Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z floty carskiej do polskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z floty carskiej do polskiej - ebook

Dziennik Mamerta Stankiewicza powstawał przez prawie dwadzieścia lat i jest zapisem bogatego w wydarzenia życia kapitana, a także niezwykłym dokumentem obrazującym codzienność ludzi morza. Pochodzący z polskiej szlachty kresowej, Mamert Stankiewicz zdobywał wykształcenie w szkołach morskich carskiej Rosji, w czasie I wojny światowej walczył we Flocie Bałtyckiej, a później w armii Kołczaka na Syberii. Od chwili powrotu do ojczyzny poświęcił się tworzeniu polskiej floty handlowej. Odznaczono go Krzyżem Orderu Virtuti Militari.

Spis treści

Przedmowa
Wstęp
Dzieciństwo i nauka
W Korpusie Kadetów Morskich
W carskiej flocie
Miczmaństwo
Wojna światowa
W zbuntowanej flocie
Długa droga do Polski
Przygotowania i wyjazd
Pittsburgh
Koniec wojny światowej i wyjazd
Do Jokohamy na „Korea Maru”
Władywostok–Omsk
Służba w Omsku i odwrót
Bolszewicy
Krasnojarsk
W służbie ojczystej bandery
Powrót na morze
Podróż do Brazylii
Dowódca okrętu szkolnego „Lwów”
Żegluga Polska
S/s „Niemen”
S/s „Premier”
Na lądzie
Towarzystwo Polsko-Transatlantyckie
„Pułaski” i „Polonia”
Linia Palestyńska
Monfalcone
Triest–Gdynia
Pierwsza podróż m/s „Piłsudski” z Gdyni do Nowego Jorku
Róże i ciernie
Montreal
Awarie
Zakończenie
Dodatek
Indeks nazwisk

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0301-1
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy­tel­nik bio­rą­cy do ręki ten tom wspo­mnień po­wi­nien wie­dzieć, że na­pi­sał go przed 60 laty Ka­pi­tan, któ­re­go pa­mięć roz­sła­wił jego zna­ko­mi­ty wy­cho­wa­nek Ka­rol Ol­gierd Bor­chardt na kar­tach swej nie­za­po­mnia­nej książ­ki Zna­czy Ka­pi­tan.

Le­gen­da stwo­rzo­na przez ucznia tym ra­zem pod­da­na zo­sta­nie pró­bie. Czy­tel­nik bę­dzie miał oka­zję po­znać Ka­pi­ta­na ta­kim, ja­kim wi­dział on sam sie­bie. Bę­dzie mógł wnik­nąć w to, co chciał po­zo­sta­wić po­ko­le­niom o so­bie, o swo­ich la­tach na­uki i pra­cy na mo­rzu pod ban­de­rą Ro­sji car­skiej, a póź­niej nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Czy­ta­jąc stro­ny tych wspo­mnień, po­dzie­li za­pew­ne po­gląd wy­daw­cy, iż jest to za­pis te­sta­men­to­wy, obej­mu­ją­cy do­świad­cze­nia ży­cia i pra­cy na mo­rzu z my­ślą o przy­szłych po­ko­le­niach ro­da­ków i po­trze­bie ich wier­nej służ­by mor­skim in­te­re­som oj­czy­zny. Zna­mien­ne są bo­wiem sło­wa Ka­pi­ta­na: „Ta­kich jak ja jest ty­sią­ce i będą ty­sią­ce”.

Ma­te­riał za­war­ty w to­mie wspo­mnień kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza ma war­tość bez­cen­ną dla po­zna­nia lo­sów i ka­rier za­wo­do­wych wie­lu Po­la­ków we flo­cie wo­jen­nej Ro­sji, jed­ne­go z państw za­bor­czych. W pol­skim pi­śmien­nic­twie wspo­mnie­nio­wym jest to pierw­sze tak rze­tel­ne opra­co­wa­nie o la­tach na­uki w Kor­pu­sie Ka­de­tów Mor­skich i służ­bie w car­skiej flo­cie, a póź­niej w re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji. Ka­rie­ra Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, jako wyż­sze­go ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki wo­jen­nej Ro­sji, trwa­ła aż do ostat­nich dni w 1920 roku ad­mi­ra­ła A.W. Koł­cza­ka na Sy­be­rii, gdzie Stan­kie­wicz zaj­mo­wał eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko w Mi­ni­ster­stwie Woj­ny i Ma­ry­nar­ki rzą­du w Omsku. Za swą służ­bę w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej Ro­sji otrzy­mał wy­so­kie or­de­ry Wło­dzi­mie­rza, Anny i Sta­ni­sła­wa z mie­cza­mi. Losy Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza i jego ro­dzi­ny opi­sa­ne na ła­mach tego tomu wzbo­ga­ca­ją wie­dzę o Po­la­kach prze­by­wa­ją­cych w naj­dal­szych krań­cach po­za­bo­ro­we­go mo­car­stwa, Ro­sji.

Do Pol­ski prze­był dłu­gą dro­gę, okrą­ża­jąc kulę ziem­ską. Prze­żył re­wo­lu­cję bol­sze­wic­ką i woj­nę do­mo­wą w Ro­sji. W 1921 roku sta­wił się do dys­po­zy­cji wi­ce­adm. Ka­zi­mie­rza Po­ręb­skie­go, sze­fa De­par­ta­men­tu dla Spraw Mor­skich Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych w War­sza­wie. Z roz­ka­zu Po­ręb­skie­go ob­jął kie­row­nic­two Wy­dzia­łu Na­wi­ga­cyj­ne­go Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Póź­niej był kie­row­ni­kiem prak­ty­ki, wresz­cie w 1924 roku ko­men­dan­tem ża­glow­ca „Lwów”.

Ka­dra ofi­ce­rów wy­wo­dzą­ca się z ro­syj­skiej flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej sta­no­wi­ła głów­ny trzon fa­cho­wych kadr mor­skich w po­cząt­ko­wych la­tach two­rze­nia nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej. Wraz z po­zo­sta­łą, mniej licz­ną ka­drą in­nych państw za­bor­czych, uczest­ni­czy­ła w or­ga­ni­za­cji władz mor­skich, szkol­nic­twa, flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej, ob­słu­gi por­tów i han­dlu mor­skie­go. W tym wiel­kim dzie­le jest też god­ny pa­mię­ci po­ko­leń zna­ko­mi­ty udział Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza.

Czy­ta­jąc te wspo­mnie­nia po­zna Czy­tel­nik usil­ne za­bie­gi Ka­pi­ta­na o two­rze­nie flo­ty na­ro­do­wej, pol­skich przed­się­biorstw ar­ma­tor­skich i wresz­cie jego pra­cę – czy to jako do­wód­cy nowo za­ku­py­wa­nych stat­ków: s/s „Wil­no”, s/s „Nie­men”, s/s „Pre­mier”, s/s „Po­lo­nia”, s/s „Pu­ła­ski”, czy też jako nad­zo­ru­ją­ce­go bu­do­wę no­wo­cze­sne­go trans­atlan­ty­ku m/s „Pił­sud­ski”, któ­rym po­tem do­wo­dził. Nie­ob­ce były mu też za­ję­cia w cen­tra­li ar­ma­tor­skiej, pi­lo­ta i ka­pi­ta­na por­tu Gdy­nia. Dzie­li się z Czy­tel­ni­kiem swo­ją wie­dzą o trud­nych po­cząt­kach. Oka­zu­je wiel­ką dba­łość o kształ­ce­nie ofi­ce­rów flo­ty pol­skiej, na­wet tej, któ­rą była jesz­cze wów­czas w za­mie­rze­niach po­cząt­ku­ją­cych ar­ma­to­rów. Wy­ro­zu­mia­ły dla róż­nych ludz­kich sła­bo­stek, nie to­le­ru­je ich jed­nak u przed­sta­wi­cie­li władz pań­stwo­wych, ar­ma­to­rów, ofi­ce­rów, a zwłasz­cza do­wód­ców stat­ków i okrę­tów. Dba o god­ność wła­sną ka­pi­ta­nów i ofi­ce­rów w cięż­kiej pró­bie na mo­rzu i na lą­dzie, nie­ustan­nie my­śląc przy tym, by wy­cho­wan­kom pod­czas prak­tyk mor­skich dać nie tyl­ko cen­ną wie­dzę, lecz i wzor­ce do na­śla­do­wa­nia w co­dzien­nej pra­cy na mo­rzu. Dzie­li się ra­do­ścią z każ­de­go suk­ce­su, po­myśl­nie od­by­te­go rej­su, po­wo­dze­nia li­nii, za­ku­pio­ne­go stat­ku. Nie ukry­wa wąt­pli­wo­ści i po­ra­żek, któ­rych do­znał z wła­snej winy lub w wy­ni­ku zbie­gu nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści, w każ­dej jed­nak sy­tu­acji czu­jąc się za nie od­po­wie­dzial­ny jako ka­pi­tan stat­ku. Dąży do uka­za­nia praw­dy o pra­cy ma­ry­na­rza, nie­ustan­nie gro­żą­cej utra­tą ży­cia, gdyż ży­wioł mor­ski wy­ko­rzy­sta każ­de jego nie­do­pa­trze­nie i weź­mie od­wet na nim sa­mym lub na jego stat­ku.

Mło­da pol­ska flo­ta han­dlo­wa wy­ty­cza­ła swe szla­ki że­glu­go­we na mo­rzach i oce­anach, prze­zwy­cię­ża­jąc kon­ku­ren­cję ob­cych spół­ek że­glu­go­wych wiel­kich po­tęg mor­skich. Jak­że zna­mien­na jest kon­sta­ta­cja Ka­pi­ta­na: „Na ogół za­ło­ga na­sza jest nie­zwy­kle am­bit­na i je­że­li chce, to może do­ko­nać rze­czy, któ­rych nie do­ko­na­ła­by żad­na za­ło­ga na stat­kach ja­kiejś flo­ty o star­szej tra­dy­cji”. I do­ko­na­ła tego, lo­ku­jąc się na sta­łych li­niach że­glu­go­wych na pół­noc­nym i po­łu­dnio­wym Atlan­ty­ku, li­niach eu­ro­pej­skich i pa­le­styń­skiej, wal­nie wspo­ma­ga­jąc emi­gra­cję Ży­dów do Pa­le­sty­ny, a w la­tach wiel­kiej pró­by na mo­rzu ogar­nię­tym II woj­ną świa­to­wą wy­trwa­le pra­cu­jąc i wal­cząc w skła­dzie flot alianc­kich.

Wie­le stron pa­mięt­ni­ka prze­nik­nię­tych jest tro­ską o two­rze­nie pol­skiej tra­dy­cji mor­skiej. Chcąc osią­gnąć ten cel, na­le­ży – zda­niem Ka­pi­ta­na – w spo­sób rze­tel­ny in­for­mo­wać spo­łe­czeń­stwo o ka­drach mor­skich i ich do­ko­na­niach.

Ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz w swo­im te­sta­men­to­wym za­pi­sie ze szcze­gól­ną siłą eks­po­nu­je ran­gę po­li­ty­ki mor­skiej dla po­myśl­ne­go roz­wo­ju pań­stwa: „Ża­den kraj bez mo­rza nie ma wol­ne­go od­de­chu. Nie może osią­gnąć do­bro­by­tu i sa­mo­dziel­no­ści, któ­re się osią­ga, gdy się po­sia­da wła­sne wy­brze­że, wła­sny port i wła­sną flo­tę”. Wła­śnie w roz­bu­do­wie flo­ty oj­czy­stej upa­try­wał je­den z li­czą­cych się ele­men­tów su­we­ren­ne­go bytu kra­ju. Z tym więk­szą sa­tys­fak­cją pod­kre­śla to, co już wów­czas zdo­ła­no do­ko­nać w Pol­sce na tak skrom­nym wy­brze­żu i w tak krót­kim cza­sie, a ko­lej­ne po­ko­le­nia nie usta­wa­ły w tym wiel­kim tru­dzie i mogą się chlu­bić nie mniej­szy­mi do­ko­na­nia­mi.

Nie­ste­ty, prze­sła­nie Ka­pi­ta­na sprzed pra­wie 60 laty nie do­cie­ra do nas w naj­szczę­śliw­szym mo­men­cie mor­skich dzie­jów Pol­ski. Jest to czas, w któ­rym na sku­tek róż­nych uwa­run­ko­wań, po­peł­nio­nych błę­dów, nie­zna­jo­mo­ści spraw mor­skich czy też lek­ce­wa­że­nia ich mię­dzy in­ny­mi przez sfe­ry po­li­tycz­ne i rzą­do­we po­stę­pu­je li­kwi­da­cja pol­skiej flo­ty, pol­skie­go sta­nu po­sia­da­nia na mo­rzu. Ży­wić na­le­ży na­dzie­ję, iż głos Ka­pi­ta­na do­trze do tych, któ­rzy od­po­wie­dzial­ni są za spra­wy mor­skie, by nie usta­wa­li w sku­tecz­nej pra­cy w obro­nie in­te­re­sów mor­skich Rze­czy­po­spo­li­tej.

Tekst wspo­mnień Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza po­wsta­wał, we­dług mo­ich do­cie­kań, z no­ta­tek i szki­ców ro­bio­nych od koń­ca lat dwu­dzie­stych, a za­koń­czo­nych luź­ny­mi re­flek­sja­mi i uwa­ga­mi z grud­nia 1937 roku. W pier­wot­nym za­my­śle Ka­pi­ta­na dzie­ło mia­ło się skła­dać z dwóch czę­ści, przy­go­to­wy­wa­nych do wy­da­nia jako sa­mo­dziel­nej książ­ki. Pierw­sza mia­ła ob­jąć cza­sy od dzie­ciń­stwa aż do po­wro­tu w 1921 roku do Pol­ski. Dru­gą część mia­ły sta­no­wić wspo­mnie­nia do­ty­czą­ce po­cząt­ków Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­rą ich au­tor współ­two­rzył wła­sną my­ślą i pra­cą na eks­po­no­wa­nych sta­no­wi­skach. Czę­ścio­we po­twier­dze­nie za­my­słu au­to­ra na te­mat po­dzia­łu tek­stu moż­na zna­leźć w roz­dzia­le „W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii” książ­ki Bor­chard­ta. Pra­cow­nia Hi­sto­rii WSM w Gdy­ni przy­stę­pu­jąc do wy­da­nia w 1994 roku wspo­mnień, zde­cy­do­wa­ła się na re­ali­za­cję wa­rian­tu peł­ne­go, miesz­czą­ce­go w jed­nym ob­szer­nym to­mie obie czę­ści, koń­cząc w ten spo­sób wie­le dzie­się­cio­le­ci trwa­ją­ce per­tur­ba­cje z pu­bli­ka­cją wspo­mnień Ka­pi­ta­na w po­wo­jen­nej Pol­sce.

Kie­dy przed 17 laty ba­da­łem oko­licz­no­ści za­to­pie­nia m/s „Pił­sud­ski” i śmier­ci Ka­pi­ta­na¹, nie są­dzi­łem, że wła­śnie mnie przy­pad­nie w udzia­le za­koń­cze­nie trwa­ją­cych pra­wie 60 lat sta­rań o pu­bli­ka­cję Jego wspo­mnień, a tym bar­dziej opa­try­wa­nie przed­mo­wą ko­lej­ne­go wy­da­nia.

Pierw­sze wy­da­nie wspo­mnień kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza opar­te zo­sta­ło na ma­szy­no­pi­sie ofia­ro­wa­nym Wyż­szej Szko­le Mor­skiej w Gdy­ni przez Annę To­ma­szew­ską i Ire­nę Ma­łec­ką, cór­ki Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza. Na­to­miast obec­ne, dru­gie wy­da­nie, jest po­wtó­rze­niem pierw­sze­go, lecz ze zmo­dy­fi­ko­wa­ną for­mą edy­tor­ską, do­sto­so­wa­ną do moż­li­wo­ści wy­daw­cy.

Tom urze­ka bo­gac­twem fak­tów, w za­sa­dzie zu­peł­nie nie­zna­nych i wia­ry­god­nie opi­sa­nych. Opi­sy wy­da­rzeń, w któ­rych au­tor sam uczest­ni­czył lub był ich ob­ser­wa­to­rem, od­zna­cza­ją się zwię­zło­ścią my­śli i sło­wa, a tak­że nie­ustan­nym dą­że­niem do prze­ka­za­nia rze­tel­nie tego, co sam prze­żył i po­znał. Przy­go­to­wu­jąc ma­te­riał do pierw­sze­go wy­da­nia, sta­ra­no się więc za­cho­wać jak naj­więk­szą wier­ność ory­gi­na­ło­wi. Od tej za­sa­dy ist­nie­ją jed­nak pew­ne od­stęp­stwa, jak wpro­wa­dzo­ny przez wy­daw­cę po­dział na czę­ści, któ­rych ty­tu­ły mają orien­to­wać Czy­tel­ni­ka w chro­no­lo­gii wy­da­rzeń. Od wy­daw­cy po­cho­dzą też ty­tu­ły dwóch roz­dzia­łów: „W zbun­to­wa­nej flo­cie”, „Do­wód­ca okrę­tu szkol­ne­go «Lwów»”, a przede wszyst­kim ty­tuł ca­ło­ści – Z flo­ty car­skiej do pol­skiej. Czy­tel­ni­cy książ­ki Bor­chard­ta pa­mię­ta­ją za­pew­ne, iż jej bo­ha­ter miał swe wspo­mnie­nia za­ty­tu­ło­wać Kor­sarz i Don Ki­chot. Ze wzglę­du jed­nak na ni­kły zwią­zek tak sfor­mu­ło­wa­ne­go ty­tu­łu z za­war­to­ścią tre­ścio­wą pa­mięt­ni­ka zde­cy­do­wa­no się nie re­spek­to­wać tego za­my­słu au­tor­skie­go. Wy­da­je się, że do­dat­ko­wym uspra­wie­dli­wie­niem ta­kie­go po­stę­po­wa­nia może być okre­śle­nie tego pa­mięt­ni­ka jako książ­ki „na te­mat hi­sto­rii Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej”, po­ja­wia­ją­ce się w opo­wia­da­niu W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii, w któ­rym Bor­chardt wspo­mi­na swe roz­mo­wy z Ka­pi­ta­nem, pro­wa­dzo­ne w li­sto­pa­dzie 1939 roku na za­ko­twi­czo­nym na rze­ce Tyne „Pił­sud­skim”². Nade wszyst­ko jed­nak ni­niej­szy tom sta­no­wi klam­rę spi­na­ją­cą dwa okre­sy ży­cia Ka­pi­ta­na: w car­skiej i re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji oraz w Pol­sce, bu­du­ją­cej od nowa swą toż­sa­mość. To osta­tecz­nie prze­są­dzi­ło o ty­tu­le, któ­rym po wszech­stron­nych kon­sul­ta­cjach z bra­cią mor­ską opa­trzo­no dzie­ło.

Ostat­nim od­stęp­stwem od ory­gi­na­łu są skró­ty po­czy­nio­ne w tym li­czą­cym po­nad 500 stron ma­szy­no­pi­sie. Poza jed­no – czy kil­kuz­da­nio­wy­mi opusz­cze­nia­mi, wy­ni­kły­mi z chę­ci unik­nię­cia po­wtó­rzeń, mó­wić moż­na tyl­ko o dwóch par­tiach tek­stu, z któ­rych pu­bli­ka­cji zre­zy­gno­wa­no. Cho­dzi tu o kró­ciut­ki roz­dział pt. „Wy­ciecz­ki z No­we­go Jor­ku i drzwi otwar­te”, z ma­szy­no­pi­su sta­no­wią­ce­go pod­sta­wę pierw­sze­go wy­da­nia po roz­dzia­le „Awa­rie” i spra­wia­ją­ce­go wra­że­nie nie­kom­plet­ne­go. W roz­dzia­le „«Pu­ła­ski» i «Po­lo­nia»” zre­zy­gno­wa­no też z przy­to­cze­nia kil­ku­stro­ni­co­we­go opi­su walk by­ków w Se­wil­li. Wszyst­kie skró­ty w tek­ście, po­czy­na­jąc od jed­noz­da­nio­wych, za­sy­gna­li­zo­wa­no wie­lo­krop­kiem w na­wia­sie kwa­dra­to­wym. Zna­ki za­py­ta­nia bądź wy­krzyk­ni­ki uję­te w na­wias kwa­dra­to­wy po­cho­dzą rów­nież od wy­daw­cy. Pi­sow­nię, szcze­gól­nie nazw geo­gra­ficz­nych, i in­ter­punk­cję tek­stu uwspół­cze­śnio­no. Fakt, iż tekst tych wspo­mnień, pi­sa­nych prze­cież po la­tach, za­dzi­wia wręcz bo­gac­twem za­war­tych w nim na­zwisk, prze­są­dził o po­trze­bie opra­co­wa­nia in­dek­su na­zwisk, któ­ry do­peł­nił dzie­ła Ka­pi­ta­na.

Mimo po­wyż­szych uwag ośmie­la­my się prze­ka­zać ten tekst Czy­tel­ni­kom w na­dziei, że nie doj­dą nas sło­wa dez­apro­ba­ty Ka­pi­ta­na, tak czę­sto zgor­szo­ne­go po­stę­po­wa­niem pod­wład­nych: „Zna­czy, pa­no­wie nad­uży­li kom­pe­ten­cji zna­czy, pa­no­wie nie są w po­rząd­ku w sto­sun­ku do obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów i do pod­ję­tych przez sie­bie obo­wiąz­ków”.

* * *

Pro­ro­cze oka­za­ły się sło­wa pi­sa­ne w 1937 roku przez kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, gdy po róż­nych ar­ma­tor­skich pe­re­gry­na­cjach przej­mo­wał po­now­nie ko­men­dę nad m/s „Pił­sud­skim”: „By­łem szczę­śli­wy, że mogę wró­cić na swój mo­to­ro­wiec, na któ­rym chciał­bym swo­ją ka­rie­rę mor­ską za­koń­czyć”.

Kie­dy w po­cząt­kach sierp­nia 1939 roku zdał cza­so­wo do­wódz­two swo­je­mu bra­tu kpt… ż.w. Ja­no­wi Stan­kie­wi­czo­wi i udał się na urlop, nie są­dził, że doj­dzie do tak szyb­kie­go wy­bu­chu woj­ny. We­zwa­ny te­le­gra­mem przez kmdra Kon­stan­te­go Ja­cy­ni­cza, dy­rek­to­ra Biu­ra Por­to­we­go GAL-u w Gdy­ni, przy­był 24 sierp­nia do Gdy­ni, gdzie otrzy­mał roz­kaz wy­pro­wa­dze­nia s/s „Ko­ściusz­ko” do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Sta­tek był kom­plet­nie roz­bro­jo­ny ze sprzę­tu i wy­po­sa­że­nia, przy­go­to­wa­ny do sprze­da­ży na zło­mo­wa­nie. Ka­pi­tan mu­siał uczy­nić go spraw­nym do że­glu­gi, ze­brać szkie­le­to­wą za­ło­gę i… zdą­żyć wy­do­stać się z Bał­ty­ku, za­nim wy­buch­nie woj­na. Gdy­nię opu­ścił nie­mal w ostat­niej chwi­li 28 sierp­nia o 22.30. Już po wy­bu­chu woj­ny w sa­mot­nym raj­dzie prze­pły­nął Mo­rze Pół­noc­ne i 2 wrze­śnia o 20.30 na rze­ce Dart wy­dał roz­kaz po­da­nia cum na bur­tę s/s „Pu­ła­ski”.

24 li­sto­pa­da prze­jął do­wódz­two na trans­por­tow­cu woj­ska m/s „Pił­sud­ski”, za­ła­go­dziw­szy bunt za­ło­gi, któ­ra pro­te­sto­wa­ła straj­kiem prze­ciw­ko bez­praw­nej pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wej ob­niż­ce płac, za­rzą­dzo­nej na ży­cze­nie ar­ma­to­rów przez kon­su­la ge­ne­ral­ne­go RP w Lon­dy­nie. Z roz­ka­zu Ad­mi­ra­li­cji Bry­tyj­skiej nocą 25 li­sto­pa­da 1939 roku „Pił­sud­ski” opu­ścił New­ca­stle-on-Tyne i bez eskor­ty skie­ro­wał się na po­łu­dnie do miej­sca kon­cen­tra­cji kon­wo­ju wy­ru­sza­ją­ce­go do Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii. Po kil­ku go­dzi­nach sa­mot­nej jaz­dy po nie­osło­nię­tym szla­ku, w dniu 26 li­sto­pa­da 1939 roku o go­dzi­nie 5.36 lub 5.40 zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez nie­miec­kie­go U-Bo­ota, otrzy­mu­jąc dwa tra­fie­nia tor­ped w lewą bur­tę. Kie­dy Ka­pi­tan zo­rien­to­wał się w roz­mia­rach znisz­czeń, wy­dał za­ło­dze roz­kaz opusz­cze­nia stat­ku. Ist­nia­ła oba­wa, że prze­chył na lewą bur­tę szyb­ko się po­głę­bi, gro­żąc wy­wró­ce­niem się stat­ku, a wów­czas zgi­nę­ła­by cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie. Pa­ni­kę po­wsta­łą na stat­ku po­mo­gli Ka­pi­ta­no­wi opa­no­wać ofi­ce­ro­wie i ma­ry­na­rze po­kła­do­wi. Mię­dzy go­dzi­ną 6.15 a 7.00 sta­tek opu­ści­ła cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie (uzu­peł­nie­nia za­ło­gi m/s „So­bie­ski” i do­wódz­two bry­tyj­skie woj­ska, któ­re pla­no­wa­no za­okrę­to­wać w Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii).

Na stor­pe­do­wa­nym „Pił­sud­skim” po­zo­stał ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz za­mie­rza­jąc zgi­nąć wraz ze swo­im stat­kiem lub w ra­zie przy­by­cia na czas okrę­tów bry­tyj­skich uła­twić im wzię­cie „Pił­sud­skie­go” na hol i osa­dze­nie na przy­brzeż­nej pły­ciź­nie, aby póź­niej moż­na było go pod­nieść i wy­re­mon­to­wać w naj­bliż­szej stocz­ni. Żad­ne­go z tych za­mia­rów nie uda­ło się Ka­pi­ta­no­wi zre­ali­zo­wać. Oka­za­ło się bo­wiem, że z za­ta­ra­so­wa­nych wnętrz stat­ku z opóź­nie­niem na po­kład wy­do­sta­ło się jesz­cze trzech ma­ry­na­rzy. Po la­tach ma­ry­na­rze mó­wi­li, że nie chcie­li po­zo­sta­wić Ka­pi­ta­na na za­tra­ce­nie na to­ną­cym stat­ku. Praw­da wy­glą­da­ła jesz­cze in­a­czej, ma­ry­na­rze bali się za­wie­rzyć swój ra­tu­nek wy­wrot­nej tra­twie, gdzie gro­zi­ła im nie­chyb­na śmierć od fal i zim­na. Ka­pi­tan był pe­wien, że gdy po­zo­sta­ną na stat­ku, na pew­no zgi­ną, i chcąc ura­to­wać ma­ry­na­rzy, mu­siał opu­ścić sta­tek. Wraz z ma­ry­na­rza­mi zrzu­cił na wzbu­rzo­ne mo­rze tra­twę i kie­dy oka­za­ło się, że ża­den z nich nie od­wa­żył się wsko­czyć do ko­tłu­ją­cej przy bur­cie stat­ku ki­pie­li, dał ma­ry­na­rzom przy­kład, do­cie­ra­jąc jako pierw­szy do tra­twy. Dwaj ma­ry­na­rze po­dą­ży­li za swo­im ka­pi­ta­nem, ale trze­ci, ku­charz, skrył się w sza­lu­pie le­żą­cej na po­kła­dzie sło­necz­nym, zwal­nia­jąc ją z za­bez­pie­czeń. Cze­kał. Li­czył na łut ma­ry­nar­skie­go szczę­ścia, że li­to­ści­wa fala wy­nie­sie sza­lu­pę z to­ną­ce­go stat­ku albo zada mu szyb­ką, bez cier­pień śmierć. To nie­praw­do­po­dob­ne, ale oca­lał. Na­to­miast ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz wraz z ma­ry­na­rza­mi prze­trwa­li pra­wie pół­to­ra­go­dzin­ną ge­hen­nę na mio­ta­nej falą i wy­wra­ca­nej tra­twie, za­nim nie za­brał ich na swój po­kład bry­tyj­ski nisz­czy­ciel³. Ka­pi­tan był już wów­czas w tak głę­bo­kiej hi­po­ter­mii, że zmarł na okrę­cie, lecz obaj ma­ry­na­rze prze­ży­li. Póź­niej oświad­czy­li, że swo­je oca­le­nie na mo­rzu za­wdzię­cza­ją Ka­pi­ta­no­wi i za­ło­dze bry­tyj­skie­go nisz­czy­cie­la.

Po­grzeb kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza od­był się w dniu 29 li­sto­pa­da 1939 roku w ko­ście­le St. Mary w Har­tle­po­ol. Na uro­czy­sto­ści byli obec­ni dwaj bra­cia – kmdr por. rez. kpt. ż.w. Jan Stan­kie­wicz oraz kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz⁴, za­ło­ga stor­pe­do­wa­ne­go „Pił­sud­skie­go”, Fe­liks Kol­lat – prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­te­tu Trans­por­to­we­go, dy­rek­cja Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we SA, przed­sta­wi­ciel pol­skie­go at­ta­ché mor­skie­go, a ze stro­ny bry­tyj­skiej przed­sta­wi­cie­le Ad­mi­ra­li­cji i wła­dze miej­skie Har­tle­po­ol. Kon­dukt po­grze­bo­wy otwie­rał plu­ton ma­ry­na­rzy bry­tyj­skich, któ­ry nad gro­bem od­dał trzy sal­wy ho­no­ro­we. Prze­mó­wie­nia po­że­gnal­ne wy­gło­si­li ks. Ko­lan­kow­ski i kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz. Wiel­ka Bry­ta­nia po­śmiert­nie uho­no­ro­wa­ła ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza wy­so­kim od­zna­cze­niem Di­stin­gu­ished Se­rvi­ce Cross and Bart to It (DSC).

Dru­ga uro­czy­stość po­grze­bo­wa mia­ła miej­sce ty­dzień póź­niej w Pa­ry­żu. Mszę św. ce­le­bro­wał ks. bi­skup Gaw­li­na. Uczest­ni­czy­li w niej przed­sta­wi­cie­le rzą­du pol­skie­go z udzia­łem pre­mie­ra i wo­dza na­czel­ne­go gen. Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go, wi­ce­pre­mie­ra Sta­ni­sła­wa Stroń­skie­go, kontr­adm. Je­rze­go Świr­skie­go i ge­ne­ra­li­cji Woj­ska Pol­skie­go. Si­kor­ski ude­ko­ro­wał ka­ta­falk po­śmiert­nie nada­nym Krzy­żem Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri V kla­sy.

Ma­mert Stan­kie­wicz był pierw­szym z ka­pi­ta­nów Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­re­mu nada­no ten naj­wyż­szy pol­ski or­der bo­jo­wy. Jesz­cze za ży­cia przy­zna­no mu mię­dzy in­ny­mi Or­der Po­lo­nia Re­sti­tu­ta. Po la­tach zna­lazł się wśród nie­licz­nych ka­pi­ta­nów, któ­rych pa­mięć sła­wią stat­ki no­szą­ce ich imię. Pol­ska Że­glu­ga Mor­ska dała po­czą­tek tej tra­dy­cji, pod­no­sząc w dniu 29 czerw­ca 1963 roku ban­de­rę na m/t „Ka­pi­tan M. Stan­kie­wicz”.

Do ran­gi sym­bo­lu ura­sta nie­wąt­pli­wie fakt pierw­sze­go wy­da­nia wspo­mnień Ka­pi­ta­na w Jego mor­skiej uczel­ni, do któ­rej z ta­kim od­da­niem wno­sił wie­dzę i kunszt zna­ko­mi­te­go na­wi­ga­to­ra. Jed­nak wy­da­nie dru­gie na­stą­pi­ło z in­spi­ra­cji Jego wy­cho­wan­ka, ab­sol­wen­ta Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie z roku 1929, inż. Mi­cha­ła Hła­ski i wiel­ce tej spra­wie życz­li­we­go Pana dr. Wie­sła­wa Uchań­skie­go, pre­ze­sa Wy­daw­nic­twa „Iskry”, oraz prof. dr. hab. inż. Pio­tra Przy­by­łow­skie­go, rek­to­ra Wyż­szej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni. Dzię­ki temu po­wsta­ła zna­ko­mi­ta moż­li­wość upo­wszech­nie­nia wie­dzy o Ka­pi­ta­nie jako wy­cho­waw­cy ka­pi­ta­nów, ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy flo­ty oj­czy­stej, pierw­sze­go po­ko­le­nia kadr mor­skich kształ­co­nych w nie­pod­le­głej Pol­sce. To po­ko­le­nie i na­stęp­ne speł­ni­ły Jego ma­rze­nia, spra­wia­jąc, że bia­ło-czer­wo­na ban­de­ra nie­prze­rwa­nie po­wie­wa na mor­skich szla­kach świa­ta.

Jan Ka­zi­mierz Sa­wic­ki

Gdy­nia-Gdańsk, 3 maja 1995-3 lip­ca 1997 rokuWła­ści­wie nie jest prze­wi­dzia­ne, aże­by że­glarz, ka­pi­tan stat­ku, pi­sał książ­kę. Poza tym po­do­ba mi się bar­dzo przy­sło­wie an­giel­skie, któ­re mówi, że je­że­li nie moż­na się wy­po­wie­dzieć w stu sło­wach, to le­piej po pro­stu mil­czeć.

Są jed­nak wzglę­dy, któ­re prze­ma­wia­ją dość moc­no za tym, że­bym prze­ła­mał le­ni­stwo i nie za­po­mi­na­jąc o przy­sło­wiu, moż­li­wie oszczę­dza­jąc słów, opo­wie­dział wra­że­nia z mego ży­cia, aby wszech­stron­nie wy­ja­śnić spo­łe­czeń­stwu, a zwłasz­cza mło­dzie­ży, jak ukła­da się pra­ca i ży­cie ma­ry­na­rza.

Spra­wy wła­sne­go wy­brze­ża mor­skie­go wy­su­nę­ły się w Pol­sce na miej­sce pierw­szo­pla­no­we. Moż­na i trze­ba się z tego cie­szyć. Tym bar­dziej że w la­tach po woj­nie bol­sze­wic­kiej wy­zy­ska­nie mo­rza nie wy­glą­da­ło do­brze i przez ja­kiś czas moż­na było na­wet się oba­wiać, że w Pol­sce współ­cze­snej kie­ru­nek eks­pan­sji bę­dzie jak daw­niej skie­ro­wa­ny na wschód, eks­plo­ata­cja mo­rza bę­dzie zaś nadal od­da­na mniej lub wię­cej przy­ja­znym po­śred­ni­kom. Jest rze­czą ja­sną, że gro­zi­ło­by to nam po pro­stu utra­tą wszel­kich ko­rzy­ści z po­sia­da­nia wy­brze­ża mor­skie­go.

Je­że­li po­li­ty­ka mor­ska sta­nę­ła na wła­ści­wym to­rze – tak samo jak wszyst­kie inne dzie­dzi­ny na­sze­go ży­cia w Pol­sce od­ro­dzo­nej – to wdzięcz­na po­tom­ność po­win­na pa­mię­tać, że to dzie­ło Wo­dza Na­ro­du – Mar­szał­ka Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go.

Zrób­my po­rów­na­nie. W la­tach 1920-1923 w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie kształ­co­no i wy­cho­wy­wa­no przy­szłych ofi­ce­rów i me­cha­ni­ków ma­ry­nar­ki han­dlo­wej. Ale po­nie­waż cała flo­ta han­dlo­wa skła­da­ła się z je­dy­ne­go stat­ku szkol­ne­go „Lwów”, przy­szłość tych wszyst­kich dziel­nych mło­dych lu­dzi wy­glą­da­ła nie­do­brze. Owszem, w tym sa­mym okre­sie ist­nia­ło przed­się­bior­stwo że­glu­go­we qu­asi-pol­skie „Sar­ma­cja” i jego stat­ki no­si­ły na­wet bar­dzo pol­skie na­zwy, jak „Kra­ków”, „Wi­sła”, „Bug” etc. Jed­nak­że kie­row­nic­two tego przed­się­bior­stwa pro­wa­dzi­ło je zgo­ła nie po pol­sku. Sku­tek był ten, że gdy od­wie­dza­li­śmy na „Lwo­wie” ja­ki­kol­wiek port za gra­ni­cą, w któ­rym stał je­den ze stat­ków „Sar­ma­cji”, to z roz­mów z pi­lo­ta­mi i in­ny­mi za­in­te­re­so­wa­ny­mi oso­ba­mi od­no­si­ło się wra­że­nie, że pol­ska na tych stat­kach jest je­dy­nie ban­de­ra, bo poza tym wszyst­ko było nie­miec­ko-au­striac­kie.

To­też twier­dzę sta­now­czo, że po­sia­da­nie je­dy­nej jed­nost­ki han­dlo­wej, „Lwo­wa”, od­sła­nia­ło smęt­ną per­spek­ty­wę przed na­szy­mi mło­dy­mi że­gla­rza­mi.

Obec­nie wszyst­ko wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej, niż się spo­dzie­wa­no w roku na przy­kład 1925. To­naż flo­ty han­dlo­wej pol­skiej osią­gnął wiel­kość oko­ło 100 000 ton. Fla­ga pol­ska po­ja­wia się w por­tach nie­mal ca­łe­go świa­ta, a wy­cho­wan­ko­wie daw­nej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie, a obec­nie Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni zaj­mu­ją na na­szych stat­kach sta­no­wi­ska od naj­młod­sze­go ofi­ce­ra do ka­pi­ta­na i są w tej przy­jem­nej sy­tu­acji, że dal­szy roz­wój flo­ty han­dlo­wej moż­na uwa­żać za za­pew­nio­ny, co daje na­szym ma­ry­na­rzom sta­łe za­trud­nie­nie i moż­li­wość awan­sów.

Ma­jąc za­szczyt i przy­jem­ność do­wo­dzić na­szym naj­więk­szym stat­kiem pa­sa­żer­skim, mia­łem i mam spo­sob­ność spo­ty­kać bar­dzo wie­le osób. Z roz­ma­itych roz­mów od­no­si­łem cza­sem wra­że­nie, że po­glą­dy spo­łe­czeń­stwa na spra­wy mor­skie są nie tyle prak­tycz­ne, ile sen­ty­men­tal­ne i na­wet ro­man­tycz­ne. Nie jest to po­dej­ście wła­ści­we w cza­sach, kie­dy sta­je­my na mo­rzu do współ­za­wod­nic­twa z in­ny­mi na­ro­da­mi mor­ski­mi, któ­re spra­wy mo­rza i jego wy­zy­ska­nia przede wszyst­kim trak­tu­ją trzeź­wo i prak­tycz­nie.

Mam na­dzie­ję, że wspo­mnie­nia moje i spo­strze­że­nia uję­te w tej książ­ce przy­czy­nią się do lep­sze­go po­zna­nia pra­cy na mo­rzu. Może też bę­dzie to mia­ło zna­cze­nie dla ro­dzi­ców pro­jek­tu­ją­cych mor­skie ka­rie­ry dla swo­ich sy­nów, a tak­że dla chłop­ców. któ­rych my­śli i ma­rze­nia bie­gną ku cie­ka­wym po­dró­żom i mor­skim przy­go­dom.

Mnie sa­me­go ude­rza­ło nie­praw­do­po­do­bień­stwo zda­rzeń, któ­re roz­wi­ja­ły się w cią­gu 35 lat i któ­re zo­sta­ły uko­ro­no­wa­ne speł­nie­niem mo­ich naj­mil­szych ma­rzeń dzie­cin­nych. Prze­ży­wa­nie tych zda­rzeń, nie­praw­do­po­dob­nych na­wet na prze­strze­ni 35 lat, nie mo­gło się od­by­wać w at­mos­fe­rze po­my­słów tyl­ko trzeź­wych, roz­waż­nych i prak­tycz­nych. Lecz wy­da­je mi się te­raz, że sprzy­ja­ły temu oko­licz­no­ści wy­jąt­ko­we i na­sta­wie­nia wy­jąt­ko­we.

Będę się czuł szczę­śli­wy, gdy będę miał świa­do­mość, iż po prze­czy­ta­niu tej mo­jej książ­ki nie­je­den mło­dzie­niec za­sta­no­wi się po­waż­niej nad ob­ra­nym przez sie­bie za­wo­dem ma­ry­na­rza. Bę­dzie miał mniej złu­dzeń.

Za­nim przej­dę do dal­sze­go opo­wia­da­nia, chciał­bym przed­tem wy­po­wie­dzieć parę spo­strze­żeń. Od lat 16 je­stem już w han­dlo­wej ma­ry­nar­ce, w któ­rej służ­ba jest bar­dzo od­mien­na od służ­by w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej. Pły­wa­jąc, spo­ty­ka­jąc wie­lu lu­dzi, nie­raz zży­ma­łem się na ist­nie­ją­cy brak in­for­ma­cji o pra­cy na mo­rzu. Gdy wy­bie­ga­łem pa­mię­cią wstecz, stwier­dzić mu­sia­łem, że w ży­ciu moim te do­kład­ne, praw­dzi­we wia­do­mo­ści zbie­ra­łem po­wo­li – wraz z na­bie­ra­niem do­świad­cze­nia.

Zda­wa­ło­by się, że ist­nie­nie flo­ty han­dlo­wej o to­na­żu stu­ty­sięcz­nym i pra­cu­ją­ce w tej flo­cie rze­sze ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy wraz z ich ro­dzi­na­mi i krew­ny­mi po­win­ny się przy­czy­nić do wła­ści­we­go uświa­do­mie­nia spo­łe­czeń­stwa. Do te­goż uświa­do­mie­nia po­win­na by się przy­czy­nić taka in­sty­tu­cja jak Liga Mor­ska i Ko­lo­nial­na. Przez uświa­do­mie­nie ro­zu­miem tak­że na­sta­wie­nie spo­łe­czeń­stwa do spraw mor­skich, ja­kie ist­nie­je w pań­stwach mor­skich, jak na przy­kład pań­stwa skan­dy­naw­skie czy An­glia.

Nie­raz też za­sta­na­wia­łem się, czy nie by­ło­by wska­za­ne, aże­bym wy­ko­rzy­stał ma­te­riał do­świad­cze­nia z wła­sne­go ży­cia i ujął w for­mie książ­ki. Nie jest to za­da­nie ła­twe, gdy się nie ma wpra­wy, a poza tym cho­ciaż pod­czas po­dró­ży moż­na zna­leźć dość cza­su, może cza­sem zbyt wie­le, to jed­nak nie moż­na za­po­mi­nać, że wa­run­ki po­go­dy nie­raz sto­ją na prze­szko­dzie. Gdy sta­tek prze­chy­la się gwał­tow­nie, nie tyl­ko pió­rem trud­no jest pi­sać, ale i ma­szy­na do pi­sa­nia nie utrzy­mu­je się na sto­li­ku.

A jed­nak wy­da­je mi się, że na­pi­sa­nie ta­kiej książ­ki jest moim obo­wiąz­kiem. Tym bar­dziej, gdy prze­glą­dam na­sze wy­daw­nic­twa li­te­rac­kie.

Ostat­nio prze­glą­da­łem książ­kę Fry­de­ry­ka Kul­le­schit­za Rejs do­oko­ła świa­ta (wy­daw­nic­two „Rój”, 1936). Nie­za­wod­nie książ­ka in­te­re­su­ją­ca, ale pro­szę ją po­rów­nać z taką na przy­kład książ­ką, jak Fre­ga­ta „Pal­la­da” Gon­cza­ro­wa.

Jak w wie­lu in­nych – czy to książ­kach, czy zwłasz­cza ar­ty­ku­łach na­pi­sa­nych przez roz­ma­itych uczest­ni­ków na­szych wy­cie­czek mor­skich – ze­bra­ło się w tym Rej­sie do­oko­ła świa­ta wia­do­mo­ści schwy­ta­nych tu i tam. Na­pa­ko­wa­ło się nie­zro­zu­mia­łych wy­ra­zów mor­skich, po­wta­rza­jąc nie­raz to samo okre­śle­nie ze czte­ry razy. Na­to­miast au­tor nie zro­zu­miał mo­rza i nie zo­rien­to­wał się w pra­cy ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy, acz­kol­wiek nie po­mi­nął ele­men­tu draż­li­we­go: spo­ty­ka­nych przy­god­nie ko­biet. I kto wie, czy te dys­kret­ne nie­do­mó­wie­nia nie są jesz­cze bar­dziej szko­dli­we niż opi­sa­nie zwy­kłe­go lu­pa­na­ru, któ­ry prze­cież wszy­scy i tak zna­ją – do tego nie po­trze­ba być ma­ry­na­rzem.

Żeby przed­sta­wić spra­wę ja­sno, chcę po­wie­dzieć, że mier­zi nas, ma­ry­na­rzy, uj­mo­wa­nie na­sze­go ży­cia z tego punk­tu wi­dze­nia. Nie jest praw­dą, że każ­dą spo­ty­ka­ną ko­bie­tę trak­tu­je­my jako moż­li­wą ko­chan­kę i że mamy żonę w każ­dym por­cie. Nie wy­da­je mi się też słusz­ne okre­śla­nie nas jako lu­dzi lu­bu­ją­cych się w al­ko­ho­lu, któ­re­go uży­wa­my dużo na mo­rzu i oczy­wi­ście w por­cie, gdzie – sto­sow­nie do in­for­ma­cji au­to­rów – uda­je­my się do knaj­py.

Wszyst­ko to wy­wo­łu­je sku­tek jak naj­mniej spra­wie­dli­wy i jak naj­mniej po­żą­da­ny. In­for­ma­cja idzie w świat. Czy­ta­ją to ro­dzi­ce i mło­dzież. Je­że­li ja, czy­ta­jąc taką książ­kę, z nie­sma­kiem przyj­mu­ję opi­sy lu­pa­na­rów w Ja­po­nii lub opis tań­ca na Wy­spach Ha­waj­skich, to cóż może od­czu­wać mło­dzie­niec sto­ją­cy przed za­da­niem wy­bra­nia so­bie za­wo­du?

Dla­te­go wy­da­je mi się, że mło­dzież na­sza kie­ru­ją­ca swe kro­ki i za­mie­rze­nia ku ob­ra­niu ka­rie­ry mor­skiej wi­dzi w niej sze­reg nie­zdro­wych przy­gód ro­man­tycz­nych, na­to­miast nie wi­dzi cięż­kiej pra­cy, do któ­rej trze­ba mieć na­sta­wie­nie po­waż­ne i wy­trwa­łe, trze­ba mieć od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie, aże­by w cią­gu kil­ku­na­stu, a na­wet wię­cej lat umieć tę tak ko­niecz­ną dla kra­ju pra­cę wy­ko­nać, nie na­ra­ża­jąc się na bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nia. My­ślę, że gdy­by Con­rad (Ko­rze­niow­ski) nadal po­zo­stał ka­pi­ta­nem, nie czy­ta­li­by­śmy jego utwo­rów. O ile wia­do­mo, po­rzu­cił służ­bę mor­ską, za­czął pi­sać, a był już zmę­czo­ny pra­cą i znie­chę­co­ny.

Pra­ca na od­cin­ku mor­skim jest trud­na, od­mien­na od każ­dej in­nej, jest może naj­trud­niej­sza. Z jed­nej stro­ny jest te­raz może uła­twio­na na sku­tek zwięk­sza­ją­cej się szyb­ko­ści stat­ków oraz re­gu­lar­no­ści rej­sów, z dru­giej jed­nak stro­ny sta­ła się bar­dziej wy­czer­pu­ją­ca na sku­tek więk­szej in­ten­syw­no­ści. To­też wy­da­je mi się, że le­piej jest roz­wa­żyć ten pro­blem szcze­rze i otwar­cie, gdyż wten­czas tyl­ko znaj­dzie się le­kar­stwo. Pi­szę więc książ­kę.He­le­na i Ma­mert Stan­kie­wi­czo­wie po ślu­bie

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa z cór­ką Zo­fią

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa i Olga Ma­cie­je­wi­czo­wa w We­ne­cji w cza­sie po­by­tu „Lwo­wa” we Wło­szech w 1925 roku

Bal w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie

Ob­ra­zek Mat­ki Bo­skiej, któ­ry otrzy­ma­ła za­ło­ga „Lwo­wa” w cza­sie po­by­tu w Rio de Ja­ne­iro na pa­miąt­kę uczest­nic­twa w mszy 14 wrze­śnia 1923 roku

Wy­kła­dow­cy Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Sie­dzą od le­wej: Ka­zi­mierz Biel­ski, Ma­mert Stan­kie­wicz, An­to­ni Gar­nu­szew­ski, Gu­staw Ka­ski, Jan Ro­iń­ski; sto­ją od le­wej: Sta­ni­sław Dłu­ski, An­to­ni Le­dó­chow­ski, Alek­san­der Ma­resz, Alek­sy Ma­jew­ski, Wi­told Ko­moc­ki i Ta­de­usz Ko­kiń­ski

Na „Lwo­wie”

Ma­mert Stan­kie­wicz w cza­sie peł­nie­nia służ­by

Po­wi­ta­nie „Lwo­wa” w Bra­zy­lii

Na „Lwo­wie”. Od le­wej: NN, Kon­stan­ty Ma­cie­je­wicz, pani Wiat­ki­na i Ma­mert Stan­kie­wicz

Wi­zy­ta „Lwo­wa” w Bra­zy­lii – na zdję­ciu ucznio­wie Szko­ły Mor­skiej

Spo­tka­nie z Koł­cza­kiem

„Pił­sud­ski” w No­wym Jor­ku

M/s „Pił­sud­ski” przy Dwor­cu Mor­skim w Gdy­ni

Ma­mert Stan­kie­wicz na po­kła­dzie „Pił­sud­skie­go”

Od le­wej: Wła­dy­sław Mi­lew­ski, dy­rek­tor Pli­nus, pan Pe­ter­sen i Ma­mert Stan­kie­wicz w Mont­fal­co­ne

M/s „Pił­sud­ski” w stocz­ni Mon­fal­co­ne. W bia­łych kom­bi­ne­zo­nach in­ży­nier Wła­dy­sław Mi­lew­ski (po le­wej) i Ma­mert Stan­kie­wicz (po pra­wej)

Jan Stan­kie­wicz w sie­dzi­bie fir­my Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we

Ma­mert Stan­kie­wicz w mun­du­rze ga­lo­wym

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor po­rucz­nik Ro­man Stan­kie­wicz

Na M/s „Po­lo­nia”

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor Jan Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz na „Po­lo­nii”

Lo­do­ła­macz na­zwa­ny imie­niem ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza

Grób Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza w Har­tle­po­ol w An­gliiW Korpusie Kadetów Morskich

Wykła­dy w Kor­pu­sie Mor­skim roz­po­czy­na­ły się zwy­kle w po­ło­wie wrze­śnia, gdy ka­de­ci star­szych kur­sów po od­by­ciu pły­wa­nia ćwi­czeb­ne­go w le­cie, po krót­kim urlo­pie po­wra­ca­li do Pe­ters­bur­ga.

W ozna­czo­nym dniu po­że­gna­łem się ze swo­imi go­spo­da­rza­mi i ra­zem ze wszyst­ki­mi mo­imi nie­licz­ny­mi rze­cza­mi sta­wi­łem się w Kor­pu­sie. Ten pierw­szy dzień był bar­dzo pra­co­wi­ty i pe­łen no­wych wra­żeń.

Dziw­ny i ory­gi­nal­ny był gmach Kor­pu­su Ka­de­tów Mor­skich. Na­prze­ciw­ko scho­dów głów­nych znaj­do­wa­ła się sala przy­jęć, jed­no­cze­śnie pierw­sza sala mu­ze­al­na, któ­ra była po­cząt­kiem ca­łej am­fi­la­dy sal, po­ło­żo­nych jed­na obok dru­giej, w któ­rych były usta­wio­ne zbio­ry cen­ne i rzad­kie, ze­bra­ne w cią­gu pa­ru­set lat. Rów­no­le­gle do sze­re­gu sal mu­ze­al­nych biegł ko­ry­tarz, któ­ry pro­wa­dził do sali ja­dal­nej, słyn­nej w ca­łym Pe­ters­bur­gu ze swo­jej wiel­ko­ści (oko­ło 90 me­trów dłu­go­ści). Za tą salą znaj­do­wa­ły się po­miesz­cze­nia naj­młod­szej kla­sy ka­de­tów, zbu­do­wa­ne sto­sun­ko­wo nie­daw­no.

Ko­ry­tarz ten za­pa­mię­ta­li­śmy, wszy­scy ka­de­ci, bar­dzo do­brze. Po pierw­sze, przez 6 lat po­by­tu w Kor­pu­sie nie­raz po kil­ka razy na dzień trze­ba było tam­tę­dy prze­cho­dzić, po dru­gie, w tym ko­ry­ta­rzu od­by­wał się w każ­dą so­bo­tę jak­by ra­chu­nek su­mie­nia dla wszyst­kich ka­de­tów. Usta­wia­no nas w sze­re­gu, przed sze­re­giem wi­dzie­li­śmy do­wód­ców kom­pa­nii i wy­cho­waw­ców, po czym przy­by­wał dy­rek­tor Kor­pu­su ra­zem ze swo­im szta­bem. Wi­tał się z nami w ko­lej­no­ści usta­wie­nia kom­pa­nii. Na­stęp­nie wy­wo­ły­wa­no przed front tych ka­de­tów, któ­rzy albo się od­zna­czy­li wy­jąt­ko­wo zły­mi po­stę­pa­mi w na­ukach, albo czę­ściej tych, któ­rzy się wy­róż­ni­li ja­kimś nad­zwy­czaj­nym prze­kro­cze­niem dys­cy­pli­ny. Naj­cięż­szą karą było wy­da­le­nie ze szko­ły. Karą nie­co lżej­szą, ale uwa­ża­ną za bar­dzo upo­ka­rza­ją­cą, było po­zba­wie­nie na­ra­mien­ni­ków i od­znak.

Ko­ry­tarz był oświe­tlo­ny sze­re­giem wy­so­kich okien, pod któ­ry­mi znaj­do­wa­ła się krę­giel­nia. Na ścia­nach wi­sia­ły por­tre­ty co zna­ko­mit­szych ad­mi­ra­łów oraz ob­ra­zy przed­sta­wia­ją­ce bi­twy mor­skie. Trze­ba też wspo­mnieć, że dwie ostat­nie sale w am­fi­la­dzie były jed­no­cze­śnie sa­la­mi bi­blio­tecz­ny­mi z bar­dzo bo­ga­tym księ­go­zbio­rem.

Po wej­ściu na scho­dy głów­ne szło się ko­ry­ta­rzem, któ­ry na lewo pro­wa­dził do sal wy­kła­do­wych, a koń­czył się drzwia­mi wej­ścio­wy­mi do szpi­ta­la. Sal wy­kła­do­wych było bar­dzo dużo, gdyż w Kor­pu­sie prze­strze­ga­no, żeby w jed­nej kla­sie nie było wię­cej niż 30 słu­cha­czy. W ten spo­sób na każ­dym kur­sie było zwy­kle 6 klas rów­no­le­głych. Ko­ry­tarz ten nie miał świa­tła bocz­ne­go, gdyż po obu jego stro­nach były kla­sy. Oświe­tle­nie za­pew­niał tyl­ko szkla­ny su­fit. Je­że­li wziąć pod uwa­gę, że w Pe­ters­bur­gu dzień zi­mo­wy jest bar­dzo krót­ki i pra­wie za­wsze chmur­ny, to ła­two so­bie wy­obra­zić, że w ko­ry­ta­rzu było za­wsze ciem­na­wo, gdyż na­wet wie­czo­ra­mi świa­tło ża­ró­wek było ską­pe.

W po­ło­wie ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ła się sala zwa­na kom­pa­so­wą, gdyż była okrą­gła i na par­kie­cie wid­niał do­kład­ny ry­su­nek kom­pa­su ma­gne­tycz­ne­go, tak jak go ry­su­ją w pod­ręcz­ni­kach na­wi­ga­cji. Z sali kom­pa­so­wej pro­wa­dzi­ły wej­ścia do ga­bi­ne­tu fi­zy­ki oraz na­prze­ciw­ko do po­miesz­cze­nia jed­nej z kom­pa­nii. Sala ta utkwi­ła nam szcze­gól­nie w pa­mię­ci. Pod­czas wy­kła­dów sia­dy­wał tam je­den z dy­żur­nych wy­cho­waw­ców, któ­re­go obo­wiąz­kiem było po­móc pro­fe­so­rom utrzy­mać dys­cy­pli­nę w kla­sie, o ile za­cho­dzi­ła tego po­trze­ba. Za prze­kro­cze­nia znacz­niej­sze pro­fe­so­ro­wie po pro­stu wy­sy­ła­li win­ne­go z kla­sy i spę­dzał on resz­tę go­dzi­ny wy­kła­du, sto­jąc na jed­nym z rum­bów⁵ kom­pa­su. Sta­nie ta­kie nie by­ło­by jesz­cze tak złe, gdy­by nie było po­łą­czo­ne z nie­unik­nio­nym aresz­tem po so­bot­niej roz­pra­wie.

W sali ja­dal­nej pod­czas po­sił­ków mie­ści­li­śmy się wszy­scy, a wy­cho­wan­ków w szko­le było prze­szło 700. W jed­nym koń­cu przez całą jej sze­ro­kość był bal­kon, na któ­rym dwu­krot­nie pod­czas obia­dów w ty­go­dniu przy­gry­wa­ła or­kie­stra. Pod­czas ba­lów lub in­nych im­prez miej­sca na bal­ko­nie zaj­mo­wa­ły ro­dzi­ny wy­cho­waw­ców. Bar­dzo wy­so­kie okna były w sali tyl­ko po jed­nej stro­nie i tyl­ko czę­ścio­wo po dru­giej, gdyż do tej dru­giej stro­ny przy­le­ga­ły kuch­nie oraz skrzy­dła za­bu­do­wań. Mniej wię­cej po­środ­ku, przy ścia­nie z okna­mi, wzno­sił się duży po­sąg z brą­zu cara Pio­tra. Na koń­cu sali, na­prze­ciw­ko bal­ko­nu, stał pięk­ny mo­del bry­gu (ża­glo­wiec dwu­masz­to­wy), któ­re­go masz­ty się­ga­ły pra­wie do su­fi­tu i któ­ry był wier­ną ko­pią jed­ne­go z okrę­tów swo­jej epo­ki. Poza go­dzi­na­mi po­sił­ków wszyst­kie sto­ły usu­wa­no pod ścia­ny i na po­zo­sta­łej wol­nej prze­strze­ni od­by­wa­li­śmy ćwi­cze­nia woj­sko­we oraz ćwi­cze­nia gim­na­stycz­ne.

Apar­ta­men­ty, w któ­rych mie­li­śmy spę­dzić cały nad­cho­dzą­cy rok, skła­da­ły się z du­żej sali do od­ra­bia­nia lek­cji, gdzie stał sze­reg sto­łów po­dob­nych do tych, ja­kie są w kla­sach. Do tej sali przy­le­ga­ła sy­pial­nia z sze­re­giem łó­żek bar­dzo po­rząd­nie za­sła­nych. Przy każ­dym łóż­ku był ta­bo­ret do ukła­da­nia ubra­nia. Na ścia­nie wi­sia­ła ta­bli­ca z nu­me­rem i na­zwi­skiem ka­de­ta. W po­bli­żu sy­pial­ni była umy­wal­nia, a za nią duże po­miesz­cze­nie z sza­fa­mi, gdzie prze­cho­wy­wa­li­śmy na­sze mun­du­ry, szy­ne­le i buty. Przed wej­ściem do sali głów­nej był nie­wiel­ki po­kój, w któ­rym urzę­do­wał sta­le je­den z ofi­ce­rów przy­dzie­lo­nych do na­szej kla­sy.

Or­ga­ni­za­cja w Kor­pu­sie była na­stę­pu­ją­ca. Na cze­le każ­dej kom­pa­nii, co od­po­wia­da­ło kla­sie w szko­le zwy­kłej, stał do­wód­ca, zwy­kle ofi­cer star­szy ran­gą – puł­kow­nik lub ka­pi­tan. Do po­mo­cy do­wód­cy byli przy­dzie­le­ni ofi­ce­ro­wie młod­si, wy­cho­waw­cy. Każ­dy z nich stał na cze­le jed­nej z klas rów­no­le­głych, któ­rych na na­szym kur­sie było czte­ry. Tak do­wód­cy kom­pa­nii, jak i szcze­gól­nie ofi­ce­ro­wie wy­cho­waw­cy byli wy­bie­ra­ni spo­śród naj­lep­szych i naj­zdol­niej­szych ofi­ce­rów ma­ry­nar­ki, prze­waż­nie ta­kich, któ­rzy mie­li am­bi­cję kształ­cić się da­lej w jed­nej z aka­de­mii wyż­szych. Do­wód­cy kom­pa­nii, puł­kow­ni­cy, pro­wa­dzi­li swo­ją kla­sę od po­cząt­ku do ukoń­cze­nia Kor­pu­su. Byli to ofi­ce­ro­wie, któ­rzy zre­zy­gno­wa­li ze służ­by czyn­nej na okrę­tach, prze­sią­kli dłu­go­trwa­łym po­by­tem na lą­dzie, a tak­że pew­ną słu­żal­czo­ścią wo­bec swo­ich prze­ło­żo­nych. Jed­nak­że więk­szość z nich od­zna­cza­ła się wy­kształ­ce­niem i in­te­li­gen­cją i pra­wie do wszyst­kich od­no­si­li­śmy się z sza­cun­kiem. Był tyl­ko je­den do­wód­ca, naj­młod­szy wie­kiem, któ­ry pro­wa­dził kurs star­szy od mego o rok, znie­na­wi­dzo­ny w ca­łym Kor­pu­sie ser­decz­nie, któ­re­go sła­wa szpie­ga i do­no­si­cie­la szła z roku na rok od jed­ne­go kur­su do na­stęp­ne­go.

Na­to­miast więk­szość ofi­ce­rów – mło­dych wy­cho­waw­ców była przez nas bar­dzo lu­bia­na. Byli oni dla nas star­szy­mi ko­le­ga­mi, któ­rzy nie­daw­no opu­ści­li tę samą ławę szkol­ną, ale też prze­szli już pe­wien okres służ­by na okrę­tach flo­ty. Jest rze­czą oczy­wi­stą, że dla każ­de­go z ofi­ce­rów mie­li­śmy prze­zwi­sko, mniej lub wię­cej zło­śli­we, ale prze­waż­nie traf­ne.

W dniu ozna­czo­nym o go­dzi­nie dość wcze­snej ze­bra­ło się nas w sali prze­zna­czo­nej dla kla­sy naj­młod­szej oko­ło 120 mło­dych cy­wi­lów w wie­ku od 14 do 15 lat. Nie­któ­rzy nad­ra­bia­li mi­na­mi. Sta­ra­li się ro­bić wra­że­nie, że nic ich nie dzi­wi, że wszyst­ko to zna­ją. Moż­na było jed­nak wy­czuć, że jest to dla nas wszyst­kich ja­kiś dzień prze­ło­mo­wy, gdyż prze­sta­wa­li­śmy być pod bez­po­śred­nią opie­ką na­szych bli­skich i za­czy­na­li­śmy ży­cie zu­peł­nie inne, zna­ne tyl­ko tym z na­szych ko­le­gów, któ­rzy do Kor­pu­su Mor­skie­go przy­je­cha­li z in­nych kor­pu­sów ka­de­tów.

W cią­gu ca­łe­go przed­po­łu­dnia tego dnia od­by­wał się akt pierw­szy prze­kształ­ca­nia nas w przy­szłych wil­ków mor­skich. Na sali był obec­ny nasz do­wód­ca, puł­kow­nik Ko­py­jew, miły i sym­pa­tycz­ny sta­ru­szek z twa­rzą do­bro­tli­wą i gło­wą bia­łą zu­peł­nie. Na sto­łach, ta­bo­re­tach le­ża­ły ster­ty ubrań. Po zbiór­ce i spraw­dze­niu sta­nu obec­no­ści po­dzie­lo­no nas z grub­sza we­dług wzro­stu i ka­za­no ode­brać ubra­nie, a swo­je mu­sie­li­śmy od­dać na prze­cho­wa­nie do ma­ga­zy­nu. Do­sta­li­śmy więc bie­li­znę, parę bia­łych ba­weł­nia­nych skar­pe­tek, buty z cho­le­wa­mi, czar­ne spodnie za­pi­na­ne na bo­kach i ciem­no­gra­na­to­wą blu­zę z za­pi­na­ny­mi rę­ka­wa­mi oraz z mięk­kim koł­nie­rzem, któ­ry la­tem był roz­pi­na­ny, za­wi­ja­ny do środ­ka, na­to­miast wy­sta­wia­li­śmy na ze­wnątrz koł­nierz gra­na­to­wy bia­łej blu­zy. Na mun­du­ry i płasz­cze zdej­mo­wa­no z nas mia­rę. Czap­kę okrą­głą, bez dasz­ka ła­two było do­pa­so­wać. Zmar­twie­niem wiel­kim było to, że na po­czą­tek nie do­sta­wa­li­śmy żad­nych od­znak. W czap­kach bez wstą­że­czek oraz w blu­zach bez na­ra­mien­ni­ków mie­li­śmy uni­for­my ni­czym się nie róż­nią­ce od mun­du­rów służ­bo­wych, któ­rzy w Kor­pu­sie byli przy­dzie­le­ni do ob­słu­gi­wa­nia nas. Czy­ści­li nam buty i ubra­nia, a oprócz tego sprzą­ta­li całe po­miesz­cze­nie. Poza swo­ją nie­wiel­ką pen­sją mie­li pra­wo po­bie­rać od każ­de­go ob­słu­gi­wa­ne­go ka­de­ta jed­ne­go ru­bla mie­sięcz­nie. Byli po­śród nas tacy, któ­rzy nie mie­li tego ru­bla, więc czy­ści­li so­bie buty i ubra­nia sami.

Brak na­ra­mien­ni­ków był dla nas zmar­twie­niem nie lada i da­wał się naj­wię­cej we zna­ki pod­czas co­ty­go­dnio­wych urlo­pów, któ­rych nam udzie­la­no w każ­dą so­bo­tę po po­łu­dniu do wie­czo­ra w nie­dzie­lę. Obo­wią­za­ni by­li­śmy za­sa­lu­to­wać wszyst­kim spo­ty­ka­nym ofi­ce­rom i star­szym ko­le­gom. Nie wszy­scy jed­nak ofi­ce­ro­wie wojsk lą­do­wych wie­dzie­li, że wy­cho­wan­ko­wie naj­młod­sze­go kur­su Kor­pu­su Mor­skie­go nie mają od­znak w cią­gu pierw­szych paru mie­się­cy po ich przy­ję­ciu. To­też nie­je­den ze zdzi­wie­niem spo­glą­dał na sa­lu­tu­ją­ce­go sta­ran­nie mło­do­cia­ne­go pół­cy­wi­la i nie­rzad­ko na­sze sa­lu­to­wa­nie kom­plet­nie lek­ce­wa­żo­no.

Peł­no­praw­ny­mi ka­de­ta­mi sta­wa­li­śmy się w dniu 6 li­sto­pa­da, w do­rocz­ne świę­to Kor­pu­su, kie­dy wszyst­kie na­sze mun­du­ry były już go­to­we, kie­dy na czap­kę do­sta­wa­li­śmy czar­ną wstąż­kę ze zło­tym na­pi­sem. I cho­ciaż mało było oznak na tym pierw­szym mun­du­rze, gdyż tyl­ko na­ra­mien­ni­ki bia­łe i ga­lo­ny zło­te na koł­nie­rzu od­kła­da­nym, to jed­nak w dniu tym od­czu­wa­li­śmy do­brze róż­ni­cę, któ­ra w nas za­szła. Przez te drob­ne ozna­ki za­czy­na­li­śmy wstę­po­wać na dro­gę peł­no­praw­nych człon­ków zwar­tej ro­dzi­ny mor­skiej, któ­rą nie­za­wod­nie w Ro­sji sta­no­wił kor­pus ofi­ce­rów ma­ry­nar­ki i Kor­pus Ka­de­tów Mor­skich.

W Kor­pu­sie Mor­skim szli­fy i od­zna­ki nada­wa­no stop­nio­wo. Tak więc do­pie­ro po roku zdo­by­wa­ło się zło­te szli­fy na na­ra­mien­ni­ki, a ra­zem ze szli­fa­mi do­sta­wa­ło się pa­łasz w czar­nej po­chwie, któ­re­go pod­czas urlo­pów za­zdrosz­czo­no nam we wszyst­kich szko­łach woj­sko­wych w Pe­ters­bur­gu. Po na­stęp­nych dwóch la­tach, po za­koń­cze­niu kur­su ogól­no­kształ­cą­ce­go do­da­wa­no na na­ra­mien­ni­ki pięk­ne zło­te ko­twi­ce i zdo­by­wa­ło się nie mniej dźwięcz­ny ty­tuł gar­de­ma­ry­na, któ­ry był szczy­tem ma­rzeń i któ­re­go nie bar­dzo mo­gły upięk­szyć na­szyw­ki pod­ofi­cer­skie.

W po­łu­dnie po­pro­wa­dzo­no nas na obiad. Po­tem w dal­szym cią­gu od­by­wa­ły się zbiór­ki, wy­da­wa­nie roz­ma­itych przy­dzia­łów. Skoń­czył się ten dzień pe­łen wra­żeń i po her­ba­cie wie­czor­nej ze skrom­ną buł­ką z przy­jem­no­ścią po­my­śla­ło się o ocze­ku­ją­cym, przy­dzie­lo­nym w sze­re­gu we­dług wzro­stu, łóż­ku.

Już nie pa­mię­tam tych mniej­szych wra­żeń z tego pierw­sze­go dnia. Wie­czo­rem i w nocy, za­nim za­sną­łem, czu­łem się bar­dzo opusz­czo­ny, bar­dzo sa­mot­ny i bar­dzo da­le­ki od swo­ich w Mi­ta­wie. Zda­wa­ło mi się, że nie będę mógł znieść tego ko­sza­ro­we­go oto­cze­nia. Nowi ko­le­dzy byli strasz­nie obcy. I tak dziw­ne wy­da­wa­ło się le­żeć w jed­nym z wie­lu łó­żek, usta­wio­nych w sze­re­gu, za­ry­so­wu­ją­cych się rów­ną i dłu­gą li­nią w przy­ćmio­nym gra­na­to­wy­mi klo­sza­mi świe­tle lamp elek­trycz­nych.

Na­za­jutrz o go­dzi­nie 6 rano obu­dzo­no nas ze snu nie­spo­koj­ne­go sy­gna­łem trąb­ki. Ze­rwa­li­śmy się szyb­ko i nie po­trze­bo­wa­li­śmy na­pę­dza­nia ofi­ce­ra służ­bo­we­go, któ­ry wkrót­ce wszedł do sali. Na ta­bo­re­cie le­ża­ła czy­sta para bia­łych weł­nia­nych skar­pe­tek, ręcz­nik i chust­ka do nosa. Na wy­ści­gi po­pę­dzi­li­śmy do umy­wal­ni, gdzie trze­ba było cze­kać na ko­lej­kę do jed­ne­go z kur­ków. O go­dzi­nie 6 i pół była zbiór­ka, na któ­rą mu­sie­li­śmy sta­nąć w usta­lo­nym wczo­raj sze­re­gu i od­śpie­wać mo­dli­twy Oj­cze nasz i Zbaw nas, Boże. Po­tem wy­cho­dzi­li­śmy na dwór, gdzie w cią­gu pół go­dzi­ny od­by­wa­li­śmy gim­na­sty­kę szwedz­ką i po gim­na­sty­ce uda­wa­li­śmy się w sze­re­gu, pa­ra­mi do sali ja­dal­nej, gdzie do­sta­wa­li­śmy ku­bek her­ba­ty ze świe­żą buł­ką fran­cu­ską.

Pię­tro wy­żej były sale wy­kła­do­we. Po her­ba­cie, po krót­kiej prze­rwie roz­le­gał się dzwo­nek, któ­ry był sy­gna­łem roz­po­czę­cia wy­kła­dów o go­dzi­nie 8. O ile bez en­tu­zja­zmu wspo­mi­nam po­byt w szko­le re­al­nej w Mi­ta­wie ze wzglę­du na cia­sno­tę i prze­peł­nie­nie klas wy­kła­do­wych, o tyle przy­jem­ne i miłe wspo­mnie­nie po­zo­sta­ło mi o po­miesz­cze­niach wy­kła­do­wych w Kor­pu­sie. Sale wy­kła­do­we były prze­strzen­ne, ja­sne. W każ­dej sali nie było nas wię­cej niż 27. Po każ­dej go­dzi­nie wy­kła­du wie­trzo­no je rze­tel­nie, my zaś 10 mi­nut mię­dzy wy­kła­da­mi spę­dza­li­śmy w du­żej sali, z któ­rej były wej­ścia do sal wy­kła­do­wych.

Rok szkol­ny się roz­po­czął.

Po­nie­waż wstą­pi­łem do naj­młod­szej kla­sy Kor­pu­su, prze­to przez pierw­sze trzy lata nie mia­łem jesz­cze żad­nych spe­cjal­nych wy­kła­dów mor­skich. Przez te trzy lata mie­li­śmy wy­kła­dy z przed­mio­tów ogól­no­kształ­cą­cych w za­kre­sie mniej wię­cej klas od pią­tej do siód­mej szko­ły re­al­nej. Po za­koń­cze­niu tych wy­kła­dów skła­da­li­śmy eg­za­mi­ny ma­tu­ral­ne.

Do Kor­pu­su Ka­de­tów Mor­skich moż­na było też wstą­pić od razu na kur­sy tak zwa­ne spe­cjal­ne, do cze­go wy­ma­ga­na była ma­tu­ra ja­kiej­kol­wiek szko­ły śred­niej. W no­men­kla­tu­rze ka­de­tów usta­li­ło się, że wstę­pu­ją­cy do Kor­pu­su ma­tu­rzy­ści na­zy­wa­li się ni­hi­li­sta­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: