytowany Jason przypomina nam, co dokładnie chcemy osiągnąć.

– …ustawiamy ostrość tak, żeby wyodrębnić centralny fragment sceny, czyli otwarte drzwi i stojącą przy nich kobietę, która kryje twarz w dłoniach. Jest wyraźnie przerażona, sparaliżowana strachem. Widoczna w tle ciemna postać jest tymczasem łagodnie rozmyta. Potem stopniowo, delikatnie zmieniamy głębię ostrości…

Po chwili przestaję go słuchać i skupiam się na obrazie. Instynktownie wiem, o co mu chodzi. Zawsze rozumieliśmy się bez słów – było tak zarówno przed krótkim romansem, który łączył nas wiele lat temu, jak i po nim. Jason jest żonaty i ma trójkę wspaniałych dzieciaków; wszystkie chodzą już teraz chyba do szkoły średniej. Jest oddanym ojcem i mężem, a zdarzające mu się sporadycznie skoki w bok są, jak mawia, jedynie euforycznymi epizodami, stanowiącymi ujście dla jego wybujałej kreatywności. Może i brzmi to jak wierutna bzdura, ale chyba rozumiem, o co mu chodzi.

Zgodnie z przewidywaniami Jasona kończymy pracę dziesięć minut przed północą. Chłopaki zabierają się za pakowanie scenografii i modeli, a ja starannie chowam mój aparat oraz obiektywy do twardych futerałów. Może się wydawać, że to przesadna ostrożność, ale dzięki niej uniknęłam przez te wszystkie lata sporych wydatków. Nie ma nic gorszego niż odgłos uderzającego o podłogę niezabezpieczonego obiektywu, który kosztował dwa tysiące funtów.

Wszyscy śpieszą się do domów. Rozchodzimy się szybko, każdy w swoją stronę. Żegnam się z Jasonem i Lucy, którzy kierują się na główny parking przy recepcji. Ja zostawiłam samochód na placyku za halą zdjęciową A, po drugiej stronie kompleksu studyjnego. Czeka mnie krótki spacer, ale nie mam nic przeciwko temu. Wciąż jest bardzo ciepło, a do tego wieje przyjemny, lekki wiatr. Przemierzam puste alejki, ciągnąc za sobą walizkę ze sprzętem, i czuję, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało. Uwielbiam to uczucie, zmęczenie pomieszane z satysfakcją, ogarniające mnie po długim, ale owocnym dniu pracy. Noc jest bezchmurna. Przystaję, by przyjrzeć się jasnej, niemal idealnie okrągłej, tarczy księżyca. To chyba pełnia. Mam szczęście, że mogę być świadkiem tej cudownej chwili, kiedy świat skąpany jest w srebrzystej poświacie i wszystko wokół wydaje się czyste i spokojne. Gdzieś w oddali rozlega się świergot ptaków – biedaczyska są zapewne zdezorientowane z powodu wyjątkowo jasnej nocy. Przed sobą widzę już plac, na którym zaparkowany jest tylko jeden samochód: mój stary, wierny kabriolet marki MG, rocznik 1996. Dobiegający z iPhone’a dźwięk informuje, że właśnie otrzymałam nowego e-maila. O tej porze może to być tylko spam albo wiadomość od Antona, który wyjechał do Buenos Aires, gdzie pracuje nad jakimś projektem. Mam nadzieję, że to właśnie on do mnie napisał – byłoby to idealne zakończenie udanego dnia. Wciskam walizkę na tylne siedzenie, po czym wsiadam do samochodu i zaczynam się zastanawiać, czy nie wyruszyć w drogę z otwartym dachem. Jest środek nocy i taki pomysł może się wydawać nieco ekscentryczny, ale powietrze jest tak ciepłe, że nie umiem oprzeć się pokusie. Odpinam zatrzaski i powoli składam dach kabrioletu. Jeżdżę tym wozem już od wielu lat; z biegiem czasu zamienił się w wysłużonego gruchota z porysowaną karoserią, jednak wciąż potrafi wprawić mnie w ekscytację nastolatki – wystarczy, że opuszczę dach i poczuję nad głową otwartą przestrzeń. Po chwili siedzę już za kierownicą pod rozgwieżdżonym niebem. Możliwość podziwiania takich idyllicznych widoków to jedna z zalet pracy na prowincji – daleko od domu, ale jednocześnie daleko od wielkomiejskiego zgiełku i zamętu. Jeśli chodzi o zgiełk i zamęt, niewiele miejsc może się równać z Shoreditch. Podróż z Surrey do domu zajmie mi parę godzin, ale to nic. Lubię nocną jazdę samochodem, zwłaszcza z otwartym dachem.

