Eli, Eli - ebook
Eli, Eli - ebook
Kto przeczyta "Eli, Eli", może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.
Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.
"Eli, Eli" jednocześnie oskarża i niesie nadzieję. A może nawet rozwiązanie dylematu, co zrobić z widokiem ludzkiego cierpienia. Kluczem jest reporterska uważność, krytycyzm wobec własnego spojrzenia i otwartość na innego człowieka.
Gęstej prozie Tochmana towarzyszą znakomite, poruszające zdjęcia Grzegorza Wełnickiego. Twarze, które oglądamy na jego portretach nie są anonimowe. Tochman przedstawia nam historię ludzi z tych fotografii, opowiada o losach każdego z nich. Z głęboką wrażliwością znaną czytelnikom jego poprzednich książek, wprowadza nas w cichy świat kobiety-drzewa, w codzienność dzieci mieszkających na grobach, w dramat czternastoletniego bohatera opery mydlanej, która nigdy nie powstanie. Patrzymy na ich życie z tak bliska, że wreszcie zaczynamy czuć.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-664-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żywe, ciepłe, wilgotne, wydające zapach zdrewniałe ciało nieznajomej kobiety. Nie chcielibyśmy go dotknąć. Spurchlała skóra każe nam się cofnąć. Ale nie odwrócić. Bo porośnięte czymś ciało przykuwa naszą uwagę. Jesteśmy go ciekawi. Choroba odebrała mu już widoczne znamiona płci, wiek, rasę, urodę, uśmiech, grymas, spojrzenie, radość, pragnienia i moc. Chora – jej płeć możemy określić dzięki długiej damskiej koszuli – nie ma siły stać w płytkim morzu. Jest chyba zmęczona, może zalękniona, potrzebuje wsparcia. I dostaje je od tej, która stoi po prawej.
Kobiety w wodnym kręgu, w intymnej ciepłej relacji. Może gdybyśmy i my tam stali, czulibyśmy nie tylko zaciekawienie, ale i zakłopotanie. Lustrzane odbicie ich wstydu.
Dzięki fotografowi możemy je podglądać bezkarnie. Dalekie ciemne chmury, sine kolory wody. Kim są te kobiety? Co się między nimi dzieje? Patrzymy na rytualną kąpiel? Oczyszczenie z tego, co złe? Chrzest, który jest początkiem i obietnicą?
Zdjęcie nie zdradza wiele, ale każe pytać. Są tam jacyś ludzie dookoła? Jacy ludzie? Jaki ląd? Jaki kontekst?
°
Widok piętna już nie szokuje. Bogaty świat przez dziesięciolecia oglądał na żywo rozmaitych freaków, dziwolągów, innych. Kiedy wreszcie pojęto, że wystawy kolonialne to gwałt na ludzkiej godności, pokręconych i garbatych zastąpiono ich fotografiami. Wystawiano je w najznamienitszych galeriach sztuki współczesnej. Dziś to już żaden bajer: widok kalectwa i choroby, nawet rzadkiej, albo budzi w nas niesmak, albo zwyczajnie nas nudzi. Choroba bulwersuje tylko wtedy, gdy bliscy zaniedbują chorego, porzucają bezsilnego na umarcie. Obraz, na który teraz patrzymy, nie budzi takich podejrzeń. Ale odbiera spokój. Chcemy patrzeć na dwie kobiety w morzu, chcemy o nie pytać.
Inaczej jest ze zdjęciami umierających dzieci, o które pytać nie chcemy. Mało nas chyba obchodzą, bo ich śmierć już nas nie obchodzi. Kto zatrzymał się dłużej niż chwilę nad konaniem dziecka rannego w Syrii (cnn.com, 25.02.2012) albo nad umieraniem dziecka z głodu w Mauretanii („International Herald Tribune” 19.07.2012)? Kto o tych malcach pamięta? Nikt, bo dla tych dzieci miejsca w nas nie ma. Tak jak nie ma go dla żydowskiego chłopca z podniesionymi rękami w warszawskim getcie (1943), dla biegnącej szosą wietnamskiej dziewczynki poparzonej napalmem (1972), dla dziewczynki z Sudanu wycieńczonej głodem, z sępem czekającym za jej plecami (1993). Już nie. Te obrazy szokowały kiedyś. Raziły swoją mocą tak bardzo, tak długo i tak wszędzie, aż odebrały dramat wszystkim późniejszym cierpieniom dzieci. Powielane miliony razy, wreszcie same się zużyły. Przestały bulwersować. Dziś to zwietrzałe ikony popkultury, cola bez gazu.
Widok cudzego cierpienia¹zadanego człowiekowi przez człowieka może wzburzał nas kiedyś. Dziś o ważności zdjęcia decydują jego walory estetyczne: napięcie, kompozycja, klimat, światło, uroda.
Trzeba tu uczciwie dodać, że i chłopiec z getta, i dziewczynka z Wietnamu przeżyli. Kilkadziesiąt lat później poznaliśmy ich nazwiska, zobaczyliśmy na fotografiach ich dojrzałe twarze. Losu ani nazwiska dziecka z Sudanu nie znamy. Wiemy jedynie, jak wyglądała tamta chwila: fotograf długo czekał na atak sępa. Wielkie rozpostarte skrzydła nad wątlutkim ciałem – tak to sobie wyobraził. Efektownie, dramatycznie. Ale się tego nie doczekał. Zrobił więc zdjęcie sępa w bezruchu. Świetnie wyszło. I odgonił go. Tak twierdził. A innym razem mówił, że tylko usiadł i płakał. Tak czy inaczej dziewczynce nie pomógł. Swoje trofeum opublikował w „The New York Times” i dostał Nagrodę Pulitzera. Jakiś czas potem popełnił samobójstwo. Dziś jest idolem tych, którzy fotografują, ale nie rozumieją, co widzą. Dziewczynka z sępem jest ich fetyszem. I zdanie: „Jeśli Twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dostatecznie blisko”. Powtarzają tę myśl, w różnych zresztą wersjach i przekładach, rozmaici spece od fotografii. Wypowiedział ją Robert Capa, fotograf światowej sławy, uczestnik wielu wojen, rozerwany w końcu przez minę.
A spróbujmy z jego opinią podyskutować, odważmy się zapytać o dziewczynkę z sępem, upomnieć się o to anonimowe afrykańskie dziecko, dociekać, jak miało na imię. Paparazzi śmierci i ich wielkomiejscy wielbiciele natychmiast podniosą wrzask: nie rozumiecie języka fotografii!
Interesuje ich fotografia dziecka z sępem, nie dziecko.
Są w mniejszości. Większości nie obchodzi ani to głośne zdjęcie, ani ta cicha dziewczynka. A jednak postawa większości wydaje się uczciwsza, a na pewno zdrowsza. Ekscytacja widokiem dziecięcej śmierci musi budzić grozę. Jest przeciwieństwem empatii. W czerpaniu przyjemności, choćby tylko estetycznej, z podglądania czyjejś śmierci musimy zauważyć cień psychopatii. Fascynację pornografią ostatniego tchnienia.
Męka, strach, upokorzenie. Im częściej i dłużej na to patrzymy, tym ludzkie cierpienie mniej nas porusza. Kto odpowiada za tę perwersyjną przemianę? Czy i do kogo mieć o nią pretensje? Fotografowie odrzucają odpowiedzialność. Odpowiedzialne jest spojrzenie, czy raczej oko, które przetwarza wszystko, na co patrzy. Oko widza. Ale wcześniej oko fotografa, oko obiektywu. Fotograf jest niewinny?
°
Na ciepłym obrazie w kolorach stali i srebra: matka i córka. O ich relacji wiemy z dołączonego podpisu. Niskie fale delikatnie szumią. Nie widzimy przypływu, odpływu. Nie ma ruchu, czasu, przeszłości ani przyszłości, żadnego tik-tak, żadnych dźwięków. Cisza. I samotność, jaką znają chorzy.
Tylko one. Same ze sobą. Dla siebie. Bez innych kobiet, mężczyzn. Symbiotyczne zespolenie. Jakby córka nigdy do końca nie opuściła ciała matki. Urodzona, ale nie całkiem. Jedna wciąż potrzebuje drugiej, jedna dzięki drugiej oddycha, jedna drugą się karmi, wzajemnie dają sobie pewność, sens, istnienie. Kiedy odejdzie jedna, i drugą zabierze otchłań.
Można więc i tak patrzeć na ten obraz, czy raczej fantazjować: matka wydaje się stać bliżej brzegu, córka prowadzi ją na głębsze wody. Z wdzięcznością, bez pośpiechu, strachu, bólu, drogi powrotnej, w ostatecznym, wiecznym zespoleniu. Bezpieczne były wody, z których wyszedł człowiek. Bezpiecznie niech więc do nich powróci.
Reportaż nie znosi fantazji.
Czy kobiety na fotografii zgodziły się, abyśmy na ich intymność patrzyli?
Jak je oglądać, żeby nie podglądać? Jak wymknąć się perwersji bezkarnego patrzenia?2
Nie są szczęśliwe oczy dziecka, które na nas patrzą. Twarz za drutami, za białą kratką – półką ze starej lodówki przyniesioną z junk shopu. Oczy wilgotne, nieufne, nieruchome. To Pia. Trzy lata, owrzodzenia na skórze, nie mówi, słabo się rusza i rzadko uśmiecha. Siedzi w czarnej dziurze, która jest jej domem. Cuchnąca szafa, wysoka na mniej niż dwa metry, sklecona z dykty i szmat. Młodszy brat dziewczynki, na zdjęciu po prawej, nie uśmiecha się wcale. To Buboy. Krzywi się i drapie. Kaszle. W pobliżu czuwająca dłoń babci. Choć to raczej prababcia. Ma prawie osiemdziesiąt lat, a matka tych dzieci dwadzieścia. Brakuje informacji o co najmniej jednym pokoleniu. Ale nikt z nas o takie szczegóły nie pyta, nikt nie będzie zaprzątał sobie tym głowy. To dzieci porzucone, mówi nasz przewodnik. Matka narkomanka, nie wiadomo, czy żyje i gdzie. Ojciec w więzieniu. Jest tylko babcia, która nie ma nic i nie mówi prawie nic. Pewnie długo nie pożyje. Smutna sprawa, smutny widok.
Całkiem liczną grupą przyszliśmy sfotografować ubóstwo. Przylecieliśmy z Madrytu, Paryża, Frankfurtu, Warszawy, Londynu, Moskwy, Tel Awiwu, Sydney, Toronto i Nowego Jorku. Można by w uproszczeniu, powiedzieć: z Dalekiego Zachodu. Dotarliśmy na ulicę Adriatico, pełno tu białych, rzuciliśmy w hostelu Frendly’s plecaki, w recepcji przeczytaliśmy ogłoszenie dla odkrywców spod znaku Lonely Planet: True Manila! Prawdziwe oblicze Manili! Zobacz miasto niedostępne dla turystów! Free of charge! Piąta po południu w hostelu obok, który nazywa się Where2Next.
Organizatorem wycieczki jest Edwin N., facet przed czterdziestką, mieszkaniec ulicy Onyx.
°
Opowieść Edwina N.:
…miałem dziewięć lat, stały rozkład dnia, około południa przez godzinę zbierałem śmieci, plastik i junk, o pierwszej szedłem do szkoły, potem o piątej brałem od dostawcy wieczorne gazety „Red Light District”, chwilę spałem z nimi pod głową, na asfalcie, ale zaraz trzeba było się zbierać, biegać po zakopconym highwayu do piątej rano, żeby te gazety sprzedać, o szóstej gazety poranne, highway do dziewiątej, wreszcie dwie godziny spania, pobudka, śmieci, plastik, złom, szkoła…
…na naszą ulicę white people nie przychodzą, który by się odważył, pewnego dnia patrzę, idzie dwójka, facet z babką, zagubieni, wyglądali naprawdę interesting, nie mogłem się nagapić na ich jasną skórę, krzyknąłem do nich „Hey Joe!”, tyle umiałem po angielsku, oni zrobili mi zdjęcie, uśmiechnęli się i poszli dalej, nie dam im tego zdjęcia, myślałem sobie, tak za nic, no i pobiegłem za nimi, mieszkali niedaleko, jacyś chrześcijańscy misjonarze, nie pamiętam, u nas kręci się pełno ludzi z Jezusem na ustach, dają dzieciom po lizaku i od razu chcą duszy, ci nie chcieli, to się z nimi zaprzyjaźniłem, zabrali mnie do Wendy’s na hamburgera, pokazali mi kino, film amerykański, więc ja im pokazałem prawdziwą Manilę, potem wyjechali, dali mi wcześniej papeterię i stamps, kazali do siebie pisać, po angielsku, wrócili, podarowali mi gitarę i uczyli grać, mieli tu ładny dom, pełno książek, znowu robili mi zdjęcia, jedyne zdjęcia, jakie mam z dzieciństwa, znowu wyjechali, przysyłali dolary, nic za to nie chcieli, żadnego ojcze nasz, uczyłem się, ojciec bił mnie codziennie, mocno i po gębie, postanowiłem się ratować, miałem już ze trzynaście lat, uciekłem z domu, nie odbierałem listów, kontakt z misjonarzami się zerwał…
…miałem dziewiętnaście lat, kończyłem szkołę średnią, trzeba było coś jeść, sprzedawałem papierosy na highwayu, mama sprzedawała używane ciuchy i mi pomagała, ja pomagałem jej, to zależało od dnia, kto więcej utargował, studiowałem na uniwersytecie kryminologię, miałem być policjantem, mam siedem sióstr i trzeba je było chronić, ale ja się do tego nie nadawałem, za nerwowy jestem, zresztą policeman nie miałby tu życia, ciągle bałem się ojca, więc studiów nie przerywałem, pracowałem w video shopie, sprzątałem w kinie po filmach, okropne zajęcie, myłem kible i podłogi w Robinsonie, hard job, trzy osoby do sprzątania ogromnego centrum handlowego, nie zapłacili nam, pracodawca zwiał, co było robić, sprzedawałem w Wendy’s hamburgers, od czwartej rano do dziesiątej in the evening, praca i studia, na okrągło przez kilka lat, studiowałem też gitarę klasyczną w szkole muzycznej, mieliśmy band na uniwersytecie, skąd wziąć na to czas i siły, skończyłem dwadzieścia sześć lat, skończyłem studia, ożeniłem się, mamy dwoje dzieci, córka ma na imię Jessica, na cześć tamtej amerykańskiej misjonarki, a syn Timmi, jak znany tutaj aktor z soap opera…
…wreszcie otworzyłem własny Titanic Video Shop, gdzie codziennie mój pijany ojciec wymiotował na progu, więc po roku Titanic zatonął, były różne biznesy, tonęły po kolei, nikt nas tu biznesów nie uczył robić, na Onyksie nic się nie udaje, no success, wpadasz w długi i spadasz w przepaść, I was happy, zagrałem w filmie, to nie było łatwe, grałem przywódcę gangu, zabili mnie, potem uśmiechałem się w reklamie kawy, wołali tu na mnie Double Espresso, wreszcie trafiłem do Frendly’s przy ulicy Adriatico, dużo tam cudzoziemców, przyjeżdżali, wyjeżdżali, zostawiali w lodówce otwarte dżemy i sery, szło się przy nich wyżywić, ktoś zapytał, gdzie mieszkam, pomyślałem sobie, white people mi kiedyś pomogli, ja im pomogę dzisiaj…
…pokaże im free of charge moje prawdziwe city, to nie byłoby fair brać cash za pokazywanie biedy…
…zawsze przed wyjściem mamy przygotowane jakieś jedzenie w plastikowych torebkach, trochę ryżu i puszka sardynek, nikt z white people za to nie płaci, idziemy przez slumsy i rozdajemy, każdy ma po kilka torebek, każdy musi się pochylić nad nędzarzem, spojrzeć mu w oczy i dać, tak uczymy cudzoziemców, że Filipiny to nie tylko zielone islands i turkusowy ocean, że mamy tu też inny świat, ciemny i śmierdzący, niektórzy są sztywni z zakłopotania, pierwszy raz w życiu dają jedzenie biednemu, bez słowa, choć usually mówimy tu po angielsku, jedni nie mają z biednym wspólnego języka, inni płaczą, inni licytują się zdobytymi photos, a niektórzy mówią o nas takie rzeczy, że wstyd powtarzać…
…kiedy kończymy, biorę czapkę i proszę co łaska, za to in the evening w hostelu zjemy wspólną kolację, a co zostanie, podzielimy po połowie, część na education dzieci Onyxu, część wydamy na jedzenie dla kolejnej wycieczki, kupimy ryż i sardynki, może coś jeszcze, była pierwsza grupa, potem druga, dziesiąta, jeden fotograf z Poland, na imię mu Gregory, powiedział, nazwij te wycieczki True Manila, tak zrobiłem, była grupa dwudziesta, trzydziesta, sześćdziesiąta, mamy profil na facebooku, lubię to robić, lubię białym pokazywać naszą nędzę, lubię wysokie białe kobiety, white people mi ufają, idą za mną aż tutaj, niesłusznie, mógłbym być przecież bandytą, mieszkam na Onyksie, albo nożownikiem, dawać kasę i fuck off, ale na wasze szczęście jestem OK, jestem jednym z dzieci Onyxu, nie mordercą, złodziejem, nie terrorist, jesteśmy zwykłymi obdartusami, rodzimy się tutaj licznie, zbieramy złom, żeby mieć na ryż, umieramy młodo, patrzcie i fotografujcie nasze życie bez żadnej obawy, bez wyrzutu, nasz Onyx jest wasz!
°
Tego, rzecz jasna, Edwin N. nie mówi wszystkim przybyszom z Dalekiego Zachodu. Kto by wytrzymał tyle szczegółów, kto by poświęcił im tyle uwagi? True Manila polega raczej na patrzeniu. Pstryk! Pstryk! Dostajemy od Edwina po kilka torebek z ryżem i ruszamy między nędzarzy.
S’il vous plaît – nad jeszcze dychającym szkieletem nieokreślonej płci Francuz wciąż myśli, że cały świat jest frankofoński.
Tome! – nad długowłosym mężczyzną turystka z Madrytu wierzy, że ponad sto lat po odejściu Hiszpanów jej słowa są tu zrozumiałe.
Bitte schőn! – Niemiec, ten to już przesadza.
Here you are – Anglik ma komfort, bo nikt już się nie zastanawia, dlaczego jego językiem porozumiewa się świat.
Spójrz na te małpki – mówi blondyn do blondyna. – Czekają na jedzenie.
Pia i Buboy. Siedzą nieruchomo na skrzynce przed swoim domem-szafą. W skrzynce cztery kury, jedyne źródło ich utrzymania: za jajko można kupić ryż. Ktoś wyciąga banana, małpki przecież lubią banany. Babcia obiera owoc, dzieli na pół i podaje dzieciom. Już wiemy, że nie ma tu matki ani ojca. Nikt o więcej nie pyta. I nikt nie widzi, jak dziewczynce nagle okrągleją oczy. Są coraz większe i większe. Każdy koncentruje się na swoim aparacie, iPhonie. Każdy chce złapać ostatnie tego dnia światło. Babcia ślepa, my ślepi, tylko Edwin widzi, co się dzieje: łapie dziewczynkę gwałtownie i obraca ją do góry nogami. Pia się dusi. I wypluwa calutką połówkę banana Edwinowi na dłoń. Umie połykać, ale nie umie gryźć. Kto by się spodziewał!
Idziemy dalej!
Maszerujemy szeroką ulicą. Obstawieni z przodu i z tyłu. Żaden samotny białas nie przejdzie tędy bezkarnie. Lepiej uważać. Edwin otwiera grupę, a jego kolega pilnuje na końcu, by nikt z nas się w slumsach nie zgubił. A nie jesteśmy zdyscyplinowani. Ktoś przystaje, kadruje, zumuje. Każdy widzi coś ekstra, coś tylko dla siebie. Czy raczej kogoś. Każdy zdaje sobie sprawę, że tak bliskie spojrzenie nędzy w oczy drugi raz może się nie zdarzyć. Wait! Wait! Just a picture!
Oto ulica Onyx i jej okolice. Labirynt wąskich loobanów: ciemnych uliczek, zadaszonych chodników, przejść, zaułków, korytarzy bez wyjścia. Albo z wyjściem znanym tylko mieszkańcom. Dom dziesiątek tysięcy Filipińczyków sklecony z wszystkiego, co się nadaje: drewno z odzysku, blacha, druty, kamienie, czasem pustaki. Rudera za ruderą, piętro za piętrem, przybudówka, nadbudówka, komórka, wszystko ze sobą zrośnięte, połączone, bez bieżącej wody, kanalizacji, często bez okien. Ulica śmieci, czarnego dymu, smrodu palonej izolacji, gumy, smarów, uryny i kału, wszelkiego rozkładu, trucizny, syfu. Karaoke, maryjne litanie, śmiechy, krzyki, klaksony, motory, pisk hamulców, stukot junk shopów. Wszystko to drży w rozpalonym powietrzu, wibruje. Wielki ekosystem, potężny organizm, nieskończony łańcuch pokarmowy, pulsująca śmierdząca biologia: ludzie, psy, koty, koguty, szczury, karaluchy, pchły, wszy, tasiemce, przywry, ludzkie glisty, prątki gruźlicy. Chociaż niczego tu nie ma, wszystko to jakoś potrafi się wykarmić. Na brudnych rękach, w dusznych domach, w małych sklepikach, przy wózkach z jedzeniem, na mięsnym targu.
Koło targu boisko do koszykówki, jakiś brezent, pod którym ktoś mieszka, dalej wędrujący posąg czarnego Chrystusa, Ciebie Boga wysławiamy, figura czarnej Maryi, dalej burdel, dalej biała trumna, to tu, to tam, jedna, druga, trzecia, większa, mniejsza. Wszędzie ciężarówki załadowane plastikowymi butelkami, kartonami, wszystko to zebrali ludzie i przynieśli do skupu, wszędzie złom, sterty złomu, tony. Stuk-stuk, stuk-stuk, młotki w dłoniach oddzielają w starych sprzętach domowych metal od plastiku. Wszędzie obudowy po telewizorach, radiach, lodówkach, wszędzie druty, puszki, szprychy, opony, kanapy ze starych samochodów na samym środku ulicy. Siedzą na nich stare niestare kobiety, blisko siebie, ciasno, chyba nigdzie na świecie nie ma tylu prababek na kilometr kwadratowy. Siedzą i młode, nastolatki, z brzuchami. Wszędzie te brzuchy, wszędzie małe dzieci. Biegają po ulicy bez żadnej opieki. Co dzisiaj jadły? Co piły? Nagie, brudne, usmarkane, podrapane, owrzodzone, poranione, bawią się między samochodami, motorami, rikszami. Kierowcy jeżdżą wolno, muszą uważać. Nie daj Bóg przejechać dzieciaka, natychmiast pojawią się te wszystkie babki, matki, ojcowie, ciotki, wujowie, kuzyni. Wyrosną spod ziemi i wymierzą karę.
Idziemy! Idziemy dalej!
Dziesiątki dzieci dookoła nas. Krzyczą, podskakują. Każde chce dotknąć białej skóry. Choć przez sekundę musnąć. Sprawdzić, jaka ona jest. Każde chce dostać od białego chwilę uwagi, gest, spojrzenie tylko dla siebie. Młody Niemiec bierze dziecko na ręce. Tuli je przyjaźnie i odpowiednio długo, by drugi młody Niemiec mógł sfotografować ten czuły i ciepły gest. Szczerze to będzie wyglądało. Naprawdę dobrze: wysoki, jasnoskóry (zgodnie z zaleceniami filtr 60), niebieskooki, uśmiecha się szeroko białymi zębami i trzyma śniade dziecko pewnie, całuje je po ojcowsku. Biały jest duży, silny, ważny. Biały dyktuje treść tego zdjęcia. Biały dzieli się hojnie swoją białością. A brązowe dziecko – speszone, ale i zaciekawione – swoimi wszami. Blondyn odkryje je jutro albo za kilka dni, kiedy w powrotnym jumbo jecie Lufthansy, między innymi białymi, będzie pił piwo z plastikowej szklaneczki, z trudem prostując nogi w economy class. Będzie to jego wielkie geograficzne odkrycie! Jedyne filipińskie doświadczenie prawdziwie przeżyte. Ukąszenie.
Młody Niemiec stawia dziecko na ziemi. Nie wie, jak mu na imię, nie spytał. Idziemy! Idziemy dalej!
°
A Francuz? Ten to dopiero jest podniecony. Zwiedzał ostatnio slumsy w Mumbaju (nazywa go po brytyjsku Bombajem), sam zapłacił za swoją bieda-wycieczkę, przewodnik był świetny, może nawet gej, zastanawia się Francuz, kto wie, taki europejski Hindus, pachnący, z czystymi paznokciami, z dobrym francuskim, pokazał turyście z Paryża niejeden śmierdzący kąt, niejedną czarną dziurę. I Francuz poczuł rozczarowanie: tam w slumsach ludzie pracują! Lutują puszki na olej, farbują tkaniny, szyją spodnie, paski do spodni, portfele, pieką placki, mają z tego pieniądze. A tutaj nie! Magnifique! Un véritable orgasme! Właśnie tego widoku brakowało mu do albumu: Rio de Janerio, Nairobi, Cape Town. Une seconde! A co to tutaj wisi? Air conditionné? Merde! Kto to widział! Na kilkadziesiąt tysięcy ludzi, może mamy ich tu z dziesięć – Edwin N. próbuje jakoś Francuzowi ulżyć. I prawie mu się udaje, gdy Francuz staje jak wryty, bo widzi lodówkę! Może jest ich tu sto – tłumaczy się przewodnik, stare graty, połowa nie działa i robi za szafki. Pas possible! Telewizor! Francuz podskakuje jak oparzony. Pas possible! Bywają i telewizory, może jeden na cały looban, a i to nie wszędzie. Wiatrak? Sacrebleu! No wiatrak! Przewodnik stara się, jak potrafi: pewnie ktoś go znalazł na śmietniku, naprawił i podłączył do kradzionego prądu. Spójrzcie na te druty. Wiszą wszędzie, bo wszyscy kradniemy. Ale chodźmy już stąd.
Wsiadamy w dżipnej. To najtańszy środek komunikacji miejskiej, znany tylko na Filipinach. Przód jak z amerykańskiego jeepa, zwykle kolorowy, a tył to zadaszona paka z dwiema wąskimi ławkami ustawionymi wzdłuż. Usiądzie na nich, jak się dobrze upcha, ze dwudziestu chudzielców. Nie ma szyb, siedzisz i wdychasz spaliny miasta. Z radia kierowcy wali tępy łomot, nad kierowcą migają odpustowe światełka, wiszą sztuczne kwiatki, dyndają święte obrazki, proporczyki, szarfy z napisem „Jesus I trust in you”. Poproszę pieniądze – Edwin N. zdejmuje czapkę z głowy, czapka wędruje z rąk do rak. Po drodze szybki supermarket i już wjeżdżamy na ulicę Adriatico. Gra muzyka, jest bilard, są panienki. Siedzimy tam, skąd wyszliśmy kilka godzin temu, w hostelu Where2Next: Francuz z Anglikiem, Flamand z Walonem, Rosjanka z Polką, Polak z Niemcem i Żydem, cudownie zjednoczeni. Kroimy kurczaka, obieramy warzywa, słodkie filipińskie owoce, i rozpoczynamy transmisję dzisiejszych zdobyczy. Bieda widziana z bliska. Ale przez szybę. Dosłownie i w przenośni. To szkło iPada. Pia już na facebooku, i Buboy, i czuwająca dłoń babci. True Manila! Udostępnij! Skomentuj! Lubię to!
Jemy kurczaka adobo, ryż, jakieś zielone liście na ciepło, na deser sałatkę owocową z odrobiną skondensowanego mleka. Skromnie, bo z naszej składki chcielibyśmy jeszcze sfinansować edukację dzieci Onyxu. Nieważne, że w dwadzieścia osób nie zebraliśmy nawet czterdziestu euro, a zjedliśmy za połowę. Liczy się przecież nasz gest. Solidarność! Zimne piwo sprzedają w recepcji, niedrogo, euro za butelkę, teraz już każdy płaci za siebie. Zasłużyliśmy na co najmniej kilka. Rozmawiamy o promocjach lotniczych. La Thaïlande c’est génial!