Księżyc nad Zakopanem - ebook
Księżyc nad Zakopanem - ebook
Jak to się wszystko zaczęło? Dlaczego zostałam pisarką? Kiedy pytają mnie o to czytelnicy, myślę sobie, że moim życiem zawsze rządził przypadek, więc i pisarką zostałam przypadkiem.
Autobiograficzna książka Marii Nurowskiej to nie tylko zapis twórczego rozwoju i historii powstawania kolejnych powieści jednej z najchętniej czytanych i przekładanych polskich pisarek. Księżyc nad Zakopanem jest między innymi opowieścią o domach: od utraconego raju ojcowskiej leśniczówki, przez mieszkanka, w których z trudem mieściła się maszyna do pisania, aż do perypetii z wymarzonym siedliskiem w polskich Tatrach. W świecie, w którym sława jest kapryśna, mężczyźni niestali, rzeczywistość – czy to socjalizmu, czy wczesnego kapitalizmu – pełna paradoksów komicznych i nierzadko okrutnych, najważniejsze (oprócz miłości) okazuje się własne miejsce na ziemi.
Literacka autobiografia Marii Nurowskiej to lektura przykuwająca uwagę, pełna barwnych anegdot i wnikliwych, nierzadko autoironicznych obserwacji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-105-0 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
autorka powieści i dramatów. Wydała ponad dwadzieścia książek, m.in. Hiszpańskie oczy (1990), Listy miłości (1991), sagę Panny i wdowy (1991–1993), Rosyjskiego kochanka (1996), Tango dla trojga (1997), Miłośnicę (1999), Niemiecki taniec (2000), opowieść biograficzną o Ryszardzie Kuklińskim Mój przyjaciel zdrajca (2004), trylogię ukraińską: Imię twoje… (2003), Powrót do Lwowa (2005), Dwie miłości (2006) oraz wspomnienia Księżyc nad Zakopanem (2006). W 2008 roku nakładem W.A.B. ukazała się książka biograficzna Anders, w 2009 – powieść Sprawa Niny S. Powieści Marii Nurowskiej zostały przetłumaczone na dwanaście języków, w tym chiński i koreański. We Francji i w Niemczech były bestsellerami.Przyjechali do Zakopanego w podróż poślubną aż z Anglii, a kiedy ich spytałam, dlaczego właśnie tutaj, młoda kobieta odpowiedziała z uśmiechem:
– Bo tutaj jest pięknie.
Chodzili po moim starym drewnianym domu niczym po muzeum, z nabożeństwem dotykając ścian. Kobieta przytuliła policzek do pożółkłego ze starości świerkowego bala.
– Ściany w pani domu mówią – zawyrokowała.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie i było w tym pełne porozumienie. W jakiejś chwili spytała, czy mieszkam tu na stałe, a ja nagle nie potrafiłam odpowiedzieć. Gdzie naprawdę mieszkam? Gdzie jest mój dom? Czy znowu stał się domem przenośnym, jak w dzieciństwie?Przekopki albo Przykopka
Miałam pięć lat, kiedy ojcu zaproponowano objęcie nadleśnictwa niedaleko Ełku, właśnie w tych Przekopkach albo Przykopce, trudno powiedzieć, bo u wjazdu do wioski tablica głosiła, że to „Przekopki”, a na peronie małej stacyjki, że jednak „Przykopka”. Ja stanowczo wolałam nazwę peronową, która kojarzyła mi się z kopką siana, i zawsze odpowiadałam, że mieszkam „Przy kopce”.
Leśniczówka w Przykopce, z pewnością najważniejszy dom w moim życiu
Początkowo ojciec dojeżdżał tutaj z miasta, gdyż matce nie bardzo się uśmiechało przenosić do lasu, ale nadszedł dzień, kiedy zajechały furmanki i poczęto ładować na nie nasze meble. Byłam bardzo ciekawa, jak wygląda ten „dom w głuszy” – tak o nim mówiła matka – nie mogłam się doczekać, kiedy go wreszcie zobaczę.
Po raz pierwszy przyjechałam tam pociągiem, w towarzystwie gosposi. Wysiadłyśmy na małej stacyjce i piechotą ruszyłyśmy do miejsca przeznaczenia; najpierw skrajem łąk, potem przez gęsty świerkowy las, który wydał mi się groźny i mroczny. Na wszelki wypadek wzięłam moją towarzyszkę za rękę.
– Boisz się, że jakiś tygrys wyskoczy? – spytała z uśmiechem.
– Tygrysy są w Afryce – odrzekłam, nieco urażona.
Wiele lat później popełniłam ten sam błąd w Niemieckim tańcu, dopiero któryś z czytelników zwrócił mi uwagę, że zwierzęta te żyją w Azji. Byłam bardzo zawstydzona swoją niewiedzą i rozżalona na redaktorkę, iż tego nie sprawdziła.
Świerkowy las zaczął się przerzedzać i pojawiły się drzewa liściaste, głównie brzozy, tworzące szpaler po obu stronach drogi. Nieoczekiwanie drogę tę zastąpiły nam cztery potężne dęby, stanowiące jakby bramę triumfalną. Jeszcze nie widziałam domu – poniemieckiej leśniczówki, luksusowo wyposażonej; okoliczna ludność nie zdążyła jeszcze wszystkiego wyszabrować. Stał trochę w dole, z dachem krytym czerwoną dachówką, ze ścianami pomalowanymi na żółto i pokaźnym gankiem. Z lewej strony przylegał do budynku mały domek z pochyłym daszkiem, jak potem odkryłam, domowa stacja pomp. „Chodził” tam motor, to znaczy szeroki pas transmisyjny przenosił napęd z silnika na pompę, bardzo przy tym hałasując, ale dzięki temu mieliśmy w kranach ciepłą wodę, kiedy paliło się pod kuchnią, co w tamtych czasach było niewyobrażalnym luksusem.
Pod żadnym pozorem nie wolno mi było tam wchodzić, bo pas „mógłby mi uciąć rękę albo nawet wciągnąć mnie w tryby”, mimo to często się tam chowałam, chcąc uniknąć kolejnej lekcji francuskiego albo łaciny. Stałam przyklejona do ściany i pociłam się ze strachu, kiedy pompa zaczynała działać.
To groźne urządzenie niemal całkowicie wypełniało niewielkie wnętrze i trzęsło się tak, jakby za chwilę miało wylecieć w powietrze, unosząc mnie ze sobą. Ale trwałam przy tej ścianie, wiedząc, że jest to jedyne miejsce, w którym nikt mnie nie będzie szukał.
Dwa lata temu odwiedziliśmy z J. ten raj utracony. Dom i podwórko wydały mi się o wiele mniejsze, niż je zapamiętałam. Nie potrafiłam rozpoznać pejzażu mojego dzieciństwa, w miejscu stodoły i drwalni, które spłonęły wiele lat wcześniej, wybudowano coś murowanego, dach domu pokryto nowoczesną kolorową blachą, wnętrza gruntownie przebudowano, tylko przybudówka z czerwoną spękaną dachówką na pochyłym daszku pozostała taka sama.
Kiedy uchyliłam drzwi i zobaczyłam nieczynną już, pordzewiałą pompę ze złowieszczym pasem transmisyjnym, łzy zakręciły mi się w oczach.
Tamtego dnia, gdy po raz pierwszy przekroczyłam próg „domu w głuszy”, ojciec przedstawił mi swoich podwładnych. Przypominam sobie, jak ustawili się rzędem, a ja, niczym królowa angielska, każdemu z nich podawałam rękę. Nie wszystkich zapamiętałam. Na pewno pozostał w moich wspomnieniach Prokopiuk, prawa ręka ojca, a także leśniczy Kalinowski, który jeździł bryczką zaprzężoną w parę wypasionych koni. Jeden z nich miał białą gwiazdkę na czole. Co do leśniczego Kalinowskiego, wtedy chyba po raz pierwszy zrobiła na mnie wrażenie męska uroda. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, nosił krótko przystrzyżone wąsy, w jego twarzy odkrywałam coś dzikiego i niepokojącego, co mnie przerażało i fascynowało zarazem. Z wielką przykrością przyjęłam fakt, że mój faworyt ma się wkrótce ożenić. A potem było wesele, dorośli biesiadowali, a my, dzieci urządziliśmy sobie w stodole zawody w skakaniu gdzieś aż spod powały na stertę siana. W tym sianie ukryte były widły i paskudnie się o nie pokaleczyłam. Współuczestnicy zabawy rozpierzchli się jak przestraszone kuropatwy, a ja, niemal po omacku, dotarłam do weselnego stołu. Goście zerwali się z miejsc. Matka opowiadała potem, że sądziła, iż mam zmasakrowaną twarz, ale kiedy zatamowano krew, okazało się, że to tylko rana na czole. I wtedy pan młody porzucił świeżo poślubioną małżonkę i co koń wyskoczy wiózł mnie kilkanaście kilometrów do ośrodka zdrowia, gdzie rana została zszyta. Do dziś mam bliznę, na szczęście niewidoczną pod włosami.
Powinnam też wspomnieć o malutkim leśniczym panu Jędrusiku, do złudzenia przypominającym krasnala, brakowało mu tylko czerwonej czapki z pomponem. Żona przerastała go o głowę, urodziła mu siedem córek oraz syna, mojego rówieśnika. Z najmłodszą z tych córek, Jagusią, przyjaźniłam się, chociaż była ode mnie sporo starsza. Pięknie opowiadała bajki i plotła wianki z polnych kwiatów. Ja nigdy w równym stopniu co ona nie posiadłam tej sztuki. Jagusia mówiła ze wschodnim zaśpiewem, bo wraz z całą rodziną przesiedlono ją tu z Wileńszczyzny, i miała śliczny uśmiech. U nikogo nie widziałam potem takich pięknych, równych zębów. Była pełna życia, zawsze roześmiana, więc kiedy wiele lat później dowiedziałam się, że w młodym wieku zmarła na raka, wprost nie mogłam w to uwierzyć. W mojej pamięci na zawsze pozostała jako dziewczyna z rumianymi policzkami i warkoczem puszczonym na plecy.
Jest taka teoria, że dzieciństwo kształtuje późniejsze dorosłe życie. Jeżeli to prawda, nie powinnam nigdy dorosnąć. Moje dzieciństwo było niczym schizofreniczny sen – pośród głębokiej czerni zdarzały się przebłyski światła, ale tak nikłe, że niemal niewidoczne. Takim światełkiem była z pewnością Przykopka.
Pierwsze szkolne lata spędziłam w wiejskiej szkółce, gdzie w jedynym szkolnym pomieszczeniu uczyły się dwa roczniki. Kiedy pierwsza klasa miała głośną lekcję, druga miała cichą i na odwrót. Ale mnie było chyba wszystko jedno, bo myślami błądziłam gdzie indziej. „Gdzie indziej” to była leśniczówka i jej okolice, czyli bogactwo wrażeń. Hodowałam króliki, leczyłam szpaka ze złamanym skrzydłem, pływałam tratwą po rozległym stawie. Co prawda, pływanie mogło źle się dla mnie skończyć, bo za którymś razem, gdy znalazłam się na środku, tratwa zaczęła tonąć. Dno stawu było tak muliste, że aby do mnie dotrzeć, należało spuścić wodę. I tu rozegrał się wyścig z czasem: czy woda opadnie, czy ja się wcześniej utopię? Pierwsza opadła woda i gajowy Prokopiuk, Sancho Pansa mojego ojca, do mnie dotarł, choć błoto pełne skłębionych wodorostów sięgało mu do pasa.
Prokopiuk nieraz ratował mnie z opresji. W czasie zabawy z dziećmi robotnika leśnego, którego ojciec wyrzucił z pracy za pijaństwo, wyrecytowałam wierszyk: „Przyjdzie kryska na Stalina, że go pożre czarna świnia”. Wkrótce po tym do leśniczówki przyjechało dwóch panów z UB. Ach, te ich skrzypiące buty z cholewami, jak ja je zapamiętałam! Wzięli mnie w obroty. Kto mnie nauczył tego wierszyka i co to za czarna świnia, czy to może kanclerz Adenauer? A może prezydent USA? Milczałam nachmurzona.
– No, odpowiadaj, dziecko, jak nie chcesz, żeby twój tatuś poszedł do więzienia.
Ojciec tak często chodził do więzienia, że niezbyt mnie to przeraziło. Spędzał za kratkami większość świąt, a już obowiązkowo wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy inne dzieci wypatrywały pierwszej gwiazdki, ja z niepokojem śledziłam, czy na świerkach przy drodze nie widać łuny świateł samochodu. Wypuszczali go zwykle w drugi dzień świąt, żeby mógł stawić się do pracy. A dlaczego tak im na tym zależało? Otóż… był sobie szofer w nadleśnictwie i całkiem nieźle mu się wiodło. W dni powszednie woził nadleśniczego starym willisem, a w niedzielę zabierał nim rodzinę nad jezioro. Miał urodziwą żonę i trójkę udanych dzieci. Ona, krzątając się po domu, śpiewała, że aż na drodze było słychać. Żyliby pewnie długo i szczęśliwie, gdyby ktoś nie wymyślił, żeby zreformować administrację Lasów Państwowych i powołać do życia rejony, co było mniej więcej takim pomysłem jak swego czasu likwidowanie powiatów. Dyrektorem takiego rejonu został właśnie nasz szofer i początkowo był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Czuł respekt przed swoim dawnym szefem i na jego widok zrywał się zza biurka jak uczniak.
– Panie nadleśniczy – tłumaczył się – jaki tam ze mnie derektor, przecież ja Wacek jestem.
Ale stosunkowo szybko woda sodowa uderzyła mu do głowy, przestał wstydzić się tego, że ma trudności nawet z własnym podpisem. Rozwiódł się z żoną (od czasu jego wyjazdu do miasta przestała śpiewać, zaniedbała dom i dzieci) i wstąpił w związek małżeński z własną sekretarką, której tatuś był nie byle kim, bo szefem Urzędu Bezpieczeństwa. Nasz szofer-dyrektor mógł teraz robić, co mu się żywnie podobało, na przykład zwołać naradę i wydać szereg niezrozumiałych decyzji, bo wtedy liczyła się przede wszystkim inicjatywa. Lasy na tamtym terenie przetrzebiono, pozbawiając je naturalnej ochrony. Pasożyty zżerały je żywcem. Jeszcze dzisiaj można oglądać na Mazurach całe połacie starych drzew o pożółkłych koronach.
Ojciec był im potrzebny jako doskonały fachowiec, jego nadleśnictwo wyróżniało się w całym okręgu. Ale ponieważ, mimo namów, nie chciał zapisać się do partii, na wszelkie sposoby próbowano go złamać. Co jakiś czas odbierano mu strzelbę, mimo że wszyscy wiedzieli, jak zapalonym jest myśliwym. Odbierano i oddawano, taka zabawa w kotka i myszkę.
A teraz jeszcze ten wierszyk…
– Więc od kogo to usłyszałaś? Kto cię tego nauczył?
I na to Prokopiuk, który stał trochę z boku (obojga rodziców nie było w domu):
– Ja ją nauczyłem.
– Wy? – pyta ubek z niedowierzaniem.
– Ja.
– A ta czarna świnia, kogo przedstawia?
– Jak to kogo? Samą siebie.
Wybałuszają na niego oczy.
– A zajrzyjcie no do chlewa – mówi gajowy. – Jest czarna, nawet jednej białej plamki nie ma, chyba że na ogonie.
– I to ona ma pożreć naszego wodza?
– Jakiego wodza? – udaje zdumienie Prokopiuk.
– No… Stalina.
Na dźwięk tego nazwiska gajowy pręży się na baczność.
– Coś takiego, kto by nawet śmiał pomyśleć? Nie Stalina, co to to nie, ale Stasina!
– A kto to ten Stasin? – pytają ubecy.
– Nasz koziołek. Chowa się w leśniczówce od małego, bo mu kłusownicy matkę zabili, ale ostatnio zaczął rozrabiać jak pijany zając w kapuście, więc go z Marysią straszymy, czy nie tak, Marysiu? No, powiedz panom!
– Stasin to nasz koziołek – potwierdzam z powagą.Dom o stu oknach
Dziadka Aleksandra, który miał odegrać niezwykłą rolę w moim życiu, zapamiętałam z czasów Przykopki. Przedtem był mglistą postacią, panem, który z marsową miną siedział za biurkiem. W leśniczówce zaczęło się to zmieniać, dziadzio zajął pokoik na półpiętrze, z żelaznym piecykiem pośrodku, tak zwaną „kozą”, przy którym zimą siadywał w fotelu, grzejąc sobie ręce. Nie był już tym groźnym nieznajomym zza biurka, więc któregoś dnia odważyłam się wejść do jego pokoiku. Spojrzał na mnie zza drucianych okularów i spytał:
– To ty jesteś córką mojego syna, Stasia?
Potwierdziłam skinieniem głowy.
– I nazywasz się Myszka?
– Marysia – odrzekłam.
– Ale wołają na ciebie Myszka! – upierał się dziadzio.
Niestety, było to prawdą. Z tego powodu dzieci w szkole pastwiły się nade mną, niby to przypadkiem nucąc pod nosem: uciekaj myszka do dziury… A mnie to jakoś strasznie urażało.
Leśniczówka w Okółku nad Czarną Hańczą, gdzie przyszłam na świat. Najwyżej stoi dziadzio Aleksander, siedzą moi rodzice, w głębi, w cieniu, babcia Adelajda
Dziadzio Aleksander należał do innej epoki, w której miało się czas na myślenie, a wynikały z tego same dobre rzeczy. Wiek dwudziesty uważał za czas okrucieństwa i bezmyślności, przeciwstawiając mu wiek poprzedni. A ja już zawsze starałam się odnaleźć tamten utracony smak życia, który znałam jedynie ze słyszenia.
Tak się przyjęło, że towarzyszył mi w moich wędrówkach do wiejskiej szkoły, do której zresztą trafiłam z rocznym opóźnieniem, bo rodzice, zajęci swoimi sprawami (matka stawiała pierwsze kroki jako dziennikarka), często zapominali o moim istnieniu. Zapomnieli o mnie do tego stopnia, że kiedy któregoś dnia dziadzio Aleksander powiedział: „Przecież trzeba Myszutkę posłać do szkoły”, okazało się, iż w marcu skończyłam siedem lat, a była połowa grudnia. Matka zastanowiła się i stwierdziła lekko: „A… pośle się ją, jak się zrobi cieplej”. Ale jak się zrobiło cieplej, to właśnie kończył się rok szkolny.
Więc dziadzio odprowadzał mnie zwykle do mostku, skąd już widać było czerwony budynek na górce, i czekał tam na mnie po lekcjach. Opowiadał mi o czasach swojej młodości, gdy świat wyglądał zupełnie inaczej. Te jego opowieści na zawsze zapadły mi w pamięć. Ciągle pojawiał się w nich Homel, miasto o drewnianych chodnikach, na których każdego ranka rozlegał się charakterystyczny stukot chodaków. To służące szły z koszykami po świeże bułki.
– Ach, te bułeczki – rozmarzał się dziadzio – były świeże, pachnące i miały chrupiącą skórkę.
On sam co prawda śniadania zwykle jadał w kawiarni, gdzie przy porannej kawie ze śmietanką przeglądał gazety.
W domu rzadko go widywano, a ten dom miał ni mniej ni więcej tylko sto okien! Ilekroć widzę jakąś zabytkową budowlę, zaczynam liczyć okna. Nigdy się jednak nie dowiem, jak wyglądała naprawdę nasza rodzinna siedziba, bo nie zachowały się żadne zdjęcia, a pałac został do fundamentów spalony przez bolszewików.
– Zostaliśmy wyrzuceni z gniazda i zawsze już byliśmy jak poranione ptaki – mawiał dziadzio.
Wiele lat później przypomniałam sobie te słowa, kiedy jako osoba dorosła dowiedziałam się od ojca, że obaj jego bracia popełnili samobójstwo.
Dziadek powiedział kiedyś: „W naszej rodzinie były przeważnie panny i wdowy, mężczyzn zabierała historia”. Jego opowieści o ludziach, o umarłych rodach zapełniały moją głowę.
Jeden z naszych bliskich krewnych miał rozległe dobra na Ukrainie i nazywany był przez okoliczną ludność „dobrym panem”, co nie przeszkodziło temu, że po wejściu bolszewików jego oddany sługa, Kozak, osobiście ściął mu szablą głowę. Małżonka krewnego przezornie schowała się do skrzyni i to ją uratowało.
Inna opowieść: o jakimś wuju czy stryju mojej babki po mieczu, który mimo surowego wyglądu i sumiastego wąsa był człowiekiem o gołębim sercu. Działo się to gdzieś w głębi Rosji nad rzeką, przez którą trzeba było przeprawiać się promem. W dzień wigilijny stryj wraz z najstarszym synem wracał z miasta, obaj obładowani zakupami, tak jak inni na tym promie, który, znacznie przeciążony, zaczął się niebezpiecznie przechylać. Wybuchła panika, ludzie tratowali się w lodowatej wodzie. Syn lepiej sobie dawał radę, ojciec obciążony dodatkowo prezentami dla wnuków, które miał po kieszeniach, chwycił syna za szyję, a ten musiał te ojcowskie ręce rozewrzeć, gdyż inaczej obaj by utonęli. Potem trudno mu było z tym żyć…
Inny wuj czy stryj, właściciel dóbr i parostatku, miał syna jedynaka, któremu na osiemnaste urodziny podarował strzelbę. Ale syn nie zdał matury, więc się podczas rejsu parostatkiem po rzece z tej właśnie strzelby zastrzelił…
Najbardziej podobały mi się historie o teściowej i o grzybobraniu. Jedna z kuzynek mojej babki odznaczała się niezwykłym wdziękiem, który tak podziałał na dwóch kawalerów z sąsiedztwa, że pożenili się z jej bardzo nieurodziwymi córkami. I były to całkiem udane związki, chociaż obaj wodzili za teściową rozmarzonym wzrokiem i jak nikt nie widział, klepali ją po zgrabnym tyłku.
Inny zaś krewny zapraszał do siebie na lato całe rodziny, a dla dzieci przeznaczał konia, który woził je na grzyby. Był tak nauczony, że kiedy mówiło się „grib”, stawał jak wryty…
Ważniejszy jednak od tych opowieści był dom, który próbowałam opisać w sadze Panny i wdowy, będąc jednocześnie w pełni świadoma, że są to tylko moje mgliste wyobrażenia. Pałac o stu oknach odtworzyć się nie dawał i ciągle przybierał inny kształt, poza tym raz widziałam go w otoczeniu wysokich drzew, innym razem na odkrytej przestrzeni… Wiem tylko, że był usytuowany spory kawałek za miastem, w samym mieście rodzina miała mieszkanie i dziadek Aleksander głównie tam przebywał. Ale mnie interesował dom, przemawiał do mnie jednak językiem, którego nie rozumiałam. Może dlatego, że nie potrafiłam go zobaczyć. I może dlatego właśnie trudno mi było odpowiedzieć na pytanie młodej Angielki: gdzie mieszkam na stałe…
Pałac… prawie zobaczyła go od strony alei wjazdowej. Łamany, spadzisty dach kryty gontem, białe ramy okien i pobielony ganek układający się w czterokolumnowy klasyczny portyk.
Dlaczego tak go opisałam w Pannach i wdowach? Przecież dziadek mówił coś o dachówkach, które miały zielonkawy, metaliczny połysk. I takie właśnie dachówki pokrywały dach pałacu opisanego przeze mnie w Niemieckim tańcu.
A ona? Miała poczucie straty, poczucie, że zagubiła po drodze coś bardzo cennego, coś, bez czego życie nie może być w pełni udane. Czy było to związane z przymusową wyprowadzką z Pomorza? Tam pozostał dom rodzinny. A raczej widmo tego domu, bo przecież Sowieci go spalili. Jednak dla niej ciągle istniał, z fotograficzną dokładnością pamiętała każdy szczegół: na przykład dwuspadowy, mansardowy dach z lukarnami, pokryty glazurowanymi na zielono dachówkami. Nad dachem górowało dwanaście kominów ozdobionych kamieniami granatów, uczyła się na nich liczyć do dziesięciu i dwóch… Ściany pałacu miały delikatne barwy stonowanej czerwieni i szarości, okna były prostokątne, lekko zaokrąglone ku górze. Ryzalit w części środkowej domostwa zwieńczony był bogato rzeźbionym tympanonem: charakterystyczny trójkątny kształt tworzyły odpowiednio zestawione fragmenty gzymsu. Centralne miejsce zajmował w nim bogato rzeźbiony kartusz z herbem rodowym Falkenbergów, przytrzymywały go z dwóch stron potężne lwy.
Z opowieści dziadka zapamiętałam te opalizujące dachówki i kartusz z herbem rodowym, który dwa lwy przytrzymywały w swoich potężnych łapach. Resztę mu siałam dopowiedzieć sobie sama. A przecież dopóki żyli mieszkańcy tego domu, mogłam ich wypytać o wszystko ze szczegółami. Dlaczego tego nie uczyniłam? Dlaczego nie zrobiłam notatek? Nie poprosiłam, aby dziadzio naszkicował mi kształt domostwa… Nie potrafię teraz odpowiedzieć na te pytania, ale być może płacę teraz bezdomnością za tamtą opieszałość, za kompletny brak zainteresowania…
Z opowieści ojca: hipoteka pałacu była zadłużona, a sam budynek, z braku funduszów, z wolna niszczał. Którejś zimy zawalił się nawet fragment dachu.
I to także opisałam w Pannach i wdowach.
Zaraz po nowym roku tysiąc dziewięćset drugim zawalił się dach w prawym skrzydle pałacu, w nocy padał śnieg i słabe stropy nie wytrzymały obciążenia. Susanne była wtedy w kuchni, prowadząc częściowo na migi rozmowę ze stajennym, już prawie całkiem głuchym. On jeden pozostał ze służby i pełnił kilka funkcji naraz, zajmował się końmi, jeździł po prowianty i starał się utrzymywać porządek, co dawało raczej opłakane rezultaty. Ktoś niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że pałacu nikt nie zamieszkuje. Z daleka sprawiał wrażenie opuszczonej ruiny, zielsko zarosło gazon, a krzewy po obu stronach ganku zasłaniały okna na parterze. Odrapane ściany i wyszczerbiona balustrada tarasu na pierwszym piętrze dopełniały reszty.
Czy istniał taki taras na pierwszym piętrze? Nie dowiem się tego nigdy, ale pałac będzie do mnie powracał, jak w opowiadaniu, które napisałam na zamówienie kolorowego pisma. Pismo tego nie wydrukowało, bo redaktorka stwierdziła, że ich czytelniczki to eleganckie panie, a ja piszę o jakichś świniach!
Trzecie uwięzienie ciotki Eweliny
Musisz koniecznie poznać moją ciotkę Ewelinę. Dlaczego? Bo jest kimś wyjątkowym, bo tacy ludzie jak ona już się nie rodzą na planecie, którą nazywamy Ziemią.
Tak się złożyło, że przyszłyśmy na świat w tym samym domu, w różnym oczywiście czasie. Rozdzielono nas na długo, ale się odnalazłyśmy, to znaczy, ona odnalazła mnie w Domu Dziecka, po powrocie z łagru, w którym spędziła dziesięć lat… Może jednak zacznę od początku.
Na początku był pałac, prawdziwy, najprawdziwszy pałac o stu oknach, które ktoś kiedyś policzył, z gontowym łamanym dachem i pobielonym gankiem układającym się w czterokolumnowy klasyczny portyk.
A mieszkańcy tego pałacu? Dużo by na ten temat mówić, ale ja opowiem ci o mojej ciotce Ewelinie, bo tylko ona przetrwała z całej rodziny, ona, no i ja. Po powrocie ze Związku Radzieckiego zastępowała mi matkę. To dzięki niej jestem tym, kim jestem, uznaną na świecie pianistką. Były trudne chwile, był mój bunt, próby ucieczki od fortepianu… ona była jednak nieugięta. Tak samo jak w próbach odzyskania naszej rodowej siedziby. Udało się to w początkach lat dziewięćdziesiątych. Stałyśmy się właścicielkami ruiny, której wskrzeszenie przekraczało chyba ludzkie możliwości. Miałam chwile zwątpienia, ale niezłomna wiara mojej ciotki, że się nam uda, i jej zapał, spowodowały, że nie wycofałam się z pomysłu odbudowy pałacu, który był pałacem już tylko z nazwy. Wydawało się to takie proste, w wolnej ojczyźnie wystarczy zawiadomić kogo trzeba, że wraca się do swojego domu… Ale w gminie bezradnie rozłożono ręce, nie ma ustawy reprywatyzacyjnej, a bez ustawy nic nie można zrobić. Po jakimś czasie ciotka otrzymała pismo, iż w związku z jej roszczeniami co do „obiektu pałacowo-parkowego” gmina wycofuje się z jego użytkowania, niestety, to jedyne, co może zrobić.
W tej sytuacji „obiekt” staje się budowlą bez właściciela do czasu wejścia w życie rzeczonej ustawy, a kiedy to będzie, nikt tego nie wie. Tymczasem pałac – i tak już w nie najlepszej kondycji – ulegał dewastacji w zastraszającym tempie. Powybijano szyby na parterze, w ciągu kilku kolejnych dni nieznani sprawcy rozszabrowali łazienkę, wyrywając ze ścian umywalki, a nawet rury; pęknięta miska klozetowa zalegała pośrodku pomieszczenia. Nadchodzące tygodnie przyniosły inne zniszczenia, ktoś systematycznie, noc po nocy, rozbierał dębową mozaikę w salonie. Kłódka, którą ciotka powiesiła na drzwiach, pozostawała nienaruszona, ale przecież z łatwością można było wejść przez okno.
W gminie nikt się tym specjalnie nie przejmował. To był teraz jej kłopot. Chciała, to ma.
– Niech pani postawi strażnika – poradził ciotce Ewelinie jeden z urzędników.
Zaproponowałam pomoc finansową, ale ona odmówiła.
– Nie należy wyrzucać pieniędzy w błoto – powiedziała – już ukradli, co mieli ukraść.
Kiedy jednak odkryła, że okoliczna ludność zaczęła sobie urządzać darmowy klozet pośrodku salonu, wpadła we wściekłość i postanowiła wprowadzić się do pałacu. Zatrudniła samą siebie w charakterze strażnika!
W rok później pałac w majestacie prawa przeszedł w jej ręce. Przejęta tym faktem postanowiłam odzyskać resztę naszych rodowych dóbr, które nie podlegały zwrotowi, to znaczy zabudowania folwarczne. Tylko to wchodziło w grę, bo rozparcelowaną ziemię uprawiali okoliczni chłopi.
I tutaj srodze się zawiodłyśmy na urzędnikach gminy, nie powiadomili nas bowiem o odbywającym się przetargu. Podobno termin był wywieszony na gminnej tablicy i wisiał tam przez ustawowe dwa tygodnie, ja co prawda w tym czasie przebywałam na tournée w Ameryce Południowej, ale ciotka Ewelina była na miejscu i żadnego „terminu” na tablicy nie widziała. Wszystko odbyło się pod stołem, z rączki do rączki, tak mi to zrelacjonowała ciotka. A szepnął jej o tym do ucha ktoś dobrze poinformowany.
– A któż jest szczęśliwym nabywcą naszych obór i stajni? – spytałam.
– Poseł Ryba.
– Poseł Ryba – powtórzyłam do słuchawki.
– Poseł Ryba z Partii Obrońców.
– A czegóż to oni bronią, ciociu?
– Bronią samych siebie – odpowiedziała. – I dobrze im to wychodzi.
Ciotka Ewelina przeniosła się do wyremontowanej oficyny, choć remont był pobieżny, a dach budynku pokryto papą, co nie dodawało mu urody. Pachniało świeżością i farbą, na dole rozlokowali się robotnicy (miejscowych Ewelina nie zdecydowała się zatrudnić, gdyż według jej słów, to same lenie i pijusy), my miałyśmy do dyspozycji górę. Ciotka mieszkała tam na stałe, a ja w rzadkich chwilach, kiedy przebywałam w kraju. Rozmawiałyśmy ze sobą głównie przez telefon, ale tej wiosny, wyjątkowo ciepłej i słonecznej, spędziłam z nią całe dwa tygodnie. Siedziałyśmy przed domem w wiklinowych fotelach, popijając herbatę, kiedy u wylotu alei lipowej (już tylko z nazwy, bo lipy z niewiadomych powodów zostały wycięte) pojawił się terenowy samochód, który okrążył gazon i zatrzymał się tuż obok nas. Wysiadł z niego niewysoki mężczyzna o karykaturalnie rozrośniętych barach i małej głowie.
Skłonił się nieco teatralnie i przemówił zaskakująco niskim głosem.
– Czy mam przyjemność z paniami dziedziczkami tej przepięknej posiadłości?
– A my z kim mamy przyjemność? – odpowiedziała pytaniem Ewelina.
– Jestem Ryba – usłyszałyśmy – sąsiad pań dziedziczek.
– Miło nam – skwitowała to z uśmiechem ciotka Ewelina – może napije się pan z nami herbaty?
Gość skrzywił się nieznacznie.
– Herbaty nie pijam, ale jakby panie miały piwko.
Ciotka udała się do lodówki, gdzie były znaczne zapasy piwa, należące do naszych robotników, i „pożyczyła” butelkę.
Pan Ryba rozsiadł się w fotelu, pociągnął spory łyk ze szklanki i powiedział:
– Mam taką propozycję, siedzą panie okrakiem na tej kupie ruin, to ja panie od nich uwolnię…
– Jak pan to sobie wyobraża? – spytała ciotka Ewelina, unosząc wysoko brwi.
– Kupię wszystko hurtem, ruinę i park. I będę miał całość. Cena nie gra roli, oczywiście w granicach rozsądku – dodał szybko.
Ciotka poprawiła się w fotelu, przybierając pozę bojową, to znaczy wyprostowała się i złączyła kolana, po czym oświadczyła z godnością.
– Drogi panie, ta ruina, jak pan nazywa pałac, nie była, nie jest i nie będzie do sprzedania.
Przybysz roześmiał się na to.
– Jeszcze mnie panie poproszą, żebym to kupił.
– Nigdy!
W pół roku później w nowojorskim pokoju hotelowym zadzwonił telefon. Usłyszałam w słuchawce wzburzony głos ciotki Eweliny.
– Wyobraź sobie, Ryba wydzierżawił swój teren jakiejś amerykańskiej firmie, Smith i coś tam, która produkuje tuczniki… i to te czarne…
– Jak to produkuje?
– No produkuje, bo nie można tego nazwać hodowlą, zwierzęta stoją w klatkach, nie ruszają się, robią pod siebie i się tuczą! A przy tym straszliwie śmierdzą… gnojówka zalewa park…
– To idź do konserwatora zabytków – odrzekłam z roztargnieniem, za dwie godziny miałam koncert w Carnegie Hall.
– Myślisz, że nie byłam? Zanim zdecydowałam się zawracać ci głowę, dotarłam już wszędzie, ale tutaj rządzi Partia Obrońców, więc Ryba otrzymał ekspertyzę, że świnki nie zagrażają nikomu, ani ludziom, ani drzewom i w dodatku rozkosznie pachną…. Znajdź tego Smitha w Ameryce, może jego ruszy sumienie.
Nie sądzę, pomyślałam, ale obiecałam ciotce, że coś spróbuję zrobić. Nie mogłam dotrzymać słowa, bo wprost z Nowego Jorku poleciałam do Japonii na dwutygodniowe tournée. Dzwoniłam jednak często do Polski, aby podtrzymać krewną na duchu.
– Ogłuszę strażnika, pootwieram klatki i rozpędzę świnie na cztery wiatry – odgrażała się zdesperowana ciotka.
– Ciociu! – przeraziłam się nie na żarty – pójdziesz za to siedzieć!
Prychnęła do słuchawki:
– Zwiedziłam Pawiak, Syberię, mogę też zwiedzić kazamaty Trzeciej Rzeczypospolitej!
Nie wiedziałam wtedy, że ten ponury żart tak szybko okaże się prawdą. Tym razem zatelefonował do mnie zaprzyjaźniony z nami sąsiad, emerytowany ksiądz, z wiadomością, iż ciotka Ewelina podpaliła tuczarnię i została zatrzymana do wyjaśnienia. Świadkowie widzieli ją na miejscu przestępstwa. Nie zważając na protesty mojego impresaria, przerwałam tournée i wsiadłam w pierwszy samolot lecący do Polski. Kosztowało mnie wiele zachodu, aby załatwić sobie widzenie z aresztowaną. Podobno kodeks tego zabrania. Na szczęście, w wyższych władzach znalazł się ktoś, kto nie przepadał za Partią Obrońców, a w dodatku był wielbicielem mojego talentu. Szczególnie cenił sobie koncerty fortepianowe Brahmsa w moim wykonaniu.
Czekając na to widzenie, zachodziliśmy z księdzem w głowę, co się naprawdę stało. Nie wierzyłam, że ciotka Ewelina była podpalaczką. Ksiądz też nie.
– To kryształowa osoba – mówił – byłem młodym wikarym, kiedy wieźliśmy z pani babką rodzinne kosztowności na Pawiak, na wykupienie pani Eweliny. Bili ją, katowali, a nikogo nie wydała…
– Mam nadzieję, że teraz jej nie biją – powiedziałam z goryczą.
– To byłby skandal! – oburzył się ksiądz.
– A to, że wieźli ją w kajdankach, starą kobietę, jak nazwać?
Ksiądz zgodził się ze mną skinieniem głowy.
Po tygodniu otrzymałam wreszcie widzenie. Kiedy ciotka Ewelina weszła do rozmównicy, przeraziłam się nie na żarty. Na twarzy i rękach miała blizny po oparzeniach, włosy nad czołem były opalone. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że ciotka nie ma także brwi i rzęs.
– Co się stało? Co ty zrobiłaś? – spytałam przez ściśnięte gardło.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Jak to co? Ratowałam te nieszczęsne świnie, paliły się żywcem!
Śledztwo wykazało, że przyczyną pożaru było zwarcie instalacji elektrycznej, drogi czytelniku.
Wraz z ożenkiem dziadka Aleksandra, wszystko się w pałacu zmieniło, ponieważ moja francuska babcia wniosła spory majątek.
Nie znałam jej, umarła przed moim urodzeniem. Z tego, co opowiadał ojciec, nie była osobą szczęśliwą. Na pewno nie, przecież straciła dwóch synów, to dla każdej matki straszny cios.
Rodzina babci, chcąc uchronić głowy od gilotyny, musiała uciekać z Francji. Osiedlili się w Homlu, ale nigdy w pełni się nie zasymilowali.
Moja francuska babcia.
Mówią, że jestem do niej podobna
Babcia słabo znała rosyjski, polskiego prawie wcale, ze swoim mężem i synami rozmawiała po francusku. I z tego Homla, jak wcześniej jej przodkowie, musiała uciekać przed rewolucją październikową, tym razem do Polski. Wyjeżdżali w pośpiechu, zabierając ze sobąjeden kuferek, w którym spakowano kosztowności, srebra i rodzinne pamiątki. Po długiej, bardzo długiej podróży przybyli do Radomia, gdzie dziadek dostał pracę. Na dworcu on i dwaj synowie (ten trzeci nie chciał z nimi jechać, pozostał w Rosji) poszli rozpatrzyć się w sytuacji. Babcia pilnowała na peronie kuferka, dla pewności nawet usiadła na nim. Wkrótce potem pojawił się jakiś osobnik z wiadomością, że jej mąż zasłabł w hali dworcowej. Natychmiast tam pobiegła. Kuferek oczywiście zniknął.
Kiedy dziadzio Aleksander był z czegoś zadowolony, wtrącał francuskie powiedzonko: Bon!
Zostali więc bez niczego, zdani tylko na cienką pensyjkę dziadka, nauczyciela na pensji dla panienek z dobrych domów. I tu zaczął się kolejny dramat, bo o ile mój ojciec, po powrocie z wojny polsko-bolszewickiej, odznaczony Krzyżem Walecznych za męstwo, znalazł dla siebie zajęcie: zdał do szkoły leśnej, o tyle jego starszy brat Henryk nie umiał się odnaleźć w nowej sytuacji. W Homlu był znanym i cenionym muzykiem, sam też komponował, a podkochujące się w nim podstarzałe hrabiny co wieczór przysyłały po niego powóz. Był ozdobą towarzystwa, wracał zwykle nad ranem, potem spał do południa. W Radomiu nie widział dla siebie żadnych perspektyw, wyjechał więc do Warszawy, ale i tam mu się nie poszczęściło. Wynajmował jakiś marny pokój i, wędrując po mieście, poszukiwał odpowiedniego dla siebie zajęcia. Tym odpowiednim zajęciem mogło być tylko komponowanie albo gra w orkiestrze symfonicznej, był przecież wirtuozem fortepianu, a proponowano mu zabawianie gości w knajpach. Załamał się, przestał opuszczać pokój. Zaniepokojona właścicielka mieszkania zawiadomiła rodziców, a oni poprosili mojego ojca, aby pojechał i sprawdził, co się dzieje z Henryczkiem. Ojciec starał się przemówić starszemu bratu do rozsądku, wytknął mu, że od dłuższego czasu jest na utrzymaniu rodziców, którym się nie najlepiej przecież powodzi. Tego samego dnia, po odjeździe mojego ojca, stryj Henryk popełnił samobójstwo.
Ojciec opowiedział mi o tym już jako stary człowiek.
Jego młodszy brat Witold, wówczas siedemnastoletni niedorostek, wstąpił do Białej Gwardii, podobno był adiutantem Denikina, ale nie jest to sprawdzone. Rodzina straciła z nim kontakt. Potem starano się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Jedna z wersji głosiła, że popełnił samobójstwo w pociągu sanitarnym, gdyż przez jakąś przygodną znajomość zapadł na wstydliwą, nieuleczalną wtedy chorobę.Willa Mościckiego na Dąbku
Zauważyłam, iż temat matki obchodzę szerokim łukiem. Czy dlatego, że został już przeze mnie opisany w Po tamtej stronie śmierć? Tworzyłam tę książkę jako młoda kobieta, teraz jestem o dwa lata starsza od jej bohaterki…
Wtedy postanowiłam pokazać ojcu maszynopis, gdyż powieść okrutnie odsłaniała nasze życie rodzinne, ojca, jako człowieka słabego, którym matka wręcz pomiatała. Czytał całą noc.
Rano mu oświadczyłam:
– Jeżeli nie chcesz, to tego nie wydam.
– Musisz wydać – odrzekł.
Łzy zakręciły mi się w oczach.
– Tatusiu, jesteś wspaniały.
On pokręcił na to głową:
– To ty jesteś wspaniałą pisarką.
Martwił się potem, że to, co piszę, nie dorównuje tej powieści. Myślę jednak, że gdyby mógł przeczytać Niemiecki taniec, byłby ze mnie zadowolony.
Moje dzieciństwo było samotne, niemal sieroce, czasami odczuwałam to bardzo dotkliwie. Kiedyś odwiedziłam koleżankę, która była córką podwładnego mojego ojca. Zaskoczyła mnie schludność tego domu. Krzątała się po nim żona leśniczego, w fartuchu z szelkami skrzyżowanymi na plecach. Postawiła przede mną kubek kakao, które piłam wtedy po raz pierwszy w życiu. I już zawsze taki fartuch z szelkami kojarzył mi się z bezpieczeństwem. W domu nie czułam się bezpiecznie, zupełnie jakby pootwierane w nim były wszystkie drzwi i panował straszny przeciąg. My, domownicy, żyliśmy w tym przeciągu.
Moi piękni, młodzi rodzice
Poza tym nasz dom był domem przenośnym, ciągle się przeprowadzaliśmy, bo matka nie mogła długo usiedzieć w jednym miejscu. Miała tak silną osobowość, że ojciec nie był w stanie jej się przeciwstawić, do końca życia nie potrafił jej jednak wybaczyć wyprowadzki z Przekopek, czy raczej z Przykopki.
Tam właśnie matka udzieliła mi lekcji, którą zapamiętałam na całe życie. Zaczęło się od tego, że Prokopiuk przyniósł szpaka ze złamanym skrzydłem i oddał mi pod opiekę. Dzień w dzień chodziłam po łące, polując na pokarm dla niego, czyli koniki polne. A potem postanowiłam ułatwić sobie sytuację, nałapałam ich sporo do butelki, jako „zapas” na kilka dni, butelkę zakorkowałam.
– Cóż za Oświęcim zrobiłaś tym stworzeniom! – powiedziała, odkrywszy to, matka. – Myślisz, że jak ktoś jest słabszy od ciebie, wolno ci go krzywdzić!
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co oznacza słowo „Oświęcim”, w przyszłości, ilekroć padała ta nazwa, brzmiała mi w uszach jej przestroga…
Wracając do willi na Dąbku… Miałam jedenaście lat. Ojciec wziął mnie na rozmowę i powiedział, że już nie będziemy mieszkali w Przykopce, przeniesiemy się do innego domu, w innym miejscu, a to miejsce nosi nazwę Augustów.
– Czy będę mogła zabrać swoje króliki? – spytałam.
– Raczej nie – odrzekł ze smutnym uśmiechem.
– To ja się nie chcę przenosić – stwierdziłam naburmuszona.
– Sama nie możesz tu zostać – perswadował ojciec.
– Zostanę z Prokopiukiem. On się na pewno zgodzi.
Być może czułam podświadomie, że wraz z wyprowadzką z Przykopki kończy się najlepszy okres mojego dzieciństwa – celowo nie użyłam słowa najszczęśliwszy, bo chyba byłoby ono nie na miejscu.
W Augustowie zamieszkaliśmy nie byle gdzie, bo w willi prezydenta Mościckiego na Dąbku, którą po wojnie przejął zarząd Lasów Państwowych. Willa była przepięknie położona pośród wysokich sosen, na wysuniętym w jezioro cyplu. Stworzono tu kilka mieszkań dla pracowników. Przez okno swojego pokoju widziałam bezkresną wodę.
Była to chyba jedyna z naszych przeprowadzek, z racji której dziadzio Aleksander nie sporządził swojej słynnej mapki. Zwykle po przenosinach szkicował miejsce, w którym chciał być pochowany. Czynił to bardzo profesjonalnie, wyliczając odległości, ile metrów od takiej to a takiej drogi rośnie brzoza, pod którą chciałby spocząć. Na dole mapki dziadzio zamieszczał legendę. W Augustowie takie obliczenia nie miałyby sensu, bo miejsce pochówku wypadałoby na wodzie.
Ostatnią mapkę dziadzio sporządził w Braniewie, gdzie wybrał sobie stary dąb na polanie, oddalony pięć kilometrów od leśniczówki. Dziadzio Aleksander dożył pięknego wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, niestety, nie mogliśmy wypełnić jego woli i pochować go pod tym dębem.
Matka… nigdy nie pomyślałam o niej mama, mamusia. Była moją matką i to brzmiało jak wyrok, musiałam przyjąć swój los i starać się odnaleźć w nim jako jej córka. Czy ją kochałam? Na pewno tak, ale miałam do niej tyle różnych żalów. Ten najdawniejszy dotyczył spodni z amerykańskiej paczki, z klapą odpinaną z tyłu. Nie potrafiłam sama poradzić sobie z guzikami i musiałam szukać pomocy u osób znajdujących się w pobliżu. Kiedyś tą osobą okazał się ubek przesłuchujący właśnie moją babcię.
Babcia ze strony matki była prostą kobietą kierującą się zdrowym rozsądkiem, więc nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej zięć po zakończeniu urzędowania zamyka drzwi kancelarii na kilka zamków i dodatkowo je lakuje. Babcia tę lakową pieczęć zerwała, bo chciała posprzątać, jako że była zatrudniona w nadleśnictwie na etacie sprzątaczki, i na tym to zajęciu zastali ją dwaj ubecy, którzy często węszyli w okolicach leśniczówki. Wystarczyło, że 11 listopada ojciec wywiesił flagę państwową, a zaraz się zjawiali. Oczywiście kończyło się to aresztowaniem. Tym razem do ciupy mogła trafić także babcia, bo na biurku ojca leżał niezabezpieczony dokument: instrukcja przeciwpożarowa. Ubecy kilka godzin męczyli pytaniami biedną kobiecinę, ja zaś cierpiałam, bo chciało mi się siusiu, a sama nie mogłam odpiąć tych cholernych spodni. Wreszcie wkroczyłam do kancelarii i ze zdenerwowania zamiast przed babcią, stanęłam przed jednym z przesłuchujących ją mężczyzn i zażądałam pomocy. Niezdarnie mocował się z moimi spodniami…
Inny żal miałam za Przykopkę, którą w kółko wspominaliśmy z dziadziem, zamknięci w kilku pokoikach. Co się tam dzieje, czy po naszym wyjeździe nie podkradają koniom owsa (ojciec surowo tępił ten proceder), i czy Prokopiuk dalej zażywa swoje kropelki. To był oczywiście samogon, którym gajowy raczył się w niedzielę, w poniedziałek zaś wyglądał jak z krzyża zdjęty. Tłumaczył się zwykle przed ojcem, że to za sprawą bolącego zęba.
Znowu przebywaliśmy z dziadziem Aleksandrem tylko we dwoje, ojciec obejmował nowe nadleśnictwo i prawie nie było go w domu, matka zaś otrzymała wymarzony etat dziennikarski w „Gazecie Białostockiej” – był to główny powód naszej przeprowadzki. Godzinami patrzyłam przez okno na niekończące się wody jeziora i czułam się uwięziona. Nikt nie troszczył się o to, czy mam czysty kołnierzyk do szkoły albo czy jadłam obiad. Często gotowaliśmy sobie z dziadziem kaszę perłową na sypko, ale jakoś nie udawało nam się nalać odpowiedniej ilości wody i kasza się przypalała. W czasie tych posiedzeń przy stole dziadzio opowiadał mi przeróżne historie, potem zorientowałam się, że były to głównie sztuki Gogola i Czechowa. Po obejrzeniu w olsztyńskim teatrze Trzech sióstr (pojechałam tam ze swoją klasą) byłam bardzo rozczarowana, bo miotające się po scenie aktorki ani trochę nie przypominały tych cudownych, delikatnych kobiet z opowieści dziadzia Aleksandra.
Naszymi najbliższymi sąsiadami w willi na Dąbku byli państwo Rauszkiewiczowie: on w sile wieku, sprawujący funkcję dyrektora rejonu Lasów Państwowych, ona znacznie od niego starsza, poruszająca się na wózku. Oboje wielką estymą darzyli mojego dziadka, tytułowali go panem profesorem i często zapraszali na herbatę i domowe ciasto, które piekła ich gosposia. Przy okazji ja też się tam pojawiałam, a pani Roma, chcąc nie chcąc, musiała tolerować moją obecność. Nie lubiła dzieci, a mnie traktowała podejrzliwie, chyba obawiając się o swoje zbiory porcelanowych figurek.
Ich związek to była nader romantyczna historia, którą wiele lat później opowiedziała mi matka.
Otóż kiedy pani Roma, kobieta niezwykłej urody, wychodziła za mąż za porucznika lotnictwa, pan Edward Rauszkiewicz, najmłodszy syn stróża w eleganckiej warszawskiej kamienicy, miał pięć lat. Wybuchła druga wojna światowa i pierwszy mąż pani Romy znalazł się w Anglii. Gdy żona doniosła mu w liście, iż w warszawskim mieszkaniu nie grzeją kaloryfery, wychodził na mróz w samej koszuli, aby cierpieć podobnie jak jego ukochana. W ten oto sposób nabawił się zapalenia płuc i umarł.