Zanim włączę silnik, sięgam po telefon, żeby sprawdzić pocztę. Zamiast e-maila od Antona otrzymałam nową wiadomość od rosyjskiej piękności Iriny, a także kilka reklam internetowego kasyna. W mojej skrzynce odbiorczej pojawił się też ponownie e-mail zatytułowany „Odsłona 1”. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówi. Od razu klikam w ikonę załącznika. Okazuje się, że zawiera to samo zdjęcie co poprzednio: wykonaną w miejskiej scenerii fotografię, która przedstawia miejsce zbrodni noszące ślady oględzin przeprowadzonych przez ekipę kryminalistyczną. W przeszłości wykonałam setki podobnych zdjęć. To, na które teraz patrzę, różni się od nich jednym szczegółem: widać na nim postać ubraną w jasnoniebieski kombinezon z kapturem, który ciasno opina jej głowę. Niebieskie ochraniacze na butach, twarz zakryta białą maską, a dłonie, w których trzyma aparat fotograficzny, obleczone w niebieskie nitrylowe rękawiczki. Normalnie na zdjęciach przedstawiających miejsce zbrodni nie widać fotografa – z tej prostej przyczyny, że znajduje się on po drugiej stronie obiektywu. Ale w tym przypadku fotograf wydaje się najważniejszym punktem całego zdjęcia, tak jakby miejsce zdarzenia było zaledwie tłem. Rozpoznaję uwiecznioną na fotografii scenę i przechodzi mnie dreszcz.

Nocne ptasie trele ucichły, wokół panuje cisza. Temperatura spadła i chłód zaczyna dawać mi się we znaki. Wyskakuję z samochodu i zabieram się za naciąganie dachu. Kiedy rozlega się szczęknięcie zatrzasków, wsiadam do wozu, zamykam szyby i rygluję drzwi. Następnie przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam z miejsca tak gwałtownie, że w walizce na tylnym siedzeniu coś niepokojąco grzechoce. Przy wyjeździe z kompleksu studyjnego hamuję ostro i niecierpliwie bębnię palcami w kierownicę, obserwując, jak ramię szlabanu powoli podnosi się do góry. W końcu wyjeżdżam na wąską drogę i kieruję się w stronę prowadzącej do Londynu autostrady M3. Jadę brawurowo, przekraczając dozwoloną prędkość, a w żyłach buzuje mi adrenalina.2

Fotografowanie zwłok. Kiedy jeszcze parałam się tym zajęciem, pakowałam swój sprzęt do białego nieoznakowanego peugeota experta, po czym jechałam na wyznaczony komisariat i tam czekałam na wezwanie. Czasem przez cały dyżur nie byłam potrzebna ani razu. Londyn miał wtedy dobry dzień. Innymi razy wezwania przychodziły jedno za drugim, zwłaszcza gdy w całym mieście dyżurowało, łącznie ze mną, tylko dwoje fotografów policyjnych. Gdy zaczynałam tę pracę, wzywano nas nie tylko do naprawdę poważnych przestępstw, ale także do zwykłych napaści – nasze zadanie polegało między innymi na robieniu zdjęć ofiarom pobić. Potem zawężono zakres naszych obowiązków i od tamtej pory zajmowaliśmy się już tylko najpoważniejszymi przestępstwami. Gdyby ktoś przejrzał moje zdjęcia z tamtego okresu, zobaczyłby niemal wyłącznie martwe ciała, miejsca krwawych porachunków oraz zimne stoły sekcyjne.

W tamtym czasie nałogowo paliłam papierosy; zaciągałam się głęboko i wypuszczałam dym nosem, żeby zabić zapach tej roboty. Ale on i tak stale mi towarzyszył; czułam go we włosach, na skórze i w ustach – słodkawy, przyprawiający o mdłości smród rozkładającej się krwi. Nawet dziś, kiedy wchodzę do sklepu mięsnego i czuję zapach surowego mięsa, zbiera mi się na wymioty. Paradoks polegał na tym, że gdy tylko gasiłam papierosa, od razu dopadał mnie głód i zaczynałam rozglądać się za czymś do jedzenia. Najlepiej słonawym i tłustym. Zupełnie jakby obcowanie ze śmiercią rozbudzało we mnie apetyt na życie.

Zatrzymuję się na czynnej całą dobę stacji benzynowej, żeby kupić paczkę marlboro i zapałki. Potem wracam do samochodu i zapalam papierosa, patrząc na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia” na budynku stacji. Podświadomie oczekuję fajerwerków, eksplozji, która zmiecie mnie z powierzchni ziemi, ale nic takiego się nie wydarza. Dym, który wypełnia usta i płuca ma nieprzyjemny smak, ale po chwili nikotyna dociera do mózgu i zaczyna mi się kręcić w głowie. Zawroty szybko jednak ustępują i ogarnia mnie błogi spokój. Właśnie tego było mi trzeba. W końcu mogę spokojnie pomyśleć.

„Odsłona 1”. Pamiętam tamtą sprawę. Była zimna i wilgotna noc. W taką pogodę zawsze zakładałam służbowy papierowy kombinezon; nosiłam go nawet jeśli nie było to konieczne, ponieważ zapewniał dodatkową ochronę przed chłodem. Tamtej nocy wezwano mnie do betonowych pasaży pod londyńskim kompleksem kulturalnym Southbank Centre. Miejsce było zupełnie opustoszałe; koncerty dawno się skończyły, a widzowie i szalejący w ciągu dnia po pasażach skejterzy rozeszli się do domów. Dowodzący akcją policjant zaoferował się, że poniesie mój statyw, a następnie poprowadził mnie przez rozbrzmiewający echem betonowy labirynt, którego ściany pokrywały graffiti i rysunki wykonane za pomocą szablonów. Pokonaliśmy drugi pierścień policyjnych taśm i podeszliśmy do jasno oświetlonego, otoczonego nylonowymi parawanami miejsca zbrodni. W powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. Zrozumiałam dlaczego, gdy tylko zobaczyłam zwłoki. Pozbawione głowy i ramion ciało, upchnięte do białego futerału na kontrabas.

Było to trzecie morderstwo popełnione przez zabójcę, którego dziennikarze nazwali „Skrzypkiem”. Ten sensacyjnie brzmiący pseudonim był mylący. Ludzkie ciało, nawet zdekapitowane i mocno okaleczone, nie zmieściłoby się w żadnym futerale na skrzypce. Morderca umieszczał ciała swoich ofiar w futerałach na kontrabasy – za pierwszym razem użył miękkiego pokrowca, potem przerzucił się na futerały wykonane ze sztywnego tworzywa. Dziennikarze doszli jednak zapewne do wniosku, że pseudonim „Kontrabasista” brzmi gorzej niż „Skrzypek”. Osobliwy sposób pozbywania się zwłok wzbudził oczywiście żywe zainteresowanie mediów i wywołał falę spekulacji. Futerały na kontrabasy nie są łatwo dostępne i z pewnością nie należą do tanich. Mimo to policja okazała się bezradna: śledczym nie udało się ustalić, skąd pochodziły futerały ani kim były zamordowane osoby. Chociaż Londyn opleciony jest orwellowską siecią miejskiego monitoringu, ani jedna kamera nie uchwyciła Skrzypka transportującego swój upiorny ładunek. Przeglądający taśmy policjanci nie natrafili na żaden ślad mordercy; ani razu nie mignęła im przygarbiona sylwetka człowieka taszczącego ciężki futerał. Mogłoby się wydawać, że to niemożliwe, nie w Londynie – jednym z najbardziej naszpikowanych kamerami miast na świecie, którego przeciętny mieszkaniec filmowany jest ponad trzysta razy dziennie – a jednak, ku frustracji funkcjonariuszy policji, tak właśnie było. Tamtej nocy stałam i patrzyłam na trzecią ofiarę nieuchwytnego mordercy, który tym razem zapakował zwłoki w lśniący biały futerał z włókna szklanego.

Podskakuję przestraszona, słysząc pukanie w szybę. Kasjer z nocnej zmiany wskazuje wymownie na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia”. Przepraszam na migi i odjeżdżam. Na pierwszych czerwonych światłach otwieram okno i wyrzucam papierosa. Niesmak po paleniu utrzymuje się jednak w ustach i czuję go nawet wtedy, gdy wchodzę do loftu, witana przez Pixela i Voxela. Kocury miauczą głośno i krążą wokół moich nóg, a ich ogony drżą niespokojnie.

– Przepraszam, chłopaki. Wiem, jest późno.

Idę prosto do lodówki i nakładam im podwójne porcje ulubionej karmy, Lily’s Kitchen z ekologiczną jagnięciną. Moi chłopcy zasługują na to, co najlepsze. Pixel i Voxel rzucają się do misek i momentalnie przestają zwracać na mnie uwagę. Kocie uprzejmości zakończone.

Loft, w którym mieszkam, niemal w całości stanowi jedną, otwartą przestrzeń; jej część wykorzystałam na biuro, w którym znajdowały się stół ze szklanym blatem, monitor eizo oraz podłączony do niego komputer mac pro z sześciordzeniowym procesorem i dwiema kartami graficznymi. Pozostałą powierzchnię zajmuje studio fotograficzne, część sypialna – czyli duże łóżko oraz parę schowków na ubrania – a także kuchnia i łazienka, będąca jedynym wydzielonym pomieszczeniem w całym mieszkaniu. W sumie 145 metrów kwadratowych, które agent nieruchomości opisałby jako „przestrzeń mieszkalną w układzie otwartym, idealną do odpoczynku i rozrywki, z sięgającymi od podłogi do sufitu oknami zapewniającymi mnóstwo naturalnego światła”. Sama nigdy nie mogłabym pozwolić sobie na kupno takiego mieszkania – odziedziczyłam je po mojej ciotce Stelli. Stella miała duszę pioniera i zupełnie nie przypominała pod tym względem swojej starszej siostry, a mojej matki; różniły się od siebie tak bardzo, że czasami zastanawiałam się, czy jedna z nich nie została adoptowana. Stella przeprowadziła się do Hoxton na długo przed tym, jak Peter Ind otworzył tam swój klub jazzowy Bass Clef, a Jay Jopling urządził w dawnej fabryce fortepianów galerię sztuki White Cube. Dzielnica Hoxton była w przeszłości ważnym ośrodkiem handlu meblami i ciotka Stella postanowiła kultywować te tradycje. Kupiła górne piętro opuszczonego budynku, w którym wcześniej mieścił się magazyn, a jeszcze wcześniej warsztat stolarski, następnie otworzyła tam pracownię meblarską. Zajmowała się głównie wyrobem krzeseł, czerpiąc inspiracje z dokonań Jacobsena i Wegnera, pierwszych skandynawskich mistrzów wzornictwa; jej projekty łączyły modernistyczne kształty z typowym dla lat pięćdziesiątych eklektyzmem. Do dziś mam zrobione przez nią krzesło z drucianej siatki – prawdopodobnie pierwszy taki mebel, jaki pojawił się w Londynie. Uwielbiałam Stellę, zresztą z wzajemnością. Nigdy nie dogadywałam się zbyt dobrze z rodzicami i gdy tylko mogłam samodzielnie o sobie decydować, wyprowadziłam się z rodzinnego domu w Southgate i przeniosłam do ciotki. Wywołałam w ten sposób rodzinny skandal, ponieważ Stella mieszkała ze swoją kochanką Veronicą. Ku przerażeniu i oburzeniu mojej matki ciotka Vero i ja szybko się zaprzyjaźniłyśmy. To właśnie ona zachęcała mnie do podjęcia studiów w akademii sztuk pięknych, a także okazywała wsparcie w moich twórczych i emocjonalnych dolach i niedolach. Po śmierci Stelli Vero nie chciała dłużej mieszkać w Londynie. Przepisała na mnie swoją część mieszkania i przeprowadziła się do Whitstable. Teraz, będąc już na emeryturze, zajmuje się swoim ulem i wyrabia własny miód; działa też aktywnie w lokalnym klubie dzwonników. Odwiedzam ją, gdy tylko mogę, a ona za każdym razem zaprasza mnie na lunch do Wheelers Oyster Bar, którego specjalnością są ostrygi. Zdaniem ciotki Vero ostrygi mają dobroczynny wpływ na ciało i duszę. Być może coś w tym jest.

Przechodzę do biurowej części loftu i otwieram dużą czarną szafkę na dokumenty. Przez chwilę szperam w teczkach i segregatorach, aż w końcu znajduję to, czego szukałam: mój notes z czasów, gdy pracowałam dla policji. Zawsze nosiłam go przy sobie i sporządzałam skrupulatne notatki z każdej sprawy – począwszy od treści wezwania z centrum operacyjnego, zawierającego szczegóły czekającego mnie zadania, poprzez precyzyjny opis miejsca zdarzenia, aż po końcowe uwagi do albumu fotograficznego, który przygotowywałam na tyłach mojego vana, obok duplikatora kart pamięci. Notes jest sfatygowany i spłowiały, ale wciąż pełen istotnych informacji. Przerzucam kartki w poszukiwaniu notatek dotyczących sprawy Skrzypka. Okazuje się, że fotografowałam tylko dwa miejsca zdarzeń związane z tą sprawą: wejście do jednego z wieżowców na terenie osiedla Barbican Estate, przy którym znaleziono zapakowane do sztywnego czarnego futerału ciało drugiej ofiary, i pasaż w Southbank Centre, gdzie Skrzypek pozostawił trzecie zwłoki.

Siadam na podłodze obok szafki i zabieram się za czytanie sporządzonych przed laty zapisków. Zawierają zwykłe, suche opisy miejsca i zbrodni, a także dokładny wykaz wszystkich wykonanych przeze mnie zdjęć. Nie znajduję w nich niczego, co sprawiłoby, że zerwałabym się na równe nogi i wykrzyknęła „Eureka!”. Ale jedno nie ulega wątpliwości: w obu przypadkach byłam jedynym fotografem na miejscu zbrodni i nikt poza mną nie robił wówczas żadnych zdjęć. O co tu do cholery chodzi?…

Odkładam notatnik i zaglądam do komputera. Wśród wielu nieprzeczytanych e-maili dostrzegam zatytułowany „Odsłona 1”. Są już trzy identyczne e-maile o takim tytule. Klikam w zdjęcie z załącznika; idealnie klarowny obraz wypełnia cały ekran komputera. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że zdjęcie nie jest ziarniste, tak jak można by się tego spodziewać po fotografii wykonanej nocą. Miejsce zbrodni było oczywiście dobrze oświetlone, ale mimo to… Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w formacie RAW, który umożliwia zapis nieskompresowanych danych z matrycy aparatu i zapewnia najlepszą jakość; fotograf posłużył się też zapewne statywem, by uniknąć rozmazania obrazu, dość częstego w przypadku dłuższego czasu otwarcia migawki. Wygląda na to, że nie jest to robota dyletanta. W tle widoczny jest miły dla oka akcent w postaci rozszczepionego światła lamp, które przypominają gwiazdy; taki efekt osiąga się zazwyczaj poprzez zawężenie przesłony, co pozwala także uzyskać większą głębię ostrości. Nie ulega wątpliwości, że zdjęcie zrobił zawodowiec. Byłam jedynym fotografem policyjnym obecnym wówczas na miejscu zdarzenia – kim zatem był autor tego zdjęcia? Czyżby paparazzo? Jestem prawie pewna, że tamtej nocy nie było w okolicy żadnych fotoreporterów. Mój wewnętrzny radar wykrywa ich z odległości kilometra. A może to dzieło przechodzącego tamtędy przypadkiem fotoamatora? Nie, zdjęcie jest zbyt starannie zaplanowane i wykonane. A więc kto je zrobił? I dlaczego pojawiło się na ekranie mojego komputera właśnie teraz, po tylu latach od tamtej nocy? Co to oznacza? I co najważniejsze, dlaczego na jego widok ogarnia mnie panika? Przecież to tylko zwykła fotografia.

Wstaję z podłogi, podchodzę do kuchennego blatu i sięgam po otwartą butelkę wina. Nalewam sobie kieliszek. Staję przy oknie i upijam niewielki łyk. Rozświetlone wieżowce wokół biurowca nazywanego potocznie Korniszonem tworzą niemal ornamentalną kompozycję na tle fioletowoczarnego nieba. Dawno minęły już czasy, gdy na terenie londyńskiego City obowiązywał zakaz wznoszenia budynków wyższych od długości strażackiej drabiny. Najnowsze elementy architektury Londynu mają osobliwe, kulinarne konotacje – pomiędzy Korniszonem a drapaczem chmur zwanym Tarką do Sera powstaje właśnie wieżowiec, któremu londyńczycy zdążyli już nadać przydomek Puszka Szynki. Ale ja uwielbiam ten widok, elegancki bezlik świateł, który sprawia, że miasto wydaje się niewinne i przyjazne. W takim świecie nic złego nie może się wydarzyć.

Mój wzrok pada na budynek stojący naprzeciwko. Jest podobny do tego, w którym mieszkam; to dawna wiktoriańska manufaktura, którą deweloper przerobił na „unikalne i niebanalne miejsce do życia i pracy”. Wszystkie duże okna są ciemne za wyjątkiem jednego, na najwyższym piętrze, niemal dokładnie na wysokości moich własnych okien. Za szybą widać duże, oszczędnie umeblowane mieszkanie z wysokim sufitem, odsłoniętymi ceglanymi ścianami i podłogą z surowego drewna. Przy oknie, na tle przytłumionego światła, stoi nieruchomo mężczyzna. Patrzy na mnie.

Instynktownie cofam się w głąb mieszkania, kryjąc się w cieniu. Nigdy dotąd nie zauważyłam mężczyzny z naprzeciwka. Czy naprawdę mi się przyglądał? Ponownie zbliżam się do okna i znowu go widzę. Stoi dokładnie tam, gdzie poprzednio, jego twarz spowija półmrok, a sylwetka wydaje się niemal dwuwymiarowa. Wiedziona nagłym impulsem opuszczam roletę, która zakrywa całe okno. Już po wszystkim. Nieznajomy zniknął.

Po raz kolejny napełniam kieliszek i kładę się do łóżka. Dziwnie się czuję, jestem zmęczona, ale nie senna; mam nadzieję, że wino pomoże mi zasnąć. Sprawdzam telefon. Wciąż żadnych wieści od Antona. Wysyłam mu SMS-a:

Gdzie jesteś? Chcę, żebyś już wrócił.

i odkładam komórkę. Niemal natychmiast rozlega się sygnał informujący o nadejściu nowej wiadomości. Sięgam po telefon, spodziewając się paru słów od Antona. Ale to nie on jest nadawcą SMS-a.

Świetnie było znowu cię zobaczyć. Musimy się wkrótce spotkać. Xx

To wiadomość od Jasona. Od Jasona? Wiem, że mieliśmy ciężki dzień, ale co to za pomysł, żeby SMS-ować do mnie o trzeciej w nocy? Kasuję wiadomość, składając jej sentymentalny ton na karb łagodnej formy kryzysu wieku średniego.4

Panna Perdue się spóźnia, ale nasz stolik już czeka. Piękna hostessa o nienagannej cerze i niesamowicie pełnych ustach prowadzi mnie przez otwartą kuchnię do sali jadalnej. Tak jak przypuszczałam, dostałyśmy stolik w najlepszym miejscu, w zacisznym narożniku sali, tuż przy szklanej tafli okna. Restauracja mieści się na trzydziestym drugim piętrze The Shard; nie jest to aż tak zawrotna wysokość jak w przypadku górnych kondygnacji wieżowca, ale widok i tak zapiera dech w piersiach.

W dole błyszczą światła Londynu, nieruchome, a jednak pełne życia. Tej nocy Tamiza wydaje się wyjątkowo spokojna; w gładkiej wstędze wody odbijają się czerwone, żółte, zielone i błękitne światła iluminacji. Rzeka dzieli panoramę miasta na dwie części, odseparowując harmonijną, regularną zabudowę City od urbanistycznego chaosu Southwark i Borough. Pomiędzy nimi rozpięty jest most London Bridge, po którym niczym gąsienice pełzną pociągi. Wpatrzona w widok za oknem nie zwracam uwagi na leżące przede mną menu i kartę win. Gdyby tylko Cyrkonia okazała się czymś więcej niż nierealistyczną mrzonką… Moje rozmyślania przerywa sygnał SMS-a. Zgadnijcie państwo, kto do mnie napisał: Jason. Poirytowana odkładam telefon.

– Wiadomość od tajemniczego wielbiciela?

Uśmiecham się, słysząc znajomy głos.

– Erin!

– Ryder!

Stoi tuż obok mnie, elegancka, szczupła i długonoga, z burzą czarnych włosów okalających bladą twarz. Bez słowa zrywam się na równe nogi. Obejmujemy się, a kelner przygląda się nam dyskretnie.

– Ładnie pachniesz – wypalam bez zastanowienia. To pierwsze, co przyszło mi do głowy.

– Po dziesięciogodzinnej sesji zdjęciowej? Wątpię.

Erin bezceremonialnie przytyka nos do swojej pachy i obie zaczynamy chichotać. Nie widziałyśmy się prawie sześć lat, a mimo to mam wrażenie, jakbyśmy spotkały się po krótkiej przerwie.

– Chodziło mi o perfumy.

– To Patchouli Absolu Toma Forda. Bezbłędne, prawda?

Erin podchodzi do okna i przykłada dłonie do szyby, rozstawiając szeroko palce.

– Patrzyłam na to przez cały dzień i wciąż nie mam dosyć tego widoku. Kocham tę rzekę.

– Jak udała się sesja?

– Kolejny dzień na targowisku próżności – odpowiada, wzruszając ramionami.

Potem siada i sięga po kartę win. Zamawia butelkę szampana Veuve Clicquot, która kosztuje więcej, niż wynosi moja przeciętna dniówka. Przyglądam się Erin i dostrzegam, że się zmieniła. Wyszczuplała, a jej rysy się wyostrzyły; wyraźnie zaznaczone linie wokół ust sprawiają, że jej twarz nabrała nieco cynicznego wyrazu. Nie jest to już tamta anielsko piękna dziewczyna, jaką pamiętam ze studiów, ale wciąż wygląda olśniewająco. A jej ciuchy to zapewne oryginalna Vivienne Westwood.

Zamawiamy pierwszy lepszy zestaw przystawek, bo obie jesteśmy zbyt podekscytowane, by zastanawiać się nad wyborem jedzenia. Mamy wiele do nadrobienia. Opróżniamy butelkę Veuve Clicquota, a potem wychylamy jeszcze po dwa koktajle Habanero. W końcu przypominam sobie, w jakim celu zadzwoniłam do Erin.

– Pamiętasz Skrzypka?

– Nikolaia, tego małego impotenta?

– Nie mów, że spałaś z Nikolaiem Verenichem? – Sensacyjna nowina sprawia, że na moment ponownie zapominam o powodzie naszego spotkania.

– Zerwałam z nim po kilku tygodniach. Czemu o niego pytasz?

– Nie o niego mi chodziło. Miałam na myśli seryjnego mordercę.

– Och, tego Skrzypka. No cóż, nie jest to coś, o czym można łatwo zapomnieć.

– Wiem. Robiłam dokumentację fotograficzną w miejscach, gdzie znaleziono dwie jego ofiary.

– Faktycznie. Poczułam wtedy ulgę, że to ciebie tam wezwano. Po pierwszym razie miałam już dość tej sprawy… – Erin potrząsa głową, tak jakby chciała odpędzić wspomnienia. Przy naszym stoliku po raz pierwszy zapada cisza.

– Przychodzą do mnie te e-maile… – Pochylam się i wyciągam z torebki iPada. Stukam palcem w ekran, wyszukuję „Odsłonę 1”, po czym pokazuję zdjęcie Erin.

– Boże… Dostałaś to niedawno?

Potwierdzam skinieniem głowy.

– Wczoraj wieczorem. Trzy identyczne e-maile, do każdego dołączone było to zdjęcie.

– Dziwna sprawa. – Podnosi iPada, by przyjrzeć się widocznej na ekranie fotografii.

– Tobie nic takiego nie przysłano?

– Mnie? – Jasnozielone oczy Erin robią się okrągłe ze zdziwienia. – Nie. Niczego podobnego nie dostałam. Naprawdę sądzisz, że ma to coś wspólnego ze Skrzypkiem?

– Sama nie wiem. Facet nie żyje od kilku lat. – Zastanawiam się, czy powiedzieć jej o Krainie Skrzypiec, ale ostatecznie postanawiam nie wspominać o tajemniczym graffiti.

– Może to sprawka jednego z tych nienawidzących Cyrkonii świrów?

– O tym nie pomyślałam… Ale dlaczego mieliby nękać mnie akurat teraz, po tylu latach?

– Chyba masz rację. Poza tym żaden z nich nie zainteresowałby się Skrzypkiem. Po co zawracać sobie głowę prawdziwym złem, skoro można atakować sztukę…

– Anton uważa, że to po prostu głupi żart.

– Anton! – Erin odkłada iPada. – Wciąż jesteście razem?

– Tak. – Pamiętam, że moja przyjaciółka nie przepadała za Antonem, więc nie mówię nic więcej.

– Moje gratulacje. – Erin odwraca się i gestem przywołuje kelnera.

– Anton dużo podróżuje, więc ostatnio spędzam czas głównie z naszymi chłopakami…

– Z waszymi chłopakami? Macie dzieci?

– Koty – wyjaśniam, wykrzywiając usta w autoironicznym uśmiechu. – Nazywają się Pixel i Voxel.

– Voxel? Tak jak najmniejszy element przestrzeni w grafice trójwymiarowej?

– O tak, Voxel zdecydowanie wypełnia swoją obecnością wszystkie trzy wymiary. Pixel wydaje się przy nim dwuwymiarowy…

Erin śmieje się i kręci głową.

– Geek zawsze będzie geekiem… Jeszcze jedno Habanero?

Kelner, który podszedł do stolika, spogląda na nas wyczekująco.

– Nie, ja już podziękuję. – Zdaję sobie sprawę, że jestem wstawiona, a do tego zmęczona.

– Och, daj spokój, to tylko jeden drink. Nie psuj zabawy…

– No dobrze, niech ci będzie. – Zawsze ulegałam Erin i pozwalałam jej sprowadzać mnie na złą drogę. Wiem, że potem będę tego żałować.

Dalsza część wieczoru zlewa się w jedno niewyraźne pasmo plotek i podlewanych alkoholem łzawych wspomnień. Opuszczając restaurację, obiecujemy sobie, że pozostaniemy w kontakcie i już nigdy więcej nie zaniedbamy naszej przyjaźni. Erin ma kartę stałego klienta korporacji taksówkarskiej Addison Lee i zamawia dla mnie taksówkę, puszczając mimo uszu moje niemrawe protesty. Prawdę powiedziawszy, jestem jej za to wdzięczna, bo cały świat wiruje wokół mnie niczym London Eye. Kiedy taksówka dociera do Hoxton, jestem już na tyle trzeźwa, by wskazać kierowcy właściwą drogę w labiryncie wąskich uliczek.

Otwieram drzwi i od progu wita mnie głośne miauczenie Pixela i Voxela. Nakładam kotom porcję karmy, postanawiając nie robić im wyrzutów z powodu tego, że pod moją nieobecność usiłowały dobrać się do pudełka z panem Noe i jego inwentarzem. Na szczęście zniszczenia nie są zbyt poważne. Podnoszę sponiewierane pudełko z podłogi i odstawiam je na miejsce, obok pozostałych zabawek. Pora zapomnieć o pełnym blichtru życiu fotografa celebrytów – witamy z powrotem w moim świecie. Czy zamieniłabym pana Noego i jego zwierzyniec na sesję zdjęciową z Davidem Beckhamem albo Rihanną? Jasne, nie miałabym nic przeciwko twórczemu wyzwaniu, nie wspominając o gaży, ale gdybym miała udzielić szczerej odpowiedzi na to pytanie, brzmiałaby ona: nie. Cyrkonia czegoś mnie nauczyła. Uwielbiam atmosferę twórczego fermentu, ale prawda jest taka, że jestem introwertyczką. Moje mieszkanie to moje królestwo – i lubię taki stan rzeczy. Lubię też widok, jaki się stąd roztacza. Podchodzę do okna, ale gdy tylko przez nie wyglądam, poczucie samozadowolenia natychmiast mnie opuszcza. On znowu tam jest – facet z budynku naprzeciwko stoi w tym samym miejscu co zeszłej nocy i znowu się na mnie gapi. Wdowa Clicquot i trzy Habanero wciąż jeszcze nie wywietrzały mi z głowy. W nagłym porywie gniewu otwieram okno na oścież.

– Hej, ty tam! Napatrzyłeś się już czy może jeszcze ci mało?

Gwałtownym ruchem rozdzieram bluzkę, podciągam stanik i pokazuję mu swoje nagie cycki. Facet wciąż stoi bez ruchu, nie odrywając ode mnie wzroku.

– Podoba ci się ten widok? Pieprzony koniobijco!

Mężczyzna bardzo powoli odwraca się i odchodzi w głąb pogrążonego w mroku mieszkania. Rozczarowana zatrzaskuję okno. Miałam ochotę na awanturę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: