Jutro - ebook
Jutro - ebook
Walka między Podziemiem a producentem długowieczności trwa. Wydaje się, że nic nie jest w stanie osłabić władzy Richarda Pincenta. Tymczasem światem wstrząsają pogłoski o masowych zaginięciach ludzi. Londyn pogrąża się stopniowo w fali zamieszek i demonstracji. Rośnie nienawiść mieszkańców do "terrorystów" z ruchu oporu, podsycana niepewnością jutra i celowymi oskarżeniami Władz.
Jak potoczą się dalsze losy Petera i Anny?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-177-0 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn, 16 marca 2025 roku
Albert Fern przyglądał się swoim rozdygotanym dłoniom. Czuł, jak kropelki potu gromadzą się w zmarszczkach żłobiących jego czoło, wyrytych w ciągu wielu lat ustawicznej koncentracji, które sprawiały, że wyglądał na człowieka starszego, niż był w rzeczywistości. „Siedemdziesiąt lat!” – pomyślał. Minęły tak szybko… Większość czasu spędził właśnie tutaj, w swoim ukochanym laboratorium, poszukując odpowiedzi, poszukując przełomu, poszukując…
Otarł czoło rękawem fartucha. Nie miał już żadnych wątpliwości – wykonał testy dwadzieścia razy i zawsze wychodził taki sam wynik. Oto wynalazł lek na raka, lek, który uratuje życie jego córki. Ale przy okazji odkrył także coś innego. Coś niewiarygodnego. Coś przerażającego.
Profesor ostrożnie odłożył strzykawkę, ściągnął rękawiczki i zdjął okulary ochronne. Cofnął się o parę kroków, jakby chciał uciec od tego, co właśnie stworzył, ale jednocześnie nie był w stanie skierować wzroku na nic innego. Oto Święty Graal – nie można było tego inaczej określić! Naukowiec wytarł dłonie o fartuch, ale po chwili jego skóra znów zwilgotniała od potu.
Mężczyzna gwałtownie podskoczył – może nawet trochę zbyt gwałtownie – gdy nagle za jego plecami otworzyły się drzwi. Zdenerwowany, odwrócił się, marszcząc czoło. Jego asystent patrzył na niego z uniesionymi brwiami. Albert Fern poczuł niepokój.
– I co, udało ci się? Znowu zadziałało?
Profesor nie odezwał się, ale odpowiedź można było wyczytać z jego oczu. Kąciki ust asystenta uniosły się w górę.
– To działa, tak? Udało ci się! Jezu, Albercie, czy zdajesz sobie sprawę, czego dokonaliśmy?!
Fern zwrócił uwagę na liczbę mnogą, ale nie skomentował tego.
– W zasadzie tak. Ale możliwe, że… – Urwał. Nie był jeszcze gotowy, aby dopuścić do siebie prawdę, aby zaakceptować fakt, że parę metrów od niego znajdowała się odpowiedź na pytanie zadawane przez ludzi od momentu, gdy tylko nauczyli się mówić. Był przerażony i wstrząśnięty. Odkrycie rozpaliło jego wyobraźnię, ale jednocześnie zmroziło krew w żyłach.
– Albercie? – Asystent podszedł powoli do profesora. Oto człowiek, który był przy nim przez ostatnie lata. Człowiek, któremu Albert Fern nie ufał. – Albercie… – powtórzył mężczyzna z niepokojem. – Co się stało? Czy coś jest nie tak?
Fern pokręcił przecząco głową, potem przytaknął, a następnie znów zaprzeczył.
– Wszystko w porządku – wyszeptał.
Twarz młodego człowieka rozjaśniła się.
– Albercie, rozumiesz, co to oznacza, prawda?! Świat należy do nas! Osiągnęliśmy coś, czego nikt wcześniej nie zdołał osiągnąć!
Znowu to „my”… Naukowiec z niepokojem skinął głową.
– Posłuchaj, Richardzie… – powiedział ostrożnie. – Odkrycia i wynalazki nie zawsze są czymś dobrym. Czasami dotyczą sił tak potężnych, że nie umiemy nad nimi zapanować. Pomyśl o rozbiciu atomu… Ernest Rutherford nie mógł wiedzieć, co nastąpi później, a i tak wszyscy go kojarzymy z bombą atomową.
– Bomby atomowe służyły do zabijania – odparł Richard, z lekceważeniem przewracając oczami w sposób, w jaki mógł to zrobić tylko młody człowiek. – Tu chodzi o ratowanie życia, o jego przedłużenie.
– Tak, ale… w nieskończoność? – spytał cicho profesor. – Wiesz, co by to oznaczało? Czy zdajesz sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji? To odkrycie całkowicie odmieniłoby obraz świata! Odmieniłoby ludzkość! Stalibyśmy się czymś w rodzaju półbogów.
– Rozmawialiśmy na ten temat już setki razy – parsknął niecierpliwie Richard, przypatrując się badawczo zawartości biurka profesora. Uniósł wzrok, gdy poczuł na sobie spojrzenie naukowca. – To tylko wymówka, która świadczy o twojej słabości, Albercie. Przestań się martwić! Przestań czuć się odpowiedzialny za wszystkie możliwe następstwa tego, co udało ci się stworzyć! Nie jesteś za to odpowiedzialny!
– Wręcz przeciwnie, jestem.
– Nie jesteś! A poza tym dlaczego ludzie nie mieliby stać się bogami? Czyż nie jest to kolejny, nieunikniony etap rozwoju? I zostanie osiągnięty dzięki tobie, Albercie. Właśnie dzięki tobie! – Mężczyzna podniósł probówkę i nią potrząsnął. – To najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem w życiu – powiedział, zniżając głos niemal do szeptu. – To jest niesamowite, to jest cudowne! I to twoje dzieło, Albercie. Staniesz się sławny.
Fern zmarszczył brwi i pokręcił głową.
– Ale ja nie chcę być sławny – rzucił cicho. – Nie jestem pewien, czy w ogóle chcę, aby to coś… Nie wiem, czy chcę być odpowiedzialny za stworzenie tego potwora.
– To nie żaden potwór – żachnął się Richard. – Po prostu pracowałeś zbyt ciężko, Albercie. Należy ci się odpoczynek.
– Odpoczynek? – Fern spojrzał ze zdumieniem na młodego człowieka. – Sądzisz, że właśnie teraz powinienem odpocząć?
– Owszem – stwierdził Richard znacznie spokojniejszym głosem. Podszedł do profesora i położył dłonie na jego ramionach. – Uratowałeś życie Elizabeth. Udało ci się to zrobić! A teraz przekaż mi wzór i wreszcie odpocznij.
Albert poczuł, jak serce wali mu w piersi. Uratował życie Elizabeth… Rzeczywiście, tak to się wszystko zaczęło. Poszukiwał leku na raka. Raka, który toczył ciało dziewczyny i sprawił, że zwróciła się przeciwko niemu – ona, jego cudowna córka, a teraz właściwie obca mu osoba. Przynajmniej to był w stanie dla niej uczynić. Wiedział, że to za mało – mógł zrobić więcej – ale zawsze coś.
Spojrzał na Richarda. Popatrzył na ostro zarysowany podbródek mężczyzny, jego pełne ambicji oczy i wyprostowaną sylwetkę. Oto mąż jego córki. Jego zięć. Ciągle musiał sobie przypominać o tym fakcie. Dla Alberta Ferna Richard był zawsze po prostu „asystentem”, młodym człowiekiem, który nie uznawał odpowiedzi „nie” na żadne pytanie. Młodzieniec pojawił się pewnego dnia jako świeżo upieczony absolwent uniwersytetu i bez skrępowania oświadczył Albertowi, że jest przekonany, iż ten podejmie właściwą decyzję i go zatrudni. A potem – jakby zdecydował się zająć każdą dziedzinę życia profesora – zwrócił uwagę na córkę przełożonego. Nie odstraszył go nawet pogarszający się stan zdrowia Elizabeth. Zabiegał o jej względy, zawrócił jej w głowie i w końcu się z nią ożenił. Gdy choroba się cofnęła, kobieta zdołała nawet urodzić mu dziecko. Potem nowotwór zaatakował ponownie, z jeszcze większą siłą.
Albert Fern przyglądał się Richardowi przez parę chwil. Często zastanawiał się, co sprawiło, że Elizabeth zakochała się w tym mężczyźnie o donośnym głosie i niezachwianej pewności siebie, tak bardzo różniącym się od jej ojca. Cóż, prawdę mówiąc, pewnie to był właśnie jeden z powodów…
– Zatem… – ciągnął Richard. – Podaj mi wzór. Opatentujmy go jak najszybciej.
– Opatentujmy…? – spytał niepewnie Albert Fern.
Wciąż myślał o córce i wnuczce. Elizabeth miesiąc temu zabroniła mu przychodzić do niej w odwiedziny. Właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł wątpliwości dotyczące potwora, którego stwarzał. Richard przekazał wiadomość od żony poważnym i przepraszającym tonem. Powiedział, że kobieta czuje się coraz gorzej. Potrzebuje lekarstwa, i to jak najszybciej. Nie chce, aby człowiek, który dysponuje mocą pokonania jej choroby, spotykał się ze swoją wnuczką. Jeśli przez niego umrze, straci Maggie, a dlaczego ojciec miałby zyskać prawo do tego, czego ona nie mogła mieć? Albert doskonale wiedział, że to był szantaż, ale mimo wszystko ustąpił i rzucił się w wir pracy, pilnie obserwowany przez Richarda. A teraz…
– Tak dawno nie widziałem mojej Elizabeth – szepnął profesor. – Gdybym tylko mógł z nią porozmawiać…
– Tak, rozumiem – odparł Richard z powagą. – Elizabeth chciałaby jednak usłyszeć, że lek został skierowany do produkcji, a jego skład jest ustalony i przetestowany. Zdradź mi wzór, a przekażę żonie tę wspaniałą nowinę i przy okazji dowiem się, czy chce się z tobą spotkać. Zastanów się tylko: twoja córka zacznie przyjmować leki, a wtedy będziecie mieli całą wieczność na to, żeby się pogodzić. Pomyśl, ile czasu będziecie mogli spędzić razem!
Na twarzy Alberta Ferna pojawił się smutny uśmiech. Asystent mówił o wieczności tak beztrosko, jakby była czymś pozytywnym – przygodą, a nie koszmarem, który w istocie stanowiła. To był optymizm typowy dla młodego człowieka, pewność siebie, przekonanie o własnej słuszności…
– Nie sądzisz, że popełnilibyśmy w ten sposób ogromny błąd? – spytał cicho. – Wizja wiecznego życia mamiła ludzi przez całe stulecia.
– Tak, wizja, ale nie rzeczywistość! – odparł asystent, a w jego głosie zabrzmiało lekkie zniecierpliwienie. – Albercie, zatajenie przed światem tego odkrycia byłoby niemoralne. Ludzie mają prawo do wiedzy. Nauka nie może być egoistyczna. Sam mnie tego uczyłeś.
Profesor niespokojnie przełknął ślinę. Potrzebował czasu do namysłu i refleksji. Musiał rozważyć wszystkie możliwości, przejrzeć zebrane dowody, zastanowić się nad konsekwencjami. A przecież nie było już czasu, przynajmniej nie dla jego córki.
– Pokazałbyś mi chociaż, jak to działa – rzucił Richard. I dodał: – Proszę cię o to.
Albert Fern zastanawiał się przez chwilę. Jak dotąd starał się nie ujawniać swojemu asystentowi więcej informacji, niż było absolutnie konieczne, obawiając się, że nadmierny entuzjazm młodego człowieka i jego aż nader widoczna żądza sławy mogłyby przeszkodzić w pracy. Po chwili jednak skinął głową. Chciał, żeby ktoś jeszcze dostrzegł piękno tego, co udało mu się stworzyć, nawet jeśli nie zamierzał na razie zdradzać sposobu uzyskania tych wyników. Podał Richardowi okulary ochronne i zaprosił go do mikroskopu.
Asystent pochylił się ostrożnie nad urządzeniem.
– Na co mam patrzeć? – spytał.
– Na komórkę z prawej strony.
– Widzę. Jest stara, zniszczona.
– Istotnie – odparł Albert Fern. – Można to poznać po jej kolorze i braku żywotności. A teraz spójrz na to.
Profesor umieścił strzykawkę w odpowiednim miejscu i ostrożnie wprowadził kroplę płynu do wnętrza komórki. Natychmiast zaczęła się regenerować. Jej postrzępione krawędzie wygładziły się, a wnętrze stało się przejrzyste. Albert obserwował, jak na twarzy zięcia pojawia się zdumienie, jego oczy szeroko się otwierają i rozpala się w nich podekscytowanie.
– To jest niewiarygodne! – Richard zaczerpnął tchu. – Albercie, to najbardziej niezwykła rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem! – Uniósł się i spojrzał na teścia z wyrazem najwyższego uznania. – Dzięki tobie stare komórki znów stały się młode. Nikomu do tej pory nie udało się nawet zbliżyć do takiego wyniku! Albercie, jesteś geniuszem!
– Nie jestem. – Profesor zaczerwienił się, bo komplement sprawił mu przyjemność.
Rzeczywiście było to całkiem spektakularne osiągnięcie. Teraz opublikuje swoje badania, zacznie wygłaszać odczyty na całym świecie, a społeczność naukowa wprost się na niego rzuci. Zamknął oczy i wyobraził sobie swoją przyszłość, czas, który był jeszcze przed nim. Po chwili roześmiał się w duchu. Przyszłość mogła trwać tak długo, jak tylko będzie chciał. Przecież właśnie o to w tym wszystkim chodziło.
– Ależ tak – mruknął Richard pod nosem. – Jesteś geniuszem. Pomyśl tylko o władzy, jaka się z tym wiąże. Cały świat będzie należeć do człowieka, który zna sekret tego leku.
Uśmiech, który zagościł na twarzy Alberta Ferna, nagle zniknął.
– Nie potrzebuję władzy, Richardzie. Regeneracja nie ma żadnego związku z władzą, z polityką, czy też…
– Regeneracja? – Asystent uniósł brwi. – Tak nazywasz ten środek? Podoba mi się. Regeneracja… Rzeczywiście, działa zgodnie z nazwą.
– Regeneracja to cały proces – odparł naukowiec, lekko marszcząc czoło. – Lek jeszcze nie istnieje, Richardzie. Nie ma na razie żadnej nazwy. – Profesor oddychał ciężko. W jego umyśle ciągle toczyła się walka, która rozpoczęła się kilka tygodni temu, gdy zrozumiał, że jest już blisko dokonania odkrycia. Nauka versus człowieczeństwo… Jako naukowiec odczuwał podniecenie, ale jako człowiek był przerażony tym, co udało mu się stworzyć.
– Jeszcze nie istnieje – zgodził się Richard. – Ale wkrótce będzie. Faktycznie, chyba masz rację, Regeneracja nie do końca pasuje… Może przydałaby się nazwa, która sugerowałaby raczej przedłużenie życia, a nie wymianę jednej wartości na inną. Zaraz się skontaktuję ze specami od marketingu.
– Poczekaj! – Profesor uderzył mocno dłońmi o blat stołu. – Richardzie, nie tak prędko. Nie jestem jeszcze gotowy. Ja… – Urwał. Nie wiedział, co powiedzieć.
– Nigdy nie będziesz gotowy, Albercie. Pomyśl jednak o swojej córce! O wszystkich ludziach, którzy umierają bez sensu, w bólu, bez sił, którzy opuszczają swoich bliskich… Zdradź mi skład, Albercie. Przekaż mi go, a nie będziesz już się musiał niczym przejmować.
– Myślisz, że to jest takie proste? – spytał Fern, spoglądając na zięcia.
– Tak, bo przestanie być wtedy twoim problemem – odparł Richard i przysunął się bliżej do naukowca. – Niech władze zastanawiają się nad tym, co jest dobre, a co złe. Ty już wykonałeś swoją pracę, Albercie. Zaakceptuj swój sukces i trochę odpocznij.
Profesor patrzył przez chwilę na swojego asystenta. Mężczyzna miał trochę racji. Decyzje dotyczące takich zagadnień należały do rządu. On sam był przecież naukowcem, a nie etykiem. Wyciągnął powoli rękę i podał strzykawkę Richardowi.
– To jest to? Właśnie to? – Oczy młodego człowieka zaiskrzyły się.
Albert Fern skinął głową.
– Tak, w najczystszej postaci. Można to aplikować w formie tabletek, jeśli będzie takie zapotrzebowanie. Jeśli władze uznają, że…
Ale Richard już go nie słuchał. Z otwartymi ustami, błyszczącymi oczami i wyrazem uniesienia na twarzy wpatrywał się w zawartość strzykawki.
– To jest piękne – szepnął. – Takie piękne! Eliksir wiecznego życia… – Spojrzał nagle na przełożonego. – Wiecznego, prawda?
Albert przytaknął. Dusza naukowca na moment wzięła górę. Uśmiechnął się i powiedział z dumą:
– Istotnie, wydaje się, że narządy można regenerować w nieskończoność, chociaż w żadnym razie nie oznacza to wieczności, bo przecież trzeba wziąć pod uwagę zdolność przyrody do przekształceń…
– W nieskończoność… – wyszeptał Richard. – Albercie, udało ci się! A teraz… przekaż mi formułę. Co to właściwie za związek?
Profesor już otwierał usta, aby udzielić odpowiedzi, lecz nagle się rozmyślił. Dostrzegł w oczach zięcia coś, co pojawiło się już parę razy w ciągu ostatnich tygodni. Coś, co sprawiało, że zaczynał odczuwać niepokój. Położył lewą dłoń na prawej i pokręcił sygnetem na palcu. Zawsze to robił, gdy był zdenerwowany, ale dziś chodziło o coś więcej.
– Podaj skład chemiczny – rzucił znów Richard, tym razem nieco niecierpliwie. – Zapisz mi go, a ja już się wszystkim zajmę, nie martw się o to.
– Mam go zapisać? O nie, jest zdecydowanie zbyt skomplikowany – powiedział Albert Fern, starając się zyskać trochę na czasie. Spojrzał na zegarek. Późno, zbyt późno. W budynku nie było już nikogo poza nimi.
– Wobec tego pokaż mi swoje notatki. Wytłumacz mi, jak to działa.
Profesor potrząsnął gwałtownie głową. Paranoja wracała.
– Nie teraz, Richardzie. Jutro. Masz rację, potrzebuję odpoczynku. Pójdę już do domu. Jutro znów się tym zajmiemy.
– Nie jutro – rzekł asystent, a ton jego głosu nieco się zmienił. – Teraz, Albercie. Wiem, że rozmyślnie ukrywasz przede mną skład tego związku, że zabierasz dokumentację. Ale teraz pora podzielić się wynikami, rozumiesz?
Fern spojrzał niepewnie na swojego zięcia. Usłyszał w jego głosie groźbę i domyślił się, że miał ją usłyszeć.
– Jutro – powtórzył. – Muszę odpocząć. Porozmawiamy o tym jutro.
– Nie, Albercie, powiesz mi to dzisiaj! – stwierdził ponuro Richard.
Oczy naukowca rozszerzyły się.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że masz mi zdradzić skład natychmiast, Albercie. – Asystent patrzył na profesora z wściekłością. – Inaczej będziesz tego żałować.
– Grozisz mi?
– A jeśli tak? – spytał Richard.
Fern spojrzał na zięcia ze spokojem. Zdał sobie sprawę, że nie odczuwa strachu, co było trochę zaskakujące. W jakiś szczególny sposób musiał przewidzieć, że ten moment nastąpi. Spodziewał się takiego obrotu rzeczy od chwili pojawienia się Richarda w laboratorium.
– Jeśli tak, to powiedziałbym ci, że to nie ma sensu – odparł cicho. – Nie zdradzę ci wzoru, Richardzie, a bez niego sobie nie poradzisz.
Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę.
– Mam to – powiedział w końcu i uniósł strzykawkę. – Na pewno któryś z twoich kolegów będzie w stanie odtworzyć formułę.
Albert Fern patrzył przez moment na zięcia, a potem wzruszył ramionami.
– Tak, być może komuś uda się to skopiować, ale to nie będzie to samo. Richardzie, czy nie wystarczy ci odkrycie leku na raka? Możliwość odzyskania zdrowia przez twoją żonę, a moją córkę? Nie wystarczy ci sława, która się z tym wiąże?
Asystent uniósł brwi, a potem się roześmiał.
– Nie zamierzasz zdradzić mi składu, staruszku, nieprawdaż?
– Nie zamierzam. – Fern potrząsnął głową.
– W takim razie mogę ci już powiedzieć, że Elizabeth nie żyje – powiedział Richard. – Odeszła parę tygodni temu.
Profesor poczuł ucisk w żołądku.
– Co takiego?!
– Umarła. Zabił ją rak. Dlatego ci powiedziałem, że nie chce cię więcej widzieć. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby zniknął jedyny powód, dla którego zająłeś się pracą nad tym lekiem. I odpowiem ci na pytanie: nie, lek na raka to za mało. Wieczne życie! To po mnie pozostanie. Takie będzie moje dziedzictwo.
– Dziedzictwo?!
Richard uśmiechnął się.
– Rzeczywiście, to złe słowo. Żeby pozostawić po sobie dziedzictwo, trzeba najpierw umrzeć, a ja nie mam zamiaru tego zrobić. Nie w takiej sytuacji. – Wyjął telefon i nacisnął przycisk. – Tak, możesz przyjść. Dziękuję.
Spojrzał ponownie na Alberta.
– Na pewno nie chcesz mi zdradzić wzoru? Koniecznie chcesz utrudnić sobie życie?
– Richardzie, nie rób tego – rzucił szybko profesor. – To sprawa zbyt skomplikowana, zbyt ważna. Przegrasz, w końcu musisz przegrać! Natura odniesie zwycięstwo.
– To ja odniosę zwycięstwo – sprostował asystent. – Widzisz, Albercie… – powiedział, unosząc strzykawkę i spoglądając na nią z uwielbieniem. – Należysz do przeszłości, a ja jestem przyszłością.
Drzwi laboratorium otworzyły się i pojawił się w nich mężczyzna, którego profesor już kiedyś widział. To był chyba jeden z ochroniarzy pilnujących wejścia do budynku.
– Ach, Derek! – przywitał go przyjaźnie Richard.
Albert Fern z niedowierzaniem popatrzył na człowieka zwanego Derekiem, który podszedł do niego i chwycił go za ręce.
– Musi pan iść ze mną – powiedział strażnik stanowczo.
– Iść z panem? Nie! – Profesor cofnął się o krok. – Richardzie, to szaleństwo! Nie możesz tego zrobić!
– Owszem, mogę – odparł mężczyzna i odsunął się od przełożonego. – Chciałem dać ci szansę, Albercie, ale wiedziałem, że z niej nie skorzystasz. Chyba po prostu nie umiesz sobie poradzić z presją. Naukowcom rzadko to się udaje. Żegnaj, Albercie.
– Nie! Proszę zabrać ręce! – krzyknął Fern, szamocząc się z Derekiem, który ściskał go jak w imadle.
Richard przyglądał się szarpaninie z obojętnym wyrazem twarzy.
– To nie ma sensu, Albercie – powiedział. – Dostałem to, czego chciałem. Mam lek i w końcu poznam także jego skład.
– Poczekaj! – jęknął profesor. – Poczekaj! Niczego nie masz, Richardzie! Nie możesz tego zrobić. Nie znając dokładnego wzoru, nie wiesz nic! To nie zadziała, nie może zadziałać!
– W takim razie podaj mi ten wzór – stwierdził mężczyzna.
Albert Fern potrząsnął głową.
– Nigdy! Krąg życia nie może zostać przerwany! – zawołał. – To najważniejsza sprawa!
– Krąg życia?! – spytał Richard, unosząc brwi ze zdziwieniem. Po chwili pstryknął palcami, dając znak Derekowi. – Zabierz go stąd. Mam już dość tej dyskusji. Dostałem to, czego chciałem. – Podniósł telefon i wystukał numer.
Tymczasem strażnik wyciągnął z kieszeni strzęp materiału i wepchnął go w usta profesora. Naukowiec zaczął się dusić. Zanim został wyprowadzony z pomieszczenia, zdołał jeszcze usłyszeć głos Richarda:
– Zatem, jeśli chodzi o tę nową firmę… Myślę, że nazwę ją Pincent Pharma.Rozdział pierwszy
Kwiecień 2142 roku
Richard Pincent zatrzymał się. Wziął głęboki oddech i z ponurą miną otworzył drzwi. Wszedł do zimnego, przesiąkniętego wilgocią pomieszczenia, które kiedyś służyło za magazyn, a obecnie było salą sekcyjną. Wokół unosił się mdły zapach śmierci.
Śmierć. Samo brzmienie tego słowa przyprawiało Richarda o dreszcze i wzbudzało odrazę. Oto jego starzy wrogowie: choroba i śmierć. Pokonał ich już kiedyś, pokona także tym razem.
Doktor Thomas, jeden z najdłużej pracujących dla niego naukowców, pochylał się w skupieniu nad ciałem. Jasna lampa zwisająca z sufitu oświetlała stół.
Medyk uniósł głowę. Na jego twarzy malował się niepokój.
– Obawiam się, że mam złe wiadomości – powiedział, kierując wzrok na zwłoki, a raczej to, co z nich pozostało. Skóra martwego człowieka była przyklejona do kości, jakby wszystkie płyny opuściły ciało. Trup miał otwarte, wpatrzone w przestrzeń oczy. Richard żałował, że doktor Thomas ich nie zamknął. Mógłby sam to zrobić, ale na samą myśl o tym poczuł mdłości. Wolał patrzeć wprost na swojego pracownika, starając się, aby w jego wzroku nie było widać strachu.
– Jakie złe wiadomości?! – Oto spełniały się jego najstraszniejsze przeczucia. – Wydaje mi się, że wyraziłem się jasno. Nie chcę słyszeć żadnych złych wiadomości!
Doktor Thomas westchnął i wyprostował się. Otarł czoło rękawem i zdjął z dłoni plastikowe rękawiczki.
– Nie wiem, co innego mógłbym panu powiedzieć, panie Pincent. Nie wiem, ile jeszcze zwłok mam poddać oględzinom, skoro wyniki są za każdym razem takie same.
Richard spojrzał gniewnie na lekarza.
– Takie same? Jest pan tego pewien? – zapytał drżącym głosem. Odchrząknął głośno.
– Tak.
Na parę minut zapadło milczenie. Obaj mężczyźni zastanawiali się nad możliwymi konsekwencjami tego, co udało się ustalić.
– Myli się pan – stwierdził w końcu dyrektor.
– Proszę pana… – W głosie doktora Thomasa pojawiło się napięcie. – Sprawy nie przestaną wyglądać inaczej tylko dlatego, że pan tego chce. Otworzyłem już kilka ciał i mówię panu, że we wszystkich przypadkach widać to samo… – Przerwał, gdy dostrzegł wyraz twarzy przełożonego i zrozumiał, że posunął się za daleko.
Szef Pincent Pharma patrzył przez chwilę na pracownika, a potem skierował wzrok na ciało. Numer 7… Zwłoki przywożono od początku tygodnia, kiedy to pewien łapacz zemdlał, a jego zaniepokojony kolega zabrał go do lekarza, podejrzewając zatrucie. Było to jedyne prawdopodobne wytłumaczenie takiej przypadłości w świecie, w którym długowieczność zdołała wyeliminować wszystkie choroby i schorzenia. Zanim udało im się dotrzeć do przychodni, mężczyzna zmarł. Hillary Wright, sekretarz generalna Władz, została natychmiast poinformowana o tym zdarzeniu. Wykazała się dalekowzrocznością i szybko zajęła się wyciszeniem sprawy. Poczyniono odpowiednie kroki i ciało mężczyzny zostało dostarczone do siedziby Pincent Pharma w celu wykonania analiz.
– Przepraszam – powiedział ostrożnie doktor Thomas. – Nie chciałem, żeby to zabrzmiało jak krytyka.
– Naprawdę? – Głos dyrektora był stanowczy i pełen gniewu.
Naukowiec odchrząknął.
– Naprawdę – rzekł. – Ale takie są fakty. Ten wirus jest śmiertelny. Długowieczność najwyraźniej nie potrafi… Nie potrafi go zwalczyć, proszę pana.
– Długowieczność nie potrafi go zwalczyć? – powtórzył powoli Richard Pincent. – Nie może pokonać zwykłego wirusa?! – Znów poczuł mdłości. To nie była prawda, to nie mogła być prawda! Długowieczność potrafiła pokonać każdą chorobę, każdą infekcję, każdą bakterię. To dzięki niej świat pozostawał młody, dzięki niej pokonano śmierć. To ona obdarowała ludzkość wiecznym życiem! Dlatego Wielka Brytania stała się najpotężniejszym krajem świata, podobnie jak pod koniec dwudziestego pierwszego wieku Libia dzięki ropie naftowej czy Cesarstwo Rzymskie w pierwszym wieku po Chrystusie dzięki swojej armii. Dziś nikt nie odważyłby się wejść w konflikt z władzami Zjednoczonego Królestwa ani przeciwstawić się ich żądaniom. – Myli się pan – stwierdził dyrektor po raz kolejny. – Długowieczność jest w stanie pokonać wszystko. Długowieczność jest w istocie niezwyciężona.
– Oczywiście – powiedział doktor Thomas z wahaniem. – Ale może…
– Może co?! – Oczy Richarda Pincenta zwęziły się z gniewu.
Lekarz ponownie otarł czoło.
– Może… – powtórzył z wahaniem. – To wprawdzie tylko hipoteza, ale…
– Ale co? Wyduś to wreszcie, człowieku! – rzucił dyrektor ze zniecierpliwieniem.
– Być może wirus jest wynikiem mutacji. Może znalazł sposób… sposób na… – Na czole doktora znów pojawiły się kropelki potu. Zaczerpnął głęboko powietrza. – Na pokonanie długowieczności. – Otworzył szeroko oczy, jakby przeraziło go znaczenie słów, które wreszcie udało mu się wykrztusić.
– Pokonanie długowieczności? – Richard Pincent nie zrozumiał. – Co pan właściwie chce przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że mamy ogromny problem – odparł doktor Thomas załamującym się głosem. – Chcę powiedzieć, że jeśli długowieczność nie potrafi zwalczyć tego wirusa, to… to… – Znów zaczerpnął powietrza. – To wszyscy umrzemy.
Richard zastanawiał się przez chwilę.
– Umrzemy – powtórzył z namysłem. Pokręcił głową. – Nie, to niemożliwe! Długowieczność jest niepokonana, przecież doskonale pan o tym wie. Wszyscy o tym wiedzą! To fundament, na którym opiera się życie społeczne. W końcu właśnie dlatego stałem się najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi. Nie ma wirusa, którego długowieczność nie potrafiłaby zniszczyć. Ludzie uodpornili się na choroby, starzenie się i śmierć. Musi być jakieś inne wyjaśnienie!
– Niestety, nie – odparł smutno doktor Thomas, potrząsając głową. – Niestety, myli się pan, panie Pincent.
– Doprawdy? – Richard spojrzał z zainteresowaniem na naukowca, którego znał od tak dawna; na człowieka, który wiernie pracował dla niego przez całe dziesięciolecia i który nigdy nie podawał w wątpliwość jego słów, który zwykle bał się nawet spojrzeć mu w oczy. Aż do dziś. – To poważne oskarżenie.
– Przykro mi, panie Pincent. – Doktor Thomas westchnął ciężko. – Nie miałem zamiaru… To tak przerażające, że… że jeżeli się nie mylę, to oznacza to dla mnie, dla pana, dla wszystkich…
Naukowiec pocił się intensywnie i dyrektor popatrzył na niego z odrazą.
– Jeśli się pan nie myli… – warknął. – Zatem przynajmniej przyznaje pan, że istnieje prawdopodobieństwo błędu. Moim skromnym zdaniem jest ono całkiem duże. Nie jest pan zbyt wybitnym specjalistą, doktorze. Nie odkrył pan długowieczności. Niczego pan nie odkrył! Po prostu prowadzi pan zlecone przeze mnie badania i przekazuje mi ich wyniki. Pozwoli pan więc, że nie potraktuję zbyt poważnie pańskiej przepowiedni końca świata. W ogóle nie potraktuję jej poważnie!
– Ale jeśli ten wirus się rozprzestrzeni, będziemy mieli do czynienia z epidemią! – zawołał doktor Thomas, nerwowo zacierając dłonie. – Długowieczność osłabiła działanie naszego systemu odpornościowego, bo już go po prostu nie potrzebujemy. Wirus taki jak ten może zabić miliony ludzi. Setki milionów! – Twarz naukowca wykrzywił grymas niepokoju.
– I to wszystko? Tylko tyle ma pan do powiedzenia? – Richard Pincent gniewnie zmrużył oczy.
Doktor Thomas odchrząknął.
– Zastanawiałem się, czy nie powinniśmy sięgnąć do dawnej medycyny – rzucił ostrożnie. – Jeśli przejrzymy materiały, zmodyfikujemy kilka starych leków, powinniśmy znaleźć jakieś skuteczne rozwiązanie. Leki przeciwwirusowe, może nawet antybiotyki w przypadku wtórnych zakażeń… Okres inkubacji wirusa wynosi pięć miesięcy. Jeżeli udałoby nam się opracować szczepionkę, chyba moglibyśmy…
– Dawna medycyna? Stare leki?! – przerwał mu ze złością Richard Pincent, marszcząc brwi z niedowierzaniem. – Chce pan, żebyśmy cofnęli się do mroków średniowiecza, kiedy każdą chorobę trzeba było leczyć osobno, kiedy toczyła się walka o utrzymanie ludzi przy życiu?!
– Nie. To znaczy… tak. Przecież musimy coś zrobić, prawda? – Doktor był zdenerwowany, a w jego oczach czaił się strach.
– A co potem? Będziemy czekać, aż pojawi się następny wirus? – Dyrektor wiedział, że jego głos zdradza napięcie. Spróbował się opanować.
Lekarz uniósł głowę.
– Nie wiem – odpowiedział cicho. Opadły mu ramiona. – Po prostu, tak jak wszyscy, próbuję znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie chcę umierać, panie Pincent. Nie chcę, żeby umarł ktoś z moich bliskich. Nie chcę… – Nie dokończył zdania, tylko zaczął cicho i żałośnie szlochać.
Richard odwrócił głowę, starając się nie patrzeć ani na doktora Thomasa, ani na ciało leżące na stole. W pomieszczeniu nie było jednak okien, które mogłyby złagodzić niespodziewany atak klaustrofobii – tylko szare ściany. Przez wiele lat, podobnie jak inne sąsiednie sale, używano go do różnych potrzeb: jako sali tortur, celi lub kryjówki. Pokój połykał swoich mieszkańców w całości i rzadko przywracał ich światu żywych.
– Najwyraźniej stracił pan wiarę – powiedział w końcu dyrektor.
Doktor Thomas spojrzał na swojego przełożonego z niepokojem.
– Nie, nie straciłem wiary. Po prostu uważam, że powinniśmy ostrzec społeczeństwo. Musimy coś zrobić, zanim w środku nocy przywiozą nam kolejne zwłoki. Musimy poinformować Władze, a one powinny przygotować plan działania.
Richard popatrzył na medyka z namysłem.
– Uważa pan, że powinniśmy o tym poinformować? Tak po prostu?
– Długowieczność nie potrafi poradzić sobie z tym wirusem – stwierdził stanowczo doktor Thomas. – Proszę pomyśleć o konsekwencjach, panie Pincent. Zaraza się rozszerzy i nic jej nie powstrzyma. To będzie epidemia, pandemia. Zabije wszystkich. Ten wirus może…
– Dosyć! – krzyknął dyrektor, unosząc dłoń, a potem, bez ostrzeżenia, rzucił się na lekarza i chwycił go za ramiona. – Siedzi pan całymi dniami w laboratorium, bez skrupułów korzystając z długowieczności. Płacę panu za to, żeby pracował pan nad jej udoskonaleniem, ulepszeniem działania, po to, aby moja firma zachowała swoją pozycję! A pan teraz każe mi się zająć kopaniem grobów?! Ludzie żyją tylko dzięki mnie, dzięki moim lekom! Świat zawdzięcza mi wszystko! Pan również wszystko mi zawdzięcza! A panu wystarcza zagrożenie jakimś wirusem, który pewnie w ogóle nie istnieje, żeby ogłosić koniec świata?!
Doktor Thomas pobladł nagle i ponownie odchrząknął.
– Zawdzięczamy panu wszystko, bo obiecał nam pan, że będziemy żyć wiecznie. A skoro nie potrafi pan dotrzymać tej obietnicy… – Jego głos zadrżał, ale stał się też nieco twardszy.
Richard Pincent zamknął na moment oczy, a potem spojrzał na rozdygotanego naukowca. Nie zamierzał tego słuchać. Nie chciał tego słuchać. Długowieczność odniesie zwycięstwo, bo inne możliwości były zbyt przerażające.
– Dość tego – rzucił wreszcie zdecydowanym tonem. – Będzie pan dalej prowadził autopsje, aż uda się panu dojść do jakichś innych wniosków. Zrozumiał pan?
– Ale to niemożliwe! Nie mogę dojść do innych wniosków.
Doktor Thomas spojrzał przełożonemu prosto w oczy. Dyrektor poczuł niepokój. W dawnych czasach mówiono, że w obliczu śmierci wszyscy są równi. Nie zgadzał się z tym – to właśnie strach przed śmiercią sprawiał, że ludzie tracili nad sobą panowanie.
– Rozumiem – stwierdził. – Cóż, w takim razie bardzo mi przykro.
– Przykro? – Lekarz spojrzał na niego z nadzieją.
– Tak, przykro – powtórzył Richard Pincent, powoli kiwając głową. A potem jednym szybkim ruchem wyciągnął pistolet i strzelił. Naukowiec spojrzał na niego ze zdziwieniem, a potem osunął się na podłogę. Z jego klatki piersiowej wypływała krew. – Przykro mi – ciągnął dyrektor – że mam przez pana kolejne zwłoki, których muszę się pozbyć. I przykro mi, że straciłem jednego z najlepszych specjalistów.
Wyjął telefon. Doktor Thomas już nie żył, ale jego słowa, jego wątpliwości wciąż wisiały w powietrzu, niczym kurz. Można było się nimi niemal udusić.
– Derek? To ja. Przyjdź tu na dół, do piwnicy.
– Już idę.
Richard schował telefon do kieszeni i oparł się o ścianę. Nie musiał długo czekać.
Derek Samuels, szef ochrony Pincent Pharma, pojawił się po paru minutach. Sądząc po wyrazie jego twarzy, nie był specjalnie wstrząśnięty widokiem byłego współpracownika leżącego bez życia na podłodze.
Dyrektor natychmiast poczuł ulgę. Po raz kolejny uspokoiły go profesjonalne zachowanie i spokojny głos Dereka. Samuels był jedyną osobą, w przypadku której można było liczyć na całkowite opanowanie i skupienie na pracy. Nie ogarniały go wątpliwości i nie roztrząsał, co jest dobre, a co złe. Jeśli nawet miał sumienie, dobrze to ukrywał. Richard podejrzewał, że temu człowiekowi rola egzekutora sprawiała przyjemność, że cieszył się władzą, którą dysponował i cierpieniem, które potrafił sprawić. Kiedyś, wiele lat temu, zaoferował mu pięć tysięcy funtów za pewną przysługę, za zajęcie się wybraną osobą i pozbycie się jej – wtedy jeszcze nie miał pojęcia, jak znakomitym współpracownikiem okaże się Derek.
– Więc ten Thomas nie znalazł odpowiedzi, której pan szukał? – spytał Samuels, jak zwykle rzeczowym tonem.
Richard Pincent pokręcił głową i westchnął. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.
– Nie – odparł ze znużeniem. – Mówił, że to wirus, który uległ mutacji i znalazł sposób obejścia mechanizmów długowieczności. Powiedział, że to przerodzi się w epidemię i wszyscy umrzemy. – Spróbował się roześmiać, ale nie zabrzmiało to szczerze.
– Ach… – skwitował ponuro Samuels, który zajął się sprzątaniem pomieszczenia. Podniósł ciało i umieścił je w plastikowym worku. – Rozumiem.
Richard z podziwem patrzył na swojego podwładnego, który automatycznie wykonywał wszystkie potrzebne czynności. To był jedyny człowiek, który go nigdy nie zawiódł, który w trakcie swojego długiego życia ułatwiał realizację jego planów, radził sobie z jego wrogami i chronił przed przyjaciółmi.
– Nie wiem, co robić – powiedział cicho, ledwo słyszalnym głosem. – Derek, co powinienem teraz zrobić?
Samuels uniósł wzrok i zmarszczył brwi. Po chwili wrócił do zmywania krwi z podłogi.
– Czy zostało panu coś z pierwotnej próbki? – spytał.
– Pierwotnej próbki? – Richard zachmurzył się. – Nie. No, może kropelka. Ale przecież dokładnie ją skopiowaliśmy. Nie myślisz chyba, że…
– Niczego nie myślę – przerwał szef ochrony. – Tylko zapytałem.
– Rozumiem – odparł dyrektor, a w jego głowie zaczęła się gonitwa myśli. – Ale to dobre pytanie. Ważne pytanie! Sądzisz, że to kopiowanie jest przyczyną problemu? Uważasz, że kopie kopii nie są tak skuteczne jak oryginał?
Derek Samuels wzruszył lekko ramionami.
– Nie znam się na sprawach naukowych, proszę pana. To raczej pańska dziedzina. Ale zdaje się, że fotokopia nie jest oryginałem, prawda?
– Nie jest – potwierdził Richard i zaczął nerwowo krążyć po pomieszczeniu. – Ale nie mamy wzoru. Nigdy go nie odkryliśmy! Mamy tylko kopie. Zawsze mieliśmy tylko kopie.
– Wtedy nie udało się go odnaleźć, ale to nie znaczy, że nigdzie go nie ma – zauważył Derek, który wciąż zajmował się zwłokami. Zapakował ciało tak, jakby to była tusza zwierzęcia przeznaczona na sprzedaż. – Musiał go gdzieś zanotować, nie ma innego wyjścia.
– Przecież szukaliśmy – powiedział niepewnie dyrektor. – Szukaliśmy wszędzie, gdzie się dało!
– Owszem, przez jakiś czas – przyznał Samuels. – Ale miał pan trochę tej substancji i udało się ją skopiować w laboratorium, prawda? Wydawało się nam, że wzór nie jest potrzebny, więc przerwaliśmy poszukiwania.
– Przerwaliśmy – przytaknął Richard Pincent, a jego oczy rozbłysły.
– No to je teraz wznowimy – stwierdził szef ochrony. Wstał i ocenił wzrokiem stan podłogi, która była już idealnie czysta.
Dyrektor odetchnął i rozluźnił nieco ramiona. Znajdą ten wzór – formułę, która pozwoli rozwiązać wszystkie problemy. Nie będzie już zmutowanych wirusów ani pandemii. Nie zniknie to, nad czym pracował przez całe życie. Wszystko wróci do normy.
Wszystko będzie jak dawniej.
– Dziękuję, Derek. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Richard odetchnął głęboko i rzucił Samuelsowi znaczące spojrzenie. Potem opuścił pomieszczenie i szybko ruszył do swojego gabinetu, zostawiając za sobą mroczne korytarze budynku Pincent Pharma i kierując się w stronę jasnych, przestronnych sal położonych na wyższych piętrach.