Guguły - ebook
Guguły - ebook
Wiolka mieszka w małej wsi Hektary na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Jej świat wypełniają: chodzenie do szkoły, polowanie na chrabąszcze, zabawy z rówieśnikami, rozmowy z ojcem, podglądanie tajemniczej krawcowej i oczekiwanie na przyjazd Jana Pawła II. To tutaj po raz pierwszy doświadcza miłości, erotyki i śmierci. Książka Wioletty Grzegorzewskiej to znakomita ballada o polskiej wsi w czasach PRL-u i dojrzewaniu, które smakuje jak cierpkie guguły.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-714-0 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W oknie naszego kamiennego domu prawie dwa lata wisiała chrzcielna kapka przybrana barwinkiem i pożółkłym szparagusem. Kusiła mnie ta kapka-chlapka różyczką w środku i byłabym z niej zrobiła kołdrę dla lalek, ale mama nie pozwoliła się do niej zbliżać.
– Nie ruszaj kapki, Loletko, to pamiątka, zdejmiemy ją, jak wróci tata – mówiła. A koleżance z sąsiedztwa, która wpadła do niej na chwilkę, to znaczy na dwie godziny, opowiadała o tym, jak w miesiąc po aresztowaniu ojca za ucieczkę z wojska i dwa tygodnie przed terminem porodu dostała skierowanie do pracy w Suw-budzie. Tam w ramach nowego planu musiała produkować w brygadzie kilkunastu robotnic płyty chodnikowe i kostkę brukową, żeby gmina mogła zabudować na czas nowe place przed urzędami, szkołami i ośrodkami zdrowia. W końcu mama nie wytrzymała pracy na mrozie, schowała się za betoniarką i gdy wody płodowe odeszły do wiadra z wapnem, zawieźli ją na porodówkę. Przyniosła mnie do domu w lutym. Wciąż krwawiła po porodzie, położyła się na łóżku, odwinęła śmierdzący śluzem i moczem becik, żeby sprawdzić, czy jestem cała, posmarowała kikut mojej pępowiny gencjaną, zawiązała mi na przegubie czerwoną wstążkę przeciw złym urokom i zasnęła na kilka godzin. To był taki sen, podczas którego człowiek decyduje, czy odejść, czy jeszcze zawrócić.
Taty wciąż nie było. W pudle po butach przybywało jego listów ozdobionych rysunkami zwierząt i roślin, a w kalendarzu ubywało kartek i już cienki plik dni dzielił nas od zakończenia roku. Minęło kilka miesięcy. W sieni wykluły się kaczątka, mama przeniosła je razem z kaczką do chlewa, skąd miały blisko na podwórko do przeciętej na pół opony z wodą. Dziadek zaczął heblować nowe okiennice na strych i bieguny dla mojego konia. Babcia wyplatała z osikowego łyka kolorowe kogutki. Muchy ożyły między ramami okien. Gdy chrzcielna kapka spłowiała, listki barwinka opadły na parapet, do domu wszedł chudy pan z kręconymi włosami i wąsikiem. Kiedy mnie zobaczył, płakał cały dzień i uspokoił się dopiero wtedy, gdy Polska zaczęła grać w mundialu.
W czerwcu pojechaliśmy na odpust do bazyliki Świętego Antoniego. Zaczęła się procesja. Z kościoła wyszedł ksiądz, za nim wyszywane chorągwie, panie poprzebierane za księżniczki z wyplecionymi ze słomy barankami, wieńcami. Komunijne dziewczynki sypały im kwiatki łubinu pod nogi. Zapatrzyłam się i gdy mama szukała w torebce drobnych na tacę, puściłam jej rękę i pobiegłam za procesją jak za królewskim orszakiem. Zatrzymałam się dopiero przy straganie z dmuchanym srebrnym wielorybem. Wieloryb nie mógł odpłynąć do chmur. Słońce złapało go w fioletowe i czerwone kręgi, oślepiło mnie i piekło w policzki. Pozłoceni ludzie znikali między bryczkami i samochodami, zostawiając po sobie podłużne cienie na murze.
Pod drzewem stała wyliniała lama. Ślina ciekła jej z pyska. Ludzie podchodzili, wrzucali pieniądze do puszki przypiętej łańcuchem do płotu i wsadzali dzieci na grzbiet zwierzęcia okryty wzorzystą derką, a pan w słomkowym kapeluszu pstrykał im zdjęcia takim sprytnym aparatem, który od razu wypluwał odbitki. Lama smutno spoglądała spod długich rzęs. W jej oczach kręciły się przypalone żaróweczki. Chciałam pogłaskać jej strączkową grzywkę, ale w tym momencie ktoś strzelił z kapiszona. Przestraszona lama podskoczyła, a ja uciekłam pod najbliższy stragan przykryty ceratą. Na zewnątrz szeleściły folie, grały trąbki, piszczałki, nakręcane zabawki i harmonijki. Zatkałam uszy i siedziałam pod straganem, a malinowy sok kapał prosto z ceraty na nową sukienkę.
Osy zaczęły krążyć wokół moich warkoczy jak prążkowane piranie, spijały sok z różyczek na materiale sukienki i ciągle rosły, i rosły. Jedno osisko usiadło mi na głowie i brzęczało za uchem. Położyłam się na suchej ziemi i zapłakałam:
– Mamo, mamo! Osy chcą mnie porwać! – Ale mamy nigdzie nie było.
Cerata uchyliła się i ukazał się Pan z Wąsikiem.
– Tu jesteś, ty, ty… – Wyciągnął mnie spod straganu i przytulił. – Odpustnico ty mała, gdzie się podziewałaś? Wszędzie cię szukałem.
– Puś, puś, tata! – zapiszczałam wesoło i ukradkiem wytarłam zasmarkany nos o klapę jego marynarki. Pan z Wąsikiem, chyba ze szczęścia, że po raz pierwszy nazwałam go tatą, podniósł mnie i zakręcił w powietrzu. Zmrużyłam oczy i zaśmiałam się głośno. Słońce ponakłuwało osy, które zmniejszyły się do normalnego rozmiaru i odleciały przez fioletowe i czerwone kręgi. Światło łaskotało mnie jak woda podczas kąpieli w bali na podwórku. Zgłodniałam i zaczęłam żuć rąbek paska od sukienki. Z ciemnej wnęki przystanku wychyliła się owinięta sznurem obwarzanków głowa mamy.Jezusowa loteria
Wbrew zakazowi matki zaczęłam sypiać z Czarnym. Czarny pachniał sianem i mlekiem, a na szyi miał śnieżnobiałą mapę Afryki. Przychodził do mnie w nocy, kładł się na pierzynie i mrucząc, poruszał łapkami tak, jakby chciał ugnieść na niej drożdżowe ciasto. Odkąd znalazłam go na strychu, żyłam z nim w dziwnej symbiozie: nosiłam w swetrze jak niemowlę, podkradałam dla niego śmietanę z kredensu, a w niedzielę oddawałam mu swoje skrzydełko z rosołu.
Całe lato włóczyłam się za nim po polach, bo Czarny pokazywał mi inną geometrię świata, gdzie granice wytyczały nie miedze porośnięte ostem i lebiodą, kamienne drogi, płoty, ścieżki wykoszone lub wydeptane przez człowieka, ale światło, dźwięki i żywioły. Nauczyłam się chodzić za Czarnym po pustakach, stogach siana, wspinać się na papierówki i czereśnie, omijać ukryte w ostrężynach kamionki¹, gniazda szerszeni, grzęzawiska i wnyki w zbożu.
Po świętach Bożego Narodzenia Czarny zaczął mnie unikać. Pojawiał się w domu tylko na chwilę, kładł na progu półżywą mysz, jakby chciał tym gestem przeprosić za swoją nieobecność. W pierwszy dzień zimowych ferii zniknął na dobre. Szukałam go pod plandekami i w pustych boksach po nutriach u wujka Lolka, gdzie lubił przesypiać całe dnie, ale nigdzie go nie było.
Moim głównym podejrzanym w sprawie zniknięcia Czarnego był wujek Lolek, który kilka miesięcy temu załatwił sobie wór cukru, ukrył go w szopie za węglem, a Czarny urządził sobie w tym cukrze kuwetę. Pobiegłam do wujka uzbrojona w wiatrówkę ojca, wymierzyłam w niego i powiedziałam, żeby natychmiast oddawał mi Czarnego, bo nie pozwolę przerobić kotka na skórki i kiełbasę jak te śmierdzące nutrie. Wujka najpierw zamurowało, a potem roześmiał się tak, że omal nie wpadł do beczki z kiszoną kapustą. Z wdzięczności za to, że rozweseliłam go z samego rana, poczęstował mnie cukierkami.
Nazajutrz o świcie zagadnęłam mleczarza, który zatrzymał konia przy naszym gościńcu i wciągał hakiem bańki na furmankę.
– Nie widział pan gdzieś Czarnego?
– Kogo?
– Czarnego kota.
– Tfu, na psa urok, tego ino brakowało, żeby jakiś czorny kocur przelecioł mi dziś drogę, ale czekoj no, przy mostku szwędoł się jakiś łaciaty.
– Łaciaty to nie, ale jakby pan widział gdzieś czarnego, to niech pan da znać.
– E, Wiolitko, czekoj, mom tu coś dla ciebie. – Podał mi serek waniliowy ze spółdzielni, ponaglił konia i odjechał.
Błąkałam się jeszcze ze dwie godziny po Hektarach, zaglądałam do rynien i w kępy wikliny. W końcu zmarznięta poszłam do domu. Ojciec wrócił z pracy, siedział na wersalce, moczył zziębnięte nogi w ciepłej wodzie z solą i strugał spławik z pianki polimerowej. Po cichu, tak aby mnie nie zauważył, wdrapałam się po drabinie na strych, zakopałam się w sianie i próbowałam znaleźć jakiś ślad po Czarnym: strzęp sierści, piórko, skorupkę jajka.
– Co tam robisz na górze w taki ziąb?! – zawołał ojciec.
– Czekam na Czarnego, tato. Nie ma go już trzy dni.
– Złaź, bo zamarzniesz. Chcesz, to upieczemy kartofle w popielniku.
– Nie zejdę, dopóki Czarny nie wróci.
– No złaź. Wiem, co się z nim stało.
Zbiegłam po drabinie tak szybko, jakbym z niej sfruwała. Całe szczęście, że o najniższe szczeble oparty był worek owsa, bo spadając, wybiłabym sobie ostatnie mleczaki. Usiadłam w kącie przy choince i czekając na wiadomości o Czarnym, miętoliłam z nerwów podeschnięte świerkowe igiełki, ale ojciec milczał. Domalował ostatni jaskrawożółty pasek na spławiku, odłożył go na „Trybunę Ludu” przy piecu i usiadł naprzeciwko mnie.
– No… jak by ci tu…. – zaczął. – Trzy dni temu Czarny chciał wyciągnąć łeb ryby z pułapki na piżmaka i utopił się w stawie – wyrecytował jednym tchem i spojrzał na mnie zaniepokojony.
Położyłam się na wersalce i odwróciłam do słomianki. Przez następny tydzień do nikogo się nie odzywałam, tylko szeptałam coś do siebie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo wszyscy w domu coś szeptali albo śpiewali pod nosem. Na przykład babcia nad stolnicą przy drobieniu klusek na zacierkę powtarzała Litanię loretańską; „Matko Jakaśtam, Matko Jakaśtam” szeptały za nią ściany i szklana kura na jajka; „Matko Jakaśtam, Matko Jakaśtam” powtarzały makatki, lustra, wystające sprężyny z wersalki ustawionej na czterech brzozowych kołkach; ojciec nucił piosenki Presleya i więzienne ballady, jak Czarny chleb, czarna kawa, improwizując na liściu lipy albo na bandżo; mama śpiewała „Siadła pszczółka na jabłoni”, ale tylko wtedy, kiedy była zdenerwowana; dziadek zaczynał wydobywać rano kamień wapienny w kamionce od zakazanej piosenki „Pierwszego września Hitler zuchwały świat zawojować obiecał cały”. Ale gdy ja gadałam lub śpiewałam do siebie, wszyscy zerkali na mnie zdziwieni, a mama podawała mi na łyżeczce coraz więcej kropli milocardinu.
W drugi tydzień ferii siedziałam przy oknie i podlewałam pelargonie ostudzonym wywarem z mięty. Bolał mnie brzuch, bo w tajemnicy przed rodzicami i z tęsknoty za Czarnym zjadłam płaty wapna ze ściany i frędzle z narzuty.
Od mojego ciepłego oddechu między kryształowymi paprociami szronu na szybie powstała szparka. Wyglądałam przez nią na podwórko. Po godzinie zaskrzypiała furtka. Usłyszałam głosy przyjaciół z klasy – Justyna i Wielki Witek zagadywali mamę, która wysypywała popiół z popielnika na ścieżkę, czy nie wybieram się dziś na rekolekcje do bazyliki Świętego Antoniego.
– Wiolka chyba nie pójdzie z wami – doszedł mnie zachrypnięty głos matki. – Boli ją brzuch.
– Ale psze pani, dziś po rekolekcjach będzie loteria – przerwał jej Wielki Witek.
– Jaka loteria?
– No, losowanie poświęconej figury – wyjaśniła Justyna.
– To może sami jej o tym powiecie?
– Nie muszą mi nic mówić. – Wyszłam na dwór opatulona po uszy wełnianą chustą. – Idę z nimi.
Mama wyglądała na zdziwioną moim nagłym ozdrowieniem, ale nic nie powiedziała. Pogrzebała gumiakiem w ciepłym popielisku, wokół którego lśniło zakole brunatnej trawy, podniosła okopcony gwóźdź, odrzuciła go w kierunku hałdy piasku i zawróciła do domu.
Po południu elektrownia Łagisza ogłosiła przez radio dziesiąty stopień zasilania. W całej parafii wyłączono prąd i w kościele było zimno jak w psiarni. Ponad setka dzieci wysyłała obłoczki pary pod sklepienie, gdzie, jak w balatońskim jeziorze, pływali opaśli święci. Tylko kilka świec przy ołtarzach oświetlało trzy nawy. Widełki zachodzącego słońca przebijały glinianego Jezusa, który stał na cokole w błękitnej szacie z sercem oplecionym koroną cierniową. Stałam w bocznej nawie i obserwowałam mysz błądzącą w labiryntach pozłacanych stiuków.
Pod koniec rekolekcji wrzuciliśmy kartki z pieczątkami parafii do drewnianej urny. Kilkuletnia dziewczynka przebrana za anioła wybrała jeden los i podała go wikaremu. Zapadła cisza. Włączyli prąd. Światło raziło nas w oczy. Szum elektrycznych dmuchaw spłynął na kościół jak potop. Ksiądz wyrecytował moje nazwisko. Echo jego głosu odbiło się od wotów. Z wrażenia połknęłam gumę do żucia, którą dostałam od Wielkiego Witka. Organista zaśpiewał Barkę: „O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś. Twoje usta dziś wyrzekły me imię”. Dzieci rozstąpiły się. Justyna wypchnęła mnie na środek kościoła. Kroczyłam w złotej poświacie aż do samego ołtarza. Wikary podał mi stułę do ucałowania, a potem posążek Jezusa. Ktoś złapał mnie za sznurek od rękawiczek i poprowadził na korytarz. Wyszłam na dwór w asyście dzieci z Hektarów, zapominając o zamoczeniu palców w święconej wodzie.
Zawinęłam figurę w wełnianą chustę i na zmianę z Justyną i Wielkim Witkiem taszczyliśmy ją o zmroku cztery kilometry na Hektary. Bryłki zamarzniętego śniegu wpadały nam do kozaków. Ręce mieliśmy zziębnięte, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Byliśmy tak podekscytowani wygraną, że żegnaliśmy się przed wszystkimi kapliczkami, świętym źródełkiem, a Wielki Witek przeżegnał się też przed willą dyrektorki naszej podstawówki, tak na wszelki wypadek, gdyby przez dziurę w ogrodzeniu wyskoczył jej doberman.
Pożegnałam się z przyjaciółmi przy studni i pobiegłam gościńcem na podwórko. Postałam chwilę na ganku i odwinęłam figurę z chusty. Weszłam do jasnej izby jak ksiądz po kolędzie, postawiłam Jezusa na stole. Akurat w naszym domu była wieczornica wyskubków i wszystkie kobiety, które pomagały babci drzeć pierze, zaniemówiły na mój widok. Po chwili odłożyły przetaki z puchem na krzesła, uklękły na podłodze zasypanej białymi stosinami piór i zaczęły odmawiać modlitwy. Nie zdążyły jednak zmówić dwóch dziesiątek różańca, gdy do naszych okien zapukali ich zaniepokojeni mężowie.
Późno w nocy, gdy wszystkie kobiety porozchodziły się do domów, przez uchylone drzwi słychać było spokojne oddechy śpiących rodziców, a w piecu przygasał ogień, przeniosłam figurę do stołowego i ustawiłam ją na krochmalonej serwetce, która do tej pory była siedliskiem szklanej kury na jajka i zdechłych much. Owinęłam się pierzyną, bo w lutym osiemdziesiątego pierwszego był straszny ziąb, i tak długo stałam na baczność w ciemności, aż posąg uniósł się lekko nad serwetką. Wtedy zebrałam się na odwagę i zapytałam Jezusa, czy nie mógłby wskrzesić mojego Czarnego.